Zamorski djabeł/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przewodnicy uciekli i zabrali dwa najlepsze wielbłądy... Ktoś ich w nocy rozwiązał... Rzemienie rozcięte... Są ślady stóp ludzkich... Baron wściekły, szuka winnych!... — opowiadał porywczo topograf.
Brzeski, który spał jeszcze, zerwał się i usiadł; obóz w pełnym znajdował się ruchu, muły i wielbłądy, spędzone z pastwisk, stały koło swych juk, ognie płonęły i na żerdzianych trójkątach wisiały kotły i imbryki. Ludzie prawie wszyscy gromadzili się koło miejsca, gdzie wczoraj powalono Bage i Sodmuna.
Czerwona twarz barona górowała ponad głowami otaczających. Krzyczał coś groźnie, co następnie Siuj powtarzał piskliwym i żałosnym głosem. Gromadka żołnierzy chińskich stała opodal. Nagle schwycili oni swe spisy i otoczyli mulników. Wrzawa wzmogła się. Topograf z doktorem śpiesznie pobiegli w tę stronę. Brzeski szybko ubierał się drżącemi rękoma.
— Nie dać im wody!... Nie dostaniecie wody, dopóki nie przyzna się ten, kto to zrobił! — groził w uniesieniu baron.
— Nie wiemy! Nie my... Bez wody nie ruszymy się stąd... Sił nie starczy... Juczyć nie będziemy!... — krzyczeli woźnice.
— To rzecz żołnierzy pilnować... My spracowani śpimy w nocy...
— Pocoś poszedł tędy, kiedy wszyscy mówili, że niema drogi?
— Patrzcie!... zaprowadziłeś nas w gołe piachy i wody dawać nie chcesz... Rzućmy ich, djabłów zamorskich, i wracajmy, inaczej zginiemy wszyscy! Zgubią nas! — odzywały się pojedyńcze głosy.
— Co oni mówią?
— Oni mówią — odpowiedział z rozwagą Siuj — że nas, djabłów zamorskich, rzucą, że trzeba wracać, że rzecz żołnierzy pilnować... że bez wody nie ruszą się z miejsca i nie będą juczyli... że będą uciekali!
— Dobrze, ja ich nauczę!... To jest bunt! Oficerze, Tan Lo, niech żołnierze twoi trochę połaskoczą ich tylcami spis... Ruszać do roboty! — ryknął baron.
Miał krwią nabiegłą twarz i rewolwer w ręku.
Oficer wydał rozkaz i żołnierze niechętnie natarli.
— Bu jao da! Bu jao da! Nie trzeba bić! — krzyczeli szturgani.
Brzeski już był na miejscu.
— Baronie, to ja zrobiłem!... — zawołał zmienionym głosem.
— Co?!
— Rozwiązałem przewodników... Napewnoby się podusili.
Zaległa głęboka cisza. Mulnicy, żołnierze, wszyscy zwrócili oczy na młodzieńca. Nie rozumieli, ale domyślali się, o co chodzi. Twarz barona zmartwiała...
— So!... so!... — mruknął i odwrócił się. — Niech doktór odbierze broń od chłopaka i aresztuje go. Wielbłądy juczyć... zaraz ruszamy... — dodał mimochodem.
Doktór podszedł ze zmienioną twarzą do Brzeskiego, ten w milczeniu odczepił rewolwer od pasa i oddał mu razem z nożem składanym. Topograf udał się za baronem i znikł w jego namiocie. Wkrótce zawołano tam i oficera Tan Lo.
— Baronie, toż to dziecko prawie... — mówił topograf.
— To jest moja rzecz! Ja pana proszę w tę rzecz się nie mieszać. Tu teraz inne gadanie! Tu teraz niewiadomo dokąd iść! Po to ja panów zawołałem...
Wezwano doktora i wszyscy skupili się koło rozłożonej na skrzyni mapy. Fotograf dowodził, że najlepiej wracać. Doktór przychylał się do jego zdania.
— Tę drogę przynajmniej znamy i wiemy, co nas czeka!...
Topograf milczał i pilnie badał mapę; spytany przez tłumacza Tan Lo powiedział, że najlepiej iść stąd wprost na południe zlekka ku zachodowi, że góry są najbliżej w tym kierunku, a z gór płynie woda... Topograf podtrzymał go.
— Trzeba tylko przebyć łańcuch piasczystych wzgórz...
— To wszystko jedno! — powiedział baron. — Wszędzie trzeba przebywać piaszczyste wzgórza...
— Wcale nie! Dotychczas szliśmy wklęsłością, gdzie wilgoć zawsze dłużej się trzyma, gdzie coś rośnie... Tam spotkamy czyste wydmuchy, jak w Głodnym stepie...
Baron kiwał głową.
— Ja myślę, żeśmy powinni iść na południe! — rzekł stanowczo. — Oficerze Tan Lo, aresztanta poprowadzisz między swojemi dwoma żołnierzami! Małych będzie go doglądał!...
Małych znacząco kiwnął kwadratową głową.
Teraz na czele karawany wystąpił topograf ze swą busolą. Mulnicy z niedowierzaniem spoglądali na ruszającego się w pudełku „żelaznego djabła“, ale usłuchali rozkazu i długi wąż karawany począł piąć się na grzędy piachów. Za ich pierwszym nizkim łańcuchem leżała obszerna kotlina, podobna do dna wyschłego jeziora, wysłana żwirem i stwardniałym mułem, białym od nalotu soli. Konie i muły szły raźno po kamienistym gruncie, ale wielbłądy wysoko podnosiły niezgrabne, węzłowate nogi i lękliwie szukały miejsca, gdzieby postawić obolałe poduchowate stopy.
Tymczasem kotlina okazała się większą, niż się wydawała z pierwszego wejrzenia. Słońce wysoko wzbiło się na niebie i paliło niemiłosiernie. Szli wprost ku niemu, olśnieni jego światłem. Równina, pstra pod ich nogami od różnokolorowych kamieni, dalej stawała się liljowa, a jeszcze dalej błękitna i lśniąca.
Nagrzane powietrze, drżąc nad nią, czyniło wrażenie płytkiej, przejrzystej, szeroko rozlanej wody, z której sterczały tu i owdzie większe głazy i suche badyle. Spragniona karawana brnęła w tym ułudnym jeziorze, które pod stopami nikło, ale w dali wciąż grało drobnemi falami. Konie i wielbłądy rżały, ludzie przymykali oczy. Wszyscy zbyt cierpieli, żeby zwracać uwagę na Brzeskiego, który jechał na końcu karawany, mając żołnierzy po bokach. Ci próbowali wprawdzie z nim porozmawiać, ale stale otrzymywali odpowiedź:
— Wo bu-dun-de (nie rozumiem)!
Wreszcie Małych ofuknął ich groźnie:
— Dajcie mu pokój! Niewolno rozmawiać z aresztantem!
Brzeski pobladł i usta zaciął. Zaczął pojmować, że to nie przelewki.
— Co mi zrobią! Nic mi nie zrobią... Nie jestem żołnierzem. Nie mają prawa! A zresztą... pal ich sześć! Stało się...
Miał przykre uczucie szkolarza, złapanego na grubej psocie. Nie tyle bał się, ile wstydził, ale chwilami wybuchało w nim głębokie i gorące oburzenie.
— Nie mogłem, nie mogłem inaczej! — powtarzał sobie. — Wszystko szczerze wujowi opiszę!...
W południe karawana dosięgła wreszcie przeciwległych wzgórz piasczystych i zatrzymała się na wypoczynek.
Na północnych stokach wydmisk rosło trochę karagany i bezlistnych ostów. Ale spragnione zwierzęta nie chciały jeść i, nie czekając, aż je rozjuczą, pokładły się natychmiast. Ludzie dostali po kieliszku wody i zjedli po garści sucharów. Wiedzieli, że właściwie stąd dopiero zaczyna się dla nich próba ogniowa, że to, co przebyli dotychczas, było lekką zaledwie przygrywką. Z zabobonnym strachem spoglądali na żółte cielska piasczystych potworów, których potężne sploty odcinały ich od wody i życia.
Już na pierwszej zaspie zrozumiał Brzeski, że koń go nie udźwignie. Wszyscy jeźdźcy pozsiadali, nawet baron. Posuwano się naprzód nadzwyczaj powolnie.
Przy wstępowaniu na górę, piasek obsuwał się z niemi i zamieniał krok w pół kroku; przy zstępowaniu nogi więzły im po kolana w płynących za niemi osypiskach, które utrudniały im ruchy, jak ciężkie, lepkie pęta. Gdy padali, warstwy piasku nasuwały się na nich ze złowrogim szmerem i groziły zupełnym zasypaniem. Piasek mieli wszędzie, we włosach, w oczach, na twarzy; trzeszczał im w zębach, zatykał nozdrza i uszy, dostawał się do gardła i płuc, wypełniał odzież i obuwie, ścierając ciało do ran, do krwi. Koni niepodobna było prowadzić, do tego stopnia targały tręzle, potykając się co krok; szły więc samopas, stękając ze znużenia.
Brzeski ze wstrętem odwracał głowę od tych zdziczałych, pokrwawionych twarzy, z błyskającemi złowrogo oczyma. Ale widok ciekącego płynu wstrząsał i jego i wzbudzał w przełyku bolesne spazmy.
— Tzou! Tzou! (ruszaj!) — rozlegał się co chwila pobudzający okrzyk cierpliwego, mężnego Tan Lo.
— Tzou! — powtarzali silniejsi, ale słabsi siadali lub kładli się obok drogi i dopiero, gdy karawana znikała za wzgórzami, zrywali się i wlekli dalej, lękając samotności bardziej niż mąk najokropniejszych.
Tych wyczerpanych ludzi, tych ledwie powłóczących nogami koni i mułów przybywało coraz więcej w ogonie karawany. Porzucone pakunki i trupy zwierząt znaczyły odtąd ich drogę, niby czarne kropki i żałobne wiechy wytyczne.
Zapadł wreszcie wieczór, zgasła purpurowa zorza zachodu i blady sierp miesiąca wzeszedł nad pustynią. Karawana zatrzymała się i zebrała wkółko. W ciemnościach rozjuczono zwierzęta, w ciemnościach ludzie zwilżyli usta kilku kroplami pozostałej wody i legli wyczerpani wśród worków i skrzyń. Dokuczliwe zimno jasnej nocy jesiennej rychło pochłonęło ciepło ziemi i poczęło przenikać przejmującym dreszczem do wycieńczonych wnętrzności ludzi i zwierząt. Nie niecono ognia, gdyż daremnie było się kusić o wyszukanie paliwa w tym oceanie jałowych prochów.
Światło błyszczało jedynie w namiocie naczelnika. Tam, na skrzyni przykrytej dywanem, płonęły dwie świece stearynowe w podróżnych lichtarzach, stał między niemi kałamarz z piórem i leżała plika papieru. Pośrodku namiotu siedział baron z twarzą złą i stężałą, obok na rozmaitych pakach i tłumokach usiedli fotograf, doktór, topograf, a poza niemi stali w głębi Małych, Siuj i Tan Lo.
— Przyprowadź go, Małych! — kazał baron.
— Baronie, baronie, czy warto? Czy nie lepiej odłożyć do Pekinu... Tam w poselstwie omówimy sprawę spokojnie!... — prosili topograf i doktór.
— My jutro możemy umrzeć!... Musi stać się zadość sprawiedliwości... Musi być posłuszeństwo!... To darmo! Inaczej ludzie ludziom jutro gardła poprzegryzają!... To darmo! Musi być przykład! To nie jest moja przyjemność, to jest mój obowiązek! Niech go przyprowadzą!...
Małych poszedł i obudził śpiącego młodzieńca. Ten niechętnie wysunął głowę z pod ciepłej kołdry.
— A co tam?
— Sąd!
— Jaki sąd?! Co za sąd?!
— Ja tam nie wiem, mnie przysłali... Stepowy chyba; przecie dawno o tym baron gadał... Niech pan wstanie, niema co...
Brzeski podniósł się, chłód nocy i wzruszenie wstrząsały nim gwałtownie. Ale nie chciał, aby Małych pomyślał, że się boi, więc drżenie pokonał.
— Głupstwo!... Nikogo się nie boję... Odstawią mię do Pekinu... Mój wuj zapłaci za drogę!... — odrzekł ostro.
— Co tam wuj!... Wuj daleko. Tak będzie, jak baron każe. On ma Chińczyków... Niech się pan lepiej nie sprzeciwia, gorzej będzie... Widzi pan, już wstają!
Małych wskazał głową figury, które nagle uniosły się tu i owdzie wśród juków. Brzeski starał się dojrzeć przy słabym świetle księżyca wyraz twarzy Małycha, ale ten chował oczy.
— Cóż to? gwałt! Nie przysięgałem, nie jestem żołnierzem!
— Niech im pan to wszystko opowie...
— A któż tam jest?
— Kto ma być? Wszyscy są... Prędzej... Czekają, a pan tu bez potrzeby się przekomarza...
Brzeski zawahał się, poczym, nic nie mówiąc, poszedł tak prędko, że Małych ledwie za nim zdążał. Pochylił się, wszedł do namiotu i stanął przed stołem, oko w oko z baronem.
Czerwone, obrzękłe powieki Niemca rozszerzyły się gwałtownie. Milczał i patrzał. Brzeski przeniósł spojrzenie na niedawnych swych towarzyszów.
— Obwiniony, jak się nazywasz?
— Nie jestem obwinionym... Nic nie zrobiłem...
— Dobrze, dobrze!... Jak się nazywasz?
— Poco mię pan pyta? Przecie pan wie?
— Więc: Jan Brzeski... Czy tak? Lat dwadzieścia?!...
Brzeski milczał.
— Nie odpowiadasz? Pamiętaj, że upór zwiększa twą winę!
Chłopak spojrzał na doktora i topografa.
— Jesteś obwiniony o bunt i naruszenie obowiązującej w karawanie karności. Całą drogę wykazywałeś krnąbrność i lekceważenie władzy, które zakończyło się uwolnieniem przewodników i skłonieniem ich do ucieczki...
— Nie, nie namawiałem ich... Nie wiedziałem...
— Więc przeczysz oczywistości!... Gdyś ich rozwiązał, uciekli, mając wolne nogi...
— Odrzucam prawo sądu pana. Niech mię sądzą sądy zwykłe...
— To nie obwinionego rzecz, kto go ma sądzić... Za to inni odpowiadają...
— Ci ludzie umierali... Bage miał w ustach pełno piasku i leżał omdlały...
— To nie obwinionego rzecz! Odpowiedz! Przyznajesz, że ich uwolniłeś, czy nie?
— Przyznaję
— I... żałujesz tego?...
Na wychudłą twarz chłopca wybiegły gorące rumieńce, opuścił oczy, poczym podniósł je zwolna.
— Nie, — odrzekł cicho — nie żałuję... Nie mogłem...
Baron chwilowo zmieszał się i zamrugał powiekami, ale rychło gniewna siność znów zalała mu policzki.
— Dobrze! Wyprowadzić go! — mruknął chrapliwie.
Gdy Brzeski znalazł się na dworze, podniósł przedewszystkim rękę i dotknął nią oczu, aby przekonać się, że czuwa, że tylko co przebyta scena nie jest urojeniem. Niestety! To nie było urojenie. Dokoła rzeczywiście słały się piaski bezbrzeżne, słabo oświetlone poświatą młodego miesiąca. Opodal błądziły muły i konie, węsząc czczą ziemię, wielbłądy stały nieruchomo na wysokich nogach, podobne do wież lub dziwacznych budowli nawodnych. Bliżej czerniały porzucone juki, a wśród nich chwiały się gwarzyły ludzkie cienie.
— Czemu pan nie powiedział, że żałuje!... — gderał Małych. — Jeszcze gdyby pan łzami zapłakał, możeby panu baron wszystko darował... Strach, jak on lubi skruchę! Ja mu zawsze powiadam: „Winien“ — chociem nie winien... Możeby pana co najwyżej obić kazał przed frontem dla przykładu... A tak co będzie!? Bóg wie, co będzie!
Z namiotu dobiegały coraz burzliwsze głosy.
— Za pozwoleniem! Ja panom opowiem przykład — huczał baron. — Żołnierzowi skazanemu na areszt przyniesiono kwit, on ten kwit w rozdrażnieniu w obecności feldfebla i towarzyszów rozerwał i został rozstrzelany...
— Tak, ale to był żołnierz, a to dziecko.
— Wcale nie dziecko... Ja w jego wieku już byłem junkrem. Nasza wyprawa tosamo co wojna... Kwit mała rzecz, to, co on zrobił, wielka rzecz... My wszyscy zginąć możemy... Ja kazałem bić za to mulników. Jeżeli ja go teraz nie ukarzę, jutro Chińczycy więcej jego będą słuchali, niż mnie... Zresztą mamy równe głosy, a ja jestem prezydent.
— Więc co pan chce zrobić?...
— To jest inne pytanie. Z początku niech panowie odpowiedzieć zechcą: winien, czy nie winien?
— My protestujemy przeciw całej sprawie. Brzeski dobre dziecko i nic więcej... — grzmiał topograf.
— Nie podpiszemy protokułu! — wtrącił spokojnie doktór.
— Ja mogę ukarać każdego na własną rękę. Że ja zaprosiłem panów, to moja grzeczność. Dobre dziecko, ale zły podwładny... Ja nie mogę pozwolić na nieposłuszeństwo. To będzie zupełna zguba wyprawy!
Głosy umilkły. Na płóciennych ścianach namiotu zakołysały się cienie. Zasłona nad wejściem podniosła się i na dworze ukazał się topograf.
— Zbrodnia... Szaleństwo... Nie chcę być obecny!... — wołał wzburzony.
— Proszę się opamiętać, bo pan to już jest dorosły żołnierz... — huczał za nim baron.
— Ach! To pan tu... Więc słyszałeś wszystko! — krzyknął topograf, dostrzegszy przed progiem Brzeskiego.
Młodzieniec poruszał ustami, ale nie mógł dobyć głosu i tylko uśmiechał się blado.
— Nie lękaj się!... Nic ci nie zrobią... Chyba i mnie!...
— Cóż ty gapa, Małych, nie odprowadziłeś go dalej! Odprowadź go na miejsce i wracaj zaraz!... A każ go związać... Panie topografie, proszę napowrót do namiotu... — zawołał z głębi baron.
Po chwili Brzeski znalazł się na swoim posłaniu. Małych zaczekał, aż go związali chińscy żołnierze, co ci zrobili niezwykle względnie i łagodnie. Młodzieniec pierwszy raz miał na sobie pęta i poczucie niezmiernej krzywdy i obelgi zalało mu serce goryczą. Przetoczył się na twarz, aby ukryć srebrzące się łzy w oczach, i wolał w głębi ducha przejmującym głosem:
— Matko!... Matko!... Matko!...
— I zaco? Przecież sam baron byłby strasznie zmartwiony, gdyby przewodnicy udusili się!... Ależ oni też!... nie pomyśleli, co mię za to czeka, i umknęli!
Przypomniał sobie ostry głos barona, jego nieruchome, nienawistne spojrzenia, i wyobrażał sobie jutrzejszy ranek, kiedy świt zarumieni piaski i w obozie powstanie uroczysty, żałobny ruch... Zbiorą się posługacze, mulnicy, żołnierze i staną szeregiem... Będą szeptali między sobą i litowali się nad nim, gdyż lubili go i zawsze darzyli uśmiechem. Następnie wyjdzie z namiotu blady, zbolały doktór i będzie mu ostrożnie kiwał głową zdaleka. Fotograf nie będzie śmiał mu w oczy spojrzeć, a on mu powie: „Przebaczam panu, choć to pana sprawa!“ Związany topograf będzie zdala krzyczał: „Zbrodniarze!...“ Nawet baron poczuje wyrzuty sumienia, ale... już za późno! Małych podejdzie i wymierzy mu w skroń rewolwer... Widział tuż blizko przed twarzą zimną, błękitną lufę rewolweru z czarnym otworem pośrodku i szare gałki kul w jego bębnie... Lecz on nie drgnie, nie... Chwila męstwa, błysk, huk, poczym on potoczy się, wstrząsając głową, jak antylopa, którą w jego oczach dobito w początkach podróży... Potym karawana ruszy, a on zostanie z podwiniętemi rękoma i twarzą w piasku... Wiatry go zwolna zamiotą...
Poczuł nagle, jak go zewsząd ogarnia ten wstrętny, suchy, dokuczliwy, trzeszczący piasek, jak owija go, dusi, spiera mu dech, a on się ruszyć nie może; jak wdziera mu się do uszu, nozdrzy, do ust, do samych wnętrzności, oblega i piecze obrzękły język, unieruchomia płuca i serce, objada mięśnie... aż poczuł w sobie szkielet kościany, któremu z pustych oczodołów i szczelin szczękowych wyciekają ze zwycięskim szelestem brudne strugi piasku... Tam daleko taki sam szkielet i dwuch ich tylko w pustyni... Nic, nic nie zostało!... Wszystko znikło. Nic się nie stanie i niczego już więcej nie będzie!... Oto poco istnieje świat!
Powiał nań jakiś zimny oddech i dreszcz grozy przebiegł mu wzdłuż krzyża... Dla czego tak się stało? Dla czego? Z niesłychaną szybkością przemknęły przed nim widziane obrazy... Wczorajszy sąd... uwolnienie Sodmuna i Bage... wsie martwe, ulice miasta z tłumami Chińczyków... Ti-Dun, żołnierze chińscy, namioty, bramy... step równy, błękitny jak morze... ciche jurty z klęczącemi koło nich wielbłądami... zręczni jeźdźcy kirgiscy i mongolscy... góry w wirach śnieżycy... podwórze domu z rozwieszoną bielizną... Dor... krwista, obrzękła twarz „Wielkiego Sasa“, kosmata głowa Teodora... cmentarz z wysokiemi krzyżami... domek w głębi ogrodu i... matka, wyglądająca od niego wieści... Zabity!... Zabity!... Coś tak strasznego szarpnęło go za serce, że nie mógł wstrzymać jęku...
Wtym poczuł, że go chwytają jakieś ręce, że zdzierają mu pęta ze stóp, że go wloką... Zaczął drżeć jak liść osiny, ale wstrzymał krzyk, gdyż zrozumiał, że to koniec, a chciał być mężnym... „Boże, bądź miłościw...“ zaczął szeptać.
Postawiono go na nogi, uwolniono mu ręce z więzów. Krew gorącą falą rzuciła się do zdrętwiałych członków, ogromny ból zakołysał nim i odjął mu przytomność... Wielkie, bezkształtne cienie zachwiały się jednocześnie tuż przed nim na tle gwiaździstych, dalekich niebios... Po ostrym zapachu poznał wielbłądy. Te same ręce schwyciły go i rzuciły na twarde siedzenie; potym rozległo się bolesne stękanie, siodło i ciepłe jego podłoże wzleciały do góry, zakołysały się pod nim, poczym pomknęły miarowo w chłodnym przestworzu. Brzeski oprzytomniał, poczuł za sobą człowieka, który go podtrzymywał pod pachy, i odgadł, że go uwożą...
— Pewnie topograf — pomyślał.
Ale wzruszenie, ból, a głównie zapach i kołysanie się biegnącego wielbłąda, podobne do skoków łodzi, tłuczonej przez fale, znowu zmąciły mu myśli. Głowę opasała mu ołowiana obręcz, serce ledwie biło w spartych mocno piersiach. Doprawdy, chwilami wolałby śmierć, niż to bezbrzeżne a marne cierpienie!
Napewno spadłby, gdyby nie silne ręce towarzysza. Biegli chyżo, spuszczali się i wspinali na pagórki. Brzeski zamknął oczy, cierpiał i czekał.
Wreszcie świt wdarł mu się pod powieki. Otworzył oczy i dostrzegł, że piachy zbiegają na płaską kamienistą równinę, poza którą znów widać żółte, nagie wyniosłości.
Na twardych żwirach wielbłąd zwolnił kroku. Brzeski odetchnął i obejrzał się. Dostrzegł za sobą jeszcze pięciu jeźdźców, pędzących na wielbłądach gęsiego. Poznał Mongoła, który siedział za nim, i powiedział mu po chińsku:
— Do-sie! (Dziękuję!)
Pastuch wyszczerzył białe zęby i zaczął mu coś szybko opowiadać. Brzeski uchwycił tylko wyraz „Sodmun“.
— Tak, Sodmun!
— Chao! chao! — kiwał głową Mongoł.
W miarę, jak młodzieńca opuszczał nieznośny ból głowy, Brzeski coraz wyraźniej odczuwał dwuznaczność swego położenia. Może towarzyszów jego zamordowano i na nim zaciąży zarzut zdrady i zabójstwa?... A może to są ukryci dunganie, rozbójnicy „chunchuzi“ i uprowadzili go, aby sprzedać jako młodego, zdolnego do pracy niewolnika?
Słońce wschodziło pyszne, purpurowe; step bladł, błękitniał; dawno niewidziane mongolskie skowronki zrywały się z pod nóg wielbłądów i ze świergotem wzbijały się w lazury. Na widnokręgu zarysował się przejrzysty łańcuch wysokich gór z perłowemi plamami śniegów na szczytach.
— Las! — krzyknął Mongoł i wyciągnął rękę ponad ramieniem Brzeskiego.
Daleko, bardzo daleko, u stóp prawie gór czerniała cienka, nikła linja niby brzeg odległy. Brzeski miał ochotę przeżegnać się, łzy nabiegły mu do oczu. Wielbłądy z rykiem pomknęły. Wkrótce znowu zagłębili się w piachy, i widziadło znikło. Znów wstępowali i spuszczali się po sypkich spadzistościach piachów, znów chyże kołysanie wielbłąda spowiło niemocą myśli i zmysły Brzeskiego. Ocknął się, gdy stanęli. Góry były jeszcze daleko, ale tuż przed niemi szumiał łan nieprzejrzany wysokich wyschłych szuwarów. Mongoł pochylił się w bok i rozglądał uważnie. Nadjechała reszta zbiegów i zaczęła się krzykliwa narada, poczym jeden z nich wystąpił na czoło i poprowadził towarzyszów skrajem traw. Niedaleko za węgłem ogromnej wydmy jeźdźcy zsiedli z wielbłądów. Przewodnik zagłębił się w sitowie, chodził, szukał, wreszcie krzyknął radośnie. Obecni ruszyli ku niemu, z trudnością wstrzymując za uzdy drżące z niecierpliwości wielbłądy. Na malej polance widniał dół, a w nim na dnie... czysta i błyszcząca woda. Przewodnik już ją pił, zanurzywszy w niej twarz po uszy jak zwierzę.
Napili się sami, następnie pojedyńczo napoili wielbłądy, z obawy, aby te, tłocząc się, nie zasypały źródła, poczym puścili je na paszę, pokładli się i usnęli natychmiast jak martwi.
Słońce chyliło się ku zachodowi, z poza oczeretów widać było tylko jego jasną łunę na niepokalanym niebie bez chmur, gdy Brzeski ocknął się wreszcie. Mongołowie już nie spali.
Trzech z nich odeszło drożyną ku wylotowi kotliny; inni, przykucnąwszy u źródła, cicho rozmawiali i pilnie nasłuchiwali.
W dali dźwięczały dzwonki i głosy.
Brzeskiego ogarnęło zmieszane uczucie radości i trwogi. Czyżby to byli porzuceni towarzysze? Coraz wyraźniej rozlegały się prychania koni, chrzęst racic wielbłądzich na piaskach i krótkie, urywane okrzyki poganiaczów. Ktoś nucił monotonną, mongolską piosenkę...
Nie, to nie nasi!... Wszak wśród nich dawno już nikt nie śpiewa!
Pilnujący drożyny Mongołowie znikli, poczym rozległ się krzyk, wołanie, ucichły dźwięki brzękadeł i kroków; pozostali u źródła zerwali się i pobiegli; wstał mimowolnie i Brzeski i podążył za niemi. O kroków kilkanaście na ostatnich ławicach piachów spostrzegł karawanę, składającą się z kilku lekko jucznych wielbłądów i koni. Gromadka Mongołów w niebieskich chałatach i baranich czapkach wrzeszczała, śmiała się i machała rękoma. Ale zdziwienie Brzeskiego nie miało granic, gdy ci rozstąpili się i on dostrzegł wśród nich... Sodmuna. Miał tę samą żółtą czapeczkę na głowie i żółtą, brudną, jedwabną opończę, ale towarzysze okazywali mu cześć widoczną. Zbliżył się do Brzeskiego i pokłonił się chińskim obyczajem z zaciśniętemi pięściami nad głową.
— Chao bu-chao? Czy-la-fań-la mej-ju? (Czy dobrze, czy nie dobrze? Czy jadłeś kaszę?) — pozdrowił uprzejmie Brzeskiego. Ten wiedział, że to jest zwykłe powitanie chińskie, ale treść jego tak daleko odbiegała od rzeczywistości, że uśmiechnął się boleśnie.
— Sodmunie!... — wyrzekł i wskazał w stronę porzuconej karawany.
Lama kiwnął głową, podszedł do źródła, przykucnął i kazał sobie podać wody. Tymczasem jego towarzysze zajęli się nieceniem ognia i rozjuczaniem bydląt. Wkrótce zawrzały, zabuchały parą duże miedziane imbryki i zapach zielonej herbaty, przyrządzonej z solą, mąką i łojem baranim, przyjemnie uderzył powonienie Brzeskiego. Jego usta, dawno odwykłe od gorącej strawy, z rozkoszą chłonęły filiżankę za filiżanką. Jednocześnie słuchał pilnie ważnej narady, odbywającej się w kole krajowców. Jeden ze zbiegów, chiński żołnierz, nalegał, ile mógł pojąć z oddzielnych, zrozumiałych dla niego wyrazów i giestów, aby nie śpieszyć się do karawany, że lepiej poczekać, aż poginą, bo wtedy będzie można zrabować towary. Jeden cudzoziemiec, ten, co został, będzie świadczył, że nie oni pomordowali podróżnych, że oni uciekli tylko od obłąkanego naczelnika, ratując życie. Jeszcze coś mówił, przyczym pokazywał ręką, jak tnie miecz, spadający na głowy.
Brzeski oczu nie spuszczał z Sodmuna. Ten nic nie mówił, na nikogo nie patrzał i przesuwał wolno w palcach paciorki różańca. Wreszcie podniósł głowę spotkał się z wejrzeniem Brzeskiego.
— Sodmun... nie! Sodmun... rozumie!...
Pokazał mu swój buddyjski różaniec i rękę do piersi przycisnął. Łzy potoczyły się po znękanej twarzy młodzieńca; pochylił się i podniósł do ust śniadą rękę azjatyckiego mnicha.
— Zabierzcie mię... Tylko prędko... zaraz — prosił.
— Zaraz... zaraz!...
Wkrótce doborowy orszak wielbłądów, objuczonych skórzanemi worami z wodą, ruszył w piachy. Brzeski i lama jechali konno.
Karawanę spotkali w pół drogi. Ludzie wlekli się piechotą, porzuciwszy na drodze juki i osłabłe zwierzęta. Baron brnął gdzieś w tyle orszaku, pod opieką topografa. Nie chciał iść, położył się na piaskach i mówił, że ma dosyć wszystkiego. Bredził, jęczał, kazał kogoś karać...
Nikt nie zwracał na niego uwagi; wszystkich pochłaniały własne cierpienia i zbliżająca się śmierć. Spostrzegszy zbliżający się oddział zbawczy, zaczęli płakać i wyć z radości... Wielu zaniemówiło ze wzruszenia i przybyli z trudnością zdołali się od nich dowiedzieć, gdzie są Europejczycy... Sodmun z Brzeskim znaleźli ich wreszcie w małej rozpadlinie. Baron leżał na ziemi i nie chciał się ruszyć. Daremnie poczciwy topograf namawiał go i pomagał mu. Baron wymyślał lub jęczał... Gdy Brzeski przykląkł koło niego i bulknął wodą w manjerce, Niemiec podniósł ociężałe powieki i w mdlejących jego źrenicach błysnęło zdziwienie i przestrach...
∗
∗ ∗ |
Ludzie zostali uratowani, ale większa połowa koni i wielbłądów zginęła. Towary, zapasy żywności, kolekcje naukowe, pieniądze — wszystko ocalało, ponieważ niedaleko od źródła już zaczynały się koczowiska mongolskie, gdzie Sodmun kupił niezwłocznie znaczną ilość nowych zwierząt i wysłał na nich ludzi na poszukiwanie porzuconych rzeczy karawany. Zginęło jedynie to, co zdołały zamieść piachy pustyni.
W dwa tygodnie potym ekspedycja przebyła górski łańcuch Tian-Szaniu a po następnych dwuch tygodniach przeszła przez ogromną sklepioną bramę Wielkiego Muru Chińskiego i znalazła się wśród żyznych, gęsto zaludnionych, doskonale uprawnych dolin Chin Właściwych.
W Pekinie ekspedycja stanęła z wielkim opóźnieniem, ale bez żadnych już przygód.
Wśród członków jej panowała pozorna zgoda.