Zamorski djabeł/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WACŁAW SIEROSZEWSKI
ZAMORSKI DJABEŁ
POWIEŚĆ
Z 54 RYSUNKAMI W TEKŚCIE I NA OPRAWIE
HENRYKA MlNKIEWICZA
WYDANIE TRZECIE
SPÓŁKA NAKŁADOWA „KSIĄŻKA“, KRAKÓW.
SKŁADY GŁÓWNE: WARSZAWA, G. CENTNERSZWER I SKA; KRAKÓW,
S. A. KRZYŻANOWSKI; NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMPORTING Co.


CZCIONKAMI DRUKARNI LUDOWEJ W KRAKOWIE — 9-12.


I.
ROZDROŻE.

Chłodny, syberyjski zmrok jesienny zapadał nad miastem i otulał je od spodu w fijoletowe mgły. W parowie rzeki brunatny cień, niby pierwszy lekki oddech nocy, wybiegł daleko na wodę i przyćmił na niej odbicie białych obłoków i purpurowej zorzy.
Pośrodku miasta wysokie kamienice kupieckie kąpały wprawdzie jeszcze swe malowane dachy i pyszne, słoniowate ciała w światłości uciekającego dnia, ale tłum nizkich domków podmiejskich, upstrzonych według syberyjskiego zwyczaju licznemi oknami i kolorowemi okiennicami, już zlewał się w jedną mętną plamę, na której coraz gęściej zapalały się szeregi drobnych świateł.
Domek pani Brzeskiej stał na samym skraju miasta, wśród ogrodów i parkanów, niedaleko katolickiego cmentarza o wysokich krzyżach.
Właścicielka weszła zamaszyście do swego mieszkania i tupnęła przeziębłemi nogami.
— Znowu ten szelma Teodor zrobił brewerję. Jak mi Bóg miły, tym razem nie przebaczę i na święty Michał wymówię komorne! — rzekła głośno. — A ty, Jasiu, jeszcze czytasz?! Porzuć!... Ciemno, zepsujesz oczy... albo poczekaj, zapalę lampę...
Brzęknęła kloszem, potarła zapałkę i weszła po chwili do pokoju syna, niosąc ostrożnie światło.
Jaś, wysoki, blady chłopiec z drobnym blond wąsikiem nad świeżemi ustami, siedział pod oknem z książką na kolanach i patrzał w zamyśleniu wdal na pożółkłe, jesienne ogrody i widoczne poza niemi krzyże cmentarne.
Gdy matka weszła, zwrócił na nią chabrowe oczy ze srebrnemi skrami.
— Co się stało, mamusiu?
— A to nie słyszałeś?
— Owszem, słyszałem. Ale myślałem, że się nic szczególnego nie dzieje, że to Teodor z żoną się kłóci...
— Ano, nicpoń, powiadam ci! Zdaleka spostrzegłam, że idzie pijany. Wyszłam przed sień i czekam: udaję, że go nie widzę, że w inną stronę patrzę. Czapkę zdjął, próbował prześlizgnąć się bokiem... Zastąpiłam mu drogę. „A co to? — pytam — Teodor znowu pijany? A przysięgał Teodor, że już nie będzie. Czy to ładnie pół roku komornego nie płacić, a pieniądze przepijać?... Tak robią tylko ostatni niegodziwcy“. Ukląkł, szyję wyciągnął: — Utnij głowę, matko, utnij, zgrzeszyłem, podły jestem człowiek...“ — „Co mi przyjdzie z głowy Teodora?... to nie garnek z pieniędzmi, ja proszę o pieniądze...“ — „Utnij, matko, wybaw mię od grzesznego żywota... Zgubiony jestem człowiek“ — powtarza. „Dobrze więc — powiadam — oto poślę do Teodora komornika, niech opisze sprzęty i narzędzia. Czym Teodor zarobi na chleb, gdy mu zabiorę jego szydła i kopyta?“ — „Niech opiszą... niech zabiorą... i dobytek, i żonę, i dzieci, i wszystkie rzeczy, które jego są...“ — powtarza z płaczem. Co miałam robić? Wzruszyłam ramionami... Widzę, sąsiedzi z domów wychodzą... śmieją się... Odeszłam w głąb ogrodu. Wracam, a on wciąż klęczy z wyciągniętą szyją... — „Niech Teodor komedji nie gra, niech Teodor idzie i wyśpi się!“ Wstał posłusznie i poszedł, a ja za nim. Słyszę, jak żona też wita go zaraz od progu: „A opoju, a niegodziwcze! to ty zamiast komorne zapłacić...“ Tu chyba się wściekł, bo usłyszałam potym takie krzyki i latanie, że musiałam wejść... Patrzę, przygiął ją za włosy ku ziemi i bije kułakami po twarzy, po plecach, gdzie trafi... „A co, kto twój książę? kto twój pan?!“ — powtarza. „Teodorze! Niech Teodor puści — wołam — Teodorowa!... Niech Teodorowa nie trzyma męża!“ Nie słyszą... Musiałam ich wodą oblewać!...
— Gdzież on jest teraz? — spytał, wstając, chłopak.
— W sieni. Wypchnęłam go i zamknęłam drzwi na klucz. Nie wpuszczę, całą noc na dworze przetrzymam... Kobietę pokrwawił, dzieci postraszył...
— Moja mamo, trzeba raz z tym skończyć... Oni się jeszcze kiedy zabiją. Trzeba ich niezwłocznie wyrzucić z mieszkania...

Rozczochrana głowa Teodora.

Pani Brzeska przysiadła na krześle i ręce na kolanach oparła.
— Rzeczywiście trzebaby wygnać, — rzekła — ale...
W tej chwili drzwi od sieni skrzypnęły i do pokoju wsunęła się rozczochrana głowa.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno!...
— Wynoś się, wynoś się!... Nic z tego... swoje odsiedzisz. Widzisz, Jasiu — zwróciła się do syna, gdy głowa znikła — w takim razie stracimy komorne za pół roku...
Syn przechadzał się z rękoma w kieszeni.
— Ależ, mamo, my ich i tak nigdy nie odbierzemy... Z tym się trzeba pogodzić.
Pani Brzeska westchnęła.
— Ciężko będzie. Ogród nie dopisał. Warzywa tanie, o kartofle pies bury się nie spyta... A wydatki zwiększą się, gdy wyjedziesz do tej... akademji...
Głos jej zadrżał i twarz odwróciła od lampy.
Znowu ostrożnie skrzypnęły drzwi.
— Szlachetna duszo!...
— Proszę bardzo, niech mi tu Teodor nie dokucza... Proszę iść sobie i zamknąć drzwi!... — zawołał z rozdrażnieniem Jaś.
Drzwi zwolna zamknęły się i długi czas słychać było głuche mamrotanie.
— Mamusiu droga, kochana mamusieńko! Czyż nie lepiej będzie, wciąż to powtarzam, sprzedać wszystko i wyjechać razem?... Korepetycjami zarobię cokolwiek... Jeżeli dodać to, co mamy od wuja, to nam starczy...
Przypadł jej do kolan. Ale pani Brzeska trzęsła przecząco głową.
— Nie, synu, nie... już ja się stąd nie ruszę. Mamy tu mało, to prawda, ale przynajmniej pewne... Gimnazjum z Bożą pomocą skończyłeś, skończysz i Szkołę Główną.
— Uniwersytet — poprawił syn.
— E! wszystko jedno! Uniwersytet, niech będzie uniwersytet. Za moich czasów była Szkoła Główna... To mniejsza... ale na te niewiadome korepetycje wolę już nie liczyć. Za stara jestem, synu, spracowana jestem, sterana... Takie życie, jak moje, raz tylko człowiek jest w stanie przeżyć...
— Ależ, mateczko, nie o to chodzi... Właśnie dla tego chciałbym...
Wtulił twarz w jej zgrubiałe, pomarszczone dłonie i całował je porywczo.
— Nie, — powtarzała staruszka — zostanę. Jeden pokój odnajmę jakiej emerytce, albo wezmę chłopców na stancję... Przecież w akademji dużo więcej potrzebować będziesz... Tylko pisz... zawsze pisz... codzień pisz... Nie zapomnij... Długo... obszernie... o wszystkim... O jakże będę...
Łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach i spadły na kędzierzawą głowę syna.
— Przecież nie jadę jeszcze, mamusiu...
— Niezadługo już, niezadługo...
W sieni znowu rozległ się łoskot. Janek podniósł się z klęczek. Tym razem drzwi otwarły się szeroko i w progu stanął Teodor w całej okazałości.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno... pocztyljon — szepnął tajemniczo.
Pani Brzeska drgnęła i zerwała się.
— Co?
— Idzie. I list pewnie niesie, bo wyjął coś białego z torby i czyta...
Wprawdzie zmierzch już zapadł i o czytaniu mowy być nie mogło, ale pocztyljon istotnie wszedł niezadługo i oddał kwit na odbiór listu z pieniędzmi.
— Od wuja! — szepnęła pani Brzeska. — Tylko... jakoś bardzo dużo przysyła ci pieniędzy... Trzysta rubli.
— Poczciwy! — rzekł chłopak. — Nie chce, żebyś została bez grosza.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno! — jęknął głos od progu.
— Dobrze, już dobrze... Niech tylko Teodor pamięta, że to raz ostatni... Niech Teodor zje tę trochę chleba i mięsa, bo Teodor zziąbł i może się rozchorować, a żona nie gotowała dzisiaj obiadu... więc pewnie nic się tam nie znajdzie!
Teodor westchnął potężnie z głębi piersi i jął ogryzać kość, zerkając lubieżnie na stojące w szafce butelki. Ale pani Brzeska udawała, że tego nie widzi, i krzątała się po kuchence, nastawiała samowar, a Jaś tymczasem nakrył stół i rozstawił na nim filiżanki.
Nazajutrz pani Brzeska z niepokojem oczekiwała powrotu syna z poczty. Tymczasem Jasia długo widać nie było. Wreszcie, przez sztachety ogródka, spostrzegła go na ulicy. Szedł wolno z opuszczoną głową i rękoma schowanemi głęboko w kieszeniach paltota.
Miał tak strapioną minę, że matka nie wytrzymała i wyszła na jego spotkanie na dwór, naciągając pośpiesznie rękawy kaftanika na ręce umączone przy gnieceniu klusek.
— Co się stało? co ci jest?
— Nic, mamo... zaraz...
— Pieniądze oddali ci?
— Oddali...
— Więc o co chodzi?
— Zaraz... przeczytasz, mamo...
Weszli nareszcie do domku. Wtedy wyjął z zanadrza list i podał matce. Obejrzała uważnie kopertę, poznała charakter pisma, dostrzegła pieczęć pocztową z napisem „Kjachta“ i uspokoiła się.
Jaś tymczasem zdjął palto.
— Czytaj... czytaj, bo nie wiem, gdzie są okulary... hm... długi bardzo... — rzekła, zwracając synowi rozwiniętą ćwiartkę.
„Kochany siostrzeńcze...“ — zaczął chłopak zmienionym głosem.
— Widzisz, to nawet do ciebie list.
„...Tyś już duży i liczysz się za dorosłego... Skończyłeś szkoły z nagrodą, co ci chwalę, i powinieneś być rozsądny. Ja pojmuję twoją chęć postąpienia do Akademji, ale u nas w kraju dużo jest uczonych durniów, niegodnych zapracować sobie kawałka chleba. Każdy naród, jak i każdy człowiek, dłużen przedewszystkim dbać o swoje pożywienie. Prócz tego ty masz starą matkę. Kiedy okończysz Akademję, ona zupełnie zgrzybieje. Przecież nie posadzisz ją do ochrony. Tymczasem ona ci będzie przeszkadzać jeździć po świecie i iskać miejsca. Tak więc ja przekładam tobie, żebyś ty lepiej jechał do Chin...“
— Do Chin? — szepnęła pani Brzeska, ciężko siadając na krześle. — Do Chin?! Ależ to strasznie daleko!... To bez litości!...
Jaś nic nie odrzekł i czytał dalej ze łzami w glosie:
„...Naszej firmie potrzebny jest młody, nauczony człowiek, któryby znał po chińsku. Gotowa ona zapłacić sama za naukę. Naznacza na to rok czasu i tysiąc rubli złotem. Nauczać się będziesz w Pekinie, gdzie lżej o nauczyciela. Potym pojedziesz na praktykę do naszych zawodów herbacianych do Iń-Kou. Po wstąpieniu na służbę będziesz połuczał po dwa tysiące rubli rocznie. Pożywienie w Chinach tanie, jeżeli nie robić zbytków. Takim obrazem nietylko zabezpieczysz matkę, ale zmożesz cokolwiek odłożyć. A z czasem otrzymasz przydatek. Są tacy w naszym interesie, co biorą po sześć, nawet po dziesięć tysięcy rocznie... Kiep ten żołnierz, co nie myśli zostać gienerałem. Kiedy uzbierasz sumkę, wszyscy wrócimy zasłużenie do kraju. Potemu, że kraj biedny i do kraju wnosić trzeba pieniądze, żeby być mu pomocą, a nie w ciężar. Tak, chłopcze, uszy trzymaj do góry! Bądź przyleżny, pracowity, oszczędny, a głównie spełniaj swój dług wesoło i dokładnie, jak możesz ze wszystkich sił, a ostatek przyjdzie sam. Już ty wierz mi staremu! Przełożeni, gdy będą widzieli twoje staranie, będą cię oznaczali, a ty sam przywykniesz do pracy i wyrośniesz na dzielnawo człowieka, co sobie w kaszę dąć nie pozwoli i wszędzie się znajdzie. Więc przygotuj się w drogę bez żadnych tkliwości. Matce dokaż, że dla niej wszystko jedno, co ty od niej o tysiąc mil na Zachód, czy na Wschód. Czy tu, czy tam nie będzie jednako z tobą. Nawet lepiej na Wschód, dopóki jesteś młody i masz w głowie utopje, potemu że z Zachodu prędkobyś wrócił i jeszcze dalej zajechał...“
— I to prawda! — ze drżeniem szepnęła pani Brzeska.
„...I tak zbieraj się w drogę. Kup sobie za wysłane pieniądze co trzeba z obuwia, ubrania, bielizny. Nie dużo, ale samego najlepszego sortu, i jedź do Semipałatyńska, gdzie wkrótce przybędzie, albo już jest sasko-koburggocka naukowo-handlowa ekspedycja. Naczelnik jej, mój znajomy, towarzysz szkolny, obiecał cię do Pekinu dostawić. To dłużej pójdzie i drożej stoić będzie, niż jazda przez Kjachtę, ale skorzystasz z przebywania z uczonemi ludźmi. Wysługuj się naczelnikowi, żeby nie pożałował swego dobrego postępku. Pieniędzy, jeżeli ci nie starczy, weźmiesz u niego, a mnie uwiadomisz. Tylko jednak oszczędzaj pieniędzy. Im bardziej będziesz oszczędzał, tym prędzej wrócimy do kraju. Bywaj zdrów. Mamie rączki ucałuj. Niech się nie troska. Jesteś chłopak, a chłopcy zawsiegda się po świecie błąkają. Czy to nasza matka pokojnica myślała, że ja będę siedział w Kjachcie i targował herbatą!?... Bądźcie dobrego usposobienia. Nic się nie dzieje bez woli Boga.
Obejmuję was, rozpołożony ku wam

Tomasz Śnietycki“.
Czas jakiś stali w milczeniu pośrodku pokoju. Janek patrzał w okno, a stara matka na niego. Wreszcie odeszła, cicho stąpając dużemi trzewikami o płaskiej podeszwie.

Po chwili znów zastukała stolnica w kuchence i zabrzęczały naczynia. Jaś rzucił się na łóżko. Matka zaglądała do niego kilkakroć, ale nie odzywała się, i tylko, gdy siedli do obiadu, rzekła ze zwykłą żywością i prostotą:
— Co tam, Jasiu! Wuj ma rację! Popłaczemy, pobiadamy, ale pewnie zgodzimy się...
— Wcale nie ma racji! Nie mam najmniejszej skłonności do handlu!
— I w handlu potrzebni są uczciwi ludzie! Minęły te czasy, co to powiadali: nie oszukasz, nie sprzedasz! Ojciec twój uczciwy był człowiek, miał majątki, wsie i klucze, ja też nigdy nic nie sprzedawałam. A tu nieraz wózek z warzywem razem toczyliśmy po ulicach własnemi rękoma... Po całych dniach wystawaliśmy w kożuchach i butach wśród chłopów na targu... praca nie poniża...
— Wiem przecież! Nie o to chodzi, mamusiu, ale myślałem, że zostanę... literatem; przecież ten mój wierszyk nawet wydrukowali...
— Poczekaj: może i zostaniesz! Może wuj dla tego tak do handlu cię skłania, że chce tobie zapisać wszystkie swoje bogactwa. Wtedy mógłbyś pisać, bo miałbyś za co książki drukować!
— Co tam, o dziedzictwie nie dobrze myśleć... Ale znowu pobyt w Chinach też nie byle co!...
— A co? Widzisz!... Będziesz miał o czym pisać.
Zwolna Jaś rozweselił się i rozgadał. Snuł projekty i nie zważał, że za każdym razem, gdy mówił o przygodach i podróżach, usta matki drżały boleśnie. Zresztą pani Brzeska niczym więcej nie okazywała swego wzruszenia; była spokojna i napozór rada nawet z obrotu rzeczy.
— Mamusiu, a z tego tysiąca, to ja zaraz mamusi przyślę pięćset...
— Nie trzeba, synu. Starczy mnie starej to, co daje ogród... Przecie nie będę wydawała balów!
— A jakże! Już ja wiem... Mamusia tu zagłodzi się... Niech mamusia przysięgnie, że sobie żałować nie będzie!
— Ależ dobrze, dobrze, dziecko moje! Nic mi tylko nie przysyłaj. Niepodobna, żebyś został bez grosza w kraju takim dalekim i dzikim...
— Mamo, Chiny nie są krajem dzikim! Cywilizacja ich jest starsza od naszej...
— Słyszałam, ale już ja tam nie mam do nich zaufania. Ubierają się Bóg wie jak, mężczyźni noszą warkocze, witają się na czworakach, jedzą psy, koty, robaki... Prawda, że mają dobrą porcelanę i jedwabie, przyznaję, ale ty, Janku, kiedy się tam wśród nich znajdziesz, błagam cię, strzeż się niechrześcijańskich obyczajów... obiecaj mi...
Pierwsze lody były złamane.
Nazajutrz zaczęły się przygotowania do drogi, odwiedziny znajomych, szycie, pakowanie...
Po dniach dziesięciu wracała pani Brzeska z przystani... bez Janka. Szewc Teodor towarzyszył jej zdala.
Znów zapadał wieczór różowy i otulał miasto fijoletową mgłą. Staruszka szła zgarbiona, wolnym, ociężałym krokiem, jak gdyby teraz dopiero poczuła, razem z boleścią rozstania, całe brzemię swego życia, pełnego nieustannych utrat i troski. Koło domu obejrzała się za siebie na Teodora, kiwnęła ręką i rzekła:

— Niech Teodor już idzie... Niech wraca. Bóg zapłać!
...Staruszka zachwiała się i z jękiem oparła o sztachety...
Teodor nie ruszał się i patrzał żałośnie na bladą, pomarszczoną twarz staruszki, zaglądał jej w oczy pełne łez.

— Niech już idzie...
— A pani?
— Zaraz wrócę!
— To, może, moja u pani ogień rozpali?
— Niech rozpali.
Szewc ukłonił się i przemknął przez furtkę. Ale nie odszedł, tylko schował się za krzakiem i śledził staruszkę. Ta obejrzała się za siebie na rzekę błyszczącą w głębokim parowie, potym zwróciła oczy w inną stronę, gdzie za ogrodami wysterkał wysoko ku niebu, zaróżowiony przez zorzę, czarny las omszałych krzyżów. Niektóre z nich stały dumnie wyprostowane w żałobnym majestacie, inne padały wtył w rozpacznej niemocy, jeszcze inne gwałtownie pochylały się naprzód, wyciągając rozkrzyżowane ramiona ku miejscu, gdzie tylko co zaszło słońce...
Staruszka zachwiała się i z jękiem oparła o sztachety.
Teodor machnął przed oczyma ręką:
— Ot! A jeszcze powiadają, żeby się nie upijać!... Fra-je-ry!...




II.
W PUSTYNIACH MONGOLJI.

Brzeski wyskoczył raźno z dorożki i wszedł przez furtkę na nieduże podwórko błotniste i zaśmiecone, odgrodzone od ulicy niebiesko malowanemi sztachetami. Pośrodku, na sznurze przeciągniętym wpoprzek, suszyły się białe, czerwone i pstre koszule, oraz inna męska i żeńska bielizna. W głębi stał obszerny dom z ciężkim, czubatym dachem, z ogromną liczbą okien i okiennic, również malowanych niebiesko.
Brzeski nachylił się, przesunął szczęśliwie między zwisającemi sztukami pożytecznych płócien i rozejrzał dokoła. Dom przeglądał się melancholijnie w błyszczących u stóp jego kałużach, złotych od słońca, błękitnych od nieba. Do wnętrza domu wiodły po schodkach dwa wejścia, nakryte dwoma jednakowemi ganeczkami. Za sągiem drzewa, koło chlewów rozlegały się miarowe uderzenia siekiery i chłop w wyrudziałej siermiędze to chylił, to prostował swój grzbiet szeroki. Brzeski skierował się ku niemu.
— Gdzie tu mieszka baron Butberg?
Chłop poprawił nogą szczapę i z głośnym sapnięciem opuścił na nią wzniesioną siekierę, poczym spojrzał na pytającego wyblakłemi, siwemi oczyma i poskrobał się w głowę.
— Powiedzcie mi, gdzie tu mieszka baron Butberg, naczelnik naukowo-handlowej ekspedycji?
— Naczelnik... to... chyba tutaj... Ale żeby był kspedytor, to nie wiem!...
Niepokój, który trawił Brzeskiego od chwili opuszczenia pociągu, znikł nagle; spojrzał wesoło na chłopa, którego czerwony nos i niepewne ruchy przypomniały mu Teodora.
— Jakiż ten naczelnik?... Czy dobry?!
— Zwyczajnie... naczelnik!... — odrzekł chłop wymijająco. — Przez tamten ganeczek trzeba iść, przez dalszy...
Wskazał palcem wejście, do którego wiodła przez podwórzowe topiele wązka kładka drewniana. Brzeskiemu znów serce zabiło.
Wszedł do sionki i zastukał nieśmiało.
— Herein! — zabrzmiał z wnętrza głos chropawy nizki.
Gdy drzwi uchylił, ujrzał na tle okien przepojonych słońcem wysoką, tęgą figurę w kurtce z błyszczącemi guzami, pochyloną nad stołem, zawalonym papierami. Baron dużej, kanciastej, krótko ostrzyżonej głowy nie podniósł, na przybyłego nie spojrzał i nie przestał wodzić po mapie grubym palcem ze lśniącym sygnetem złotym.
— A kto tam?
— Jan Brzeski.
— Czego?
— Od wuja... Członek ekspedycji... Miałem być zaliczony...
— Aha!... Aha!... Przypominam sobie. Listy, dokumenty są?
— Są.
Brzeski postąpił krok naprzód z listem w ręce; jednocześnie rozległo się pod piecem warczenie i duży żółty buldog dźwignął się ociężale na przednie łapy.
— Leżeć, Dor!... Leżeć! — upomniał go łagodnie baron.

Buldog zwrócił do pana swój łeb potworny; jego krótka, szeroka morda z rozdwojonym nosem, z przyciętemi wargami i zwisającemi, mokremi pyskami wyrażała bezdenną pogardę dla gościa. Wypukłe, krwią nabiegłe oczy zdawały się spostrzegać tylko pana.
Dor

A baron tymczasem czytał list wuja Śnietyckiego i chmurna twarz jego, okolona krótką, szpakowatą brodą, rozjaśniła się, a w piwnych oczach strzeliły przyjazne błyski.
— Ha, ha! Pamiętam! Stare dzieje... Tęgi był bursz!... A cóż teraz porabia wuj pański? — spytał, wskazując nareszcie krzesło Brzeskiemu.
— Nie wiem. Nie widziałem go.
— Jak to? Nigdy?!...
— Nigdy.
Baron podniósł brwi z lekka. Buldog podszedł do Brzeskiego i z tajemniczą miną powąchał mu łydkę.
„Średnia przyjemność“ — pomyślał chłopak, ale nie ruszył się, nawet okiem nie mrugnął, gdyż... miał przecie należeć do ekspedycji, która mogła spotykać się z tygrysami! Baron jednak zauważył blady obłoczek krwi, przesuwający się po czole młodzieńca.
— Niech pan się nie boi... on tak tylko!... On nie ukąsi!... — uspokajał gościa z tłumionym zadowoleniem. — Poszedł precz, Dor!... Na miejsce!... Idź już sobie!...
Pies pocłapał dalej i zaczął wtykać nos z głupim uporem w rozmaite kąty.
— Nie boję się psów! Niczego się nie boję! — gorąco odpowiedział Brzeski.
— A co pan umie?
— Nic nie umiem. Skończyłem gimnazjum.
— Rysować pan umie?
— Trochę... bardzo słabo!
— A fotografować?
— Wcale.
Baron w zamyśleniu popieścił dłonią koniec swej przyciętej brody.
— To nic. Niech się pan przez te kilka dni wprawi. Ekspedycja może składać się tylko z pożytecznych członków. Zostanie pan... pomocnikiem fotografa!
— Pomocnikiem fotografa?! — powtórzył ze zdziwieniem Brzeski. — A czy... będę mógł polować?
Baron pomyślał chwilkę.
— O tyle, o ile to nie będzie wstrzymywało ogólnego pochodu! — odrzekł poważnie, powstał i kiwnął głową.
— Sługa panu wskaże... — dodał, gdy chłopak już do drzwi się zwrócił.
W sionce Brzeski zatrzymał się, aby się trochę uspokoić. Miał przykre uczucie, że przedstawił się jak ostatni osieł. O nic się nie rozpytał, nie umówił. Nawet się nie dowiedział, na czyj koszt pojedzie „jako pożyteczny członek ekspedycji!“ Nie spytał i nie wiedział, czy baron odebrał pieniądze, wysłane dla niego przez wuja!... Z gniewem myślał o sobie, a z rozrzewnieniem o dobroci i rozumie barona.
„Brał mnie na próbę z buldogiem... alem nic nie pokazał...“
Przypominał sobie, jak się baron namyślał, jak mówił wolno a stanowczo, jak wodził palcem po mapie.
„To musi być bardzo niezwykły człowiek“ — rozważał.
Ale wszystkie myśli dobre i złe tłumiła uciecha, że jest przyjęty... A więc ujrzy Chiny, zaczarowany kraj, gdzie mężczyźni noszą warkocze i spódnice, kraj kobiet o skośnych oczach i drobnych nóżkach, kraj ceremonji dziwacznych i dziwacznych obyczajów, kraj gdzie kwitnie herbata, gdzie robią słynne filiżanki, gdzie palą opjum i w czasie zaćmienia strzelają do słońca... Z radości gotów był wszystkich ściskać, nawet sługę, który mu miał pokazać, gdzie mieszkał fotograf.
Postanowił, że słudze da dziesiątkę. Ale nigdzie go nie dostrzegał. Z podwórka znikł nawet chłop w rudej siermiędze. Natomiast zjawiły się stada wróbli i białych gołębi. Wiatr łagodnie kołysał schnącą bieliznę, ptastwo ćwierkało i furkotało skrzydłami, płynące po niebie chmury odbijały się częściowo w kałużach błota, jak w kawałkach rozbitego na sztuki zwierciadła. Za sztachetami na ulicy dorożkarz spał zgarbiony na koźle.
„Jeszcze mi ukradną kuferek!“ — pomyślał Janek i pośpiesznie poszedł ku wyjściu.
Gdy nachylił się, aby się przemknąć między dwiema uroczyście zwisającemi koszulami, spotkał się oko w oko z mężczyzną w wojskowym mundurze, który zamierzał uczynić to samo. Brzeski cofnął się i zawahał. Oficer obejrzał go uważnie dobremi, siwemi oczyma.
— Pozwolę sobie utrudzić pana, gdy spytam, gdzie... — bąkał chłopak.
— Owszem! Służę panu...
— Jestem świeżo naznaczonym członkiem sasko-kobursko-gotajskiej ekspedycji i kazano mi odszukać fotografa... — wypalił z mocnym rumieńcem.
— Aha! Pewnie mam do czynienia z panem Janem Brzeskim, na którego czekaliśmy... Jestem też członkiem ekspedycji, doktorem — dodał z przyjaznym uśmiechem. — Więc pan już widział naczelnika?
— Byłem. Mam zostać pomocnikiem fotografa, a wiem o fotografji tyle tylko, ilem się nauczył z fizyki w gimnazjum... Kazano mi wprawić się... Ale czy zdążę? czy długo tu zabawimy?
Wesoły błysk przemknął po twarzy doktora.
— Ależ zdąży pan, zdąży... Nie jest to znowu tak wielka filozofja...
— Wyznaję, że wolałbym co innego.
— Pan, zdaje się, opłaca swą podróż?!
— Nie wiem. Nie spytałem się. Wszystko wuj...
— A może pan wolałby zbierać rośliny i preparować zwierzęta? Właśnie potrzebny mi jest taki młody, jak pan, pomocnik. Przypuszczam, że pan zwinny?
— O panie, jaki pan dobry! Koledzy mówili, że jestem dość zręczny...
— Jeżeli kolega chce, to poproszę naczelnika! Tylko niech kolega wiele się nie spodziewa. Prośba moja nic, ale to zupełnie nic nie znaczy. Niech kolega idzie do fotografa. Mieszka niedaleko stąd w domku z zielonemi okiennicami. Będą okiennice żółte, potym liljowe, następnie zielone... Obok mieszkam ja z topografem ekspedycji. Radzi będziemy koledze... Proszę wieczorem na herbatę.
„Jacy oni wszyscy mili!... Ludzie nauki, a wszyscy koledzy!“ — rozmyślał po drodze chłopiec.
Ale fotograf, zawiędły, wysoki blondyn, zawiódł go, przyjął go chłodno, prawie niegrzecznie.
— Wprawić się w dni kilka!? — wykrzyknął. — Baron myśli, że to tyle, co wypić kieliszek wódki. Pięć lat uczyłem się pilnie... Po kilku dniach będziesz pan umiał, co najwyżej, nosić aparat i podstawkę...
— Będę spełniał wszystko, co trzeba, ale myślę, że prosty służący... Chciałbym być pożytecznym...
Fotograf wzruszył ramionami.
— Cóżem ja winien!
— W takim razie powiem naczelnikowi, że nie jestem panu potrzebny.
— Tego nie mówiłem. Pan tylko do Pekinu? — spytał trochę łagodniej.
— Tak!
— Pewnie kazano panu razem ze mną zamieszkać!? Uważają, że mam za obszerny pokój... Stąd pewnie płynie... cała ta fotografja. A pan widzi, jak ciasno! Ale co robić!... Niech pan rzeczy rozkłada... Pan, zdaje się, na własny koszt?... Pan ma środki?!... Trzeba będzie wnieść łóżko...
— Czy warto? Prześpię się na ziemi. Przecie wkrótce ruszamy...
Fotograf bystro nań spojrzał.
— Skąd pan wie!? Czy baron co mówił?
— Nie, ale tak sądzę...
— Nie radzę... — bąknął i odwrócił się od gościa.

Ten, stropiony, nie wiedział co począć. Czuł, że trafił w jakąś sieć nowych dla niego stosunków i uczuć. Już trapił się, że jest ograniczony, że nie umie poznawać się na ludziach, że baron pewnie nie jest dobry.
Siuj

„Trzeba się mieć na ostrożności“ — powtarzał sobie. Stanął na uboczu i więcej się nie odzywał.
Fotograf zagłębił się w książkę. Czas jakiś trwało przykre milczenie; wreszcie przerwał je służący, który wniósł rzeczy i kufer Janka.
Dnia tego poznał Brzeski jeszcze dwuch członków ekspedycji, dwuch tłumaczów: Siuja, niemłodego już Chińczyka z twarzą pomarszczoną jak jabłko zimowe, i Syberyjczyka Małycha, który po chińsku wprawdzie umiał niewiele, ale jeden tylko z całego grona rozumiał Siuja, mówiącego po rosyjsku w narzeczu używanym w Kjachcie. — Przy powitaniu Chińczyk zarzucił natychmiast Brzeskiego całym potokiem wyrazów. Chłopakowi wydało się, że dosłyszał nazwisko wuja, a że wiedział, iż Chińczyk mógł go znać osobiście, więc był ciekawy, o co mu chodzi. Mimo jednak wszelkich wysiłków uwagi, chociaż błyskały w mowie tłumacza znajome dźwięki, nic zgoła nie rozumiał.
— Ty sy-fa-ju sy-lo-fa ni-sy-na-sza... na-sza sy-lo-fa ni-sy-na-sza!... Ka-ka sy to-poj ka-fa-li mo-sza-na! Sy to-poj ka-fa-li ni-li-sja!... — krzyknął wreszcie rozgniewany Chińczyk i odszedł.
— On gniewa się, że z panem mówić wcale nie można, że pan swego języka nie zna i „ichniego“ języka nie zna! — przetłumaczył z uśmiechem wyższości Małych.
— A przedtym co mówił... o wuju?
— Ot! Nic!... Pytał, ile pan ma lat i jak się mają pańscy rodzice... Oni zawsze tak pytają! Niech to pana nie niepokoi... Zwykli... Azjaci!
Wieczorem napisał Brzeski obszerny list do matki, pełen tęsknoty do tych stosunków prostych, do tych uczuć jasnych, jakich doświadczał tylko w jej otoczeniu.
„Będę się miał na ostrożności, jak mamusia radziła, ale myślę, że wszyscy oni pewnie są inni, niż się wydają, że mi dobrze życzą, bo dla czegoby mieli źle życzyć? Jestem podejrzliwy, przekonałem się, i niegodziwy egoista... Postaram się tych wad pozbyć...“ — dopisał w końcu.
Umył się, ubrał i poszedł do doktora.
— Niceśmy, kolego, nie wskórali! — powitał go ten uprzejmie. — Musi pan zostać pomocnikiem fotografa, którego on nie potrzebuje...
— A skąd pan wie?
— Oho! tu wszystko rozbiega się lotem błyskawicy i nabiera echa niezwykłej potęgi. Niech kolega o tym pamięta!
Przedstawił go topografowi, olbrzymiemu, posępnemu mężczyźnie.
— Aha! Więc pan istnieje? A wyznam szczerze, myślałem, że pan jest mitem, którym tylko pozorowano wrodzoną nam bezczynność...
— To panowie istotnie czekali?
— Nie przesadzaj, Mikołaju! — złagodził doktór. — Wcaleśmy nie czekali, a przynajmniej nie z powodu pana...
— Rozumie się, nie z powodu pana... Muchy się na pana jeszcze nie goniły, a w każdym mieście mieliśmy zawsze tysiące przeszkód, aby czas tracić, zwłóczyć, korzystać z okazji, aby smacznie zjeść, dobrze wyspać się, wyleżeć po drodze... Rozkoszować się popularnością, przyjęciami, spotkaniami, paradnemi obiadami... Czyż to wszystko nie są rzeczy piękne, ponętne?... A więc znajdzie się zaraz na miejsce pana tysiące innych powodów. Nie darmo mamy taki długi tytuł: „Sa-sko-Ko-bur-sko-Go-taj-ska-han-dlo-wo-na-u-ko-wa...“ — nim człek do końca dojdzie, to się dobrze wysili... Poco mamy się śpieszyć, skoro nie dojedziemy dalej niż do Zajsanu?...
— A widzisz, jesteś niesprawiedliwy... bo i Małych powiedział mi, że ruszamy pojutrze...
— Chyba, że Małych powiedział! — mruknął zjadliwie olbrzym i wyciągnął się z papierosem w zębach na łóżku.
Doktór tymczasem zaparzył herbatę i zaczął dobrotliwie wypytywać gościa, co posiada i co zamierza kupić na drogę. Dawał mu rozmaite rady, a topograf ze swego kąta dorzucał potężnym basem praktyczne uwagi.
Brzeski zapomniał o „ostrożności“ i wesoło opowiadał, jakie oni w gimnazjum urządzali łódką na rzece wyprawy i jakie czynili po temu naówczas przygotowania.

III.
Nareszcie wyjechali wbrew posępnym przepowiedniom topografa.
Arba kirgiska

Ciepła noc chmurna otulała okolicę. Blado migotał w ciemnościach szeroki, ubity gościniec stepowy. W dali miarowo turkotał powóz, w którym jechał przodem baron z fotografem i Małych. Reszta podróżników trzęsła się w wielkim dwukołowym wehikule, używanym w tych miejscowościach. Brzeski znajdował się w ich liczbie. Siedział na koźle obok Kirgiza woźnicy i myślał o dalekim domku w sąsiedztwie katolickiego cmentarza i o sobie. Był w rozterce z sobą. Wiele z jego pojęć i marzeń w ciągu tych kilku dni zachwiało się i pobladło. Dla czego ci ludzie nie lubią się? o co walczą? i kto z nich ma słuszność? Przecież są towarzyszami na śmierć i życie? Wdzięczność kazała mu usprawiedliwiać barona, ale serce ciągnęło do doktora i opozycji... Obejrzał się na przyjaciół, którzy w milczeniu zawzięcie ćmili papierosy. Siuj coś niewyraźnie mruczał:
— Chy-ło-san-ki bu-da... chy-ło-san-ki... Ło-sa-ki ko-ło-ti bu-da... szib-ko...
Nikt mu nie odpowiadał, więc przycichł i zadrzemał.
Woźnica, który z początku wiele robił hałasu i batem wywijał, też przycichł i sennie się zakiwał: niepopędzane konie biegły wolnego truchcika.
Turkot jadącego na przedzie powozu cichł, oddalał się, wreszcie rozpłynął w głębokiej ciszy śpiącego stepu.
Przejechali tak spory kawał, senni i rozmarzeni, gdy ocucił ich nagle krzyk i tętent z tyłu. Brzeski schwycił porywczo za wiszący u pasa rewolwer, Kirgiz krzyknął i zaciął konie. Pomknęli szybko naprzód, ale jeździec ścigał ich dalej. Zabiło serce Brzeskiego:
— Nareszcie niebezpieczeństwo!... Barantacze[1] kirgiscy! — pomyślał i śmiało zwrócił się twarzą do nieprzyjaciela! Ale doktór i topograf wstrzymali ich zaraz.
— Stójcie! Zdaje się, że wołają na nas!... Coś się stać musiało! Może zapomnieliśmy czego?
Wkrótce dopędził ich jeździec i konia gwałtownie osadził. Poznali Szymona, sługę osobistego barona.
— Srebro!... — krzyknął zdyszanym głosem — zgubiliście srebro!
— A co?... nie mówiłem!... Niech djabli wezmą wszystkich Sasów, Gotów i Koburgów! — ryknął topograf. — Zobaczysz, że wrócimy, nie spojrzawszy na chińską granicę!
— Jakżeś się z tyłu znalazł? — spytał doktór służącego.
— Zbłądziliśmy! — odpowiedział niechętnie. — Na inną zwróciliśmy drogę...
W kilku wyrazach wyłuszczył całą przygodę. Gdy spostrzegli się i zwrócili na gościniec, konie zlękły się leżącego pośrodku drogi przedmiotu i rzuciły w bok. Naczelnik kazał przekonać się, co to takiego, i okazało się, że to skrzynka ze srebrem sztabowym, przeznaczonym na wydatki ekspedycji w Chinach.
— Dwanaście pudów srebra leży sobie na stepie! Gdyby kto znalazł, toby się obłowił!... — z pewnym żalem zauważył Szymon.
— Boże, miej nas nietylko dziś, ale zawsze w swojej opiece! — mruknął topograf.
Rozpalono przy drodze ognisko i z pochodniami szukano po całej drodze rozsypanego srebra, gdyż pudło, nim przełamało dno w wozie, pękło i część srebra wysypała się długim strumieniem. Nadjechał baron i, zasiadszy z psem u nóg przy ognisku, czekał na rezultat poszukiwań.
— Usnęliście, panowie, czy co... u licha! — wyrzucał doktorowi. — Trzeba uważać, przecież to cała nasza gotówka...
Doktór wykręcał się monosylabami.
— Hę! Trzeba będzie obmyślić inne opakowanie!... Czy nie lepiej będzie rozdzielić na kilka części i zaszyć w skórzane woreczki?
— Ależ wyborny projekt! W razie wypadku, choć część pieniędzy uratujemy. Niezwykle dowcipnie pomyślane! — zachwycał się fotograf.
Baron nic nie odrzekł, ale widocznie był kontent ze swego wynalazku. Po chwili jednak przypomniał sobie, że parę tygodni temu zgromił zań właśnie topografa. Spojrzał więc uważnie na siedzącego przed ogniskiem olbrzyma, ale stary wyga stepowy ani okiem nie mrugnął, nawet głowy w stronę naczelnika nie zwrócił.
Z powodu tych woreczków spędzili, zamiast jednego dnia, trzy doby w Zajsanie i dopiero w tydzień po wyjeździe znaleźli się u stóp gór Jerke, oddzielających Syberję od posiadłości chińskich. Zatrzymali się na nocleg na podgórzu w zacisznej dolinie u potoku. Czerwone ich ogniska gorzały w mętnym, wilgotnym mroku, jak blade iskierki. Podróżnicy gwarzyli przyciszonym głosem, spoglądając z ciekawością i niepokojem na nurzające się w ciemnościach zbocza skał. Od szczytów wiało chłodem i wilgocią. Kiedy niekiedy, gdy wiatr targał zwoje wieńczących je chmur, wysoko w podniebiu błyskały blade oblicza potężnych zwałów śniegowych.
Nazajutrz wstał dzień pochmurny, deszcz mżył, mgły spłynęły po stokach gór aż do samych ich podnóży. Wiatr gnał gwałtownie obłoki, szarpał w dole mgłami i obnażał na chwilę ostre zręby skał, kępy lasów, ciężkie okapy lodowe, kaskady potoków, i chłonął je następnie bez śladu, topiąc w chmurnym morzu, zwolna jaśniejącym w brzasku dnia.

Długi poczet jeźdźców i wozów wpełzł przed wschodem słońca pod te mgły. Oddział kozaków ze strażnicy Czagan-obo, który miał odprowadzić wyprawę do chińskiego posterunku, zebrał się na przedzie karawany i zanucił pieśń.
Zamieć śnieżna

Ale mgła tłumiła głosy, wicher rozmiatał je i śpiew tłukł się nieudolnie po skalistych wąwozach. Wiatr dął coraz gwałtowniej, chłód wzmagał się. Wkrótce karawana znalazła się wśród zimowego zupełnie krajobrazu. Wszędzie bielały śniegi. Zamieć sypała podróżnym w twarz cale wodospady lodowych igieł, zmieszanych z mgłą. Konie z trudnością szły przeciw wichurze. Ludzie pozaciągali na twarze i oczy baszłyki. Tylko przewodnicy Kirgizi szczerzyli wesoło swe białe zęby.
— Uhu!... Hu! Zimno!... Zato mucha niema! Mało-mało, będzie daban (przełęcz)... Buran cichaj, zimno bigaj!... — pocieszali przemarzłego na wylot Brzeskiego.
Brzeski, choć był zmęczony, choć szerokie siodło kirgiskie rozpierało mu nieznośnie kości, choć krzyż bolał go bardzo od długiej jazdy, odpowiadał im również z uśmiechem. Lubił krajowców. Z początku te płaskie, brzydkie twarze, brud, cuchnące baranie kożuchy raziły go, ale zwolna przyzwyczaił się do nich. Jednocześnie spostrzegał, że wyłącznie praca, wytrwałość, dobra wiara i karność tych dzikich pasterzy utrzymuje w jakim takim porządku całą tę ekspedycję, dotkniętą dziwnym niedołęstwem. Z zachwytem śledził śmiałe zwroty ich niepokaźnych koników, pnących się niezmordowanie, w wiatr i zamieć, po oślizgłych górskich ścieżynach, lub stąpających zręcznie po kamiennych rumowiskach. Starał się naśladować krajowców, uczył się od nich zażywać konia i z przyjemnością słuchał ich rad i okrzyków zachęty.
Droga to szła dnem wązkich, skalistych szczelin, to wdzierała się na skalne gzymsy, przywarte do urwisk. Na jednym z takich gzymsów dopędzili ogromne stado owiec, kóz i rogatego bydła, gnanego do tegosamego miasta Chu-Czena, do którego dążyła ich karawana. Figury dzikich pasterzy, zaszytych w skóry baranie, z grubemi flintami na plecach i długiemi batami w ręku, wynurzyły się na krótko z białawych zimnych oparów, szeregi głów i grzbietów zwierzęcych, ubielonych szronem, zatamowały im drogę. Z trudnością przedarli się przez ten żałośnie porykujący, niespokojny tłum.
— Gdzież oni będą nocowali? — spytał się ze zdziwieniem Brzeski, rozglądając po nagich skałach.
— Niech się pan nie boi: Kirgiz jak sroka wszędzie miejsce znajdzie!... — odrzekł Aleksy, sługa doktora, wzięty z Zajsanu. — Niech pan uważa, zaraz będzie granica!
„Granica“ zawiodła oczekiwania Brzeskiego. Były to poprostu dwa kopce, usypane z kamieni u drogi, zwykłe mongolskie „obo“[2]. Stąd zaczynał się spadek. Zejście okazało się znacznie mozolniejszym od wejścia. Utrudniała je ślizgawica i wichura, która nagle zmieniła kierunek i dęła teraz w plecy podróżnych, spychała ich w przepaść, zasnutą skłębioną śnieżycą.
Gdy spełzli wreszcie na równinę, głęboka noc pokrywała okolicę. Wszelka spójnia w karawanie pękła; ludzie i zwierzęta, zziębli, wyczerpani, podzielili się na gromadki według sił i przypadku. Nikt nie wiedział, co się dzieje z resztą, i nie troszczył się o innych. Brzeski pozostał daleko w tyle. Jego wierzchowiec, słabszy, czy też zmęczony nieumiejętnym obejściem się niewprawnego jeźdźca, ledwie nogami przebierał. Aby mu ulżyć i rozgrzać się samemu, Brzeski często zsiadał z siodła i próbował iść piechotą. Ale rozmokła glina ogromnemi kawałami oblepiała jego wilgotne obuwie i zupełnie krępowała ruchy. Ślizgał się co krok, ślizgał się i koń, szarpiąc go wtył nieznośnie tręzlami. Za całą pociechę miał coraz wyraźniejszy skrzyp zbliżających się z tyłu wozów karawany. Już pogodził się z myślą, że przyzna się do wyczerpania i siądzie na który z nich, gdy nagle koń zarżał, otrząsł się i pobiegł kłusa. Nizko nad ziemią błysnęły czerwone ogniki, całe snopy iskier, zwiewanych przez wiatr. Dobiegły go głosy ludzkie i szczekanie psów. Wkrótce znalazł się w pobliżu ciemnych, kopulastych namiotów, podobnych do dużych kopic siana. Gdy je mijał, zasłony niektórych uniosły się i krwawo błysnęły wnętrza, oświetlone ogniem.
Ciemne figury ludzi ledwie rysowały się na tle nocy, ale głosy i kroki wskazywały ich obecność.
Wreszcie trafił na kupkę jeźdźców, w których poznał swoich. Był to doktór z nieodłącznym topografem.
— Panowie!... Moi panowie!... Jest pusta... Proszę tutaj... — krzyczał gdzieś w ciemności Aleksy.
Doktór i topograf ruszyli końmi w tę stronę. Brzeski przyłączył się do nich.
Przez niziutki, przykryty wojłokiem otwór weszli do obszernego, okrągłego jak dzwon namiotu. Aleksy klęczał pośrodku i rozpalał ogień z suchego nawozu. Podróżni skupili się dokoła tego słabego ognia i zwolna zwłóczyli z siebie wilgotną odzież i przemarzłe obuwie.

Wtym wpadł do jurty jakiś stary, wpół nagi Kałmuk zaczął z krzykiem ogień rozrzucać, popychać Aleksego zbierać do kosza paliwo.
Chłopiec kirgiski
— Aleksy, skąd wziąłeś kiziaku? — spytał surowo doktór, domyśliwszy się, o co chodzi.

— Tu leżał, na dworze...
— Pewnie jego!... Poczekaj, stary... zapłacimy, zapłacimy!...
Daremnie jednak powtarzali mu to we wszelkich znanych im językach. Dopiero, gdy mu dano srebrną monetę, umilkł, stał chwilkę, jakby zawstydzony, poczym obie ręce do piersi przycisnął, pochylił się, wyskoczył za drzwi i wrócił natychmiast z nowym koszem suchego kiziaku. Następnie przyniósł wiadro wody, kocieł miedziany i wogóle stał się bardzo uprzejmym.
— Ach, durniu, durniu!... — gniewał się Aleksy, spoglądając chmurnie na krajowca. — Myślał, że ja gwałtem wezmę, zadarmo... Niby to ja swoich panów nie znam... Pierwszy rok służę, czy co?!...
Dym, gwar, ciepło napełniły jurtę, zjawiła się gromada krajowców z podgolonemi łbami i pękami warkoczyków na czubach. Oglądali i ruszali wszystko bez ceremonji, szwargocząc i wybuchając raz w raz szalonym śmiechem. Doktór dobrodusznie znosił ich ciekawość, a zbyt natarczywych odsuwał łagodnie. Ale topograf wściekał się.
— Wypędzić ich precz! Co to za robota?! Do północy w drodze... a potym nocleg w pierwszej lepszej budzie... Cóż to?... czy my nie mamy swoich namiotów? Tu ani notatek zrobić, ani zjeść po ludzku!... W miastach tośmy siedzieli bez potrzeby. Doprawdy, nie wiem, poco mię wzięli, skoro zamierzali włóczyć się po nocach. Ładną im mapę zrobię!... Po nocach!... Aha!... Ale, co tam mapa, co tam wszystko!... O sławę nam chodzi, o sławę, że tyle i tyle wiorst udało się nam przejść przez nieznane kraje... A co z tego?... Tfu!... Ale to ładnie brzmi: dziesięć tysięcy wiorst przez Mongolję i Chiny! Do djaska! Każdy koń umie to samo... Ambicja w nogach!... Mikita był, ale nic nie widział!... Niech djabli biorą ambicję! To prawda, że każdy baron ma swoją fantazję, że najlepiej na cudzej dorabiać się skórze!...
Brzeski patrzał nań ze zdziwieniem. Nigdy jeszcze nie widział go takim zaperzonym. Wtym topograf umilkł. Do namiotu wszedł Małych i wezwał Brzeskiego do naczelnika.
— Gdzież to kawaler był? — spytał go baron, wyjmując systematycznie z worka suchary i rozdając je obecnym.
— U doktora. Bardzo przeziąbłem... Tam ogień...
— Aha! Pan zziąbł!? Podróż do Chin nie jest romansem! — wyrzekł oschle Butberg i odwrócił się od chłopca.
Za jego przykładem poszli i inni.
Chłopiec, markotny, położył się spać w odległym kącie i przemarzł do kości.

IV.
O świcie obudził go dolatujący gwar licznych głosów. W namiocie nikt jeszcze się nie ruszał. Narzucił zwierzchnie ubranie i wyszedł z ręcznikiem przez ramię. Olśnił go mocny blask, bijący od świeżo spadłych śniegów. Zmrużył oczy i wdychał z chciwością ostre, rzeźwiące powietrze stepowe. Gwar, umilkły z jego ukazaniem się, znów się wszczął po krótkiej przerwie.
...Stały jak ptaki na jednej nodze

Kirgizi w pasiastych watowanych chałatach, Kałmucy i Mongołowie w baranich kożuchach, wywróconych wełną nawierzch, w wysokich futrzanych „małahajkach“ na głowach, krzyczeli w niebogłosy, przytupując, przysiadając, wymachując porywczo rękami. Zdawało się, że zaraz bić się zaczną, tymczasem była to przyjacielska pogawędka. Towarzyszyły jej wybuchy wesołego śmiechu. Chwilami śmiech ogarniał naraz wszystkich; nawet ci, którzy stali daleko i znać nie mogli jego powodu, zwracali w tę stronę roześmiane twarze brunatne i szczerzyli zęby aż po czerwone dziąsła. Mięsiste ich policzki, kurcząc się, zakrywały zupełnie wązkie, jak szczeliny, oczy, tęgie postacie chyliły się i przysiadały, opierając dłonie na kolanach. Wkoło błękitne dymy snuły się cienkiemi pasmami ze stożkowatych kup gorącego kiziaczego popiołu, a każde ognisko obrzeżała dokoła ogromna, czarna plama zdeptanego śniegu i błota. Dzieci bose, półnagie lub całkiem nagie, śmigały chyłkiem wśród dorastających, wypatrując ciekawych zdarzeń, lub stały jak ptaki na jednej nodze, aby ogrzać drugą skurczoną pod siebie. Z otwartych namiotów wyglądały rumiane Mongołki, strojne w srebrne pierścienie, kolczyki i manele, w żółtych chustach jedwabnych na bujnych czarnych włosach. Poza tym wszystkim, aż po nieba błękity, słał się biały, równy, niepokalany step. Pstre konie i rude wielbłądy pasły się opodal, ogryzając wystające ponad śniegi trawy lub odgrzebując je kopytami. Dokoła nich na rączych wierzchowcach harcowali z rozwiewającemi się połami ubrania jeźdźcy, podobni do kołujących jastrzębi.
Brzeski ciekawie wodził oczyma po tym barwnym obrazie, takim odrębnym, a takim pełnym życia.
Przysłuchiwał się wydawanym przez krajowców niezrozumiałym dźwiękom, w których, z niewiadomych, tajemniczych przyczyn, wyrażali oni zupełnie inaczej te same, co u niego, uczucia i myśli... Zwolna rodziło się w nim niejasne poczucie czegoś ogromnego, nieskończenie rozmaitego, co istniało przez wieki poza kresem jego świadomości i istnieć będzie przez wieki.
Postąpił krok i rozejrzał się, szukając wody. Jakiś smukły wyrostek zauważył to i zbliżył się natychmiast ku niemu. Brzeski wskazał miedziany imbryk, wiszący nad ogniem, i udał, że się myje. Mongoł kiwnął głową i przyniósł mu niezwłocznie... filiżankę gorącej herbaty.
Ponieważ Brzeski nie brał jej i ze śmiechem trząsł przecząco głową, obecni otoczyli go kołem i naradzali się niezmiernie poważnie nad tym, czego mógł chcieć. Szczęściem, znalazł się w pobliżu tłumacz i sprawę wyjaśnił:
— Su (woda)!...
— Co za dziwny obyczaj, nakazujący po przebudzeniu się co prędzej chłodzić twarz zimną wodą, zamiast rozgrzać żołądek filiżanką gorącej herbaty?... — dziwili się niemyjący się nigdy krajowcy.
— Tego wymaga ich religja!... — objaśnił ktoś sprytniejszy.
— Aha, to co innego!... — z uszanowaniem zaszeptano wokoło.
— Religja, rozumie się, że religja... Patrzcie: on się modli!...
Tłum otoczył ciekawym kołem Brzeskiego i śledził z przejęciem najdrobniejszy szczegół jego mycia się.

Tymczasem zbudzili się pozostali uczestnicy wyprawy. Wybiegł Dor z namiotu naczelnika i jął latać po obozowisku, wzbudzając swemi porywczemi ruchami śmiech i przerażenie Mongołów.
Jurta

Wyszedł doktór z przyborami rysunkowemi i zaczął szkicować obrazek. Natychmiast otoczył go tłum koczowników; niektórzy zabiegali z przodu i zasłaniali mu widok, starając się zobaczyć, co robi jego ołówek. Ale była to owcza ciekawość, gdyż żaden z nich nie wiedział, o co chodzi, i nie poznawał rysunku. Fotograf też zamierzył coś sfotografować i wołał, Brzeskiego. Zanim jednak ustawił swój aparat, rozwiązał pudła, trójnóg i inne potrzeby, dano znak do wyruszenia i projekty spełzły na niczym.

Słońce wschodziło z za chmur, dziergając je suto w złoto, szkarłat i barwy tęczowe. Poza karawaną na północy kłębiły się, czepiając stoków gór, ciemne, poszarpane obłoki, a przed karawaną otwierały się jasne, słoneczne błękity i rozpościerała nieprzejrzana biała równina. Gdzieniegdzie tylko plamiły ją czarne karle krzewy „saksaułu“, oraz żółte zarośla „czija“, którego wiotkich, wysokich badyli, zrzeszonych w znaczne szuwary, żadna zamieć nie zdoła ani zawiać, ani nawet pochylić.
Step

Czarny wąż karawany wyciągnął się i popełznął przez ubielone stepy, gnąc się na falistościach i załamach gruntu, uprowadzając za sobą własne cienie, a zostawiając wątły szlak zbrukanych śniegów. Po drodze mijali nieliczne jurty samotne, zwykle wtulone w gęstwę wysokich traw stepowych. Obok brunatnej kopuły namiotu stał zawsze osiodłany koń, opodal leżały stosy przygotowanego na opał chróstu oraz kiziaku, w zaciszu klęczały wielbłądy, przeżuwając melancholijnie po raz setny stary swój pokarm. Cielęta i krowy dojne wysuwały głowy z trawiastej gęstwiny, gdzie stały w ukryciu, otoczone rzemiennym płotem.
Mongołowie, wywabieni brzękiem dzwonków karawanowych, wychodzili z namiotów i kucali u progu; we drzwiach ukazywały się kobiety brudne i wpół odziane, dzieci i psy z wrzawą i w podskokach biegły ku przejezdnym na drogę.
Jechali tak dzień cały, z krótką przerwą w czasie obiadu, i wciąż mieli przed sobą obszary powietrza i płaszczyznę ziemi. Tylko śniegi spadłe w pobliżu gór znikły, i obnażył się step rudy, brzydki, na którym odcinał się niewyraźnie ciemniejszy trochę szlak drogi nawpół zawianej przez piachy ruchome. Znaczyły ją jedynie białe szkielety padłych na niej zwierząt. Gdy słońce podniosło się wyżej, step cały powlókł się nagle przejrzystą gazą blasku i oparu, co niby woda rozlał się po nim cienką połyskliwą strugą. Słabe wypukłości wzgórz sterczały ponad nim, niby wyspy obszerne. Krzewy saksaułu i zarośla „czija“ nabrały nagle pozorów odległych, ale rosłych lasów. Dalekie auły, ubrane w otocza tęczowe, oderwały się od ziemi i zawisły na niebie razem ze stadami bydła i ludźmi. Ale dość było, aby drobny obłoczek zjawił się na widnokręgu, a wszystko natychmiast bladło i szarzało.
Z początku wszystko to niezmiernie zajmowało Brzeskiego, ale z czasem w równej mierze dokuczyło mu i zbrzydło.
Dzień w dzień tosamo, wciąż i zawsze tosamo... Pod wieczór bywał znużony do tego stopnia, że nawet pyszne zachody słońca go nie wzruszały. Wyglądał z niecierpliwością, czy nie dostrzeże gdzie dymu przy drodze, czy nie błysną w zmroku iskry aułu. Nocowali zwykle u źródeł lub rzeczek, gdzie też kupili się nieliczni mieszkańcy pustyni; kilkakroć stanęli obozem w otwartym polu i malowniczy nocleg u płonących ogni pod gwiaździstym sklepieniem nieba ożywił trochę jednostajność pochodu.
Stosunki wewnętrzne wyprawy nie polepszyły się z biegiem czasu ani trochę. „Opozycja“ trzymała się na uboczu, baron nic nie przedsiębrał, aby ją zjednać.
Topograf jechał w tyle z busolą i notatnikiem w ręku i często zbaczał na poblizkie wyniosłości, aby lepiej zaciąć swe „rumby“. Doktór, zapatrzony w ziemię, co chwila zeskakiwał z siodła, żeby złapać jaki nowy „egzemplarz“, lub wyrwać ciekawą roślinę. Czasem strzelał do ptaków. Wskutek tego zawsze zostawał w tyle i często ginął z oczu swych przyjaciół, lub przyjeżdżał późno na nocleg.
— Proszę stosować się do ogólnego ruchu karawany i nie wstrzymywać pochodu — zrobił mu wreszcie uwagę baron.
— Ten Saso-got ma szalonego pecha! — oburzał się topograf — zawsze powie coś... koburskiego! Co to jest ogólny ruch karawany? Jest to facecja, którą żeby zrozumieć, trzeba skończyć co najmniej trzy uniwersytety niemieckie. Czyż nie od nas zależy urządzić taki „ogólny ruch“ karawany, abyśmy mogli i mapę lepiej narysować i zebrać jak najwięcej kolekcji?! A ten „ogólny ruch“ — jakiś dziwny bożek, wymyślony przez tego „szybkochoda...“ Pożal się Boże!... I komu to to!... Niedawno siedział bez potrzeby w miastach, a teraz... „ogólny ruch!...“ Wiedział, co powiedział!... Uszy więdną!... Ach, gdybym ja tak mógł, gdybym miał zapewniony chleb w ręku i nie potrzebował włóczyć się z busolą po stepach...
— A jednak — odparł doktór — baron ma rację. Karawana nie może zwalniać kroku dla chrabąszczy i motyli. Musimy trzymać się pewnej marszruty, gdyż bez niej mogą wyczerpać się w nieodpowiednim miejscu nasze zapasy żywności. Istnieje inny sposób usunięcia trudności. Poproszę go raz jeszcze, aby mi dal do pomocy Brzeskiego, bo inaczej nie zdążę. Czy zgoda, panie? — zwrócił się do młodzieńca.
— Ależ owszem, z radością! Taka nuda!
— O serca gołębie!... A jakże, zgodzi się!... Żebyście zaćmili swemi zbiorami Jego Mość Gocką!... Kochane niemowlęta! — szydził topograf. — A jakże!... Kroczcie, kroczcie, niewolnicy... zgodnie z „ruchem ogólnym“. Aby potym nasz łaskawy Pan mógł napisać: „Przeprowadziłem szczęśliwie ludzi i bydło przez pustynię, przez piaski i skały, tyle a tyle tysięcy wiorst i zdałem wszystko wraz z bagażem w całości do magazynów rządowych!“... A poco: Bóg to raczy wiedzieć!... Ale zato... bez kłopotu! — ciągnął zjadliwie.
Istotnie nietylko prośbę doktora spotkała ponownie odmowa, lecz i fotograf zaczął od tej pory zwracać pilną uwagę na nieobecność Brzeskiego.
— Panie Brzeski, niech pan uważa, żeby nie rozbili pudeł ze szkłami!
— Panie Brzeski, czy pan zapakował podstawkę?
— Panie Brzeski, niech pan dostanie z moich rzeczy zielony woreczek!
— Panie Brzeski, po przybyciu na nocleg, niech pan zaraz każe słać nam pościel, gdyż jutro duży przejazd i wyruszamy przed świtem. Sam pan również niech nigdzie nie odchodzi...
Brzeski chmurzył się, ale spełniał, co mu kazano, skoro jednak znalazł chwilkę wolnego czasu, zaraz kierował wierzchowca na koniec karawany.
— Niech doktór pozwoli. Potrzymam doktorowi konia! — mówił grzecznie, widząc, że ten sili się schwycić coś na ziemi, a zestraszony koń przeszkadza mu, szarpiąc go wtył gwałtownie za tręzlę.
— Dziękuję ci, dziecko moje!... Ogromnie zajmująca jaszczurka schowała się pod ten kamień i dostać jej nie mogę... Dajmy jej za wygraną... Wracaj już, wracaj do swoich zajęć...
— Nie jestem niewolnikiem!... Żadnych zajęć fotograficznych niema w drodze! Nie sprzedałem się! — mruknął chłopak.
Twarz doktora powlokła się mocnym rumieńcem.
— Drogi chłopcze! — odrzekł powściągliwie. — Słyszę, że powtarzasz zdania naszego kochanego topografa. Wcale się z nim nie zgadzam. Każdy, kto chce być pożytecznym i zająć się jakąkolwiek pracą, musi zrzec się swej woli na godzin kilka, na kilka tygodni, miesięcy lub, lat... Sprzedać się, jak pan mówi!... Większość ludzi jest w tym znaczeniu niewolnikiem przez życie całe. Pracownik musi podlegać pewnej dyscyplinie, ograniczać, a często zrzekać się swej woli, musi postępować planowo w raz wskazanym kierunku. Musi dotrzymywać terminów, spełniać zobowiązania, doprowadzać do końca zaczętą robotę... Bez tego niemożliwe jest współpracownictwo i nawet współżycie. Otaczający muszą być pewni, że coś, na co liczą, zostanie zrobione dobrze i w swoim czasie... To trudno!... zupełnie wolnym osobnik może się stać tylko na pustyni, na wyspie bezludnej, jak Robinson Kruzoe... Ale zato jest skazany na samotność... Tęskni, męczy się i koniec końców woli pewną zależność, niż swobodę samotnika. Wszelka wymiana usług pociąga za sobą zależność!... Jeżeli z czegoś korzystamy, musimy i sami coś dawać... A dawać w porę, to dawać podwójnie!... Zrobić w porę, to też bardzo wiele znaczy... Dla tego dotrzymywanie obietnicy i posłuszeństwo należą do bardzo pięknych i pożądanych przymiotów. Lepiej spełnić głupi rozkaz, niż odrzucać całkowicie posłuszeństwo, a więc porządek w robocie... Niech pan nie zwraca uwagi na gadanie dziwaka topografa, a niech pan raczej naśladuje go w spełnianiu obowiązków... Przyzna pan, że rzadko kto równie sumiennie, uczciwie i starannie traktuje swoje zajęcia. Że dziwak — prawda — ale to zacny, szlachetny dziwak! Przecie on w gruncie rzeczy słucha, spełnia, co obiecał... W tych warunkach posłuszeństwo ujmy nam nie czyni. Uwłacza nam tylko użytek nieodpowiedni, jaki z władzy samej robimy, kiedy korzystamy z niej dla zadowolenia swoich upodobań i namiętności ze szkodą ogólnej sprawy... Niech pan to pamięta i gdy pan z czasem sam zacznie innym rozkazywać, niech pan nie rządzi się pychą i miłością własną, ale dobrem wszystkich, oraz niech pan szanuje godność swych podwładnych!...
— A więc według pana powinienem spełnić nawet złą rzecz, skoro mi rozkażą!?
— Nie, tego nie powiedziałem. Pan może odmówić spełnienia rozkazu, ale niech pan nie zapomina, że to jest naruszeniem zobowiązania, że ma pan w takim razie do wyboru albo postąpić niezgodnie ze swym sumieniem, albo ponieść pewną karę za przewinienie społeczne, którą to karę powinien pan przyjąć mężnie i z godnością...
Brzeski niechętnie słuchał ewangielicznych i trochę rozwlekłych dowodzeń doktora; wolał topografa i jego krótkie, dobitne aforyzmy.
— Wszystko ma swój kres... wszystko ma swój kres! — mruczał gniewnie.
— Przypuszczam, że w Chu-czenie wiele rzeczy się zmieni i nie będzie tego męczącego nieładu. Tam przyłączy się do nas oddział wojska, a wojsko wszędzie wprowadza porządek i systematyczność. Będziemy poruszali się wolniej, będzie więcej na wszystko czasu.
— Jakie wojsko? Chińskie wojsko? Hołota! — roześmiał się topograf, który przyłączył się do nich. — Na co czekać? Czego się spodziewać? A jeżeli nic się nie zmieni, to co? Co poczniesz wtedy, kochany doktorze? Ech, lepiej stańmy się wandalami, spalmy własne dusze i przyznajmy się, żeśmy skazali się dobrowolnie do ciężkich robót na lat dwa. Pogódźmy się z losem! Niech każdy z nas stara się wbrew przeszkodom zrobić jak najwięcej. A nie zrobi, to nie! On temu nie winien!... Dziura w niebie nie stanie się!... Co, młody kolego? Czegoś się pan zamyślił? Ot, już jadą po pana! Trzymaj się pan ciepło!
Istotnie Małych leciał ku nim, co koń wyskoczy.
— Już wiem, już wiem... — uprzedzał go Brzeski.
— Właśnie! Kazali natychmiast...
Baron miał szczęście. Ilekroć się w co wmieszał, zawsze wywoływał zamęt i niezadowolenie. Pochód odbywał się spokojnie jedynie wtedy, gdy on spał w swej krytej kibitce, albo na nic nie zwracał uwagi, zajęty swemi obliczeniami. Zwolna tracił naczelnik wyprawy resztki powagi i zaufania nawet wśród prostych furmanów; tylko posępna, stanowcza jego mina wstrzymywała ich od głośnego wyrzekania. To zbyt się śpieszył, to zadługo wypoczywał, to źle wybierał noclegi. A nikomu nie wierzył i zawsze robił naopak. Ale był pewny, że on prowadzi wyprawę, że jemu zawdzięcza ona swoją szczęśliwą wędrówkę. W istocie zaś posuwała się ona naprzód dzięki pewnej rutynie, dzięki najemnikom i wielbłądom.
Krajobraz zwolna zmieniał się, płaska linja widnokręgu gięła się i łamała. Tu i owdzie nizkorosłe stepowe drzewa skupiały się w znaczniejsze zarośla i gaje; twarde trawy i trzciny stepowe znów zaczęły wznosić wysoko szeleszczące kity i tworzyć ogromne łany. W ich ukryciu zaczęły ukazywać się samotne namioty koczowników.
Droga coraz wyraźniej zaznaczała się wśród niezmierzonych obszarów. Wreszcie w dali, na błękicie nieba, opadającego za skraj ciemnego stepu, zarysował się, niby rząd perłowych obłoków, łańcuch gór śniegowych. Pod niemi w dole mignęła ciemna, mglista plama.
— Chu-czen! — krzyknęli wesoło przewodnicy. — Chu-czen!

V.
Ciemne mury miasta występowały coraz wyraźniej na tle dalekich gór, wyrastały coraz wyżej, niby cielsko kamiennego potwora, dźwigającego się ociężale z żółtych piachów pustyni.
Brama Chu-czenu

Nic nie wskazywało ukrytego poza murami życia, nic nie wystawało ponad zębate ich szczyty. Prosta, szeroka droga wbiegała wprost ze stepu pod olbrzymie sklepione wrota, nad któremi wznosiła się ciężka baszta z wywiniętemi rogami podwójnych dachów, i szeregiem strzelnic we dwa piętra. Przedmieść z tej strony miasto nie miało, gdyż lotne piaski podchodziły do samych jego murów.
Miarowym krokiem zbliżała się ku wrotom karawana, brząkając dzwonkami. Nagle Chińczyk, ukryty z boku gościńca, wystąpił na środek, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął rękę do pierwszego przewodnika ze zwitkiem czerwonego papieru, poznaczonego wzdłuż złotemi literami. Był to goniec, wysłany naprzód przez władze miasta, uprzedzone o przybyciu „zamorskich gości“. Czerwony papier wyobrażał bilet wizytowy urzędnika, który czekał opodal pod wspaniałym parasolem czerwonym z długą, zwisającą frendzlą.

Obok pachołek trzymał za uzdę osiodłanego konia.
...Powitał go przyklęknięciem...

Gdy baron nadjechał, mandaryn wyszedł na drogę i powitał go przyklęknięciem i wielokrotnym wstrząśnięciem zaciśniętych pięści. — Poproszony grzecznie, po pewnym wzdraganiu się dosiadł zręcznie wierzchowca i przyłączył się do orszaku. Odtąd zaczął się cały szereg ceremonji.
O kilka staj czekał ustawiony szpalerem z obu stron drogi oddział kawalerji w jaskrawych, czerwonych kaftanach, białych sukiennych butach i czarnych kapeluszach z barwnemi pióropuszami.
Na piersiach i plecach „niezwyciężonych smoków Niebieskiego Państwa“ wiły się kunsztownie haftowane żółte i zielone smoki, nad głowami ich trzepotały się na wysokich spisach roje kolorowych chorągiewek; broń lśniła w słońcu, a wachlarze w rękach żołnierzy poruszały się w takt i chłodziły ciemne, marsowate ich twarze, spotniałe na południowym upale.
Zestraszone konie i wielbłądy karawany nie chciały wejść w tę ulicę, podobną do płonącego lasu, ciskały się w bok, zadarszy ogony, i chrapały; wiele z nich pozrzucało juki i uciekło w pola, gdzie, zatrzymawszy się w przyzwoitej odległości, chrapały i tupały nogami, spoglądając z przerażeniem na okropną pułapkę. Dor szczekał zaciekle.
Podczas gdy poganiacze łowili rozbrykane zwierzęta, z niebieskiego namiotu wyszli oficerowie i zaprosili podróżników na posiłek. We wnętrzu namiotu, na czarnych, lakierowanych stołach czekały gości dziesiątki mniejszych i większych waz oraz miseczek z konfiturami, ciastami i owocami. Podano herbatę.
Brzeski chciwie się wszystkiemu przyglądał. Uderzyło go zręczne, pełne wdzięku obejście wojskowych chińskich. Po jurtach mongolskich ten namiot schludny, cienisty, pełen błękitnawego światła, wydał mu się niezwykle uroczym.
— Doktorze, jeżeli doktór pójdzie na miasto, proszę mię koniecznie wziąć z sobą — szepnął błagalnie przed wyjściem.
— A fotograf?
— Ech! Niech co chce będzie!... Myślę, że on zmęczy się i spać położy!...

— W takim razie zgoda!... Zobaczymy!...
Herb chiński

Kiedy wjechali we wrota, zrozumieli, dla czego wydają się im tak czarne: wylot ich zagradzał od wnętrza występ wysokiego muru, który trzeba było ominąć, aby wydostać się z ciasnego przedsionka miasta na jego ulicę[3]. Szeroka, prosta ulica zabudowana była z obu stron nizkiemi domami. Na mieszkanie dla ekspedycji przeznaczono tuż u bramy nieduży, brudny, ale ozdobiony flagami dom rządowy. Tam znowu znaleźli stół, zastawiony jedzeniem i gorącą herbatą. Kilku mandarynów w galowych ubraniach i kapeluszach na głowach robiło honory. Baron, który z fotografem wyprzedził karawanę, siedział wśród nich zły i nadęty.
— Dobrze, żeście przyjechali nareszcie. Siedzę wśród nich sam jeden jak głupi. Myślałem, że sobie pójdą... Zmęczony jestem, spać mi się chce, a oni wciąż siedzą i siedzą... Czekają na coś... Czy tłumacz przyjechał?
— Nie! Zaraz będzie. Pozostał cokolwiek w tyle!...
Wszedł Małych.
— A gdzie Dor? Co pan zrobił z psem?
— Został z Siujem.
— Dla czego z Siujem? Prosiłem pana, żeby go nie zostawiać... Pan wie, że nie lubi psa ta azjatycka hołota... Jeszcze mu co zrobią!...
Małych zaczął rozwlekle opowiadać, jak to wielbłądy i konie, zadarszy ogony, uciekły w pola, a panowie poszli na herbatę do namiotu. Dor ścigał w stepie uciekających i odważnie szczekał na chrząkających nań wielbłądów, które do tego stopnia ośmieliły się, że omało nie ukąsiły szlachetnego psa i nawet ścigały go z wyszczerzonemi zębami...
— Z trudnością obroniłem go i stąd moje opóźnienie!... — tłumaczył się Syberyjczyk.
Chińscy gienerałowie z wielką uwagą przysłuchiwali się rozmowie, przypuszczając z gorącego jej tonu, że jest bardzo ważna.
Wreszcie zjawił się Siuj i Dor, który wbrew chińskiej etykiecie był wpuszczony do pokoju. Nie omieszkał z tego skorzystać i zaraz jął obwąchiwać łydki i inne części ciała zebranym dostojnikom. Nie zdradzili najmniejszym giestem swego wstrętu, chociaż w oczach im migały gniewne błyskawice.
— Trzeba usunąć psa... Jest to wykroczenie, przeciwne chińskiej obyczajności... Grzeczność chińska nie pozwala, aby pies... — zauważył porywczo topograf.
— Proszę uwagi swoje zachować dla siebie... Jestem przecie nie w chińskim, a we własnym mieszkaniu! — odparł gniewnie baron.
— Zbliż się tutaj, Siuj, i przetłumacz im, co ci powiem...
Zaczęto wreszcie rozmowę przez podwójnego tłumacza.
— Ka-ka ta-ka...
Brzeski z trudnością tłumił śmiech, słuchając jąkania Siuja, a topograf wciąż jeszcze dolewał oliwy do ognia:
— Co to jest?! ka-ka ta-ka chło-pa-ka chi-cho-ta go-ta?! Brak szacunku! Aha! poniewieranie prawami stepowemi. Pan ich, widzę, nie zna i nie szanuje!... Oho!... My pana nauczymy moresu, niemieckiego moresu! I za co to? Za to, że zamiast jednego dobrego tłumacza, wzięliśmy dwuch kiepskich. Nigdy ludzie nie poznają się na nowych wynalazkach!... A tymczasem, przecie to takie proste: siła złego dwuch na jednego... Pan ba-ra-dzoo mo-ło-dy!... — żartował topograf, naśladując naprzemian głos barona i Siuja.
— Cicho, słuchajcie... Zdaje się, że tam coś ważnego!... — wstrzymywał ich doktór.
Istotnie, Chińczycy po wymianie zwykłych grzeczności zaczęli obszernie przekładać coś, czego Siuj nie mógł, czy nie chciał przetłumaczyć. Baron niecierpliwił się.
— Cóż oni mówią? Dla czego nie tłumaczysz?
Siuj długo namyślał się, nim powiedział z przerażeniem w oczach:
— Bi-ty-wa!
— Co za bitwa? Z kim?
— Dunganie... Powstańcy... Tak miarkuję z ich mowy... — objaśnił Małych.
Baron poruszył się i zwrócił twarzą do tłumacza:
— Więc co? Powiedz wyraźnie, o co chodzi?!
— Powiadają, że przez Chami, przez Tziań-juj-guań i Lań-czżon-fu przejść niepodobna, że trzeba zwrócić na Kobdo, Urgę, Kałgan, jak zwykle chodzą cudzoziemcy — powtarzał Małych.
Baron milczał długą chwilę. Wskazana zmiana kierunku pozbawiała jego podróż wszelkiego sensu, gdyż był to kierunek już znany i opisany wielekroć.
— Nazad wrócić?! Niech sobie z głowy wybiją!... Niech nam dadzą większy konwój... Niech nam dadzą szwadron, pułk... ile chcą... Ale nie potośmy przyszli, aby wracać!... — wybuchnął wreszcie.
— Rozumie się, panie baronie... Żadną miarą wracać nie możemy. Zresztą to wybieg... Ja ich znam... Nie chcą, nam pozwolić poznać nowej drogi — odezwał się gorąco i tym razem szczerze topograf. — Poprostu nie chcą dopuścić, abyśmy poznali nową drogę do Chin!
Baron poczerwieniał.
— Powiedz im, że mam pozwolenie od Bogdochana... od samego cesarza... Chuan-di...[4] — dodał po chińsku dla zwiększenia wrażenia.
Chińczycy dzielili się krótkiemi, wstrzemięźliwemi uwagami, przypatrując uważnie baronowi, podczas gdy ten ciężko, powolnie wnikając w istotę rzeczy, gniewał się coraz bardziej.
Zapomniał o wszelkiej przyzwoitości.
Grube żyły nabrzmiały mu na karku i czole i aby lepiej gromić Siuja, odwrócił się prawie tyłem do mandarynów, którzy, usłyszawszy tytuł Chuan-di, zamienili znaczące spojrzenia.
Siuj tak się przeraził, że słowa rzec nie mógł, oczy przymknął, głowę wtulił w ramiona i zmartwiał do reszty. Daremnie krzyczał nań baron:
— Powiedz im, powiedz... że nic z tego!
Tłumacz milczał jak zaklęty. Małych po chińsku mówić nie umiał.
— Miarkuję coś niecoś, ale wyobrazić nie mogę... — powtarzał zafrasowany.
— Cóż oni mówią?

— Mówią „szy“, to jest niby: tak! ale to nie znaczy, że przyzwalają, jeno tak... przez grzeczność! Mówią też: Co-Cun-tań... co jest ich niby gienerał-gubernator!... Mówią też, że Ti Duna[5] ich niema, że wyjechał... tensam Ti Dun!...
Palankin

— Powiedz im wyraźnie, że pójdziemy bez konwoju, że pytać nie będziemy ich o pozwolenie!... — rozkazał naczelnik.
— Jakże im powiem, kiedy ja tylko „miarkuję“, a wyrazić sam niezdolen jestem!... — wymawiał się Małych.
— Jak chcesz, tak mów!... Jak umiesz, ale niech wiedzą, niech wszystko wiedzą!... — nalegał groźnie baron.
Po krótkiej, energicznej przemowie w narzeczu kjachtyńskirn, udało się nareszcie Małychowi przekonać Siuja i ten groźbę przetłumaczył.
Urzędnicy kłaniali się grzecznie i mówili długo i w odpowiedziach ich stale powtarzało się: „Co-Cun-Tań“, „Ti Dun“, „chun-chu-tza“ (rozbójnik).
— Bez konwoju nie zgadzają się, powiadają, że tam powstanie, że bez konwoju nigdzie nas nie kazano puszczać, że Ti Duna niema... Że za to im głowę utną!... — zadecydował Małych.
— A niech im utną! — wybuchnął baron. — I co nas obchodzi ich Ti Dun, który niewiadomo kiedy wróci! My mamy wolny przejazd od samego Bogdochana. Kto on taki ten Ti Dun?! Buntownik?!...
— Ti Dun jest głównym naczelnikiem ich miasta — pośpiesznie objaśnił Małych.
— Głupiś, tłumacz, co ci kazano.
Na szczęście jednak ani Siuj ani Małych nie odważyli się powtórzyć wyrażenia barona. Urzędnicy, grzecznie kłaniając się, twierdzili w kółko tosamo. Wreszcie odeszli stroskani i rozdrażnieni. Dor, przestraszony ich pożegnalnemi reweransami, zaczął zapalczywie szczekać.
— Co robić? — spytał półgłosem baron.
— Iść na przebój. A jeżeli nie puszczą nas przez Chami, to zwrócić na wschód i naprzełaj przez Gobi dotrzeć do Kałganu. Przejdziemy w ten sposób okolice, gdzie jeszcze noga Europejczyka nie postała. Pod żadnym pozorem nie wracać — radził stanowczo topograf.
Baron w zamyśleniu gładził dłonią brodę. Przez chwilę zdawało się, że niebezpieczeństwo złączy rozstrzelone siły wyprawy, że złagodzi osobiste urazy. Doktór zbliżył się, aby dorzucić swe zdanie. Ale baron zmarszczył brwi nagle i kiwnął lekceważąco ręką.
— Dobrze! Pomyślę o tym!...
Doktór cofnął się i wkrótce razem z topografem i Brzeskim wyszli, aby udać się do wyznaczonego im w oficynach pomieszkania.
Miasto spało w ciemnościach. Co czas jakiś przelatywał nad nim wrzaskliwy dźwięk trąb miedzianych i łoskot żelaznych „lo“, na których straż, wartująca w baszcie nad bramą, wygrywała godziny.
— Sprzedaliście się lekkomyślnie za nędzne srebrniki i musicie słuchać!... Co chcę, to z wami zrobię!... Zechcę, a staniecie się ofiarami mojego konceptu. Jako głowa... wyprawy, odpowiadam za wszystko i rozkazuję wam, doktorze, i tobie, młodzieńcze, abyście zawczasu przygotowali swe... skóry. Upewniam was, że Chińczycy zrobią z nich doskonały... bęben!.. — mruczał topograf, naśladując głos barona.

VI.
Strażnik z „lo“

Chu-czen było miastem wojennym. Tworzyły je cztery ufortyfikowane, otoczone murami obozy, których środkiem szła ulica z ubogiemi sklepami, gdzie sprzedawano przeważnie proste potrzeby żołnierskie oraz artykuły spożywcze. Zaledwie w kilku magazynach widać było wytworniejsze wyroby. Mimo to obiad, przysłany podróżnym przez władze miejskie, okazał się nadspodziewanie rozmaitym i wybornym. Składał się z czterdziestu dań drobno pokrajanych i zgrabnie ułożonych w małych miseczkach z laki oraz porcelany. Wśród nich, rozumie się, była i obowiązkowa na każdej okazalszej uczcie zupa z gniazd jaskółczych. Podobna była do białawego sosu i bardzo wszystkim smakowała. Obiad przynieśli tragarze na kilku ogromnych tacach, przykrytych pięknie zdobnemi pokrywami.
Wszystko wyglądało bardzo ponętnie i błyszczało od czystości.
— Aha... chcą nas ułagodzić! Jak to dobrze, że pan baron potraktował ich należycie! — wołał fotograf tak głośno, żeby go naczelnik mógł słyszeć.
Baron uśmiechnął się z zadowolenia i, zajadając smaczny obiad chiński, wypowiedział kilka uwag o konieczności „metody“ w stosunkach z przebiegłem i Azjatami.
Po obiedzie doktór z topografem wzięli policjanta na przewodnika i poszli obejrzeć miasto. Brzeski wymknął się za niemi. Nie znaleźli nic szczególnego: sklepy takie same, jakie zwykle urządzają Chińczycy w swych dzielnicach po miastach syberyjskich. Koszarowe domki z bitej gliny, mieszkania żołnierzy jednostajnie szare, proste, ubogie i niezmiernie do siebie podobne. Przechodnie na ulicach nieliczni, przeważnie wojskowi i zupełny brak wśród nich kobiet oraz dzieci. Na widok cudzoziemców, na okrzyk „jan-żeń“ ciekawi stawali, oglądali się, wychodzili ze sklepów, tłum gawiedzi dążył nawet za niemi, ale podróżnicy nie poznawali Chińczyków, tak zwykle wesołych i grzecznych. Przyglądano się im z pode łba chmurnie i apatycznie. Usłyszeli nawet stłumiony okrzyk: „Jan-guj-tzy!...“
— Oto są rezultaty potrójnej sasko-koburg-gockiej „metody“! — mruknął topograf, który umiał wszędzie doszukać się barona.
Prawdopodobnie jednak były to ślady wojny domowej, która niedawno przeszła nad tym nieszczęśliwym krajem. Dopiero, gdy krajowcy zauważyli, że doktór zabiera się do szkicowania obrazka, zbiegli się ze wszystkich stron i otoczyli go ożywionym kołem. Posypały się uwagi, żarty, wesołe okrzyki, przeplatane powszechnym, ale życzliwym śmiechem.

— Chao! (dobrze!) — krzyczeli, wznosząc do góry pięści z wyciągniętemi dużemi palcami.
„Chao“

— Chua-dy-chao! (dobrze narysowane). Chao-kań! (ładnie patrzeć) — oznajmiali ci, którzy stali bliżej doktora.
Tłum tak napierał, że policjanci rady sobie z nim dać nie mogli. Zresztą byli sami do tego stopnia zainteresowani rysunkiem, że zamiast wywijać bambusem i odpędzać ciekawych, co chwila zaglądali przez ramię doktora. Ciżba wzrastała.
Chińczycy, stojący w pierwszym szeregu, zmuszeni byli wbrew woli opierać się nieledwie na plecach rysownika.
Daremnie ten tłumaczył im, że mu przeszkadzają, daremnie najbliżsi grzecznie usiłowali się cofnąć. Ogrom zbiorowiska niweczył pojedyńcze chęci. Widząc, że doktór zwija papier, zaczęli widzowie go prosić:
— Kań-kań! (pokaż).
— I nam też! I nam!... — proszono zewsząd.
Doktór chwilę pomyślał i podał komuś z dalszych szeregów. Setki rąk wyciągnęły się ku papierowi. Tłum uspokoił się i doktór zaczął szybko szkicować nowy rysunek. W miarę jak papier ze czcią podawany wędrował z rąk do rąk, rozlegały się okrzyki zachwytu i duże palce wznosiły się ku górze.
— Chao!
Brzeski czuł się oszołomionym, szczególnie, gdy po długiej wędrówce rysunek wrócił, z rąk tego brudnego, cuchnącego czosnkiem tłumu, cały i czysty. Brzeski poczuł dla nich pewnego rodzaju szacunek. To nie byli dzicy, gburowaci Mongołowie, lecz ukształcony, rozważny lud, choć biedny i nędznie ubrany.
— Gdzie się pan podział? — spytał kwaśno Brzeskiego po powrocie fotograf. — Właśnie chciałem iść fotografować!
— Czemu mię pan o tym nie uprzedził! — odpowiedział z rozdrażnieniem chłopak.
— To pan powinien pilnować, a nie ja... swego obowiązku...
— Już dobrze! Idźmy...
— Ba! Teraz, kiedy pan pewnie zmęczony...

— To już nie należy do pana!
...Fotograf schował głowę pod sukno...
W towarzystwie policjantów, uzbrojonych w ogromne bambusy, ruszyli znowu przez błotniste ulice miasta. I znowu otoczyła ich gawiedź, podniecona poprzednim widowiskiem.

Ale niezrozumiałe manipulacje z aparatem, oraz osobistość fotografa, który krzyczał i wygrażał pięściami ciekawskim, zabiegającym zbyt blizko przed same szkła „tajemniczego smoka“, nie podobały się tłumowi. Brzeski też chmurno patrzał na otaczających.
— Jan-guj-tzy!... Jan-guj-tzy! — zaszumiało w dali.
Gdy fotograf schował głowę pod sukno, na chwilę umilkła wrzawa, rozległ się natomiast homeryczny, rozpasany śmiech. Mignęły w powietrzu łupiny, grudki ziemi i trafiły fotografa w nogę.
— Co to? co tam? Czyś to pan mię trącił? — krzyknął ten zmieszany.
Był blady i ręce mu drżały. Mimo to chciał skończyć zdjęcie i migawkę nacisnął.
Na lekki, nieznany trzask tłum cofnął się nerwowo, ale po chwili jął pchać naprzód z większą jeszcze siłą i rozhukaniem.
Policjanci tłukli niemiłosiernie kijami i własnemi warkoczami naprawo i nalewo.
— Jan-guj-tzy... Bu jao! Pstryk, bu jao! (Nie trzeba pstryk) — krzyczano wkoło i mlaskano językiem, naśladując dźwięk migawki. Teraz wydawali się oni Brzeskiemu dzikszemi i ordynarniejszemi od pastuchów mongolskich.
— Chodź pan!... chodź! — wołał fotograf.
— Na Boga, nie śpiesz się pan, bo gdy zauważą, że uciekamy, straszne będzie nieszczęście! — szeptał Brzeski, zwalniając kroku. — W gimnazjum, gdy nas napastowano na ulicy, zawsze cofaliśmy się krokiem!
Fotograf rad nierad musiał uczynić tosamo, gdyż tłum napierał ze wszech stron, krzycząc i giestykulując. Gdyby więc nawet chcieli, nie mogliby kroku przyśpieszyć. Tłum, choć zuchwały i rozigrany, nie ośmielał się dotychczas zaczepiać ich czynnie. Nagle Brzeski poczuł, że go ktoś w plecy mocno uderzył.

Stanął, odwrócił się i spotkał oko w oko z rosłym robotnikiem w niebieskiej nankinowej koszuli.
...robili odpowiednie giesty...

— Czego chcesz? — spytał po polsku.
Chińczyk zmieszał się i cofnął, tłum roześmiał i przestał naciskać. Niektórzy poznali go.
— Jan-żeń (cudzoziemcze)! — wołali. — Chua... chao!... (rysować dobrze). Pstryk... bu jao! (Pstryk... nie trzeba!)...
Robili odpowiednie giesty, naśladując to doktora, to fotografa, i wkrótce rozdzielili się na dwa wesołe chóry, z których jeden powtarzał:
— Chua chao!
A drugi odpowiadał mu przeciągle:
— Pstryk... bu jao!
— Pstryk... bu jao! — zgodził się Brzeski, ku wielkiej ich uciesze.
Odprowadzili go z wesołym gwarem do samych wrót mieszkania. Fotograf już tam był i narobił hałasu opowiadaniem, że na nich napadli, że Brzeski zbity, a może i... zabity.
Oficer straży z ironicznym uśmiechem wysłuchał opowiadania tłumacza o strasznym wypadku, ale posłał natychmiast kilku żołnierzy na ulicę.
Brzeski spotkał się z niemi w bramie. Tłum stał opodal i pokazywał mu na znak przyjaźni pięści z wyciągniętemi palcami. Młodzieniec zwrócił się i pożegnał z niemi po chińsku, wstrząśnięciem rąk. Wzamian usłyszał ryk zachwytu i bramę za nim zamknięto. I tłum i chłopiec rozstali się w równej mierze zadowoleni z siebie.
Taką była pierwsza Brzeskiego z Chińczykami znajomość.

VII.

Zanosiło się na to, że wyprawa ugrzęźnie w Chu-czenie na czas nieokreślony, a może nawet wniwecz się obróci. Mandaryni posyłali obiady coraz mniej wspaniałe i nie ukazywali się wcale. Baron milczał według swego zwyczaju i nikt nie wiedział o dalszych jego zamiarach. Część mulników i wielbłądziarzy odprawił niezwłocznie, reszty, która była zgodzona na całą podróż, a teraz odejść chciała, też nie zatrzymywał, ale dawał im za przebytą drogę tak mało, że ci zaczynali się burzyć.
— Nie możemy czasu za darmo tracić. My z tego żyjemy... rodziny z tego utrzymujemy... Więc albo niech ruszy karawana zaraz, albo nam płacić! Myśmy niewinni... Nie chcemy czekać!... — krzyczeli.
— Powiedz im — mówił baron do tłumacza — powiedz im, że i ja nie jestem winien, że też chcę natychmiast wyruszyć... Że potrzebny mi nie początek podróży, lecz jej koniec!...
— Niech nam zapłaci, co się nam należy, my sobie pójdziemy!
— Niech idą po pieniądze do swych urzędników — brzmiała odpowiedź i baron znikał w głębi swego mieszkania.
Mulnicy klęli, spoglądali z ukosa na chińskich żołnierzy i gładzili podbródki.
Sceny te powtarzały się nieledwie codzień. Wszyscy byli bardzo podrażnieni i nudzili się szalenie, gdyż naczelnik po przygodzie z fotografem zabronił komukolwiek wychodzić na miasto. W istocie ekspedycja okazała się w niewoli. Tylko oficer straży chińskiej i jego żołnierze u wrót zachowywali po dawnemu niezmącony spokój i uprzedzającą grzeczność.
— Kiedyż wróci Ti Dun!? — stale pytał oficera topograf.
— Ti-Dun?! — powtarzał ten z uśmiechem i machał przecząco przed nosem dłonią, na znak, że nie rozumie.

— Łżą szelmy! Napewno jest u siebie w mieszkaniu!... — gadał olbrzym. — Baron źle zrobił, że nie oddał wizyt tym urzędnikom, którzy u nas byli. Ale wiadomo, gdy azjatyckie Li-Cho Ro-Ga-Te trafi na europejskiego Hoch-gęboren Commerzien Geheimrath, to z tego wyrośnie godny uwagi ananas. Teraz wzajemnie będą się uczyli grzeczności. Chińczycy ogromnie są grzeczni, znam ich... W Kuldży niemało mieliśmy z niemi roboty... Niby nie rozumieją, a uważałeś, doktorze, jak słuchają pilnie?! Z tonu poznają, czego się trzymać!... Filigranowe bestje!...
Wreszcie pewnego poranku Siuj przyniósł wiadomość, że Ti Dun przyjechał. Baron niezwłocznie posłał mu „tie-tie“, swój bilet wizytowy, napisany przez oficera straży, według wzorów klasycznych, złotemi literami na długim skrawku czerwonego papieru. W parę godzin przyszła odpowiedź:
Bilet wizytowy (tie-tie)

„Wiadomość, że drodzy goście z sąsiedniego potężnego państwa pragną wnieść potok światłości do ubogiej mej chaty, napełniła mię niezmierną radością. Będę czekał na nich niecierpliwie dzisiaj, 23 dnia 10 księżyca o 3 po południu. Młodszy brat głupiec Ti-Du-lo“.

Trzeba było nająć palankiny i to według etykiety galowe, z czterema tragarzami zamiast dwuch, i udać się do głównego ja-myniu[6] miasta. W mieście już wiedziano o tej wizycie i na ulicach zebrały się tłumy ciekawych...
Palankin z tragarzami

Pochód otwierał sługa Chińczyk, niosący w ręku ogromną czerwoną kopertę z biletami wizytowemi gości. Obok niego szli czterej policjanci z bambusami i krzyczeli na całe gardło, aby tłum usuwał się z drogi. Następnie niesiono palankiny Brzeskiego, fotografa, topografa, doktora i wkońcu barona. Siuj i Małych razem z kilku służącemi szli z tyłu piechotą.
Dor został zamknięty w mieszkaniu.

Gawiedź biegła z obu stron, hałasowała, popychała się, biła, starając zajrzeć do okien i dotknąć „zamorskiego mandaryna“, niezwykłego włochatego dziwa z długim nosem, z niebieskiemi oczyma, ubranego w szaty śmieszne, cudaczne. Szybko unoszeni przez tragarzy, wpadli podróżnicy wśród krzyku i zamętu na pierwsze podwórze ja-myniu, pełne przekupniów oraz żołnierzy golących głowy, reparujących odzież, piorących bieliznę. Strażnik, stojący w głębi przed potrójnemi wrotami, wstrzymał gości wzniesieniem ręki, poczym wrota, dotychczas otwarte, zamknęły się przed gośćmi. Tragarze zawiesili lektyki na bambusowych kozłach i rozprostowali omdlałe członki. Urzędnik przyjął kopertę z biletami wizytowemi i dał znać o przybyciu cudzoziemców.
Policjant
Po chwili wrota się otwarły, tragarze znów porwali palankiny i ruszyli na następne podwórze, poza którym otwierał się widok na cały szereg podobnych, ogrodzonych murami, wyłożonych płytami dziedzińców. Wszystkie były brudne, puste i zapuszczone. Z małych domków pod ścianami wyglądali żołnierze w codziennych ubiorach, zajęci pracą; na śmietnikach, pełnych zwiędłych, kapuścianych liści, wałęsały się brzydkie, chude psy i duże chińskie kury; na sznurach i żerdziach wietrzyło się ubranie, suszyło obuwie, zwrócone podeszwami do góry. Żadnej okazałości. Dopiero na dalszych podwórzach dostrzec się dawała większa czystość i ozdobność. Rosły tam duże, stare drzewa, rzucając drżący cień na kamienne bruki. Jedna z bram miała kształt zdobnej w piękne rzeźby altany. Tam czekało na podróżnych grono urzędników.
Ti-Dun

Wysiedli i poszli razem z niemi przez następne podwórza aż do szóstego, skąd przez okrągłe, śliczne wrota otwierał się widok na mały ogród, pełen dziwacznych, nieznanych roślin. Tu znowu spotkali grono urzędników, ci rozstąpili się w milczeniu przed podróżnikami i Europejczycy znaleźli się nagle... przed ścianą. Zmieszani zaczęli szukać wzrokiem Ti-Duna, ale daremnie, gdyż wszyscy obecni ubrani byli w jednakowe, w całych Chinach używane, domowe szaty zamożnych Chińczyków: czarne kaftany i szare lub niebieskie jedwabne żupany z sutemi wylotami.
Baronowi oczy krwią z gniewu nabiegły. Przewodniczący wyprawie chiński gienerał z czerwonym guzikiem na kapeluszu dostrzegł, że cudzoziemcy nie dadzą sobie rady, i grzecznie przedstawił ich zwierzchnikowi.
Ti Dun, wysoki, tęgi Mandżur, już zdążył ich obejrzeć, teraz pięści do piersi przyciskał, witał ich uprzejmie i zapraszał giestem do pokoju. Spokojna, trochę dumna twarz jego nie okazywała, że zauważył śmieszną, dopiero co rozegraną scenę.
Wszyscy, nie zdejmując kapeluszów, zasiedli w pokoju na nizkich, hebanowych taboretach, dokoła hebanowego stołu, zastawionego ciastami, owocami, konfiturami. Podano herbatę. Każdą filiżankę Ti-Dun brał do ręki i wznosił powyżej głowy, nim podał.
Rozmowa nie wiązała się, gdyż stropiony Siuj nie chciał nic więcej tłumaczyć ponad zdawkowe pytania o latach, o rodzicach, oraz uprzejme uwagi co do „niezwykle starczego wyglądu“[7] łaskawych gości. Baron wściekły robił mu ostre wymówki, groził nawet utratą miejsca, ale nic to nie pomogło i rozmowę o dalszej podróży trzeba było odłożyć ad calendas graecas.
Mandaryni drwiąco spoglądali na cudzoziemców, domyślając się ich kłopotu.
Baron wyrażał swe niezadowolenie ze wszystkiego: z Siuja, z Ti Duna, z przyjęcia... ze „wszystkich djabłów“...
— Poco było jeździć!!? Papiery mamy w porządku. Oni winni zwłoki. Złożyłem wizytę tylko przez wzgląd na was, panowie, żebyście potym nie powiedzieli, że nie słuchałem waszych rad i nie robiłem żadnych kroków do zgody... Ale właściwie zupełnie innego jestem zdania i odrazu mówiłem, że nic z tego nie będzie! Już ja wiem, jak ich należy traktować! — zwrócił się baron do doktora — żadnych ustępstw! Posłuchałem was, a teraz co: wstyd, poniżenie!...
— Ustępstw? Jakich ustępstw, kiedy oni zupełnie nic nam dać nie chcą? I dla czego zwraca się do nas... zawsze do nas, gdy mu się co nie uda? — żalił się później topograf.
— Czemuś tego nie powiedział mu w oczy?... Obecnie nie pora krytykować i innym w głowach przewracać! — burknął zniecierpliwiony doktór, wskazując oczami na Brzeskiego. Topograf nie zauważył jego znaków i ciągnął dalej zgryźliwie:
— Ba!... A prawa stepowe!? Zapomniałeś?.. Jeszcze mnie ta trójpiętra bestja rozstrzela... Nie po to pojechałem do Chin. Od niego można się wszystkiego spodziewać. Co mi z tego, że mu potym odbiorą guzik, gdy mnie nie będzie! Wolę wziąć pieniądze i... niech sobie wszystko leci na samo dno... wieków średnich, bylem z duszą wrócił. Prawda, chłopcze, bądźmy prawdomówni, ale tylko... do stosu, jak radził Erazm Roterdamski... On ocalał... Co?... — zwrócił się do Brzeskiego.
Brzeski spojrzał z pod oka na topografa.
— Pan bo zawsze gorzej mówi, niż zrobi...
— Aha! Zauważyłeś to, młodzieńcze!? Masz krótkie nazwisko, a w oczach bystrość sokolą, nie będzie cię „Geheim-gerath-ge-koburg“ lubił!
Nazajutrz Ti Dun oddał wizytę. Przybiegł przedewszystkim laufer z biletem wizytowym, a niezadługo w odległym końcu głównej ulicy zabrzmiały dźwięki miedzianych „lo“ (gongów).

Brzeski wyszedł przed bramę. Tłum gawiedzi czekał już na widowisko, uszykowany szpalerem po obu stronach ulicy. W jasnej smudze niezajętej przestrzeni zwolna poruszał się uroczysty pochód. Na przedzie szło w dwa rzędy po czterech, jaskrawo ubranych wyrostków, z różnokolorowemi chorągwiami na ramionach. Za niemi znów w dwa rzędy ośmiu chłopców, niosących czerwone, drewniane łopaty z napisami rang i tytułów Ti Duna. Dalej kroczyli czterej kaci; dwaj tłukli niemiłosiernie w błyszczące „lo“, dwaj wstrząsali długiemi batami i kajdanami na postrach winowajcom. Następnie dwaj słudzy piastowali ogromny, czerwony parasol o podwójnej frendzli, a za niemi dwaj inni nieśli wielki „wachlarz skromności“, poza którym Ti Dun, w razie potrzeby mógł w drodze zmienić ubranie.
Świta Ti Duna

Dwuch tragarzy dźwigało kufer z rzeczami, za niemi kroczyła straż piesza, niesiono drugi czerwony parasol mniejszy, z pojedyńczą frendzlą; wreszcie ośmiu żołnierzy ze smokami wyszytemi na plecach i piersiach dźwigało w pięknym palankinie samego Ti Duna. Poprzedzał go oddział „nieustraszonych tygrysów“, pstrych, jak rój świeżo wylęgłych motyli, a z tyłu towarzyszyła mu świta z sześciu oficerów na koniach, w świetnych mundurach, pióropuszach różnokolorowych i gałkach świecących na czarnych kapeluszach. Na tle szaro i błękitno odzianego tłumu, w pogodnym i czystym powietrzu, w łagodnych promieniach zlekka srebrnemi obłokami przymglonego słońca, pochód wyglądał wspaniale. Brzeskiemu wydało się, że powtarza lekcję z historji, że widzi jakiś ustęp z wieków średnich, lub jest świadkiem wjazdu lorda-mera do Londynu. Wtym zawołano nań z podwórza. Na stopniach, prowadzących do mieszkania, stał baron z członkami wyprawy. Ti Dun wysiadł i zaczął się szereg ukłonów i ceremonji. Potym wszyscy udali się do pokojów, gdzie już czekała ich zastawiona herbata. We drzwiach odbył się obowiązkowy na całym ucywilizowanym świecie, a zapożyczony w Chinach ceremonjał „wzdragania się“.
Dzięki większej rozmowności Siuja pogawędka weszła na ciekawsze tory. Ti Dun rozpytywał o „kraje północne“, o wynalazki, o koleje, o armaty i uzbrojenia... ale ani słowem nie napomknął o wyprawie barona.
— Powiedz mu... — krzyknął nareszcie do tłumacza rozjątrzony naczelnik — powiedz mu, że chcę wiedzieć, kiedy nas nareszcie wypuści! Albo niech wyśle natychmiast gońca z mym listem do Pekinu...
— Radzi jesteśmy gościom naszym i nie mamy zwyczaju skrócać ich pobytu. Nasz starszy brat, skoro zbrzydził sobie obecność naszą, może ukarać niedbałość nieumiejętnych swych sług natychmiastowym wyjazdem...
— Dobrze! Niech więc dostarczą przewodników...
— Tak, ale starszy brat posłucha rozsądnie naszej niemądrej rady i pójdzie drogą, którą wskażemy. Inną drogą my nie możemy puścić naszego drogiego gościa przez wzgląd na jego bezpieczeństwo i zdrowie. Rozbójnicy...
— Rozbójnicy grasują w całych Chinach! Niech nie robi zawrotu głowy... Ja nie mam czasu, ja wiem!.. Woczży-dao! — zawołał baron po chińsku.
— Chiny są moją ojczyzną. Pełne braków, jak wszystko ludzkie, są, bądź-co-bądź, najlepszym krajem pod słońcem... — odrzekł dumnie Mandżur i wstał na znak pożegnania.
— Ależ my tylko nie chcemy wracać... Nie potrzebujemy wracać!... — wybuchnął niespodzianie topograf. — Mamy mapę... Pokażemy na mapie... Możemy pójść naukos przez Gobi...
Dostojnik kłaniał się grzecznie, przyciskając ręce do piersi, ale usta miał zacięte i oczy dumnie mrużył.
— Ja proszę się nie wtrącać... Tam naukos jest piasek i żadnej wody... Pójdziemy drogą.. która okaże się najlepszą... — ostro z niemiecka wstrzymał topografa baron.
Wizyta Ti Duna, choć marne dała rezultaty, stała się jednak początkiem nowych stosunków z miejscowemi władzami. Po długich naradach i odrzuceniu nieskończonej liczby projektów, baron zgodził się wreszcie na kombinację topografa, która naturalnie z biegiem czasu wydała mu się jego własną.
— Ale ja wiem, że choć będę ofiarowywał bryłę szczerego złota, zawsze znajdę niezadowolonych krytyków... i przeciwników — wyrzekł z goryczą.
Wykonanie „bryły szczerego złota“ rozbijało się jednak długi czas o niepokonaną przeszkodę, o brak przewodników. Nikt prawie nie znał drogi przez te pustynie. Niekiedy pędzono tamtędy w zimie hurty bydła, bardzo zresztą rzadko, gdy inne drogi były zamknięte przez rozruchy lub z rozkazu rządu. Przewóz towarów jeszcze rzadziej się odbywał i piasek zasypał źródła.
— To jest głupstwo!... — Odkopiemy! — odpowiadał dufnie baron.
Znalazły wreszcie władze chińskie dwuch przewodników, dwuch braci Mongołów, lamę Sodmuna i pastucha Bage.

VIII.
Parasol dostojnika

Chociaż baron nie liczył się nigdy z niczym i zawsze starał się tylko postawić na swoim, chociaż był niesprawiedliwy, był wścibski i nieznośny, ale miał rację, kiedy mówił „o tajnym przeciwdziałaniu“. Topograf nie tracił sposobności, aby naczelnika na każdym kroku ośmieszyć. Nie liczył się z tym, że jego zjadliwe uwagi działają szkodliwie na wewnętrzne życie ekspedycji, że podburzają bezwiednie jednych jej uczestników na drugich i w ten sposób przygotowują grunt dla nieprzewidzianych wypadków, groźnych i przykrych, które w odmiennych warunkach, przy większej życzliwości i wyrozumiałości wzajemnej współtowarzyszy wyprawy, skończyłyby się prawdopodobnie na małym nieporozumieniu.
Jeszcze wyprawa nie ruszyła z Chu-czenu, a już grzmiał niepoprawny krytyk.
— Doprawdy, fantazja ludzka granic nie posiada! Nie mieć żadnych, ale to żadnych kwalifikacji na wodza, nie znać wcale miejscowych warunków i odważyć się stanąć na czele ekspedycji, choćby tak marnej, jak... nasza... sasko-gocko do djabła... per pedes apostolorum... Nie, to doprawdy byłaby szalenie wesoła frajdka, gdyby nie chodziło o naszą skórę! Czy uwierzysz, że my wcale nie bierzemy obroku dla koni? Sam nie ośmieliłem się zwrócić na to uwagi Jego Gockiej Mości, bo już wiem, że istnieją prawa sasko-stepowe na obronę „bryły złota“. Namówiłem więc Chińczyków, żeby ostrzegli. Ale gdzie tam! „Chińczycy łgarze, Chińczycy krętacze! Chińczycy wandale... straszą, głowę zawracają... A zresztą nic nie wiedzą! Siedzą po miastach, tylko opjum palą i piszą wiersze! My znamy stepy, tam na każdym kroku dosyć jedzenia. Tam stada dzikich koni wypasają się. My znamy stepy, bośmy jeździli parę lat temu pocztą do Urgi!“ Ha, ha! Przysięgam ci, doktorze, że wkrótce pozostaną z nas tylko tytuły: Nadworny lekarz i Główny Mapoczyn świętej pamięci Rzeczywistego Tajnego Radcy Sasko-koburg-gockich Izb handlowo-naukowych... Czy wiesz, że o mało nie zapomnieliśmy naczyń na wodę?! Dopiero wczoraj zwrócili nam uwagę na brak ich ci sami łgarze Chińczycy, co tylko opjum palą po miastach i piszą wiersze! Zawstydziliśmy się i posłaliśmy na targ, ale okazało się, że gotowych nie sprzedają, że trzeba obstalować i co najmniej pięć dni czekać. Baryłeczki muszą być płaskie, żeby można było je juczyć... Szczęściem, Chińczycy podarowali nam kilka. Pyszałek Ti Dun przysłał aż dwie... Aż dwie?! Czy doktór uważa? Ale doktór nie uważa!... Doktora obchodzą wyłącznie chrabąszcze, płazy i chwasty, a ludzie to tylko marny do nich dodatek...
Doktór śmiał się.

— Przesadzasz, przyjacielu! Zapewne, żeśmy nieoględnie postąpili, zgodziwszy się na udział w ekspedycji, ale skoro uczyniliśmy to, musimy cierpliwie i spokojnie znosić następstwa!... Oczywiście iż baron nie jest orłem, ale...
Wachlarz skromności

— Nie orłem? Mój Boże! Więc to ja niby żądam orlich od barona przymiotów?! Ależ świat byłoby... tyle tylko oleju w głowie, ile go ma mały szczygieł! Ale my wolimy mieć w sobie dużo... powietrza, okazałe pozory pełnego balonu! Daj kurze grzędę, ona — wyżej siędę... O to właśnie chodzi! — oburzał się topograf.
— Przestań, proszę cię! — odpowiedział łagodnie doktór i wskazał na zbliżającego się Brzeskiego. — Pomyślmy lepiej, jak zło naprawić!
Doktór lubił rolę pojednawcy, więc oczywiście bronił barona. Pod koniec wszakże, jak zawsze, ustąpił i zgodził się na kupno do spółki z topografem i Brzeskim konia luzaka i ładunku furażu.
— Bo koń tam znaczy często tyle co życie! Każdy Mongoł ci powie po ludzku: „Kochaj konia więcej niż bliźniego swego i pożądaj go goręcej niż żony jego“ — pouczał topograf towarzyszów wesoło.
Rozumie się, że fotograf doniósł natychmiast baronowi o tym postępku trzech sprzymierzeńców. Baron wziął to do serca, uważając za „skryty“ wyraz niedowierzania dla siebie i „jawne“ nieposłuszeństwo. Niezadowolenie swoje stłumił na razie, ale urazę głęboko w sercu zachował. Uważał, że przyjacielskie wyjaśnienie nieporozumień z podwładnemi ubliżyłoby jego honorowi jako dowódcy. Chmurnie z oddala śledził „wrogów“, nie odpowiadając na ich ukłony, pozdrowienia i zapytania, ale nie przebaczając im ani jednego niedbałego ruchu.
Zato coraz słabiej spostrzegał wady fotografa, który stopniowo przez pochlebstwa uzyskał niepodzielny wpływ na dumnego i niezłomnego pozornie barona. Pycha jest zawsze fortecą niezdobytą dla prawdy, lecz łatwo dostępną dla fałszu...
Nareszcie w piękny, jesienny poranek, o wschodzie słońca, wyprawa opuściła bramy Chu-czena. Tłum biegł za niemi. Grono urzędników i oddział wojska, wygrywając wrzaskliwie na surmach, odprowadzili ich z wielką paradą za miasto.
Brzeski obejrzał się raz jeszcze na te mury, gdzie przesiedzieli tyle czasu bez potrzeby, w rozterce i próżniactwie. Żal mu było jałowo ubiegłych dni, tęsknił do wieści od matki, do pracy, do Pekinu...
Południowa brama, przez którą wyjeżdżali, była zupełnie podobna do tej, przez którą wjechali. Ciemna, sklepiona paszcza wrót, a nad nią ciężka, dwupiętrowa baszta rogata. Ale z boku dostrzegł przedmioty, których tam nie było: dwie klatki z pięciu uciętemi głowami ludzkiemi. Straszne, sine, krwawo umalowane promieniami wschodzącego słońca, patrzały ciekawie białkami wywróconych oczu za odchodzącą karawaną. Brzeski szybko oczy odwrócił, ale zmory poszły za nim i nie dały mu ani pożegnać się dość uprzejmie z grzecznemi urzędnikami Chu-czena, ani spróbować smacznych ciast, owoców, herbaty, jakiemi częstowali oni drogich gości w błękitnym namiocie, rozbitym o kilka wiorst na drodze „u progu pożegnania“.
Baron był zły, gdyż, zamiast obiecanych 50 ludzi konwoju, dostał tylko dziewięciu.

— Tam żołnierze niepotrzebni... Tam pustynia! — pocieszali go Chińczycy.
Kat chiński

— To nie ma znaczenia! Obiecaliście, więc powinniście byli dotrzymać!... — odpowiadał im baron uparcie.
Chińczycy w milczeniu wysłuchali wymówek, ale radośnie napewno westchnęli, kiedy nareszcie karawana ruszyła dalej ku ginącemu w błękitach widnokręgowi. Pięciu żołnierzy razem z oficerem Tan Lo ruszyło na czele karawany, czterech jechało na końcu. Barwne chorągiewki ich lanc ożywiały cokolwiek długi szary różaniec jucznych mułów i wielbłądów. Doktór i topograf trzymali się uporczywie w tyle, lub na uboczu, unikając obłoków kurzawy, wzniesionej pochodem. — Brzeski wałęsał się wzdłuż karawany, z jawnym zresztą dążeniem być zawsze bliżej opozycji; baron ze świtą jechał przodem, a przed nim szli pieszo przewodnicy. Sodmun w żółtej, brudnej opończy jedwabnej i żółtej lamajskiej infule na głowie, patrzał wdal, przebierał różaniec i szeptał modlitwy; o pół kroku za nim maszerował Bage, przytrzymując rękoma rozłażące się łachmany swego mongolskiego kożucha. Tuż obok jechał Małych, znający doskonale język mongolski.
— Sodmunie, powiedz, co to za rzeczka?
— Sodmunie, co to za góry widać w oddali?
— Sodmunie, co to za wioska naprawo?
— Sodmunie, czy prędko staniemy na popasie?
Co chwila brzmiały zapytania. Za każdym razem lama przerywał pacierz i wołał:
— Bage!...
Potym zamieniał kilka wyrazów z bratem, który przeciągle odpowiadał, poczochawszy uprzednio podbródek dłonią.
— Ta rzeczka to jest rzeczka „Wzniosłego szczęścia!“ — tłumaczył wtedy lama.
— Te góry to są zwykłe chińskie góry!
— Na popasie staniemy, kiedy zechcemy...
— A wioski wcale niema!
— Jak to?... przecież widać!
— Niema! — odpowiadał tajemniczo Sodmun i brał znów do ręki różaniec.
Szeroka, stepowa droga, usłana niby kobiercem grubą warstwą kurzu, wiodła prosto jak z łuku strzelił brzegiem pustyni na południe i wschód. Szlak jej to ginął w rudych, sfalowanych w ogromne zaspy piachach, to przecinał żyzne łąki, gdzie w licznych, umyślnie kopanych kanałach srebrzyły się nici bieżącej wody. Po jednej stronie drogi, aż po nieba błękity, słał się ciemny step jałowy, po drugiej ciągnęły się, aż do stóp sinych gór, niwy, łąki, ogrody z siołami ukrytemi wśród drzew i samotnemi wesołemi fanzami. Tylko ludzi nigdzie widać nie było.
Z pustych pól wzłatały ze świegotem liczne skowronki, w dojrzałych, zwojłoczonych przez wiatry zbożach ćwierkały stada kuropatw, bażanty zrywały się nieraz wprost z pod kopyt koni; spłoszone zające długo zwykle biegły drogą przed karawaną i stawały słupka, nim domyśliły się, że trzeba schronić się w krzewach.

Dor miał niepowszednie używanie; zziajał się, zmęczył, ale nic nie złapał: był do łowów za tłusty. Zepsuł tylko i potarmosił kilka okazów, zabitych przez doktora, ku wielkiej tego rozpaczy.
Bażant chiński

Brak zupełny ludzi na drodze i pracowników w polu uderzył nareszcie i barona.
— Sodmunie, co to znaczy? Czy dziś święto jakie?
— Sodmun zaraz pokaże! — odrzekł lama krótko i kiwnął głową przed siebie.
Długi czas mijali sioła, które stały opodal od drogi, wreszcie jedno zaległo im wpoprzek gościniec. Wieczór zapadał; z tyłu za karawaną gasła purpurowa zorza, a przed nią wschodził jasny miesiąc nad białemi rzędami cichych domków wioskowych. Nigdzie błysku ognia ni ruchu, wszystko tam już spało napozór snem twardym.

Gdy wreszcie, stukając kopytami, jeźdźcy przebyli bramę glinianych wioskowych okopów, okropny widok ścisnął wszystkie serca. Jak okiem sięgnąć, leżały w księżycowej poświacie gruzy zburzonych domów. Opalone drzewa ogrodów zwieszały nad niemi bezlistne, zwęglone konary. W powietrzu unosiła się nieznośna woń starej spalenizny i zgniłego mięsa. Wśród cegieł i belek walały się ohydne, odarte z ciała kościotrupy. Zdziczałe psy, spłoszone ich przybyciem, uciekły, wyszczerzając zęby, przysiadły na odległych rumowiskach i wyły przeciągle. Karawana w uroczystym milczeniu przeszła środkiem tej ludzkiej golgoty, nikt słowa nie rzekł, nie wydał okrzyku, tylko kopyta końskie głucho tętniły po ubitej drodze wioskowej i miarowo klekotały racice wielbłądów. Nawet Dor przycichł i tulił się pod nogi baronowego wierzchowca.
...I wyły przeciągle...

— Co to? — spytał wreszcie baron, gdy znaleźli się poza obrębem ruin.
— Wojna! — odrzekł spokojnie chiński oficer.
— Jan-żeń! (cudzoziemcy) — szepnął Sodmun. — Stąd przyszli! — pokazał na zachód — zawsze stamtąd przychodzą!
— Dunganie... — domyślił się baron, ale dokładnie dowiedzieć się nie mógł.
Przerażony Siuj nie chciał pytać się więcej, a na pytania Małycha lama krótko odpowiadał:
— Kto zabił, nie wiem!... Zabity nie powiedział!...
Zachmurzył się baron i kazał na noc straże postawić.
— Szy! — zgodził się natychmiast oficer.
Całą noc huczały miedziane „lo“, tłuczone wściekle przez czujne chińskie pikiety, a topograf przewracał się z boku na bok i klął brzydko:
— Do licha! Zawsze... austrjacki sztab gieneralny! Kogo straszą? Chyba tych biednych nieboszczyków! Pocieszam się tylko, że i sam Wielki Sas nie śpi!
Baron istotnie nie spał; nazajutrz wstał gniewny i zaraz urządził, według słów topografa — „hecę“. Przedewszystkim polecił przewodnikom szukać postrzelonej wczoraj przez siebie antylopy i pochód do ich powrotu wstrzymał. Klęczały więc objuczone wielbłądy, zmrużywszy oczy i zaciąwszy boleśnie ruchliwe wargi; osiodłane konie dreptały niespokojnie na miejscu; mulnicy leżeli wyciągnięci na piasku obok swych zwierząt. Chińscy żołnierze wetknęli spisy w ziemię, siedli wiankiem dokoła, chroniąc ręce w szerokich rękawach przed chłodem poranku, i spoglądali obojętnie na cudzoziemców, na mulników, wielbłądów i szary step... Było im wszystko jedno, co robić każą: termin ich służby nieprędko się kończył.
Słońce wznosiło się coraz wyżej i oświecało coraz jaskrawiej tę małą, żywą oazę. Przed niemi leżał step popielaty, nagi, nieobeszły, poza niemi — opuszczone pola i straszne, milczące wsie spalone.
Nikt, nawet baron, nie patrzał w tamtą stronę, ale czuli wszyscy grozę i czekali z niecierpliwością powrotu przewodników.
Ci wrócili nareszcie, lecz, rozumie się, bez antylopy.
— Krew... wciąż sama krew, a zwierzęcia niema! — tłumaczył Małych ich opowiadanie.
— Jak to? Przecież trafiłem! — dziwił się baron.
Małych ruszył ramionami i pośpieszył zniknąć z przed oczu rozgniewanego naczelnika.
Karawana ruszyła i jednocześnie rozpoczęło się nieustanne poszukiwanie Dora:
— Dor! Pójdź tu do nogi!... Gdzie Dor?! — krzyczał gniewnie baron.
Małych co chwila galopował w różne strony, aby odszukać psa, spełnić albo odwołać sprzeczne rozkazy. Fotograf poprostu stracił głowę i aby być jak najdalej od złego humoru swego jaśnie wielmożnego przyjaciela, rzucał się na spienionym koniu jak wściekły, wołał, wydawał rozkazy, krzyczał ochrypłym głosem:
— Panie Brzeski, gdzie się pan zapodział?...
— Panie Brzeski, niech się pan nie oddala...
— Panie Brzeski, baron powiedział, żeby pan jechał koło pak ze szkłem...
Chłopak chmurzył się, ale słuchał. Dzień cały cłapał na koniu w tumanach kurzawy obok stawiających niezgrabnie nogi i ziejących przykry odór wielbłądów.
Widok niestrudzonych posługaczów, idących pieszo całą drogę, ogorzałych jak miedź, zakurzonych jak egipskie papirusy, a wesołych, cierpliwych i niezmordowanych jak ich wielbłądy, uczył go wytrwałości.
I jego pył pokrył grubą warstwą i zamienił razem z wierzchowcem w posąg szary, niby odlany z surowca. Piękne, szafirowe oczy chłopca nabrały zamyślenia od ciągłego spoglądania wdal. Nie był to już młodzieniaszek delikatny i łagodny, jak w początkach wyprawy. Zmężniał, członki mu zgrubiały, stężały; myśli nabrały barwności i rozmachu.
Mimo to nie mógł sobie dać rady z pytaniami, jakie nasuwały mu rozmyślania o baronie, topografie, fotografie, doktorze... Nie wiedział, dla czego wogóle oni się kłócą? Kto z nich ma rację, a kto nie?... Czuł jedynie, że jednych kocha, a drugich nie...
— A przecie wszystko mogłoby się tak wybornie ułożyć!... Baron ma taką wzniosłą powierzchowność i tak dumnie umie obchodzić się z chińskiemi urzędnikami... Topograf wszystko wie... Doktór dobry, choć do rany przyłóż... Fotograf...
Jedynie dla fotografa nie znalazł w swym sercu usprawiedliwienia. Fotogaf wciąż kłamał, podburzał barona na innych, podlizywał się, plotkował... Ale i fotograf... i fotograf zmieniłby się pewnie, gdyby wszyscy trzymali się razem.
— Nie, stanowczo nie umiem myśleć! — Po długich i daremnych próbach skupienia rozpierzchających się myśli, młodzieniec postanowił, nie tracąc czasu, nauczyć się porządnie rozumować, jadąc stepem na koniu. W tym celu postawił sobie szereg zapytań i starał się odpowiedzieć na nie kolejno i wyczerpująco:
— Zacznę od podstaw; kiedy je posiędę, łatwiej mi będzie wyrozumieć szczegóły!...
Czynił to sumiennie w przeciągu dni kilku. Jednak „myśli“ coś nie poprawiały się. Wciąż były jakieś rozwiewne, niespokojne, nieokreślone, niby tchnienia, zwiastujące w dzień cichy rychłą zmianę pogody. Rodziły się bez powodu i umierały, nim zdołał je sobie uświadomić. Mijały, podobne do tych lekkich słupów kurzawy, co niespodzianie wzdymały się na zbałwanionym morzu piachów, szły w nieruchomym powietrzu naprzełaj karawanie, niby procesja mar i opadały bez powodu nagle, jak nagle powstawały...
Chwilami cierpiał prawie od nawału nieokreślonych pragnień i mglistych pomysłów. Przypuszczał, że wszystko to pochodzi z braku nauki.
Poco istnieje świat? Jakie są cele człowieka? Co to jest narodowość? Ludzkość?... Istnienie?
Daremnie jednak biedził się, szukał form jasnych i dobitnych wyrazów. Słowa i myśli nie przychodziły, a wzamian budziło się w nim echo słyszanej w dzieciństwie piosenki i nucił ją w takt dzwonkom karawany:

„Wiatr wionął szumnie
Po pustym stepie...“

Zadumany, w pościgu za nieuchwytnym talizmanem, coby mu wszystkie tęsknoty wyjaśnił i powiązał myśli rozpierzchłe, nieraz nie dostrzegał niezwykłego ruchu służby, nie słyszał nawet fotografa i tylko z przyzwyczajenia prostował się w siodle, gdy go z oddali dobiegało dokuczliwe wołanie:
— Dor, pójdź tu do nogi!...
— Co u licha, gdzieście się wszyscy pozapodziewali? Baron gniewa się!...
— Panie Brzeski!... Wołam i wołam... Gdzie ten irchowy woreczek?...
Młodzieniec zsiadał z konia i szukał pilnie woreczka w torbach podróżnych.
— Filozof nie powinien uważać na drobnostki! — pocieszał się.
„Każdy, kto chce być pożytecznym, musi stać się do pewnego stopnia niewolnikiem...“ — powtarzał nauki doktora.
Ale pewnego dnia przebrała się miarka.
— Dor!... Pytam: gdzie Dor!? Ogłuchł pan, czy co, panie Brzeski!? Proszę uważać!... Niech pan zaraz skoczy na koniec karawany i zobaczy, czy pies w polu nie został!... — krzyknął, najeżdżając nań, fotograf.
Brzeski ocknął się z zamyślenia, drgnął i próbował go w milczeniu ominąć, ale ten konia mu wpoprzek drogi postawił.
— Co to jest? Co to jest?... Dla czego pan nie słucha?!
— O ile wiem, Dor nie jest aparatem fotograficznym... Droga otwarta... Służę panu! — odpowiedział Brzeski syczącym głosem.
— Aha! Wymawiasz pan posłuszeństwo?! Dobrze! Wiem, czyja to nauka, czyim jesteś narzędziem, i doniosę o wszystkim baronowi!... On wam nos utrze!... Ukróci te nieskończone bunty... Mło-ko-sy! — piszczał fotograf.
— Jeżeli pan... Nie wiedziałem, że pan prócz fotografji zajmuje się... donosicielstwem... — zabełkotał Brzeski, sam najeżdżając koniem.
Fotograf zbladł jak płótno, zawrócił się i pośpiesznie odjechał. Brzeski widział, jak, jadąc obok barona, opowiadał mu, machał rękoma i wskazywał głową w jego stronę. Był zły na siebie, ale więcej jeszcze na wuja... że mu kazał tych ludzi... szanować i kochać.
Doktór dostrzegł zajście i niezwłocznie do chłopca podjechał. Ten mu w krótkich wyrazach opowiedział całe zdarzenie.
— Źle się stało. Miałeś pan słuszność i mogłeś nie spełnić rozkazu, ale szkoda, żeś mu odpowiadał. Wierz mi pan, że dla ludzi nietyle są niebezpieczne ich postępki, ile ich słowa. Jesteś pan młody, wystrzegaj się zawsze... słów. Przez swe odpowiedzi dałeś pan fotografowi materjał do oszczerstw. O ile znam barona, będzie chryja! Szkoda, żeś go pan w milczeniu nie wyminął!...
— Nie puszczał mię! Koniem najeżdżał!...
— Trzeba było poczekać cierpliwie. Niech mi pan wierzy, żeby ze wstydem ustąpił! Poco pan powiedział „donosiciel“?... To źle! To bardzo źle! To już jest obelga!..
— Abo nie jest donosicielem? — uparcie powtarzał Brzeski.
— Przypuśćmy, że jest. Ale czy powiedzenie pana poprawi go?
— Niech wie!... Sam pan nieraz mi mówił, że lepiej powiedzieć w oczy, niż za oczy!...
— Mówiłem, ale nie w tym znaczeniu. Lepiej nic nie mówić, niż mówić za dużo!... A teraz co? Brzydka będzie historja!...
Brzeski nie umiał odpowiedzieć należycie doktorowi, choć nauki jego tym razem nie trafiły mu do serca. Miały w sobie coś, na co nie mogła się zgodzić jego gorąca i otwarta dusza.
— Będzie chryja! — przywtórzył topograf, gdy mu wieczorem opowiedziano wypadek. — Niechże pan pamięta... niech się pan nie odzywa. Ani słowa... Jak gdyby pan wody do ust nabrał. To najlepsza z Commerzienrathem metoda. Wygada się, wydyszy „swoje powietrze“ i przejdzie mu.
— Wcale mi o barona nie chodzi. Chodzi mi o to, żeby się to nie powtarzało... Ciężko mi znosić kaprysy fotografa i krew nieraz wre mi w żyłach!
— Młodzieńcze, oj młodzieńcze! Wiemy o tym... ale strzeż się! Ten niemiecki Ochs jest dość ograniczony, by popełnić wszelki gwałt, wszelkie nadużycie. Sam narazisz się na przykrość i postawisz mnie i doktora w trudnym położeniu. My stanowczo nie możemy wymówić otwarcie baronowi posłuszeństwa. To dla nas sprawa gardłowa. Przez wzgląd na matkę radziłbym...
Brzeski spojrzał z ukosa na mówiącego, potym zwrócił oczy na doktora. Ten milczał, ale twarz miał markotną. Brzeski po namyśle postanowił usłuchać rady przyjaciół.
Skromna melancholja, bijąca cały wieczór z postaci fotografa, oraz tajemnicze, wystraszone miny służby potwierdziły domysły przyjaciół. Po wieczerzy, spożytej w wymownym milczeniu, baron wezwał wszystkich członków wyprawy do swego namiotu.
— Panowie, — rzekł uroczyście, z niemiecka akcentując i przekręcając wyrazy. — Jeden członek wyprawy pozwolił sobie wykroczyć przeciw dyscyplinie i nazwał pana fotografa obraźliwie. Jego młody wiek i moja stara z jego wujem przyjaźń, a głównie moje uważanie go za ślepe narzędzie innych, każą mi tym razem mu darować. Ale to będzie raz pierwszy i ostatni i nietylko względem niego. Bo jest już czas, abyście panowie zrozumieli, że powodzenie, całość i owoce wyprawy zależeć mogą obecnie tylko od jednolitości planu i karności członków. Wyście wszyscy dobrowolnie zgodzili się na udział i przyjęli moje warunki. Ja jestem stary, wypróbowany junkier. Od chwili wejścia w obszary puste oraz zaludnione przez wrogich mieszkańców, wyprawa nabrała cech wojennych. Proszę pamiętać, że idziemy zdobywać wiedzę i sławę i że tu rządzą moje tylko rozkazy. Widzę jednak niestety, że hydra opozycji nie liczy się z niczym i podnosi głowę. Otóż ja uprzedzam, że nie zniosę żadnych szeptań i żadnych intryg. Ja je ukrócę! Ja obronię was przed własnemi waszemi słowiańskiemi wadami... Ja zmuszę do posłuszeństwa i skarcę igraszkę... Tak, ja skarcę igraszkę, choćbym miał za to ciężko pokutować. Zresztą, ja nie boję się nikogo, a chińscy żołnierze oddani są do mojego rozporządzenia. Wobec całego świata ja odpowiadam za losy wasze i będę wolał, aby zginął jeden niż wszyscy. Ja proszę o tym pamiętać, bo ja więcej tego nie będę powtarzał...
Wstał i zwrócił swoje oczy w stronę, gdzie zgrupowała się „hydra opozycji“: doktór, topograf, Brzeski... Siuj, który znalazł się tam wypadkiem, umknął co prędzej, wystraszony błyskiem oczu naczelnika. Małych i Tan Lo obojętnie spoglądali na obecnych. Fotograf uśmiechał się tryumfująco. Leżący u nóg barona Dor zerwał się i zawarczał.
— Ja skończyłem! — zasyczał. — Proszę iść.
— Uważasz, młodzieńcze, to znaczy, że ktokolwiek zbroi, nam wszystkim mogą łut ołowiu w łeb wsadzić!.. Ten wypróbowany junkier gwałtem chce sobie ująć lat i przypomnieć dawne czasy. Nie, hydro opozycji, niema głupich. Ty będziesz wlókł się do Pekinu, potym będziesz chorował, potym będziesz zrywał kontrakt i wracał pieniądze... So! Alle Köpfe sind ihr gleich theuer! A olej i ołów, choć napozór podobne, nie są rzeczy identyczne... O nie, żadnej awantury!... Nie urządzimy im tej frajdy, prawda, młody przyjacielu!? — pytał pół żartem, pół serjo topograf Brzeskiego, naśladując głos barona. Brzeski uśmiechał się wymuszenie. Było mu niezmiernie przykro.
— Łgać!... Wciąż łgać!... Nie lubię kłamstwa!... — rozmyślał, szukając z przyjaciółmi drogi do swego namiotu wśród juk, skrzyń i śpiących pokotem ludzi. Łuny płonących opodal ogni pełgały po obozie krwawemi błyskami. Potworne cienie kręcących się koło nich żołnierzy chińskich wybiegały daleko w przestworza, kładły się na stepie i mieszały tam z nocą.

IX.

Góry uciekły na południe i uprowadziły za sobą łany zieleni, karmionej wilgocią, spływającą z ich lodowców. Karawana znalazła się wśród brudno-żółtych, jednostajnie spiętrzonych piasków, szaro-krwawych głazów i żwirów.
Zapadający wieczór rzucał na faliste ich grzbiety ognistą pożogę. Droga dawno znikła, zawiana wydmami. Konie i muły brnęły ociężale, grzęznąc po pęciny w głębokich piaskach; wielbłądy szeroko rozstawiały poduchy swych łap.
— Sodmunie! Zmrok już zapada!... Gdzież źródło?! — spytał wreszcie baron.
Lama wypuścił różaniec i zwrócił ku niemu wzrok zamglony.
— Źródło?... będzie!... Bage — krzyknął na brata i, rozmówiwszy się z nim, dodał spokojnie:

— Będzie!...
Głowa jucznego wielbłąda

Rude cienie płaskich padołów zlały się na stepie w jednolite morze ciemności. Korowody gwiazd wolno wzlatały nad nim po potężnym łuku jasnego nieba. Pustynia chłonęła bez śladu nikłe głosy karawany.
Brzeskiemu, którego zmęczony koń pozostał daleko w tyle, wydało się, że przed nim w zmroku czołga się olbrzymi wąż. Kopyta zwierząt miarowo uderzały o sypkie piaski, niby zwijające się i rozwijające kręgi płazu. Nagle szmer ustał, natomiast dobiegły go dźwięki urywanych głosów, potym buchnął zmieszany gwar.
Wierzchowiec jego zarżał i żywiej iść począł; zdala odpowiedziało mu kilkakrotne rżenie.
— Aha! nareszcie źródło!... — pomyślał chłopak i chciwie szukał w ciemności iskier płonących ogni; doleciał go nawet zapach dymu, poczuł w spieczonych ustach przyjemny smak gorącej herbaty. Wtym przez szmer sapiących zwierząt i rozmawiających półgłosem ludzi dobiegł go nagle z ciemności gniewny głos barona:
— Siuj, spytaj go... spytaj go, czemu powiedział, że zna drogę, kiedy jej nie zna?!
— On mówi... — odpowiedział po krótkiej rozmowie Małych — on mówi, że w mieście on był jedynym, który tędy chodził, i że mu kazali...
— Czemu powiedział, że zna drogę, kiedy nie zna?! — nalegał baron.
Długą chwilę trwało milczenie głębokie; nawet żołnierze i woźnice przestali rozmawiać.
— Z koni... Palić ognie! — rozległ się krótki, urywany rozkaz.
Zawrzał zwykły ruch, wołanie, wąż karawany zwinął się i uspokoił. Wśród czarnych jego splotów, na bladych piaskach zapłonęły ogniska, niby oczy czerwone. Sękata, kręta, świeżo nałamana karagana prężyła się i podskakiwała z sykiem w płomieniach. Żołnierze i mulnicy siedzieli chmurni dokoła, oglądając się co czas jakiś za siebie, gdzie zwierzęta ich, puszczone samopas, błąkały się z żałosnym pomrukiem w ciemności. Zwabione bulkotaniem wody, przelewanej na herbatę dla ludzi z płaskich beczułek do miedzianych imbryków, wysunęły niezwłocznie z mroku dziesiątki mord kosmatych, wisłouchych, ze zmrużonemi pokornie oczyma. Zdala z tętentem biegła reszta. Omało nie przewróciły posługacza i nie wyłały drogocennej zawartości naczyń.
W nocy chłód dokuczał podróżnikom, gdyż służąca za opał karagana rosła rzadko małemi kępkami, należało jej szukać daleko i zbierać potrochu. Ognie wygasły.
Nikła śniedź początkowego świtu zaledwie przesnuła noc, a już karawana porzuciła leże i ruszyła w step. Suchy, zimny wiatr dął z północy. Białe, jałowe obłoki płynęły, pędzone przezeń zwartemi ławami, i siały na popielatą ziemię chłodne światło bez barw i cieni. Widmo śmierci z braku wody szło ku karawanie.
Sodmun przestał wreszcie się modlić. Obaj z bratem wpijali się krogulczym spojrzeniem w szare przestworza. Daremnie jednak szukali drogi lub wody. Być może, iż tuż obok za łańcuchem wzgórz, które mijali, kryło się źródło, ale żaden znak go nie zdradzał. Karawana szła wciąż po tych samych sypkich piaskach, lub po ławicach twardych żwirów, warczących pod kopytami zwierząt, jak stada przyczajonych psów. Wciąż te same wydmy wkrąg spiętrzone, też głazy krwawe lub sine; nawet karłowata karagana rosła tu rzadziej.
Znikły wątłe źdźbła traw i ziół, zostały tylko kępy szarych, kolczatych, jeżokształtnych ostów.
— Cóż to będzie? Wszędzie piachy! Dokąd nas wiedzie to dziecko piekieł? — szemrali mulnicy i żołnierze.
Znękane, już dwa dni niepojone zwierzęta z trudnością opierały się wichurze, bijącej na nie gwałtownie i suszącej pozostałe w nich soki. Tumany ostrego piachu spadały co chwila na zbolałe ich mięśnie, jak deszcz iskier palących. Rany, odparzone pod jukami, piekły nieznośnie i broczyły krwią, która spływała wzdłuż ich ciał koralowemi sznurami. Z zaropiałych oczu sączyły się wciąż łzy, żłobiąc głębokie brózdy w zapylonej sierści.
Brzeski nie mógł patrzeć na poszarzałe ich pyski, pełne cichego wyrzutu i beznadziejnej rozpaczy. Wierzchowiec jego, dzięki temu, iż mu z własnej porcji wlał potajemnie w pysk trochę wody, trzymał się jeszcze dość raźno. Młodzieńca równie męczyło pragnienie, ale utraciło ono już swój pierwotny, ostry charakter i zwolna zamieniało się w jakąś straszną, ołowianą niemoc. Myśl o ruchu przejmowała go trwogą, myśl o wodzie — drżeniem. Dziwił się, że Chińczycy i Mongołowie poruszają się jeszcze tak swobodnie. A przecież wszyscy otrzymywali równe porcje wody: codzień rano i wieczór po małej szklaneczce. Przerażało Brzeskiego przypuszczenie, że może stracić konia i być zmuszonym iść piechotą, jak krajowcy. Wciąż klepał wierzchowca po szyi i szeptał do niego wyrazy otuchy.
— Zaraz, zaraz, kosiu! Jeszcze trochę... Może za tym pagórkiem będzie woda zimna i czysta... Napijemy się, nalejemy w siebie pełno, dosyta, po chrapy!
Teraz nikt już nie przestrzegał porządku. Topograf szedł pieszo, prawie ostatni, szczędząc konia; nie przestał jednak oznaczać swych „rumbów“ na kratkowanym papierze. Ale szeroka twarz jego skurczyła się, postarzała, straciła zwykłą wesołość i uprzejmość.
— Cóż, młodzieńcze?... Żadnego posłuszeństwa, oraz żadnej wody i żadnego interesu, tylko pusty żołądek... Najlepiej pono ma się Dor, któremu Wielki Sas kazał wydawać ludzką porcję, aby się nie wściekł. Co za szkoda, że nie kąsamy!... — próbował żartować, mijając Brzeskiego.
Ten zostawał coraz bardziej w tyle wśród maruderów. Nie miał serca bić osłabłego konia. Wierzchowiec jadącego przed nim żołnierza padł w jego oczach i choć ten kopał go nogami, szturgał lancą i ciągnął za uzdę, już powstać nie chciał. Dopiero, gdy Chińczyk odciął mu ucho i odszedł za karawaną, dźwigając na plecach zdjęte z siodła juki, zwierzę zerwało się z rozpaczliwym rżeniem na przednie nogi, ale tułowiu podnieść już nie mogło.
Brzeski zsiadł z konia.
— Dla czego odciąłeś mu ucho!... Niegodziwcze!... — krzyczał na żołnierza i groził mu ręką.
Żołnierz uśmiechał się głupkowato. Następnie wyciągnął ucho i udał oficera. Brzeski zrozumiał, że ucho potrzebne Chińczykowi na dowód dla jego władzy, że konia nie sprzedał, że koń zdechł. Kazał mu więc juki na swe siodło zarzucić. Ten dziękował i mówił coś do niego, oglądając się za siebie, gdzie wciąż cicho rżał jego wierzchowiec i unosił skrwawiony łeb na chudej, chwiejnej szyi.
Wkrótce dopędzili karawanę, która zatrzymała się na obficiej trochę porosłej ostami i karaganą mułkowatej polance. Ludzie rozjuczyli bydlęta i skupili się wkoło przewodników.
Ci stali z opuszczonemi głowami przed siedzącym na skrzyni baronem.
— Gdzie źródło? Spytaj się go, Siuj! Gdzie źródło? — grzmiał naczelnik.
— Tu miało być!... Cóżem ja winien, że go niema!... Mówiłem, że ledwie, ledwie znam drogę... Kazali panowie... — tłumaczył się Sodmun.
Bage, który nie umiał po chińsku, tylko się kłaniał.
— Dla czegoś się zgodził?
— Kazali.
— Nie dać im wody! Niech z własnego doświadczenia zrozumieją, na co narazili ludzi i zwierzęta!... — rozkazał baron.
— Nie dostaniecie wody! — powtórzył po mongolsku Małych.
Bracia odeszli, usiedli opodal od gromady, kręcącej się z naczyniami koło rozdającego wodę fotografa. Sodmun głowę zwiesił i przebierał palcami różaniec, Bage twarz od pijących odwrócił i patrzał w siwy step, niknący pod grzędami obłoków. Gdy ruszyła karawana, poszli na przedzie, nie wyrzekszy słowa.
Wieczór zbliżał się, wiatr ucichł, karawana wolno ale nieustannie posuwała się naprzód wśród wydmisk.
— Poco i dokąd idziemy? Trzeba sobie nareszcie zdać sprawę!... Spytam barona, gdyż tu chodzi o życie wszystkich... Czas zaprzestać żartów, panie naczelniku!... — gorączkował się topograf.
— Zawiniliśmy również... Nie postępowaliśmy należycie, nie pozyskaliśmy zaufania i przychylności barona... Gdybyśmy zamiast żartować sobie i wygadywać, w samym początku pomówili z nim otwarcie... — zauważył doktór.
— A jakże!... Masz rację, o ile on dopuściłby do wyjaśnień...
— Powinniśmy się byli tego domagać! Przecie teraz chcesz to uczynić!...
— Tak, ale obecnie ten pęcherz bardzo zmiękł wskutek swych niepowodzeń!...
— Być może. Ludzie w znacznym stopniu stają się takiemi, jakiemi pozwala im zostać otoczenie. Gorzko wyrzucam sobie, że miłość spokoju trzymała mię w dali od spraw ekspedycji. Myślę, że stale spokojne i życzliwe zachowanie się względem barona przekonałoby go... Teraz wszyscy drogo zapłacimy za naszą obojętność i lekkomyślność!... A najwięcej żal mi zupełnie niewinnej służby, mulników i żołnierzy...
— Nic się jeszcze nie stało!... Głód i pragnienie krajowcy łatwiej zwalczą niż my... Drobiazg to dla nich!... Gorzej, że zdychają konie, że rzucamy rzeczy i pakunki, że będziemy może zmuszeni pozbyć się nawet zbiorów naszych i notatek — to nie do poprawienia!... Źle!... O zgubie ekspedycji mówić przedwcześnie: pewny jestem, że pomęczymy się, pomęczymy i wypłyniemy, jak zawsze w takich okolicznościach... Nie należy jednak brnąć bez sensu, naoślep... O tym chciałem właśnie z baronem pomówić!...
— Poczekaj, lepiej ja to zrobię... Lękam się, że przy ogólnym rozdrażnieniu urządzisz tylko awanturę... — wstrzymał przyjaciela doktór i ruszył ku baronowi.
Wtym z czoła karawany dobiegł okrzyk:
— Jest! jest!
Bage stał na wzgórku i rękę przed siebie wyciągał.
Wkrótce zebrała się tam cała karawana, ale podróżnicy daremnie wytężali oczy: nic nie dostrzegali przed sobą prócz mierzchnącego stepu i chmurnego nieba.
— Mu!... drzewo!... — zaśpiewali nagle radośnie Chińczycy.
— Drzewo! — potwierdził Sodmun.
Ożywienie udzieliło się i zwierzętom; raźno kroczyły wielbłądy i konie ku płaskiej kotlince, w której po niejakim czasie nawet Brzeski zaczął dostrzegać jakiś punkcik ciemny. Było to drzewo, nie zielone wszakże, jak się okazało, lecz stare, wyschłe, zmurszałe.
Napróżno szukali w pobliżu wody. Zrozpaczeni wykopali głęboką studnię; znaleźli wprawdzie warstwę wilgotnego piasku, ale skoro głębiej poszli, wilgoć znikła i ukazał się tensam piasek suchy i twardy, jak zleżały popiół. Być może, iż źródło było już blizko... pod jedną z wydm, ogromnych, jak domy.
— Tu jest!... Tu było... Jam nie winien... — powtarzał uparcie Sodmun.
— Powiedz mu, Siuj!... kazał baron — powiedz mu, że ponieważ on ma taką myśl, że tu jest, to niech idzie i szuka... Niech idzie z bratem i szuka!.. Jeszcze nie ciemno! Niech idzie i niech nie wraca bez wody... Dosyć on nas wszystkich namordował... Czemu mówił, że drogę zna? Niech szuka!...
Zdjęto juki z wielbłądów i zrąbano na ogień stary, zwodniczy pień. Część ludzi jak rozszalała nie ustawała w kopaniu studni, węszyła w jamach ożywczą żyłkę wilgoci, przytulając spękane usta i rozpalone twarze do mokrych piachów.
Inni jak błędni krążyli wśród wzgórz. Nagle rozległ się krzyk niezwykły i Mongołowie w popłochu umknęli od jednej z wydm.
— Jerlik!... Dżołmus!... Chu-tzy!... — krzyczeli wystraszeni.
— Co to? Co się stało?! — pytano zewsząd.
— Małych, Siuj!... Chodźcie tutaj!... Co oni mówią? — pytał trwożnie baron.
Siuj nie odpowiadał i cofał się dalej od uciekających; Małych z wahaniem spoglądał na wydmę, gotów lada chwila przyłączyć się do zbiegów.
— Oni powiadają: „czort“, to jest zły duch!... — odrzekł nareszcie drżącym głosem.
Brzeski, topograf, doktór pobiegli natychmiast we wskazanym kierunku. Z ziemi wystawał wpół zawiany kościotrup koczownika. Wsparty na prawym łokciu, zdawał się wydzierać z więżących go do pasa piachów. Czarny warkocz, ocalały na żółtej czaszce, końcem tkwił w zaspie. Długie rękawy niebieskiego chałata zwieszały się z piszczeli i też grzęzły w piasku. Piasek, wstrząśnięty stopami ciekawych, wyciekał z oczodołów i ze szpar szczękowych cienkiemi brunatnemi strugami.
Baron kazał trupa niezwłocznie zasypać.
Długo jednak krajowcy nie mogli się uspokoić i raz wraz zwracali oczy na cichy pagórek. Widmo śmierci zbliżyło wszystkich. Ludzie obsiedli szczelnie ogniska, zmieszani razem, biali, bronzowi i żółci, panowie i słudzy.
— A to ci przygoda! — wzdychał Małych.
— Ta-ka i-si ni-che-lo-sa! — zgadzał się Siuj.
Wśród ogólnego rozstroju, tylko oficer chiński nie utracił zwykłej powagi i trzymał się na uboczu. Gromadka jego żołnierzy, wetknąwszy w ziemię spisy z kolorowemi chorągiewkami, siadła obok nich wkółko. Ręce oparli na kolanach, zwiesili głowy i zdawali się drzemać. Ale gdy Brzeski podszedł ku nim, jeden z nich podniósł głowę i szepnął z przejmującym uśmiechem:
— Mo-ju szuj! Mo-ju da-tzy! Bu chao! (Niema wody! Niema przewodników! Niedobrze!).
Był to tensam żołnierz, któremu worki zdjął Brzeski z pleców i na swego konia włożył.
Zwolna gwar zaczął ucichać w obozie. Ludzie, wyczerpani, senni, zwlekali ku ogniom swe węzełki i gotowali posłania. Chłód nocy ziębił nielitościwie niedokrwiste ich ciała. Większość już drzemała skulona pod przykryciem, gdy zjawiły się w obozie dwie mary, dwa cienie.
— Przewodnicy wrócili... Przewodnicy — rozszedł się szept i uniosły schylone głowy.
— Szuj!... Su! (wody) — bełkotali bracia, padając na kolana.
Okropne, podkrążone oczy w słup im stanęły, otwarte usta wydawały się czarnemi, wypalonemi dziurami.
— Wody! — prosili, pełzając ku baronowi, który wyszedł, dowiedziawszy się o ich przybyciu.
— Znaleźliście?
— Kropelkę!.. Daj!...
Baron odwrócił się od nich obojętnie.
— Niech mi się nikt nie waży!... — rozkazał groźnie.
Wtedy Bage, który wił się u jego stóp, domyślił się widać z tonu głosu odmowy, gdyż z rykiem powstał i schwycił go za kark; baron szarpnął się, zwrócił, a jednocześnie podskoczył ku Mongołowi oficer i kilku żołnierzy.
— Związać go!... Obu związać! Dor, weź go!... Małych!...
Po krótkiej walce przewodnicy leżeli w pętach na piasku i szeptali nieprzytomnie.
— Szuj! — mówił cichutko, płaczliwie po chińsku Sodmun.
— Su!... ryczał po mongolsku Bage.
Dor chodził od jednego do drugiego i wąchał im głowy.
Brzeski nie mógł usnąć pod wrażeniem tej sceny. Obóz zamilkł, ognie przygasły, a on wciąż przewracał się z boku na bok, wsłuchując w coraz cichsze:
— Szuj!
— Su!...
Wreszcie i one umilkły, utonęły w chrapaniu śpiących. Przebóg! Ci ludzie umierają! Nigdy jeszcze śmierć, zadana przemocą, nie przeszła koło młodzieńca tak blizko. Zerwał się i usiadł na pościeli. Ciemny, nieprzejrzany mrok zalegał niebo i ziemię. Niedaleko czerwone zarzewia wypalonych ogni słabo błyskały w popiołach. Brzeski nasłuchiwał, czy nie dolecą go poprzednie jęki, ale zamiast nich usłyszał senne majaczenie topografa:
— Kein Wasser!... aber kein Wasser!.. Dor, pójdź tu do nogi!...
Wtym znowu cicho, ledwie dosłyszalnie przeleciało rzężenie:
— Szuj!
Młodzieńcowi wydało się, że to on własnemi rękoma schwytał za gardło i dusi człowieka. Dobroduszna twarz Mongoła, wykrzywiona obłędem boleści, wypłynęła przed nim jak żywa. Nie mógł znieść jego spojrzenia i czuł, że nigdzie przed nim nie ujdzie, nie schowa się już nigdzie, że będzie szło za nim przez życie całe, jak straszny wyrzut. Porwał manjerkę, gdzie zostawił kilka łyków wody, i szukać począł uwięzionych.
Leżeli twarzą zwróceni ku ziemi, Bage usta miał pełne piasku i wydał mu się omdlałym. Sodmun ruszał się i jęczał. Szybko rozciął rzemienie nieprzytomnego pastucha, usta mu z piasku oczyścił i, włożywszy nóż w zęby, nalał trochę wody do gardła. Mongoł ruszył się, połknął, odetchnął głęboko, potym przysiadł, jakby zbudzony z twardego snu. Wtedy Brzeski zajął się Sodmunem. Rozwiązał go i podał mu manjerkę. Lama chciwie wysączył ją do dna, trzymał długo przy ustach i mlaskał jak małe dziecko. A gdy zwrócił ją, schwycił młodzieńca za rękę przyłożył ją sobie do czola.
— Bage!... — szepnął.
— Już... już... — odpowiedział równie cicho Brzeski.
Obejrzał się, ale pastucha nie znalazł na miejscu. Wtedy dopiero zaniepokoił się i powstał, ale Sodmun schwycił go za kolana.
— Nie! nie!... Bu! — powtarzał żałośnie po chińsku.
Jakiś niewyraźny szmer wśród śpiących żołnierzy spłoszył ich i umknęli chyłkiem w rozmaite strony.

X.

— Przewodnicy uciekli i zabrali dwa najlepsze wielbłądy... Ktoś ich w nocy rozwiązał... Rzemienie rozcięte... Są ślady stóp ludzkich... Baron wściekły, szuka winnych!... — opowiadał porywczo topograf.
Brzeski, który spał jeszcze, zerwał się i usiadł; obóz w pełnym znajdował się ruchu, muły i wielbłądy, spędzone z pastwisk, stały koło swych juk, ognie płonęły i na żerdzianych trójkątach wisiały kotły i imbryki. Ludzie prawie wszyscy gromadzili się koło miejsca, gdzie wczoraj powalono Bage i Sodmuna.
Czerwona twarz barona górowała ponad głowami otaczających. Krzyczał coś groźnie, co następnie Siuj powtarzał piskliwym i żałosnym głosem. Gromadka żołnierzy chińskich stała opodal. Nagle schwycili oni swe spisy i otoczyli mulników. Wrzawa wzmogła się. Topograf z doktorem śpiesznie pobiegli w tę stronę. Brzeski szybko ubierał się drżącemi rękoma.
— Nie dać im wody!... Nie dostaniecie wody, dopóki nie przyzna się ten, kto to zrobił! — groził w uniesieniu baron.
— Nie wiemy! Nie my... Bez wody nie ruszymy się stąd... Sił nie starczy... Juczyć nie będziemy!... — krzyczeli woźnice.
— To rzecz żołnierzy pilnować... My spracowani śpimy w nocy...
— Pocoś poszedł tędy, kiedy wszyscy mówili, że niema drogi?
— Patrzcie!... zaprowadziłeś nas w gołe piachy i wody dawać nie chcesz... Rzućmy ich, djabłów zamorskich, i wracajmy, inaczej zginiemy wszyscy! Zgubią nas! — odzywały się pojedyńcze głosy.
— Co oni mówią?
— Oni mówią — odpowiedział z rozwagą Siuj — że nas, djabłów zamorskich, rzucą, że trzeba wracać, że rzecz żołnierzy pilnować... że bez wody nie ruszą się z miejsca i nie będą juczyli... że będą uciekali!
— Dobrze, ja ich nauczę!... To jest bunt! Oficerze, Tan Lo, niech żołnierze twoi trochę połaskoczą ich tylcami spis... Ruszać do roboty! — ryknął baron.
Miał krwią nabiegłą twarz i rewolwer w ręku.
Oficer wydał rozkaz i żołnierze niechętnie natarli.
— Bu jao da! Bu jao da! Nie trzeba bić! — krzyczeli szturgani.
Brzeski już był na miejscu.
— Baronie, to ja zrobiłem!... — zawołał zmienionym głosem.
— Co?!
— Rozwiązałem przewodników... Napewnoby się podusili.
Zaległa głęboka cisza. Mulnicy, żołnierze, wszyscy zwrócili oczy na młodzieńca. Nie rozumieli, ale domyślali się, o co chodzi. Twarz barona zmartwiała...
— So!... so!... — mruknął i odwrócił się. — Niech doktór odbierze broń od chłopaka i aresztuje go. Wielbłądy juczyć... zaraz ruszamy... — dodał mimochodem.
Doktór podszedł ze zmienioną twarzą do Brzeskiego, ten w milczeniu odczepił rewolwer od pasa i oddał mu razem z nożem składanym. Topograf udał się za baronem i znikł w jego namiocie. Wkrótce zawołano tam i oficera Tan Lo.
— Baronie, toż to dziecko prawie... — mówił topograf.
— To jest moja rzecz! Ja pana proszę w tę rzecz się nie mieszać. Tu teraz inne gadanie! Tu teraz niewiadomo dokąd iść! Po to ja panów zawołałem...
Wezwano doktora i wszyscy skupili się koło rozłożonej na skrzyni mapy. Fotograf dowodził, że najlepiej wracać. Doktór przychylał się do jego zdania.
— Tę drogę przynajmniej znamy i wiemy, co nas czeka!...
Topograf milczał i pilnie badał mapę; spytany przez tłumacza Tan Lo powiedział, że najlepiej iść stąd wprost na południe zlekka ku zachodowi, że góry są najbliżej w tym kierunku, a z gór płynie woda... Topograf podtrzymał go.
— Trzeba tylko przebyć łańcuch piasczystych wzgórz...
— To wszystko jedno! — powiedział baron. — Wszędzie trzeba przebywać piaszczyste wzgórza...
— Wcale nie! Dotychczas szliśmy wklęsłością, gdzie wilgoć zawsze dłużej się trzyma, gdzie coś rośnie... Tam spotkamy czyste wydmuchy, jak w Głodnym stepie...
Baron kiwał głową.
— Ja myślę, żeśmy powinni iść na południe! — rzekł stanowczo. — Oficerze Tan Lo, aresztanta poprowadzisz między swojemi dwoma żołnierzami! Małych będzie go doglądał!...
Małych znacząco kiwnął kwadratową głową.
Teraz na czele karawany wystąpił topograf ze swą busolą. Mulnicy z niedowierzaniem spoglądali na ruszającego się w pudełku „żelaznego djabła“, ale usłuchali rozkazu i długi wąż karawany począł piąć się na grzędy piachów. Za ich pierwszym nizkim łańcuchem leżała obszerna kotlina, podobna do dna wyschłego jeziora, wysłana żwirem i stwardniałym mułem, białym od nalotu soli. Konie i muły szły raźno po kamienistym gruncie, ale wielbłądy wysoko podnosiły niezgrabne, węzłowate nogi i lękliwie szukały miejsca, gdzieby postawić obolałe poduchowate stopy.
Tymczasem kotlina okazała się większą, niż się wydawała z pierwszego wejrzenia. Słońce wysoko wzbiło się na niebie i paliło niemiłosiernie. Szli wprost ku niemu, olśnieni jego światłem. Równina, pstra pod ich nogami od różnokolorowych kamieni, dalej stawała się liljowa, a jeszcze dalej błękitna i lśniąca.
Nagrzane powietrze, drżąc nad nią, czyniło wrażenie płytkiej, przejrzystej, szeroko rozlanej wody, z której sterczały tu i owdzie większe głazy i suche badyle. Spragniona karawana brnęła w tym ułudnym jeziorze, które pod stopami nikło, ale w dali wciąż grało drobnemi falami. Konie i wielbłądy rżały, ludzie przymykali oczy. Wszyscy zbyt cierpieli, żeby zwracać uwagę na Brzeskiego, który jechał na końcu karawany, mając żołnierzy po bokach. Ci próbowali wprawdzie z nim porozmawiać, ale stale otrzymywali odpowiedź:
— Wo bu-dun-de (nie rozumiem)!
Wreszcie Małych ofuknął ich groźnie:
— Dajcie mu pokój! Niewolno rozmawiać z aresztantem!
Brzeski pobladł i usta zaciął. Zaczął pojmować, że to nie przelewki.
— Co mi zrobią! Nic mi nie zrobią... Nie jestem żołnierzem. Nie mają prawa! A zresztą... pal ich sześć! Stało się...
Miał przykre uczucie szkolarza, złapanego na grubej psocie. Nie tyle bał się, ile wstydził, ale chwilami wybuchało w nim głębokie i gorące oburzenie.
— Nie mogłem, nie mogłem inaczej! — powtarzał sobie. — Wszystko szczerze wujowi opiszę!...
W południe karawana dosięgła wreszcie przeciwległych wzgórz piasczystych i zatrzymała się na wypoczynek.
Na północnych stokach wydmisk rosło trochę karagany i bezlistnych ostów. Ale spragnione zwierzęta nie chciały jeść i, nie czekając, aż je rozjuczą, pokładły się natychmiast. Ludzie dostali po kieliszku wody i zjedli po garści sucharów. Wiedzieli, że właściwie stąd dopiero zaczyna się dla nich próba ogniowa, że to, co przebyli dotychczas, było lekką zaledwie przygrywką. Z zabobonnym strachem spoglądali na żółte cielska piasczystych potworów, których potężne sploty odcinały ich od wody i życia.
Już na pierwszej zaspie zrozumiał Brzeski, że koń go nie udźwignie. Wszyscy jeźdźcy pozsiadali, nawet baron. Posuwano się naprzód nadzwyczaj powolnie.
Przy wstępowaniu na górę, piasek obsuwał się z niemi i zamieniał krok w pół kroku; przy zstępowaniu nogi więzły im po kolana w płynących za niemi osypiskach, które utrudniały im ruchy, jak ciężkie, lepkie pęta. Gdy padali, warstwy piasku nasuwały się na nich ze złowrogim szmerem i groziły zupełnym zasypaniem. Piasek mieli wszędzie, we włosach, w oczach, na twarzy; trzeszczał im w zębach, zatykał nozdrza i uszy, dostawał się do gardła i płuc, wypełniał odzież i obuwie, ścierając ciało do ran, do krwi. Koni niepodobna było prowadzić, do tego stopnia targały tręzle, potykając się co krok; szły więc samopas, stękając ze znużenia.

A góry piachu wzdymały się coraz wyżej i wyżej. Z bardziej wyniosłych szczytów otwierał się widok na całe ich morze, pogięte w długie fale. Nad tą miedzianą ziemią płonęło miedziane słońce w ognistej koronie szeroko rozrzuconych promieni. Nagrzane zbocza piachów paliły jak trzon pieca. Suche powietrze wszędzie chciwie szukało wilgoci. Karawana w pochodzie schła, więdła, rwała się w oczach prawie, jak wianek liści, przesuwanych nad gorącym popieliskiem. Kilka koni i mułów zotało w tyłe z jukami i nikt już o nie nie dbał. Same wlokły się za karawaną, wytężając ostatki sił. Już i wytrwałe wielbłądy zaczęły padać. Garby ich obwisły, jak wyssane z pokarmu wymiona, tęgie kości zarysowały się pod kosmatą skórą, jak powiązane z kijów rusztowania. Rozstawiały szeroko nogi nie chciały iść. Daremnie przewodnicy targali je za kółka w nozdrzach: beczały żałośnie, ale nie ruszały się z miejsca, a następnie klękały na piaskach i nic już nie było w stanie ich podnieść. Żołnierze, idący z tyłu, dorzynali je, ale w żołądkach ich nie znajdowali zwykle ani kropli wilgoci. Więc łapczywie chwytali i nieśli do ust płynącą leniwo z ich otwartych żył czarną jak smoła posokę.
Kraina lotnych piachów

Brzeski ze wstrętem odwracał głowę od tych zdziczałych, pokrwawionych twarzy, z błyskającemi złowrogo oczyma. Ale widok ciekącego płynu wstrząsał i jego i wzbudzał w przełyku bolesne spazmy.
— Tzou! Tzou! (ruszaj!) — rozlegał się co chwila pobudzający okrzyk cierpliwego, mężnego Tan Lo.
— Tzou! — powtarzali silniejsi, ale słabsi siadali lub kładli się obok drogi i dopiero, gdy karawana znikała za wzgórzami, zrywali się i wlekli dalej, lękając samotności bardziej niż mąk najokropniejszych.
Tych wyczerpanych ludzi, tych ledwie powłóczących nogami koni i mułów przybywało coraz więcej w ogonie karawany. Porzucone pakunki i trupy zwierząt znaczyły odtąd ich drogę, niby czarne kropki i żałobne wiechy wytyczne.
Zapadł wreszcie wieczór, zgasła purpurowa zorza zachodu i blady sierp miesiąca wzeszedł nad pustynią. Karawana zatrzymała się i zebrała wkółko. W ciemnościach rozjuczono zwierzęta, w ciemnościach ludzie zwilżyli usta kilku kroplami pozostałej wody i legli wyczerpani wśród worków i skrzyń. Dokuczliwe zimno jasnej nocy jesiennej rychło pochłonęło ciepło ziemi i poczęło przenikać przejmującym dreszczem do wycieńczonych wnętrzności ludzi i zwierząt. Nie niecono ognia, gdyż daremnie było się kusić o wyszukanie paliwa w tym oceanie jałowych prochów.
Światło błyszczało jedynie w namiocie naczelnika. Tam, na skrzyni przykrytej dywanem, płonęły dwie świece stearynowe w podróżnych lichtarzach, stał między niemi kałamarz z piórem i leżała plika papieru. Pośrodku namiotu siedział baron z twarzą złą i stężałą, obok na rozmaitych pakach i tłumokach usiedli fotograf, doktór, topograf, a poza niemi stali w głębi Małych, Siuj i Tan Lo.
— Przyprowadź go, Małych! — kazał baron.
— Baronie, baronie, czy warto? Czy nie lepiej odłożyć do Pekinu... Tam w poselstwie omówimy sprawę spokojnie!... — prosili topograf i doktór.
— My jutro możemy umrzeć!... Musi stać się zadość sprawiedliwości... Musi być posłuszeństwo!... To darmo! Inaczej ludzie ludziom jutro gardła poprzegryzają!... To darmo! Musi być przykład! To nie jest moja przyjemność, to jest mój obowiązek! Niech go przyprowadzą!...
Małych poszedł i obudził śpiącego młodzieńca. Ten niechętnie wysunął głowę z pod ciepłej kołdry.
— A co tam?
— Sąd!
— Jaki sąd?! Co za sąd?!
— Ja tam nie wiem, mnie przysłali... Stepowy chyba; przecie dawno o tym baron gadał... Niech pan wstanie, niema co...
Brzeski podniósł się, chłód nocy i wzruszenie wstrząsały nim gwałtownie. Ale nie chciał, aby Małych pomyślał, że się boi, więc drżenie pokonał.
— Głupstwo!... Nikogo się nie boję... Odstawią mię do Pekinu... Mój wuj zapłaci za drogę!... — odrzekł ostro.
— Co tam wuj!... Wuj daleko. Tak będzie, jak baron każe. On ma Chińczyków... Niech się pan lepiej nie sprzeciwia, gorzej będzie... Widzi pan, już wstają!
Małych wskazał głową figury, które nagle uniosły się tu i owdzie wśród juków. Brzeski starał się dojrzeć przy słabym świetle księżyca wyraz twarzy Małycha, ale ten chował oczy.
— Cóż to? gwałt! Nie przysięgałem, nie jestem żołnierzem!
— Niech im pan to wszystko opowie...
— A któż tam jest?
— Kto ma być? Wszyscy są... Prędzej... Czekają, a pan tu bez potrzeby się przekomarza...
Brzeski zawahał się, poczym, nic nie mówiąc, poszedł tak prędko, że Małych ledwie za nim zdążał. Pochylił się, wszedł do namiotu i stanął przed stołem, oko w oko z baronem.
Czerwone, obrzękłe powieki Niemca rozszerzyły się gwałtownie. Milczał i patrzał. Brzeski przeniósł spojrzenie na niedawnych swych towarzyszów.
— Obwiniony, jak się nazywasz?
— Nie jestem obwinionym... Nic nie zrobiłem...
— Dobrze, dobrze!... Jak się nazywasz?
— Poco mię pan pyta? Przecie pan wie?
— Więc: Jan Brzeski... Czy tak? Lat dwadzieścia?!...
Brzeski milczał.
— Nie odpowiadasz? Pamiętaj, że upór zwiększa twą winę!
Chłopak spojrzał na doktora i topografa.
— Jesteś obwiniony o bunt i naruszenie obowiązującej w karawanie karności. Całą drogę wykazywałeś krnąbrność i lekceważenie władzy, które zakończyło się uwolnieniem przewodników i skłonieniem ich do ucieczki...
— Nie, nie namawiałem ich... Nie wiedziałem...
— Więc przeczysz oczywistości!... Gdyś ich rozwiązał, uciekli, mając wolne nogi...
— Odrzucam prawo sądu pana. Niech mię sądzą sądy zwykłe...
— To nie obwinionego rzecz, kto go ma sądzić... Za to inni odpowiadają...
— Ci ludzie umierali... Bage miał w ustach pełno piasku i leżał omdlały...
— To nie obwinionego rzecz! Odpowiedz! Przyznajesz, że ich uwolniłeś, czy nie?
— Przyznaję
— I... żałujesz tego?...
Na wychudłą twarz chłopca wybiegły gorące rumieńce, opuścił oczy, poczym podniósł je zwolna.
— Nie, — odrzekł cicho — nie żałuję... Nie mogłem...
Baron chwilowo zmieszał się i zamrugał powiekami, ale rychło gniewna siność znów zalała mu policzki.
— Dobrze! Wyprowadzić go! — mruknął chrapliwie.
Gdy Brzeski znalazł się na dworze, podniósł przedewszystkim rękę i dotknął nią oczu, aby przekonać się, że czuwa, że tylko co przebyta scena nie jest urojeniem. Niestety! To nie było urojenie. Dokoła rzeczywiście słały się piaski bezbrzeżne, słabo oświetlone poświatą młodego miesiąca. Opodal błądziły muły i konie, węsząc czczą ziemię, wielbłądy stały nieruchomo na wysokich nogach, podobne do wież lub dziwacznych budowli nawodnych. Bliżej czerniały porzucone juki, a wśród nich chwiały się gwarzyły ludzkie cienie.
— Czemu pan nie powiedział, że żałuje!... — gderał Małych. — Jeszcze gdyby pan łzami zapłakał, możeby panu baron wszystko darował... Strach, jak on lubi skruchę! Ja mu zawsze powiadam: „Winien“ — chociem nie winien... Możeby pana co najwyżej obić kazał przed frontem dla przykładu... A tak co będzie!? Bóg wie, co będzie!
Z namiotu dobiegały coraz burzliwsze głosy.
— Za pozwoleniem! Ja panom opowiem przykład — huczał baron. — Żołnierzowi skazanemu na areszt przyniesiono kwit, on ten kwit w rozdrażnieniu w obecności feldfebla i towarzyszów rozerwał i został rozstrzelany...
— Tak, ale to był żołnierz, a to dziecko.
— Wcale nie dziecko... Ja w jego wieku już byłem junkrem. Nasza wyprawa tosamo co wojna... Kwit mała rzecz, to, co on zrobił, wielka rzecz... My wszyscy zginąć możemy... Ja kazałem bić za to mulników. Jeżeli ja go teraz nie ukarzę, jutro Chińczycy więcej jego będą słuchali, niż mnie... Zresztą mamy równe głosy, a ja jestem prezydent.
— Więc co pan chce zrobić?...
— To jest inne pytanie. Z początku niech panowie odpowiedzieć zechcą: winien, czy nie winien?
— My protestujemy przeciw całej sprawie. Brzeski dobre dziecko i nic więcej... — grzmiał topograf.
— Nie podpiszemy protokułu! — wtrącił spokojnie doktór.
— Ja mogę ukarać każdego na własną rękę. Że ja zaprosiłem panów, to moja grzeczność. Dobre dziecko, ale zły podwładny... Ja nie mogę pozwolić na nieposłuszeństwo. To będzie zupełna zguba wyprawy!
Głosy umilkły. Na płóciennych ścianach namiotu zakołysały się cienie. Zasłona nad wejściem podniosła się i na dworze ukazał się topograf.
— Zbrodnia... Szaleństwo... Nie chcę być obecny!... — wołał wzburzony.
— Proszę się opamiętać, bo pan to już jest dorosły żołnierz... — huczał za nim baron.
— Ach! To pan tu... Więc słyszałeś wszystko! — krzyknął topograf, dostrzegszy przed progiem Brzeskiego.
Młodzieniec poruszał ustami, ale nie mógł dobyć głosu i tylko uśmiechał się blado.
— Nie lękaj się!... Nic ci nie zrobią... Chyba i mnie!...
— Cóż ty gapa, Małych, nie odprowadziłeś go dalej! Odprowadź go na miejsce i wracaj zaraz!... A każ go związać... Panie topografie, proszę napowrót do namiotu... — zawołał z głębi baron.
Po chwili Brzeski znalazł się na swoim posłaniu. Małych zaczekał, aż go związali chińscy żołnierze, co ci zrobili niezwykle względnie i łagodnie. Młodzieniec pierwszy raz miał na sobie pęta i poczucie niezmiernej krzywdy i obelgi zalało mu serce goryczą. Przetoczył się na twarz, aby ukryć srebrzące się łzy w oczach, i wolał w głębi ducha przejmującym głosem:
— Matko!... Matko!... Matko!...
— I zaco? Przecież sam baron byłby strasznie zmartwiony, gdyby przewodnicy udusili się!... Ależ oni też!... nie pomyśleli, co mię za to czeka, i umknęli!
Przypomniał sobie ostry głos barona, jego nieruchome, nienawistne spojrzenia, i wyobrażał sobie jutrzejszy ranek, kiedy świt zarumieni piaski i w obozie powstanie uroczysty, żałobny ruch... Zbiorą się posługacze, mulnicy, żołnierze i staną szeregiem... Będą szeptali między sobą i litowali się nad nim, gdyż lubili go i zawsze darzyli uśmiechem. Następnie wyjdzie z namiotu blady, zbolały doktór i będzie mu ostrożnie kiwał głową zdaleka. Fotograf nie będzie śmiał mu w oczy spojrzeć, a on mu powie: „Przebaczam panu, choć to pana sprawa!“ Związany topograf będzie zdala krzyczał: „Zbrodniarze!...“ Nawet baron poczuje wyrzuty sumienia, ale... już za późno! Małych podejdzie i wymierzy mu w skroń rewolwer... Widział tuż blizko przed twarzą zimną, błękitną lufę rewolweru z czarnym otworem pośrodku i szare gałki kul w jego bębnie... Lecz on nie drgnie, nie... Chwila męstwa, błysk, huk, poczym on potoczy się, wstrząsając głową, jak antylopa, którą w jego oczach dobito w początkach podróży... Potym karawana ruszy, a on zostanie z podwiniętemi rękoma i twarzą w piasku... Wiatry go zwolna zamiotą...
Poczuł nagle, jak go zewsząd ogarnia ten wstrętny, suchy, dokuczliwy, trzeszczący piasek, jak owija go, dusi, spiera mu dech, a on się ruszyć nie może; jak wdziera mu się do uszu, nozdrzy, do ust, do samych wnętrzności, oblega i piecze obrzękły język, unieruchomia płuca i serce, objada mięśnie... aż poczuł w sobie szkielet kościany, któremu z pustych oczodołów i szczelin szczękowych wyciekają ze zwycięskim szelestem brudne strugi piasku... Tam daleko taki sam szkielet i dwuch ich tylko w pustyni... Nic, nic nie zostało!... Wszystko znikło. Nic się nie stanie i niczego już więcej nie będzie!... Oto poco istnieje świat!
Powiał nań jakiś zimny oddech i dreszcz grozy przebiegł mu wzdłuż krzyża... Dla czego tak się stało? Dla czego? Z niesłychaną szybkością przemknęły przed nim widziane obrazy... Wczorajszy sąd... uwolnienie Sodmuna i Bage... wsie martwe, ulice miasta z tłumami Chińczyków... Ti-Dun, żołnierze chińscy, namioty, bramy... step równy, błękitny jak morze... ciche jurty z klęczącemi koło nich wielbłądami... zręczni jeźdźcy kirgiscy i mongolscy... góry w wirach śnieżycy... podwórze domu z rozwieszoną bielizną... Dor... krwista, obrzękła twarz „Wielkiego Sasa“, kosmata głowa Teodora... cmentarz z wysokiemi krzyżami... domek w głębi ogrodu i... matka, wyglądająca od niego wieści... Zabity!... Zabity!... Coś tak strasznego szarpnęło go za serce, że nie mógł wstrzymać jęku...
Wtym poczuł, że go chwytają jakieś ręce, że zdzierają mu pęta ze stóp, że go wloką... Zaczął drżeć jak liść osiny, ale wstrzymał krzyk, gdyż zrozumiał, że to koniec, a chciał być mężnym... „Boże, bądź miłościw...“ zaczął szeptać.
Postawiono go na nogi, uwolniono mu ręce z więzów. Krew gorącą falą rzuciła się do zdrętwiałych członków, ogromny ból zakołysał nim i odjął mu przytomność... Wielkie, bezkształtne cienie zachwiały się jednocześnie tuż przed nim na tle gwiaździstych, dalekich niebios... Po ostrym zapachu poznał wielbłądy. Te same ręce schwyciły go i rzuciły na twarde siedzenie; potym rozległo się bolesne stękanie, siodło i ciepłe jego podłoże wzleciały do góry, zakołysały się pod nim, poczym pomknęły miarowo w chłodnym przestworzu. Brzeski oprzytomniał, poczuł za sobą człowieka, który go podtrzymywał pod pachy, i odgadł, że go uwożą...
— Pewnie topograf — pomyślał.
Ale wzruszenie, ból, a głównie zapach i kołysanie się biegnącego wielbłąda, podobne do skoków łodzi, tłuczonej przez fale, znowu zmąciły mu myśli. Głowę opasała mu ołowiana obręcz, serce ledwie biło w spartych mocno piersiach. Doprawdy, chwilami wolałby śmierć, niż to bezbrzeżne a marne cierpienie!
Napewno spadłby, gdyby nie silne ręce towarzysza. Biegli chyżo, spuszczali się i wspinali na pagórki. Brzeski zamknął oczy, cierpiał i czekał.
Wreszcie świt wdarł mu się pod powieki. Otworzył oczy i dostrzegł, że piachy zbiegają na płaską kamienistą równinę, poza którą znów widać żółte, nagie wyniosłości.
Na twardych żwirach wielbłąd zwolnił kroku. Brzeski odetchnął i obejrzał się. Dostrzegł za sobą jeszcze pięciu jeźdźców, pędzących na wielbłądach gęsiego. Poznał Mongoła, który siedział za nim, i powiedział mu po chińsku:
— Do-sie! (Dziękuję!)
Pastuch wyszczerzył białe zęby i zaczął mu coś szybko opowiadać. Brzeski uchwycił tylko wyraz „Sodmun“.
— Tak, Sodmun!
— Chao! chao! — kiwał głową Mongoł.
W miarę, jak młodzieńca opuszczał nieznośny ból głowy, Brzeski coraz wyraźniej odczuwał dwuznaczność swego położenia. Może towarzyszów jego zamordowano i na nim zaciąży zarzut zdrady i zabójstwa?... A może to są ukryci dunganie, rozbójnicy „chunchuzi“ i uprowadzili go, aby sprzedać jako młodego, zdolnego do pracy niewolnika?
Słońce wschodziło pyszne, purpurowe; step bladł, błękitniał; dawno niewidziane mongolskie skowronki zrywały się z pod nóg wielbłądów i ze świergotem wzbijały się w lazury. Na widnokręgu zarysował się przejrzysty łańcuch wysokich gór z perłowemi plamami śniegów na szczytach.
— Las! — krzyknął Mongoł i wyciągnął rękę ponad ramieniem Brzeskiego.
Daleko, bardzo daleko, u stóp prawie gór czerniała cienka, nikła linja niby brzeg odległy. Brzeski miał ochotę przeżegnać się, łzy nabiegły mu do oczu. Wielbłądy z rykiem pomknęły. Wkrótce znowu zagłębili się w piachy, i widziadło znikło. Znów wstępowali i spuszczali się po sypkich spadzistościach piachów, znów chyże kołysanie wielbłąda spowiło niemocą myśli i zmysły Brzeskiego. Ocknął się, gdy stanęli. Góry były jeszcze daleko, ale tuż przed niemi szumiał łan nieprzejrzany wysokich wyschłych szuwarów. Mongoł pochylił się w bok i rozglądał uważnie. Nadjechała reszta zbiegów i zaczęła się krzykliwa narada, poczym jeden z nich wystąpił na czoło i poprowadził towarzyszów skrajem traw. Niedaleko za węgłem ogromnej wydmy jeźdźcy zsiedli z wielbłądów. Przewodnik zagłębił się w sitowie, chodził, szukał, wreszcie krzyknął radośnie. Obecni ruszyli ku niemu, z trudnością wstrzymując za uzdy drżące z niecierpliwości wielbłądy. Na malej polance widniał dół, a w nim na dnie... czysta i błyszcząca woda. Przewodnik już ją pił, zanurzywszy w niej twarz po uszy jak zwierzę.
Napili się sami, następnie pojedyńczo napoili wielbłądy, z obawy, aby te, tłocząc się, nie zasypały źródła, poczym puścili je na paszę, pokładli się i usnęli natychmiast jak martwi.
Słońce chyliło się ku zachodowi, z poza oczeretów widać było tylko jego jasną łunę na niepokalanym niebie bez chmur, gdy Brzeski ocknął się wreszcie. Mongołowie już nie spali.
Trzech z nich odeszło drożyną ku wylotowi kotliny; inni, przykucnąwszy u źródła, cicho rozmawiali i pilnie nasłuchiwali.
W dali dźwięczały dzwonki i głosy.
Brzeskiego ogarnęło zmieszane uczucie radości i trwogi. Czyżby to byli porzuceni towarzysze? Coraz wyraźniej rozlegały się prychania koni, chrzęst racic wielbłądzich na piaskach i krótkie, urywane okrzyki poganiaczów. Ktoś nucił monotonną, mongolską piosenkę...
Nie, to nie nasi!... Wszak wśród nich dawno już nikt nie śpiewa!
Pilnujący drożyny Mongołowie znikli, poczym rozległ się krzyk, wołanie, ucichły dźwięki brzękadeł i kroków; pozostali u źródła zerwali się i pobiegli; wstał mimowolnie i Brzeski i podążył za niemi. O kroków kilkanaście na ostatnich ławicach piachów spostrzegł karawanę, składającą się z kilku lekko jucznych wielbłądów i koni. Gromadka Mongołów w niebieskich chałatach i baranich czapkach wrzeszczała, śmiała się i machała rękoma. Ale zdziwienie Brzeskiego nie miało granic, gdy ci rozstąpili się i on dostrzegł wśród nich... Sodmuna. Miał tę samą żółtą czapeczkę na głowie i żółtą, brudną, jedwabną opończę, ale towarzysze okazywali mu cześć widoczną. Zbliżył się do Brzeskiego i pokłonił się chińskim obyczajem z zaciśniętemi pięściami nad głową.
— Chao bu-chao? Czy-la-fań-la mej-ju? (Czy dobrze, czy nie dobrze? Czy jadłeś kaszę?) — pozdrowił uprzejmie Brzeskiego. Ten wiedział, że to jest zwykłe powitanie chińskie, ale treść jego tak daleko odbiegała od rzeczywistości, że uśmiechnął się boleśnie.
— Sodmunie!... — wyrzekł i wskazał w stronę porzuconej karawany.
Lama kiwnął głową, podszedł do źródła, przykucnął i kazał sobie podać wody. Tymczasem jego towarzysze zajęli się nieceniem ognia i rozjuczaniem bydląt. Wkrótce zawrzały, zabuchały parą duże miedziane imbryki i zapach zielonej herbaty, przyrządzonej z solą, mąką i łojem baranim, przyjemnie uderzył powonienie Brzeskiego. Jego usta, dawno odwykłe od gorącej strawy, z rozkoszą chłonęły filiżankę za filiżanką. Jednocześnie słuchał pilnie ważnej narady, odbywającej się w kole krajowców. Jeden ze zbiegów, chiński żołnierz, nalegał, ile mógł pojąć z oddzielnych, zrozumiałych dla niego wyrazów i giestów, aby nie śpieszyć się do karawany, że lepiej poczekać, aż poginą, bo wtedy będzie można zrabować towary. Jeden cudzoziemiec, ten, co został, będzie świadczył, że nie oni pomordowali podróżnych, że oni uciekli tylko od obłąkanego naczelnika, ratując życie. Jeszcze coś mówił, przyczym pokazywał ręką, jak tnie miecz, spadający na głowy.
Brzeski oczu nie spuszczał z Sodmuna. Ten nic nie mówił, na nikogo nie patrzał i przesuwał wolno w palcach paciorki różańca. Wreszcie podniósł głowę spotkał się z wejrzeniem Brzeskiego.
— Sodmun... nie! Sodmun... rozumie!...
Pokazał mu swój buddyjski różaniec i rękę do piersi przycisnął. Łzy potoczyły się po znękanej twarzy młodzieńca; pochylił się i podniósł do ust śniadą rękę azjatyckiego mnicha.
— Zabierzcie mię... Tylko prędko... zaraz — prosił.
— Zaraz... zaraz!...
Wkrótce doborowy orszak wielbłądów, objuczonych skórzanemi worami z wodą, ruszył w piachy. Brzeski i lama jechali konno.
Karawanę spotkali w pół drogi. Ludzie wlekli się piechotą, porzuciwszy na drodze juki i osłabłe zwierzęta. Baron brnął gdzieś w tyle orszaku, pod opieką topografa. Nie chciał iść, położył się na piaskach i mówił, że ma dosyć wszystkiego. Bredził, jęczał, kazał kogoś karać...
Nikt nie zwracał na niego uwagi; wszystkich pochłaniały własne cierpienia i zbliżająca się śmierć. Spostrzegszy zbliżający się oddział zbawczy, zaczęli płakać i wyć z radości... Wielu zaniemówiło ze wzruszenia i przybyli z trudnością zdołali się od nich dowiedzieć, gdzie są Europejczycy... Sodmun z Brzeskim znaleźli ich wreszcie w małej rozpadlinie. Baron leżał na ziemi i nie chciał się ruszyć. Daremnie poczciwy topograf namawiał go i pomagał mu. Baron wymyślał lub jęczał... Gdy Brzeski przykląkł koło niego i bulknął wodą w manjerce, Niemiec podniósł ociężałe powieki i w mdlejących jego źrenicach błysnęło zdziwienie i przestrach...


∗             ∗
mur chiński

Ludzie zostali uratowani, ale większa połowa koni i wielbłądów zginęła. Towary, zapasy żywności, kolekcje naukowe, pieniądze — wszystko ocalało, ponieważ niedaleko od źródła już zaczynały się koczowiska mongolskie, gdzie Sodmun kupił niezwłocznie znaczną ilość nowych zwierząt i wysłał na nich ludzi na poszukiwanie porzuconych rzeczy karawany. Zginęło jedynie to, co zdołały zamieść piachy pustyni.
W dwa tygodnie potym ekspedycja przebyła górski łańcuch Tian-Szaniu a po następnych dwuch tygodniach przeszła przez ogromną sklepioną bramę Wielkiego Muru Chińskiego i znalazła się wśród żyznych, gęsto zaludnionych, doskonale uprawnych dolin Chin Właściwych.
W Pekinie ekspedycja stanęła z wielkim opóźnieniem, ale bez żadnych już przygód.
Wśród członków jej panowała pozorna zgoda.



XI.
W PAŃSTWIE KWIATÓW.

„Kochana, złota, daleka mamusiu!

„Nareszcie jestem na własnych śmieciach. Doprawdy: na śmieciach — gdyż zostało ich dużo na niby to zamiecionej podłodze. W kącie leży ich cała góra. Zmieni się to jednak z czasem. W poselstwie na niczym mi nie zbywało, wszyscy obchodzili się ze mną bardzo grzecznie i sam ambasador mówił ze mną kilkakroć, ale... tam wszyscy tacy bogaci i wielcy panowie. Strasznie nudno. Gdyby nie doktór i topograf, nie wiedziałbym nieraz, gdzie się podziać. Ci do końca uważali mię za towarzysza. Zaszły jednak takie rzeczy, że musiałem ambasadę porzucić. Zbyt obszernie trzebaby o tym pisać; ale wierz mi, mamusiu, że miałem rację. Rzecz w tym, że w poselstwie wolno mieszkać wyłącznie członkom ciała dyplomatycznego i tylko w drodze niezwykłej łaski dopuszczani są do tego zwykli śmiertelnicy. Baron obiecał się wystarać o to dla mnie u ambasadora, lecz ja grzecznie wymówiłem się od tego. Zresztą na pobyt w poselstwie nie starczyłoby mi przeznaczonych przez wuja pieniędzy. Studenci poselscy pobierają ogromną pensję, ze dwa tysiące rubli rocznie złotem, a wciąż się skarżą, że im brak. Rauty, bale, przejażdżki powozem lub konno bardzo drogo kosztują. Tu wszystko krajowe tanie, ale wszystko europejskie nadzwyczaj drogie. Tymczasem w poselstwie nawet służba europejska wstydzi się używać tutejszych przedmiotów. Zawsze trzeba brać przedmioty najlepsze i najdroższe; piechotą chodzić nie wypada, tylko zaraz najmować palankin. Powiadają, że to dla podtrzymania godności poselstw, że inaczej motłoch zarazby się na nie rzucił i zburzył. W poselstwie siedziałem jak w klatce. Wciąż tosamo: wizyty różnych narodowości.
Brzeski położył pióro...

„Wszystkie poselstwa mieszczą się na tejsamej ulicy w otoczonych murami ogrodach, w mandżurskiej dzielnicy Pekinu, naprzeciwko potężnego muru z rogatemi wieżycami, oddzielającego mandżurską północną dzielnicę od chińskiej południowej. Naprawo w oddali wznosi się wspaniała Czeń-men, baszta Wrót Głównych, wiodących szeroką ulicą wprost do Czerwonego Miasta Cesarskiego; nalewo ciemnieje sklepienie równie pięknej, choć trochę mniejszej, bramy Południowo-Wschodniej, przez tę przechodzi bardzo ruchliwa i handlowa ulica, na której był zabity kilka lat temu poseł niemiecki. Bramy te, okute żelazem i bardzo warowne dla dawniejszych czasów, obecnie są zaniedbane i nawet nie zamykają się na noc... Granice ludnościowe między dzielnicami zacierają się, nawet wcale ich niema. Wszędzie mieszkają, mają sklepy i warsztaty ciż sami Chińczycy, kosoocy, żółtolicy, z warkoczami na plecach, odziani w niebieskie lub szare chałaty... Wszędzie te same zaśmiecone, niebrukowane, śmierdzące ulice... Ale mandżurska dzielnica podziśdzień jest mniej ludną i mniej gwarną, posiada mniej sklepów i kramów, zato więcej pałaców i ogrodów... Tutaj mieszczą się koszary mandżurskiej gwardji Bogdochana, a pośrodku, otoczone różowym murem i rowem warownym, Miasto Zakazane, — gdzie mieszka cesarz chiński ze swym dworem. Nikt tam nie ma dostępu oprócz dworzan i członków cesarskiej rodziny... Powyżej muru widać jedynie śliczne rzeźbione, złocone i polewane dachy świątyń oraz pałacyków, kryjące się wśród gęstwiny drzew... Straż z chińskich żołnierzy, uzbrojonych po europejsku, stoi wszędzie u wrót i na zwodzonych mostach, prowadzących do tego cesarskiego zamku, który jest bardzo obszerny, ma składy żywności i opału, zaopatrzone na parę lat na wypadek wojny lub oblężenia przez własnych poddanych.
„Poselstwa europejskie znajdują się niedaleko od Zakazanego Miasta. Oddzielają je odeń wielkie i puste place, służące do mustry wojsk i parad dworskich. Pałace poselskie były niegdyś mieszkaniami chińskich książąt i magnatów nadwornych. W ogrodach i na ulicy zawsze jest cicho i pusto. Czasem zajrzy jakiś przekupień, ale nie krzyczy, nie hałasuje, nie woła jak u siebie w śródmieściu; pogada ze służbą, przemknie się do kuchni, do przedpokoju, odnajdzie potrzebną mu osobę i znika. Gwar miasta dolatuje z handlowych dzielnic głucho, niby szum dalekiego morza. Ważniejsi członkowie ambasady, poseł, sekretarz, dragomani, doktór, duchowieństwo zajmują oddzielne domy. Każdy coś zbiera: ten ryciny, ów książki, bronzy, wyroby z kości słoniowej, emalje lub hafty. Bardzo ładnie ozdabiają niemi swoje mieszkania. Studenci wciąż urządzają rozmaite zabawy dla wprawy w dyplomację z obcemi mocarstwami. Po chińsku umieją tyle, co ja. Ojciec Paolo z katolickiej misji, który dawno tu jest i wie wszystko doskonale, powiedział mi, że się nigdy więcej nie nauczą, że, aby poznać do gruntu Chińczyków, trzeba żyć z niemi i tak jak oni. Postanowiłem poznać do gruntu Chińczyków i zamieszkałem u pewnego Tziuj-żeń, t. j. uczonego drugiego stopnia, znajomego ojca Paola. Ten Chińczyk dawno się kręci w poselstwach, umie po francusku tyle co ja, a wymawia europejskie wyrazy jak Siuj. Zwie się Wań Siń-li, co znaczy „Władca Wrót Zachodnich“ — wań — władca, siń — zachód, lin — brama. Ale studenci w poselstwie często wymawiają jakoś inaczej, przeciąglej jego imię. Wtedy Wań gniewa się, czerwieni i woła w okropnym angielsko-chińskim djalekcie „gołębim“ (pigeon):
— Ni... Ni dobrze!... Mój nie dziesięć... Mój wrota!...
„Studenci udają, że nie rozumieją, a Wań kiwa smutnie głową i odchodzi, mrucząc:
— Twój język ni-dobra... Moja nie dziesięć tysięcy... Moja zachodnia brama!...
„Chodzi o to, że Wań Siń-li powiedziane trochę inaczej znaczy „Dziesięć tysięcy ceremonji“, co brzmi zabawnie. Po chińsku bardzo łatwo omylić się, dość inaczej zaakcentować wyraz, aby nieraz komplement zamienić na grubjaństwo. W dodatku ojciec Paolo mówił mi, że Chińczycy nie lubią, aby ich zwano po imieniu „jak psa“, i radził mi, abym Wania tytułował Siań-szen — nauczyciel, lub czymś w tym rodzaju. Zawsze jestem grzeczny ze wszystkiemi, nie drwiłem i nie przezywałem Wania. Jest on wprawdzie nieraz bardzo zabawny, bardzo ceremonjalny i mówi bardzo cicho, potrząsając co chwila zaciśniętemi pięściami na znak powitania, ale co kraj to obyczaj... Mówi o sobie, że jest „trochę chrześcijaninem“. W niemieckim poselstwie gadają, że jest „dubeltowym chrześcijaninem“, że już dwa razy się ochrzcił, ale w katolickiej misji powiadają, że to protestancka plotka. Ojciec Paolo mówi, że Wań jest ubogi, ale uczciwy, i spodziewa się, że zostanie z czasem gorliwym katolikiem. Wań zgodził się być moim Siań-szenem, t. j. nauczycielem, za 10.000 czochów miesięcznie. Nie bój się, mamusiu: to niedużo, to tylko 10 rubli z mieszkaniem i życiem. Dostaję przecież od wuja dużo więcej. Z czasem będę mógł nawet mamusi pomagać. Za radą ojców misjonarzy przebrałem się za Chińczyka, co znacznie zmniejszy wydatek na odzież. Wszyscy misjonarze tak się tu ubierają. Wśród nich poznałem w misji rodaka, księdza Płońskiego. Jest młody, chudy i smutny. Bardzo się zdziwił, kiedym zagadał do niego po polsku. „A pan co tu robi?“ — spytał. Opowiedziałem mu o życzeniu i projektach wuja. Kiwał głową i rzekł, że wszędzie nas pełno, że rozproszyliśmy się po świecie jak Żydzi po stracie Jerozolimy i że jak Żydzi zostaniemy z czasem narodem bez ziemi. Mamusiu kochana, czy to może się stać?! Czy to doprawdy może kiedy nastąpić? Boli mię dusza, kiedy o tym rozmyślam. Mieszkam już u Wania. Porozumiewamy się za pomocą chińsko-francuskiej mieszaniny i giestów. Pokój mam duży, ale nieprzyjemny, podobny do latarni. Całą jedną ścianę zajmuje ogromne okno, drobno kratkowane i zaciągnięte przezroczystym papierem...“
Brzeski położył pióro, przeciągnął się i rozejrzał po mieszkaniu, aby je lepiej opisać. Ale nie było co opisywać. Stolik, na którym się wspierał, krzesełko, na którym siedział, kuferek i trochę rozwieszonych na gwoździach rzeczy — ginęły w obszernej, zakurzonej „latarni“. W jednym jej końcu, w małej alkowie, mieściła się nizka prycza do spania, w drugim leżała kupa śmieci, przykrytych niedużą ryżową miotełką. Czerwone światło zachodu z trudnością przedzierało się przez zbrukany papier okna i różowiło zlekka szare ściany, ubogie sprzęty i białą twarz młodzieńca.
Rozglądał się po mieszkaniu i ziewał. Wtym za tekturowym blatem drzwi rozległ się szmer, wyjrzała stamtąd ogolona głowa chłopięca i czarne, podłużne oczki Chińczyka z zaciekawieniem spoczęły na cudzoziemcu:

— Kasza! — rzekł krótko i głowę schował.
Mieszkanie Wania
Brzeski roześmiał się, zatupał nogami na uciekającego malca i powstał. Zrozumiał, że go wołają na wieczerzę.

Wyszedł. Niebo, pełne dżdżystych, ciężkich, zwichrzonych chmur, zalewała ognista wieczorna pożoga, wróżąc wietrzną pogodę. Brudne podwórko, szarym wyłożone kamieniem, szare zmurszałe mury przylegającego rządowego budynku, wielkie ślepe okna ubogiego mieszkania Wań Siń-linia płonęły jak czeluście hutniczego pieca.
Na gałązkach i konarach dwuch czarnych, bezlistnych drzew, stojących w głębi dziedzińca, lśniły się rubinowe połyski, całe snopy rubinowych iskier migotały na starej ich korze chropawej. Wilgotna, zielona dachówka pogiętych dachów i rozwarte na ich rogach, zamiast rynien, paszcze glinianych smoków grały ogniami. Stare złocenia i delikatne purpurowe malowania rzeźbionych okapów wypłynęły z cieniów i zaświeciły łagodnie, jak rysy zbudzonego ze snu człowieka.
Brzeski nie poznawał „rudery“, jak nazwał pod pierwszym wrażeniem lichy domek „Władcy Wrót Zachodnich“. Z pod opadłych jego tynków, z brudnych zacieków muru, z błota, gruzu i śmiecia podwórzowego, wyjrzało nagle coś starego, pięknego w swym cichym, wiekowym zgonie.
Mieszkanie Wania przedstawiało taką samą jak Brzeskiego obszerną, brudną izbę, podobną do zakurzonej latarni. Tylko miała ona znacznie więcej sprzętów. Pośrodku, wprost drzwi, mieściła się pod ścianą mała kuchenka z wmurowanym kotłem do grzania wody. Nalewo w głębi stół w otoczeniu prostych drewnianych stołków, a pod ścianą — ołtarz przodków, rodzaj biurka ustrojonego taniemi rycinami, rzeźbionemi tabliczkami przodków, oraz poszczerbioną porcelanową wazą z pawim piórkiem. Naprawo od kuchenki, tuż przy ścianie, szedł nizki kanał ceglany, odprowadzający ogrzane powietrze, i ginął za rzędem jaskrawo malowanych papierowych parawanów.

Gdy Brzeski wszedł, Wań siedział przy stole, na którym stary i niezmiernie brudny sługa Czżan ustawiał małe miseczki z ryżem i smażoną wieprzowiną. Siań-szen powitał swego ucznia poważnym wzniesieniem rąk i podał mu własnoręcznie pierwszą filiżankę herbaty.
Pręciki do jedzenia

— Każdy kraj ma swoje obyczaje — zauważył ostrożnie w czasie przerywanej rozmowy o pogodzie, o porządku przyszłych ich zajęć i sposobach nauczania. — W naszym kraju naprzykład, nawet ci, co płacą znaczne pieniądze, pierwsi kłaniają się swym nauczycielom!
Brzeski poczerwieniał, gdyż, rozglądając się po izbie, zapomniał był tego uczynić. Stłumiony śmiech za parawanem zmieszał go bardzo.
— Lień... Lień... — usłyszał szept. — Ty za długo patrzysz w dziurkę... a przecież to ja ją znalazłem... Pozwól, niech ja teraz zobaczę...
Młodzieniec czuł się przedmiotem obserwacji, a szelest kobiecego odzienia do reszty go wyprowadził z równowagi.
Pręciki do jedzenia, któremi nie władał jeszcze dość, wprawnie, odmówiły mu ostatecznie posłuszeństwa; ziarenka ryżu uparcie umykały od nich i rozsypywały się po całym stole. Stary Czżan ze zdumieniem spoglądał na barbarzyńcę i kręcił głową, a powstrzymywane śmiechy za parawanem groziły zamienić się lada chwila we wrzawę. Brzeski położył pałeczki, wstał głodny i zły od stołu, życzył dobrej nocy gospodarzowi i opuścił jego mieszkanie.
Zorza zgasła. Zmrok, zwiększony dżdżystemi chmurami, zmienił budynki w czarne niezgrabne ruiny, a drzewa — w pokręcone poczwarnie drapacze, w których wiatr gwizdał posępnie.
Brzeski wszedł do swej zimnej, wilgotnej izby, zapalił świecę i dopisał w liście:
„...Tęsknię, mamusiu, tak tęsknię, że aż strach! Pisz często, jak można najczęściej i o wszystkim: wszystko mię zajmuje, najmniejszej wieści od was ciekawy jestem... Kłaniaj się znajomym, oraz Teodorowi i jego żonie... Kochający syn Janek“.

XII.

W Chinach wstają wcześnie. Brzeski budził się zwykle o wschodzie słońca. Przykre, wilgotne zimno rychło wypłaszało go z izby, wystudzonej przez chłód nocy jesiennej. Narzucał pośpiesznie swój chiński kaftan i biegł do mieszkania Siań-szena, gdzie przez papier okien już błyskał płonący na kominie ogień i poruszały się wielkie cienie o płaskich profilach i długich, zwisających na plecy warkoczach.
— Szczęśliwego ranka łaskawemu panu! — witał go stary Czżan, pośpiesznie wycierając palcami swój wiecznie zakapany nos.
— Szczęśliwego ranka zgrzybiałemu kucharzowi Czżanowi! — sakramentalnie odpowiadał Brzeski, podejrzliwie śledząc ręce Chińczyka.
Miał wrażenie, że wstrętny brudas wytrze je przez roztargnienie nie o swoje, lecz o jego ubranie. Rozbierając się, kładł więc swój kaftan jak najdalej od dobrodusznego brudasa, ale ten zawsze brał kaftan do rąk i, oglądając go pod światło na wszystkie strony, zachwycał się według wszelkich prawideł grzeczności chińskiej.
— Co za cudowny ubiór!! Ciepło ci pewnie w nim, łaskawy panie?!
Brzeski bąkał coś niewyraźnie, zmieszany blizkim sąsiedztwem żebraczych łachmanów Czżana, przez które w wielu miejscach przeświecało bronzowe ciało służącego. Znalazł wreszcie sposób na uwolnienie swego odzienia od lepkich palców Chińczyka i obłażących zeń pasożytów.
— Lepiejbyś mi, stary, potrzymał miednicę i dzbanek!
Czżan zgodził się i od tej pory niby żywa umywalka trzymał przed nim miednicę i przypatrywał mu się uważnie zaropiałemi oczyma, podczas gdy Brzeski umywał twarz i ręce po chińsku kawałkiem flaneli, umaczanej w gorącej wodzie. Jednocześnie stary bawił młodzieńca rozmową:
— Zimna nadchodzą!
— O tak!
— Mój pan, szczodry „Władca Wrót Zachodnich“, już kazał mi wyszukać piecyk do pańskiego mieszkania...
O tym piecyku, który był wymieniony w umowie, Brzeski słyszał od pierwszego dnia, ale kupno jego wciąż trafiało na przeszkody: to znaleziony piecyk był za duży, to za mały, to był brzydki, to stary, to majstrowie, potrzebni do postawienia go, pracowali właśnie gdzieindziej...
— Bo-na jou-ra! — odzywał się, wychodząc z za parawanu, gospodarz. — Za parę dni będzie pan miał piecyk... Już ja sam wezmę się do tego! Ten niedołęga Czżan nie wie, gdzie szukać. A może łaskawy cudzoziemski pan wolałby fajerkę?...
— O nie!... Wolę piecyk... Fajerka czadzi.

— Można znaleźć fajerkę, która nie czadzi! Ale wiem: zamorscy ludzie nie lubią fajerek. Niech będzie piecyk!...
Wędrowny piekarz

Wań mówił z uczniem swym „gołębim“ rosyjsko-angielsko-francusko-chińskim żargonem, do którego coraz częściej, stopniowo i bardzo umiejętnie wstawiał czysto chińskie wyrazy i zwroty. W ten sposób Brzeski uczył się niepostrzeżenie tubylczej mowy.
Tymczasem za parawanem szły inne sprawy, rozlegały się szepty i gadania, wybuchały głuche, gniewne pokaszliwania, przeplatane przyciszonemi napomnieniami, szelestem wdziewanych sukni, wreszcie wychodził stamtąd ośmioletni Ma-czży i zręcznie robił przed ojcem „jeden z ośmiu ukłonów“. Zwykle jednocześnie rozlegało się na podwórzu wołanie wędrownego piekarza:
— Ko-lień u-cień!... Ko-lień... bin-tzy! (Zlitujcie się, nie mam pieniędzy!... Zlitujcie się, placuszki!...).

Ma-czży, Czżan, nawet sam Siań-szen śpieszyli do drzwi, a za parawanem odsuwała się rama w oknie. Po chwili wracał chłopiec uszczęśliwiony i wnosił górę gorących, pszennych placuszków na drewnianej lakierowanej misie. Zasiadano do herbaty. Za parawanem robiono widocznie tosamo, gdyż z poza skrzydła, przylegającego do komina, raz po raz wysuwała się ręka w zwisającym niebieskim rękawie i brała z ogniska fajansowy imbryk. Brzeski z głosów wnosił, że tam są dwie kobiety, ale spostrzegał zawsze tę samą rękę, młodą i zgrabną. Po śniadaniu, Czżan udawał się z koszykiem na targ, Ma-czży znikał, a Wań zabierał się do lekcji z Brzeskim. Pokazywał mu kolejno rozmaite przedmioty, wymawiał ich chińską nazwę, tworzył zdania i kazał sobie powtarzać. Czasem, aby dobrze wymówić, Brzeski musiał kilka razy powtórzyć, ale cierpliwość Siań-szena nie znała, zdawało się, granic. Najgorzej było z akcentami, których istniało kilka i które tym samym dźwiękom najrozmaitsze nadawały znaczenia. Następnie Brzeski wprawiał się w pisanie tuszem i chińskim pędzelkiem odpowiednich znaków na czerwonych wzorach, a nauczyciel pod oknem na osobnym stoliczku przepisywał rozmaite papiery.
Chińczyk pracował starannie...

Chińczyk pracował starannie, grzbietu nie rozginał od rana do nocy, wypoczywając tylko przy jedzeniu, przecieraniu okularów lub rozrabianiu tuszu. Szczycił się bardzo swym pismem i nieraz wołał do Brzeskiego, aby mu pod pozorem nauki pokazać jakiś piękny zakrętas:
— Niech mój doświadczony uczeń zobaczy: czy pozna, jaka to litera!?
„Wszystko to bardzo podobne do umaczanej w atramencie rozklapanej muchy!“ — mruczał po polsku Brzeski.
— Ten ruch zowie się „szon“ i znaczy: szczęście... Czy nieprawda, że piękny, że ponętny, że z samego jego kształtu można się domyślać, co wyraża?!

— Tak... cokolwiek!... — zgadzał się niechętnie Brzeski, zwolna przejmując się chińską grzecznością, która nie pozwala na stanowcze przeczenie.
Chań Wań

W gruncie rzeczy owadokształtne litery nie podobały mu się, ale okazywał zainteresowanie, gdyż zrozumiał, że kaligrafja Wania jest źródłem dochodu rodziny. Waniowie byli bardzo ubodzy. Zjawienie się Brzeskiego stało się dla nich wypadkiem wprost opatrznościowym. Chłopak chciał być wspaniałomyślnym do końca i nie nalegał na kupno piecyka. Ale w jego izbie panowało wciąż tak nieznośne zimno, że spędzał dni całe w mieszkaniu Siań-szena, nasłuchując pilnie, co się dzieje za parawanami. Stanowiło to bez wątpienia miłą rozrywkę przy „kuciu“ słówek angielskich, zgłębianiu mądrości chińskich hjeroglifów, ułatwiało błąkanie się po labiryncie chińskiej historji i kanciastych stopniach ich niezmiernie cnotliwego światopoglądu. Zresztą młodzieniec brał wszystko bardzo serjo i uczył się pilnie.
— Przecież i to jest nauka! — pocieszał się, gdy łapał siebie na śledzeniu na suficie odbicia schowanych za parawanem postaci. — Aby poznać Chińczyków do gruntu muszę poznać ich obyczaje domowe. Lepsza sposobność nigdy mi się nie nadarzy!...
Pierwszego dnia dolatywały go stamtąd tylko przyciszone głosy oraz furkot wrzeciona, ale z dniem każdym dźwięki niesłychanie rosły i urozmaicały się. Przybywały stopniowo plucia, brzęki naczyń, westchnienia, wreszcie przekleństwa:
— Cóż to znaczy!... Jak siedzisz?! Wystawiłaś, bezwstydnico, przed matką swoje wielkie łapy, jak gdybyś natrząsać się chciała z jej nieszczęścia... Ruszaj zaraz!... — chrypiał głos nizki i zgryźliwy... — O doloż moja! Kiedyż zniknie z przed moich oczu to kulfonogie czupiradło!... Ale kto ją weźmie? Kto?.. — pytam!... Przecież ci cnotliwi chrześcijanie twojego ojca też bez posagu dziewcząt nie biorą, choćby miały nogi dwa razy większe od twoich...
— O! wyrodne dziecko!... Nigdy nie postarasz się o nic dla twej matki starej!... Zapomniałaś!... Znów siedzę bez fajki!...
— Ależ, mamo, wyjść nie mogę: tam... cudzoziemiec!...
— Cudzoziemiec... ten rudy zbój?!...
— Mamo, on rozumie i... nie jest rudy...
— Więc widziałaś, bezwstydnico?!... Przyznaj się, że podglądałaś!...
Zwykle w chwilach takich Wań zaczynał głośną rozmowę z Brzeskim lub kazał mu czytać. Dni względnej ciszy zdarzały się za parawanem tylko wtedy, gdy w niedługich przerwach pykała tam miarowo fajeczka i mdły zapach opjum rozpływał się po izbie.

XIII.
Muzykant uliczny

Dni mijały jednostajnie, różniąc się zaledwie w szczegółach.
W pogodę wyraźniej dobiegał hałas z poblizkich handlowych ulic, słońce usiłowało wedrzeć się do izby przez ślepe błony okien, kramarze i wędrowni rzemieślnicy częściej zgłaszali się na podwórko, wykrzykując, dzwoniąc, grając na rozmaitych instrumentach.
W deszcz szmer lejącej się z dachu wody, klapanie w podmuchach wiatru mokrego papieru w oknach, potęgowały jednostajnością dźwięków szarość barw i jednostajność życia tego ubogiego zakątka.
Jednego z takich dni zwykły szum miejski, który nieustannie grał w dali swą potężną pieśń tajemniczą, wzdął się i wyłonił z siebie niezwykłą wrzawę. Potężniała i szła szybko ku nim przez ciche zwykle zaułki. Wań położył pędzel i nasłuchiwał.
— To do nas! — rzekł i nieruchoma, żółta twarz jego bardziej jeszcze pożółkła.
Brzeski zdziwiony spojrzał na drzwi.
— Co to?!
— Idą...
— Kto?... Skąd?...
— Nie wiem!
Już byli na podwórzu, odgłos kroków i wrzawa głosów rozległy się tuż pod oknami. Wań znikł. Brzeski zmieszany wyszedł przede drzwi. Ciżba Chińczyków kupiła się przy bramie; na przedzie stał doktór i topograf z dwoma posługaczami z poselstwa. Dostrzegszy go, skierowali się ku niemu radośnie.
— Pana właśnie szukamy!
— Co pan taki zmieszany?
— Nie spodziewałem się!
— Aha! Wyjeżdżamy, przyszliśmy się pożegnać...
— Wyjeżdżacie? Dokąd? Do Europy?
— Nie, dalej... w głąb Chin!
— Więc zdecydowaliście się... panowie? — powtórzył z pewnym rozczarowaniem Brzeski.
— A tak! Jak to... jak to mówi się, doktorze? Timeo Danaos et dana ferentes... Ogromnie lubię łacińskie przysłowia; skoro przeczytam taki dowód w gazecie, zaraz czuję się przekonanym. Ale że miałem do wyboru albo zadowolić ambicję własną i stracić śliczną mapę Chin wewnętrznych mego własnego pomysłu, albo... poświęcić się, więc... poświęciłem się. Zawsze wychowywano mię w wielkim poszanowaniu dla poświęcenia... — gadał wesoło topograf.
— Więcej panu powiem: baron kazał panu powiedzieć... — zaczął doktór.
Młodzieniec pośpiesznie potrząsnął głową.
— Dla czego? Niech pan posłucha do końca...
— Niechże panowie wejdą do mieszkania... — przerwał Brzeski i po pewnym wahaniu zaprowadził ich do swojej izby.
— Myślałem, że mieszka pan razem z Siań-szenem — rzekł topograf, siadając na krześle i rozglądając się po zaniedbanym, zakurzonym pokoju.
— Właśnie!... Ale... tu sypiam.
Brzeski z przykrością poczuł, że rumieni się bez żadnego powodu.
— Hm!... hę!... Mieszkaj, gdzie chcesz, ale strzeż się... zakochania! — mruczał topograf, rozglądając się w dalszym ciągu.
— Otóż baron bardzo się zmienił... — ciągnął doktór.
— Barona e mobila! Ale co ważniejsza, że sam pojedzie do Szan-chaju morzem, a nas z doktorem puści lądem... — wtrącił topograf.
— Pozwolił mi zaproponować panu, abyś przyłączył się do ekspedycji w charakterze... mego pomocnika! — zakończył doktór tryumfująco.
Brzeski znów potrząsnął głową.
— Wuj!...
— Puść pan w trąbę wuja! Wszystko w trąbę puść... Niech w powietrzu buja, co nie może róść... Nie zapuścisz korzeni w Chinach, o nie!... Nie łudź się... Albo jeszcze gorzej... zakochasz się w córce gospodarza... Widzieliśmy ją mimochodem... Ożenisz się i zostaniesz Chińczykiem... Wtedy nikt cię więcej nie zobaczy, nawet wuj!... Niebezpieczna to rzecz!... Lepiej zbieraj, kolego, manatki i ruszaj z nami! — namawiał topograf.
— Bez żartów. Do wuja zatelegrafujemy... — zaczął znów doktór. — Napewno nie będzie stawiał przeszkód. Podróż odrazu zapewni panu stanowisko. Dostaniesz z łatwością korzystną posadę na pograniczu albo w samych Chinach. Gdybyś zechciał poświęcić się pracy naukowej, chętnie przygarnie cię Towarzystwo. Baron pomoże, my również postaramy się...
Brzeski pobladł zlekka. Topograf, który przyglądał mu się pilnie, znowu otworzył usta.
W tej chwili papier w oknie pękł przebity, a w otworze ukazał się gruby, brudny palec.
— Czyż nie jest to, zaiste... palec Boży?! Czego ty chcesz, nicponiu? Zima nadchodzi, a ty rujnujesz budowle! — wyrzekł poważnie topograf i schwycił za palec.
Szarpnięto go pośpiesznie, a w otworze natomiast błysnęło czarne, roziskrzone oko.
— Widzę, że nie pojedziesz... Dla czego? Namyśl się. Przydałbyś się nam bardzo... We trzech byłoby raźniej. Gdyby jeden zginął, zostałoby dwuch jeszcze i mogliby dalej prowadzić przerwaną pracę... — mówił smutno doktór.
Brzeski stał z pochyloną głową i nie odpowiadał. Odbywała się w nim głucha wewnętrzna walka. Nęciły go przygody w nieznanych krajach, praca naukowa, mili towarzysze podróży, wesoła włóczęga z miejsca na miejsce w ciągu wielu miesięcy; równocześnie cała jego istota wzdrygała się na myśl o łaskach i usługach, pochodzących od barona, bez których obyćby się naówczas nie mógł. Przyjmować je było nad jego siły. Milczał więc.
— Daj mu pokój, doktorze! — wyrzekł nagle poważnie topograf. — Gdybym był młodszy i lepszy, teżbym nie pojechał. Bądź-co-bądź, zapraszamy go, aby wysługiwał się „Schafskopfom“, które go chciały powiesić. I w imię czego taka ofiara? w imię czego? Wszystko to psu na budę się nie zdało! Bystre masz oko, młodzieńcze! Jestem z ciebie zadowolony. Odrazu dostrzegłeś, że z każdej jaszczurki doktora wygląda... snob, że na każdym moim „rumbie“ stoi osieł! Ale co począć, skoro ja nie znam nic oprócz kształtów i wyobrażeń ziemi, a doktór ponad wszystko ukochał rozmaite płazy i gady! Zresztą... Alles Wurst und Pomade. Więc pomimo wszystko odwiedź nas, kochanie... Za kilka dni wyjeżdżamy! A teraz, gdyby tak her-ba-czen-ca... A co? Wszak powiedziałem wcale dobrze po chińsku?! Przyznać należy, iż zamieszkałeś daleko, panie Brzeski, i zmachaliśmy się, idąc piechotą, gruntownie... Nie piechotą gruntownie, ale... idąc gruntownie, to jest po błotnistym gruncie... Doktorze, uważasz: bajeczny kalambur! Muszę go sobie zapisać.
Topograf, gdy wpadł w swój żartobliwy, trochę wymuszony ton, mógł gadać bez końca.
— Bajesz! — wstrzymywał go doktór.
— Zazdrość ci? Niech sobie pobaję. Jedyna w życiu pociecha... — bronił się olbrzym.
Brzeski ruszył ku drzwiom. W samą porę zjawił się w nich „Władca Wrót Zachodnich“ i powitał znanych mu z ambasady gości uroczystym:
— Bo-na-jou-ra!
Za nim wszedł Czżan z imbrykiem i filiżankami na tacy.
— Co za pysz-na sta-ra wiech-cia! Cin! Cin! Cin! — witał się uprzejmie ze sługusem topograf, potrząsając mu przed nosem pięściami.
Kucharz spojrzał nań z uśmiechem, postawił naczynia i wytarł nos palcem.
— A więc niech kolega pamięta, że pojutrze wyjeżdżamy, i niech przybędzie na pożegnalną ucztę wieczorem... Całe ciało dyplomatyczne uczcić nas zamierza i kazało przez ambasadora prosić i pana!... A więc czekamy... Miło nam będzie... — mówił trochę smutno, trochę żartobliwie doktór, gdy w godzinę potym, po spożyciu obowiązkowej herbaty, goście wyruszyli z powrotem do domu.

XIV.

Odwiedziny dwuch ubranych w mundury Europejczyków miały przedewszystkim ten skutek, że rozmowy za parawanem stały się cichsze, że zasłony tam zaciągano staranniej, że ręka po imbryk wysuwała się lękliwiej i nikła szybciej.
Na podwórzu co chwila zjawiali się jacyś Chińczycy dla długich i tajemnych narad z Czżanem. Niektórzy usiłowali nawet wedrzeć się do mieszkania, ale Wań ich nie puścił.
— Niech łaskawy zamorski pan przebaczy głupotę ciemnym ubogim sąsiadom, którzy nie posiadają nic prócz ciekawości... Minie czas i zapomnienie wszystko pokryje! Zapomnienie kryje i cnotę, i występek, i sławę, i miłość i gniew... Zapomnienie podarunek bogów. Gdyby nie zapomnienie, świat pełen byłby smutków! — pouczał poważnie Siań-szen swego posmutniałego ucznia.
— Ale rozumie przecie mój dobry zamorski pan, że ciemnych Chińczyków musi dziwić, dla czego on wdział brzydki strój krajowy i uczy się trudnego chińskiego języka... Nawet ja, jego nauczyciel, nie wiem przecie tego...
— Jak to, Siań-szen?! Mówiłem wszakże, że udaję się do plantacji i fabryki herbaty mego wuja w In-kou... Dla tego uczę się po chińsku...
— Ta-ak!... Więc to istotnie prawda?! Myślałem, że łaskawy pan tylko tak sobie odpowiedział, aby uspokoić trwożne serce swego Siań-szena, ale że w rzeczywistości jest urzędnikiem albo wojskowym...
— Ależ nie!... Zostanę kupcem lub przemysłowcem!
— Cóż, i to niezgorzej! Można zarobić dużo pieniędzy!... — odpowiedział protekcjonalnie Chińczyk i podniósł dumnie głowę w swej urzędniczej czapeczce.
Zamyślony Brzeski nie zauważył tego i nie zrozumiał na razie, do czego stosują się uwagi nauczyciela, ale uśmiechał się, wdzięczny za jego życzliwość.
— Czy Ma-czży nie mógłby mię zaprowadzić jutro do katolickiej misji? — zapytał niespodzianie.
— Do misji katolickiej?! Tak daleko?... W takie błoto?!... Widzę, że pilny mój uczeń ważny musi mieć interes. Czy uczeń odebrał list z domu? — zapytał Wań przebiegle, a gdy Brzeski nic nie odrzekł, dodał ostrożnie: — Nie radziłbym obecnie daleko od domu odchodzić!... Ma-czży zajęty...
— Pójdę sam!...
Wań podniósł do góry rękę i brwi i już nie przeczył.
Propozycja barona wytrąciła Brzeskiego z równowagi. Opadły go wątpliwości różnorakie, myśli, pragnienia i różnorodne przeciwieństwa, z których sam nie był w stanie wybrnąć. Uczuł gwałtowną potrzebę pogadania o swych walkach z kimkolwiek i przypomniał sobie księdza Płońskiego.
Zastał go z książką w ręku w głębi misyjnego ogrodu.
Ksiądz przywitał go uprzejmie, radośnie prawie i wypytywał pieczołowicie o szczegóły z życia. Brzeski odpowiadał z roztargnieniem i zerkał niespokojnie na budynek misji.
— Widziałeś ojca Paola?
— Nie!...
— To może pójdziemy przywitać się?!
— Nie, ojcze... Chciałem prosić przedewszystkim... Czy nie poszlibyśmy przejść się na mury miejskie?! Nie byłem jeszcze — dodał, kiwając głową w stronę ciemnej ściany zębatej, widocznej za siatką ogołoconych z liści drzew.
— Ależ, owszem! To moja ulubiona przechadzka!
Wejście na mury okazało się w pobliżu i wkrótce ksiądz z młodym swym gościem, poprzedzani przez Ma-czży-ego, szli środkiem powietrznej, szerokiej na kilkanaście łokci ulicy. Gwar miejski tu nie dochodził, uroczystą ciszę naruszał tylko wiatr, szeleszczący trawami, wyrastającemi ze szczelin pomiędzy głazami. Stada siwych gołębi długo biegły przed idącemi, nim wystraszone zrywały się i nikły z obu stron za nizką balustradą, gdzie w głębokiej przepaści rozlewało się szeroko morze różnokolorowych, fantastycznie połamanych dachów. Ich żółta, purpurowa, sina, niebieska, zielona polewa, obmyta przez niedawne deszcze, lśniła obecnie w słońcu jak szmaty barwnej, srebrnej, albo złotej lamy, wetkanej w brunatne tło bezlistnych, zimowych ogrodów. Chmury, przesuwając się między słońcem a miastem, rzucały w przelocie na ten dachów kobierzec delikatne cienie, a stada gołębi kołowały nad nim, niby roje drobnych motyli. Z błękitnego szlaku mgły na skraju horyzontu strzelały w górę, podobne do perłowych obłoków, gmachy i rogate wieżyce świątyń Nieba i Ziemi.
Z przestworza dolatał chwilami dziwnie melodyjny świegot.
— To flety, przywiązane do skrzydeł gołębich... Prawda, jakie to podobne do śpiewu naszych skowronków.
— W Mongolji też są skowronki... — wyrzekł Brzeski poważnie.
Ksiądz Płoński uśmiechnął się.
— Zdawało mi się, żeś mi chciał coś powiedzieć, mój synu?
— Tak, proszę księdza. Nie mam się kogo poradzić. Ale opowiem chyba od początku? A może to będzie za długo? za... nudno? Może ksiądz czasu nie ma?
— Mów, dziecię moje! Jestem przecie z powołania doradcą i powiernikiem.
Brzeski spojrzał w młodą twarz księdza, z której biły jednak już przeżyte bóle wielkie. Głos kapłana brzmiał cicho i łagodnie i dziwnie serdecznie. Zaczął mu więc młodzieniec opowiadać o matce, o domku na syberyjskim przedmieściu, o Teodorze, o wuju, o swym uniwersyteckim marzeniu, wreszcie o wyjeździe do Chin, o niepowodzeniach wyprawy, o fotografie, doktorze, topografie, baronie... o sądzie, o ucieczce i uratowaniu wyprawy, i... o ostatniej propozycji barona.
— Odmówiłem. Ale może źle robię? Może nie mam prawa ze względu na matkę... Oni powiadają, że się świetnej wyrzekam przyszłości, że się to już nie powtórzy... że baron pierwszy się zwrócił, więc mi to ujmy nie robi.
Ksiądz patrzał na dachy obcego miasta, błyskające w słońcu, i słuchał uważnie.
— O jakiej mówisz przyszłości, mój synu?! Chcesz więc pojechać z niemi, żeby zostać uczonym badaczem, członkiem ich rozmaitych towarzystw? Czy zrozumiałem cię należycie? O, nie rób tego, synu! Za taką cenę matka twoja nie przyjmie dostatku! To tosamo, co samobójstwo!... Gdy zaczniesz pisać inaczej swe rodzinne nazwisko, umrze w tobie cząstka czegoś wielkiego, czego Bóg w nieprzewidzianych swych wyrokach uczynił cię drobnym wcieleniem... Myśl twoja, okuta obcemi dźwiękami, utraci skrzydła. Umrą uczucia oniemiałe, gdyż żyją one jedynie w wyrazach, słyszanych w kolebce. Będziesz miał chwile strasznej tęsknoty, albo gorzej jeszcze: staniesz się chodzącym grobem człowieka. Dużo mamy takich grobów i wciąż się mnożą. Prawda, że dzieje się im niezgorzej, że mają dostatek, uznanie, wygody, że praca ich jest łatwiejsza. Ale nie wierzę, nie wierzę w owocność pracy odszczepieńców. Synu mój, świat stoi ofiarą! Bóg stworzył ludy dla niewiadomych celów i zechciał, aby każdy przez lud swój służył ludzkości, a siła ludu w sercach jego obywateli. Nie szukaj cudzych progów, cudzych zaszczytów i cudzych bogactw! Zachowaj niepokalanemi cnoty przodków, oczyść z brudów, co się zbrukało w przeszłości, ale nie zamieniaj łachmanów własnych na łachmany cudze. Bądź sobą i nie wstydź się, żeś pozornie bezwładny! Cnotami staraj się górować nad innemi. Bądź czysty, bądź mężny, bądź dobry...
— O tak, ojcze, chcę być dobrym...
— Okoliczności zapędziły cię tutaj. Może z czasem zostaniesz naczelnikiem, dyrektorem fabryki wuja. Nie ciemięż krajowców! Niech imię twoich rodaków łączy się w wyobraźni cudzoziemców zawsze ze szlachetnym i wzniosłym obrazem. Był czas, kiedy tak było. Ale przedewszystkim, skoro tylko będziesz mógł, wracaj do swoich! Tam niwa twoja...
— A?... Aha??! — bąknął Brzeski, ale zmieszany nie skończył pytania.
Po bladych wargach księdza przewinął się smutny uśmiech.
— Domyślam się, o co chcesz się spytać, mój synu. Jam z Poznańskiego. My, duchowni, jesteśmy jak żołnierze. Nie chciałem pomagać niszczyć kwiatów Bożych i znalazłem się... tutaj. Bliżej czy dalej mała różnica, skoro nie wśród swoich. Gorzej, że nie wierzę w nawrócenie Chińczyków. Handel i polityka wykopały niezgłębioną przepaść między temi duszami a nauką Chrystusa. Niema okropniejszej rzeczy nad stosunki, w których słowa miłości stają się narzędziami ucisku i zdzierstwa!
Szli wciąż przed siebie, spędzając po drodze czeredy siwych gołębi. Z małych budek strażniczych, stojących co paręset kroków, wychodzili żołnierze lub ich żony i, uczciwszy przechodniów wstrząśnięciem pięści, przyglądali się im długo uważnie.
Brzeski słyszał, jak szeptali:
— Cudzoziemcy... chrześcijanie... Co oni tu robią!...
— Wracaj, chłopcze, wracaj...
— Istotnie, ojcze, wracajmy. Poznali nas i śledzą...
— Nie o tym mówię powrocie. Ale... doprawdy idą za nami. Nigdy mi się to nie zdarzało.
— Tam, bliżej misji, są oswojeni. Rozmawiając, zaszliśmy w odległą dzielnicę. Hej, Ma-czży, wracamy!... — krzyknął po chińsku.
Chłopak, przewieszony przez balustradę, śledził pilnie, co się dzieje z rzucanemi przezeń kamykami, i nie słyszał wołania.
— Ma-czży... — krzyknął Brzeski raz jeszcze.
— Ma-czży!... — powtórzył uprzejmie idący za niemi żołnierz. — Przyjemną jest przechadzka na murach. Tu cicho i niema kurzu! — zwrócił się do Brzeskiego.
— O tak! — potwierdził młodzieniec i dał mu drobną monetę.
Ojciec Paolo przywitał ich na progu misji.
— Słyszałem, słyszałem, młodzieńcze... Winszuję i życzę powodzenia... Jedziesz z baronem?!
— Nie, ojcze, zostaję w Pekinie. Będę się uczył.
— Owszem, owszem... pięknie! Baron podobno daleko się wybiera?! Co? Mówiono mi, że mu polecono szukać drogi dogodnej dla wytknięcia kolei żelaznej, która przejdzie w krótkim czasie przez Tybet i Azję Mniejszą, aż do Bosforu. Wspaniały pomysł! Mógłbyś, młodzieńcze, z czasem korzystną przy tej kolei uzyskać posadę, ale skoro przekładasz naukę...
— Nic nie słyszałem o żadnej kolei!
— Pojmuję i pochwalam... dyskrecję. A co to za mały Chińczyk?
— To syn mego gospodarza, Ma-czży...
— Duży już chłopiec. Słyszałem, że Wań ma dzieci, ale mi mówił, że małe... Czy chodzisz, chłopcze, do szkoły? — wypytywał dzieciaka, gładząc go po buzi.
— Chodzę...
— I czego się uczysz?
— Zacząłem „Księgę Trzech Wyrazów“.
— Oho! Sprytny, widzę, jesteś chłopaczek! A ojciec twój kiedy w domu bywa?
Ma-czży spojrzał na misjonarza z pod oka.
— Ojciec... wciąż... pisze! — odrzekł z niechęcią.
Ojciec Paolo dał mu cukierek i odesłał do kuchni.
— Idź, idź!... Tam dadzą ci jeść!...
Brzeskiego poprowadził misjonarz do siebie, nawiązując przerwaną o kolei żelaznej rozmowę.
Zauważywszy jednak, że młodzieniec niechętnie mówi o tym przedmiocie, zmienił natychmiast rozmowę.
— Jakże się pan urządził i co pan porabia?.. Czy dobrze panu u starego grzesznika Wania?...
— Owszem, dobrze!... Jedynie, że mieszkanie zimne... Będę musiał całkowicie przenieść się do pokoju Siań-szena, co ma swe niedogodności...
— Zapewne. Mieszkać razem z Chińczykami nieprzyjemnie, zbyt są niechlujni...
— Prócz tego tam... kobiety! — wtrącił, rumieniąc się, Brzeski.
Ojciec Paolo spojrzał nań i zamyślił się. Zamyślił się i Brzeski. Przykro mu było, że Ma-czży-ego, którego lubił, nie wzięto do pokoi, lecz odesłano do kuchni. Nie śmiał jednak spytać się o to.
— A Siań-szen?... Jakże on?... Co porabia?
— Siań-szen wciąż zajęty. Spokojnym i poczciwym wydał mi się człowiekiem...
— Istotnie spokojny on i poczciwy i nawet... co ważniejsza... pobożny!... Ale ma bardzo wielką wadę: żonę pogankę!
— Jak to pogankę?
— A tak — poganka i nic na to poradzić nie można — westchnął misjonarz. Pochodzi ona ze znakomitej rodziny i Wań boi się jej... W rzeczywistości ona całym domem zarządza. Czyż pan tego nie zauważył? Co chce robi z Waniem, bałamuci go, a ten, osieł, słucha jej, wierzy i łże, łże wszystkim i na wszystkie strony... Naprzykład, wiedziałem, że ma syna i córkę... Córek Chińczycy nie posyłają zwykle do szkoły, uczą w domu, ale chłopca żądałem oddawna, żeby oddał do naszej szkoły misyjnej... Odmawiał stale: mały, zbyt mały... A teraz widzę, co to za „mały“... Chodzi do chińskiej uczelni i już księgę Trzech Wyrazów wbijają mu do głowy... przeklęci poganie!
Brzeski próbował bronić swego Siań-szena, że chodzić chłopcu do szkoły misyjnej daleko, że Siań-szen ubogi i nie ma na odzienie, na strawę dla syna... Ojciec Paolo kiwał znacząco głową:
— Wszystko to prawda, ale poza tym dostrzegam tam i co innego. Twój Siań-szen stary grzesznik. Był on przed laty urzędnikiem i to dość znacznym; zarządzał miastem powiatowym w Mongolji. Ale brał łapówki, kradł i wygnano go stamtąd. Wrócił do Chin, zamieszkał w stolicy w oczekiwaniu powrotu do łaski i urzędu... Czeka dotychczas... Bez pieniędzy trudno w Chinach o posadę.. Tu za te rzeczy trzeba drogo płacić... Tymczasem Wań goły jak szczur... Nędza go żre!... A szkoda, gdyż pobożny i... posłuszny! — dodał w zamyśleniu misjonarz.
Brzeski nie odpowiedział. Nie znał się na tych sprawach i mało go one obchodziły. Zrozumiał jedynie, że nawracanie Chińczyków rzecz dla rozmaitych powodów niełatwa.
Późno wieczorem wracali Brzeski z synkiem Wania do domu. Hojnie i uprzejmie podejmowano ich w misji cały czas. Mimo to, obu im było jakoś nieswojo i obaj milczeli, rozważając w duszy usłyszane tam zdania.
— Jak myślisz, dobry mój panie: czy ten mnich nie będzie bił mego ojca? — zapytał niespodzianie Ma-czży już u wrót domu.
— Kto?... Ojciec Paolo? Niemądry chłopcze, toć on bardzo miły i dobry... Zacóż miałby was bić?
Ma-czży nie odpowiedział, ale podejrzliwie spojrzał na Europejczyka i czmychnął nosem.

XV.

Baron odjeżdżał.
W ambasadzie skorzystano z okazji i urządzono na cześć wyprawy uroczysty obiad pożegnalny.
O wpół do siódmej biesiadnicy obsiedli duży stół podłużny.
Sześć ogromnych bukietów tworzyło pośrodku stołu śliczny, przejrzysty żywopłot. Białe kielichy lilji mieszały. się tam z płomiennemi językami dziwacznie podartych tulipanów, nawpół rozwiane korony żółtych i ponsowych róż wychylały się z bladych azalji, strzępiaste złocienie i ogromne goździki splatały się w uroczy deseń z drobnolistnym kwiatem pomarańczowym i aksamitnemi ząbkami tuberoz. Dzieliły je nikłe wytryski traw i kłosków, a łączyła żywa zieloność podszycia z paproci i wawrzynu.
Półkola blado-różowych wstążek, zwisających z trzech wysokich srebrnych kandelabrów, łączyły w jeden rząd kwiaty i światło.
Z obu stron kwiatowej przegrody ciągnęły się szeregi karafek i smukłych amfor o tęczowych błyskach, wznosiły się podstawki z piramidami żółtych, rumianych i fijoletowych owoców; wreszcie przed każdym przyborem kupił się tłum różnobarwnych i rożnokształtnych kielichów, stały szklanki z wachlarzami serwet, wstawionych w nie jak bukiety.
Obok talerzy, słabo odrzynających się od śnieżnego obrusa połyskiem i nitką złocenia, lśniły się w równych odstępach srebrne sztućce, jak kawałki polerowanego lodu. Każdy biesiadnik miał przed sobą ślicznie emaljowaną solniczkę japońską, podobną do liścia, na którym nocą usiadły świetlaki; przed każdym leżała wiązka goździków, tuberoz i bladych bławatków. Pachniało kwiatami i drogim winem. W seledynowej poświacie elektrycznej, wysoko podniesionej lampy kładły się od przedmiotów na stole niepewne, drżące cienie, podobne do cieni zimowego dnia. U stropu, powyżej lampy, wisiał nieruchomo wieniec z ogromnych wachlarzy w bambusowych obręczach, powiewnych jak skrzydła bajecznych motyli.
W dole pod niemi, w blaskach ześrodkowanego światła, w lekkich, wonnych oparach, unoszących się z roznoszonych półmisków, wianek jasnych kobiet i czarno ubranych panów gwarzył wesoło i brzęczał srebrną zastawą.
Z mocno wyciętych sukien pań wyłaniały się, jak pąki z twardych łodyg, okrągłe piersi, ramiona i szyje jak marmur, białe, miękkie jak aksamit, ciepłe jak przepojony słońcem owoc brzoskwini. Na różowych twarzach drgały w uśmiechach oczy i usta, podobne do płatków kwietnych, zwilżonych rosą, podczas gdy mężczyźni z poważną elegancją wznosili myślące twarze nad sztywnemi gorsami swych krochmalonych koszul. Gwar rozmów angielskich, francuskich, niemieckich, włoskich, krzyżował się w uprzejmej mieszaninie. A z tyłu, poza plecami biesiadników, w głębi pokrytej chłodnym zmierzchem jadalni, snuła się cicho i zręcznie służba chińska w białych ubiorach. A jeszcze dalej z pod ścian wyzierały kanciaste pudła ciemnych kredensów, bielały smukłe wazy porcelanowe, błyskały starożytne, dziwaczne, pokręcone bronzy chińskie na hebanowych podstawkach; płonęło złoto i purpura jaskrawych malowideł krajowych.
Brzeski siedział obok topografa, milczący, chmurny i skubał zawzięcie rąbek obrusa. Na co on tu? Komu potrzebna jego obecność? Zmagał się z własną nieśmiałością, która go drażniła, ale uczucie silniejsze od rozumowania chwytało go za gardło.
Europejski surdut, od którego był odwykł, i fałszywy warkocz zwinięty w krążek na ogolonej głowie, wytrącały go do reszty z równowagi. Dostrzegł kilka spojrzeń ciekawych, rzuconych dyskretnie w jego stronę, i bał się, że lada chwila zwróci się do niego ktokolwiek z szeregiem zapytań w obcym, niezrozumiałym języku. Gdy więc zagadał do niego topograf, chrapliwy bas poczciwca wydał mu się anielską muzyką.
— Chmurzysz się, chłopcze!... Taki odważny, a boisz się ludzi, jedynie dla tego, że są lepiej od ciebie ubrani!.. Wstydź się! Spojrz na nich śmiało, jak w stepie!... Bierz za miarę serce, ono wszystkich równa. A najlepiej pluń, jak ja, gdyż nic nie poradzisz. Pokochaj jakiś hjeroglif chiński, jak ja pokochałem ziemi wypukłości...
Brzeski nie wiedział, czy śmiać się, czy gniewać.
— Pan bo zawsze... — zaczął z wyrzutem.
— Zdrowie twoje! Pij!... — przerwał już swoim głosem topograf. — Warteś zbawienia. Dzięki tobie w łeb wzięły „prawa stepowe“ i czeka nas świetna mapa. „Sas“ skapcaniał zupełnie. Doktorowi pozwolił zabrać górę bibuły i morze spirytusu. O ile go nie wypijemy, dostanie się wszystkim zwierzom, po parze każdego posadzimy do słoja, jak Noe w arce... Pij, chłopcze, nie żałuj: wino poselskie. Zamiast żeby je wypił jaki... ornament, niech je lepiej wypiją ludzie. Zdrowie twoje! Zostań, o ile się da, takim, jakim jesteś i módl się czasem za moją duszę. Chiny badaj... do gruntu. Wiedzie ci się. Widziałem ślicznego buziaka w oknie twego gospodarza. Ale nie daj się uwikłać... Wracaj... — gadał stary włóczęga z tkliwością.
— O, wrócę! Stanowczo wrócę!... Wiem, co pan chce powiedzieć: przez lud swój dla ludzkości! — żywo wstawił Brzeski.
— Co? Dla ludzkości?! Ach, nie! To jakaś głęboka filozofja! Nie mój towar. Wracaj, gdyż... podłe tu życie! W sekrecie ci powiem, że choćby ci się działo jak najlepiej, tęsknić będziesz jak pewien twój znajomy, a umierając, żałować będziesz, że nie własnym żyłeś życiem. Był pies, łapał pies, zdechł pies, niema psa... Nadomiar... o, zgrozo!... szelmy Azjaci... nie myją się nigdy i źle życzą... nieprzyjaciołom swoim! Każdy potrzebuje co najmniej łut mydła i funt cnoty. Ze względu na ogromną ich liczbę, utworzy to wcale pokaźną sumę... Dostawców aż nadto! Gotowiby dołączyć wiele innych rzeczy, ale... keine Civilisation und... (brak cywilizacji i...) wcale wdzięczności! Zostaw to innym. Wszystko proch marny i w proch się obróci. Pamiętasz tego Mongoła w piaskach z wyszczerzonemi zębami? Wszyscy pomrzemy... Więc pijmy tymczasem wino poselskie, abyśmy mieli co w łzy zamieniać... Krokodyle gody w Kanie Galilejskiej!... Rozchmurz, chłopcze, buzię, pij i gadaj... o sobie!
Brzeski poweselał i rozczulił się. Poczuł gwałtowną potrzebę wyrażenia życzliwości, popieszczenia, choćby słowami, tego ogromnego, steranego, samotnego mężczyzny.
— Może już nigdy nie... — bąknął wzruszony.
— O sobie, o sobie, kawalerze... — przerwał wesoło topograf.
Brzeski uśmiechnął się, wypił kielich wina i zaczął opowiadać o swym gospodarzu, o Ma-czżym, o Czżanie z wiecznie brudnym nosem, o głosach za parawanem pykaniu fajeczki.
Topograf słuchał uważnie.
— Źle! — rzekł wreszcie.
— Co złego? — przestraszył się Brzeski.
— Nic nie mówisz o... dziewczynie!
— Nic nie mówię, bo nic nie wiem. Nie widziałem jej!
Zarumienił się wszakże pod wzrokiem topografa, jak wiśnia. Szczęściem, zaczęto wstawać od stołu. W zamęcie zawładnęły topografem jakieś panie, które jednocześnie okazały ochotę i na Brzeskiego. Przez chwilę groziło mu niebezpieczeństwo, że stanie się „punktem ciążenia“ poselskiego obiadu, mnogie pary ciekawych oczu zwróciły się ku niemu, ale zdążył wymknąć się w porę.
Wywołał doktora i topografa do przedsionka, uściskał ich serdecznie za szyję i ruszył do domu, kryjąc łzy.
Towarzyszył mu sługa Chińczyk z latarnią. Miasto spało już, pogrążone w wilgoci i mroku. Woda chlupała idącym pod nogami, lgnęli w błocie co krok, choć doświadczony przewodnik pilnował ścieżki, umiejętnie wyszukując jej przy mdłym świetle latarni, wśród czarnych jak atrament kałuż. Szli jeden za drugim, przesuwając się ostrożnie pod ścianami, wzdłuż zamkniętych sklepów i opuszczonych straganów. Czasami nad głowami ich w błędnych promieniach latarni zaiskrzył się złocony szyld, lub wypłynął z mroku czerwony znak handlowy.

Czasami mignęła gdzieś żółta gwiazda latarki spóźnionego, jak oni, przechodnia. W miarowych przerwach głucho klekotały w oddali drewniane gongi stróżów nocnych. Czym kierował się sługa Chińczyk w wyborze drogi, Brzeski nie wiedział, gdyż z wyjątkiem niewyraźnych, czarnych plam budowli i jaśniejszego od nich, zachmurzonego nieba, oko jego nic nie rozróżniało przed sobą.
Przed nim stała mara...

Nagle przewodnik zatrzymał się, podniósł latarkę do góry i krzyknął. Przed nim stała mara, kościotrup, ubrany w pęki słomy, zwisającej od szyi wzdłuż ciała, jak strzecha.
Nim Brzeski zdołał mu się przyjrzeć, wysunął się z ciemności drugi kościotrup zupełnie nagi i uchwycił we wstrętne swe piszczele tłumoczek z jego europejskim ubraniem, poczym obaj znikli.
— Żebracy... — pewnie trędowaci! — szepnął z przerażeniem Chińczyk. — A co? mówiłem, że lepiej nie chodzić po nocy! Doprawdy, nie wiem, jak wrócę do domu!
— Zanocujesz u nas. Trędowaci?... To tu są trędowaci? — spytał z odrazą Brzeski.
— A są. Tylko im niewolno wchodzić do miasta. Mieszkają na cmentarzach. Dobrze, że nie poznali cię, że nie spostrzegli, żeś cudzoziemiec, bo jeszczeby nas wysmarowali swym gnojem. Myślą, że w ten sposób oddadzą swą chorobę innym, daleko...
Nazajutrz dowiedział się Brzeski, że w czasie jego nieobecności był u Wania ojciec Paolo. Wań ze skromnie zesznurowanemi ustami pisał skwapliwie przy swoim stoliczku; zato za parawanem dzień cały rozbrzmiewały mamrotania i przekleństwa. Długa, zgrabna rączka nie ukazywała się już wcale, gdyż parawany przesunięto w ten sposób, że można było przejść do płyty kuchennej, nie ukazując się zupełnie oczom siedzących przy stole.

XVI.

Deszcz i mokre śniegi z porywczemi wiatrami zrobiły swoje. Dach w mieszkaniu Brzeskiego zaczął gęsto przeciekać, rozmokły papier w oknie też w wielu miejscach popękał. „Władca Wrót Zachodnich“ nie myślał wcale o reparacji.
— O, w naszym mieście w zimie bywa zimno! przytakiwał, gdy lokator skarżył się mu na chłód i wilgoć po nocach. — Cóż dopiero musi się dziać w waszych północnych krajach?
Na opowieści Brzeskiego o urządzeniu ogrzewaniu mieszkań europejskich odpowiadał stale z wyszukaną grzecznością:
— Wysoki umysł zamorskich ludzi umie zapobiegać nieszczęściu!
Ale ani o piecyku, ani nawet o fajerce już nie wspominał. Gdy wreszcie, doprowadzony do ostateczności, Brzeski powiedział mu stanowczo, że nie myśli dłużej mieszkać w mokrej i zimnej dziurze, i zażądał od niego, aby poszedł zobaczyć, co się tam dzieje, Wań wszedł do mieszkania, pokiwał głową, jak gdyby ujrzał rzecz zupełnie niespodziewaną, i zaproponował młodzieńcowi, żeby... tymczasowo, nim poprawią dach i postawią... fajerkę, przeniósł się do nich, do kuchni.
Chłopiec już dawno wpadł był na ten pomysł i nie podał go sam jedynie ze względu na podejrzliwość Chińczyka. Nie chciał zmieniać nauczyciela i wątpił, czy znajdzie innego, któryby z wykształceniem chińskim łączył pewną znajomość języków i obyczajów europejskich. Niezwłocznie więc przeniósł swe łóżko i umieścił w kącie względnie najsuchszym i najcieplejszym, niedaleko pieca. Lepszy znajdował się chyba za parawanem, dokąd odprowadzała z pieca ciepło duża rura gliniana.
Brzeski był ciekawy, co poczną teraz kobiety; przypuszczał, że nareszcie pani i panna Wań będą zmuszone ukazać się jego oczom; ale one nie ukazały się i tylko parawan, przesunięty jeszcze dalej ku środkowi pokoju, ogarnął pół pieca i połowę drzwi. I nic nie zmieniło się w obcowaniu z nim krajowców, prócz tego chyba, że obecnie wciąż miał uszy pełne chińskiego gwaru, że nie miał się gdzie przed nim schować. Robił więc szybkie w języku postępy, tymbardziej, że Wań mniej pisał, a więcej mu czasu poświęcał.
Za parawanem rozlegały się te same szmery, ostrożne kroki, brzęk naczyń, śmiech tłumiony, furkot wrzeciona, opryskliwe wykrzykniki, łagodne odpowiedzi i ciche pykania fajeczki, a niekiedy tajemnicze narady z Czżanem w nieobecności Wania.
— Co to jest, kucharzu? Dla czego tak mało grochu? Mięsa wcale nie widać? Przecie pieniędzy dałem ci tyle co zawsze?.. — gniewał się na Czżana „Władca Wrót Zachodnich“ wobec niezwykle skąpego obiadu.
— Grochu kupiłem na miarę dosyć, ale... szelma sklepikarz namoczył go wodą. Okazał się napęczniały — tłumaczył się Czżan.
— Dla czego kucharz kupił? Czy kucharz nie ma oczu?...
— Ogromnie wszystko podrożało na rynku. Przyjechał pewnie do dworu jaki znakomity wasal i wielka jego świta wykupiła produkty.
— Proszę kucharza, żeby nie kupował nic tam, gdzie kupują znakomitości.
— Zgoda! — odpowiadał pokornie sługa.
Ale po niejakim czasie rozmiary obiadów znowu stopniowo malały.
— Cóż to? Znowu jaki znakomity wasal?...
Czżan bezradnie wznosił ramiona.
— Co wy ze mną wyrabiacie?! — krzyczał Wań. — Nowy Rok nadchodzi, roboty coraz mniej, żadnych oszczędności, pieniądze płyną jak woda. I nic niema, nic w domu niema! Jak u najuboższego tragarza!
— Przestań, gdyż od tak wielkiej liczby słów w głowie mi się mąci! — odpowiadała mu chrapliwie z za parawana pani Wań.
— Okradacie mię do spółki z tym starym djabłem, którego, widzę, będę zmuszony wypędzić.
— Okradacie?.. O dolo moja!... O nieszczęście mojego życia!... Czyż nie jestem panią, córką wysokiego rodu? Czyż bracia moi nie bywali gubernatorami? Niewdzięczniku, czy bez ich pomocy zostałbyś, czym byłeś?... Już zapomniałeś! Przecież w nadziei, że siostrę ich, a matkę twego syna, otoczysz należnym dostatkiem, wyrobili ci miejsce w Mongolji. A teraz!... „Okradacie!...“ Kogo okradamy? Okradłeś mię z młodości, z wdzięków! Wszak nie ja, lecz ty byłeś wypędzony ze służby za bezmierny rabunek. Ściągnąłeś podejrzenie na moich braci i zmuszasz teraz siostrę ich żyć w nędzy, odmawiasz jej wszystkiego! Nie mam męża, nie mam dzieci, inaczej nie cierpiałabym tak strasznie... Oni znaleźliby możność ulżenia swej starej matce, oraz żonie z wysokiego rodu!... O, nie, ja nie mogę znieść tego dłużej i gotowa jestem na tysiąc śmierci wszelkiego rodzaju!
Po tej groźbie Wań milkł zwykle i zwracał się do Brzeskiego z żałosnym uśmiechem:
— Fem-mé... viei-illé... méch-an-té... (stara kobieta zła!) — mruczał mocno zchińszczoną francuzczyzną, a najczęściej wynosił się niezwłocznie za drzwi.
Ale kiedy w domu dawał się czuć znaczniejszy przypływ pieniędzy, słodki dym opjum rozpływał się w miarowych odstępach po mieszkaniu i następowały okresy błogiego spokoju. Wtedy „Władca Wrót Zachodnich“ brał wieczorami książkę z półki i czytał przy świetle nafcianej lampy Brzeskiego opowieść o przygodach „bohaterskiego studenta Tie Czżun-ju i pięknej, wiernej Szuj Pin-siń“.
Mały Ma-czży opierał się łokciami na stole i nie spuszczał z ojca rozgorzałych oczu; stary Czżan przysiadał na piętach pod ścianą, skąd robił kiedy niekiedy cnotliwe, pełne zdrowego rozsądku uwagi, wreszcie parawany odsuwały się nieco i do jednostajnego furkotu wrzeciona przyłączały się niekiedy tłumione wykrzykniki zachwytu lub oburzenia kobiet.
Koło Bożego Narodzenia Brzeski odebrał list od matki.

„Synu mój, dziecko ukochane! — pisała staruszka. — Jakże strasznie daleko odbiegłeś ode mnie! Co porabiasz i gdzie się obracasz? Co za męka tak długo nic nie wiedzieć o tobie! Wyglądam listu jak zbawienia, a skoro przyjdzie, to zawsze taki króciuchny i tak mało piszesz o sobie. Pisz wszystko, mój gołąbku, mój sokole... Spłakałam się, kiedym przeczytała, że musiałeś przebrać się za poganina i nawet warkocz przyczepić. Jakże łatwo w takim kraju duszę zgubić! Podkrada się to, jak złodziej. Z początku czujemy wstręt do obcych obyczajów, potym wszystko nam jedno, a wreszcie sami ich nabywamy. Czy aby, synu, modlisz się choć raz na dzień? Pisałeś, że nauczyciel twój jest chrześcijaninem, ale wyznaję, że nie wierzę w chrześcijaństwo człowieka, który nosi kobiecy ubiór i zaplata warkocze. Nic mi też nie piszesz, czy ma córkę i jaką ma żonę: stara czy młoda, brzydka czy ładna?... Drogie dziecko, wróć czysty, nieskalany. Modlę się zawsze o to do Pana Boga. Chwilami czuję straszny żal do wuja, że taki projekt dla ciebie obmyślił. Wracaj, ach, wracaj, wracaj, jak można najprędzej. Już ja myślałam nad tym, co ci ksiądz Płoński powiedział, i umyśliłam, że po przyjeździe do kraju kupimy gdzie pod miastem kawałek ziemi i uwijemy gniazdko już na stałe. Ożenisz się i będą wnuki moje małemi nóżkami wydeptywać dróżki w sadzie, jak ty wydeptywałeś w tym ogródku, który teraz uprawiam. Teodor pije i za mieszkanie nie płaci, ale poczciwy jak zawsze...“
Stary Czżan przysiadał na piętach pod ścianą...

List był długi, pełen szczegółów, wzruszył i rozmarzył Brzeskiego. Miał ochotę pobiec z nim do księdza Płońskiego, ale musiałby zmarnować dzień cały, więc odłożył do świąt. Uczył się pilnie po chińsku, po angielsku, studjował dzieła o Chinach, o ich handlu i uprawie herbaty.
Czas ubiegał jednostajnie, cicho, ale chyżo. W domu Wania oswojono się z nim zwolna; z za parawana znowu migać zaczęły ręce i nawet głowy kobiece.
Zbliżał się Nowy Rok, największe z chińskich świąt narodowych. Przygotowywano się do niego i w domu Wania. W wigilję pierwszego nowiu, pierwszego zimowego miesiąca, wymieciono starannie izbę, starto wszędzie kurz i wszystko pięknie ubrano żywemi kwiatami; sam gospodarz przyniósł ich z targu cały kosz. Na ołtarzu przodków umieszczono w wazach pęki róż, kamelji i rozkwitłych gałązek kwiatu pomarańczowego, dostarczanych do stolicy z odległego Południa.

Wśród bukietów stanęły półmiski z owocami i jadłem ofiarnym, kolorowe świece z drzewnego wosku i duże, pachnące trociczki. Całą noc płonął ogień w kuchni i syczał tłuszcz, w którym smażono placuszki, mięsiwo rozmaite, ryby i warzywa; kobiety nie kładły się spać wcale. Dzień świąteczny rozpoczął się odczytaniem kilku ustępów z księgi familijnej Waniów, spaleniem kadzideł i świec ofiarnych, oraz długich, złoconych papierków z rysunkami różnych przedmiotów. Na ową chwilę parawan się rozsunął i w przejściu stanęły kobiety. Brzeski słyszał ich ruchy i szepty, ale w czasie obrzędu nie śmiał się obejrzeć, a gdy to później uczynił, one już znikły.
Na ozdobionych flagami ulicach roiły się tłumy ludzi...

Dzień był śliczny. Słońce złotą falą zalewało papierowe okno mieszkania. Spadły śnieg potęgował blask słońca.
Po obiedzie mężczyźni włożyli na uszy futrzane futerały i wyszli na miasto. Ma-czży, rozumie się, towarzyszył ojcu. Na ozdobionych flagami ulicach roiły się tłumy ludzi; płynęły one przeważnie w jednym kierunku, niby skłębione potoki niebieskiego nankinu, unoszące na swej powierzchni tysiące uśmiechniętych, wrzeszczących głów, czerwonych wachlarzy, pstrych parasoli, dziwacznych kolorowych latarni i znaków. Głosy dzwonów i głębokie dźwięki olbrzymich gongów miedzianych, głusząc wrzawę ludzką, płynęły górą ponad miastem, gdzie wiał lekki wietrzyk, gdzie trzepotały się niezliczone chorągwie i przelewał się blask słońca.
Brzeski utonął z towarzyszami w tym tłumie. Rozweselił się i ze szczerą przyjemnością uczestniczył w procesji „Wielkiego Smoka Powodzenia“, tańczył, śmiał się, krzyczał narówni z innemi i potrząsał girlandami kwiatów, które kazano mu trzymać. Wieczór spędzili w teatrze, gdzie dziwadła „Ziemi, Wody i Nieba“ przeszły przed niemi w przedziwnym korowodzie. Gdy wracali do domu o północy, ulice oświetlone latarniami i buchającemi w rozmaitych miejscach bengalskiemi ogniami, pełne kołyszących się chorągwi i festonów, wyglądały jak bajeczne szpalery z ogromnych płomienistych kwiatów, miotanych wiatrem. Co chwila tryskały nad tłumem i ginęły wśród gwiazd sypiące iskry rakiety, a pod nogami co krok pękały hałaśliwe petardy. Śmiech, wrzawa, śpiew, głośna muzyka nie milkły noc całą.
Przez ten czas pani Wań wraz z córką przyjmowały odwiedziny przyjaciółek i krewniaczek. Zjedzono góry słodkich ciastek, konfitur, cukierków i wypito niezliczoną moc filiżanek herbaty.
Brzeski poczuł, że nigdy jeszcze nie zlał się do tego stopnia z otoczeniem, jak w czasie tych uroczystości. I to, co uważał za śmieszne i niemądre w zwyczajach Chińczyków, wydało mu się właściwym i poetycznym.


XVII.

Wkrótce po świętach odwiedził ich ojciec Paolo.
Przybył znużony i przemokły na ulewnym deszczu.
— Pogańska pogoda! A przecie gdy wyszedłem, było ładnie... Gdzie Wań? — spytał, rozglądając się po mieszkaniu i siadając ciężko na krześle.
— Niema go; wyszedł na miasto od samego rana.
— Hm! A często tak wychodzi?
— Wychodzi. Obecnie często. Przedtym pisał.
— Pan, widzę, mieszka razem z niemi w tymsamym pokoju? I oddawna? Czy tu panu wygodnie? — zwrócił się do Brzeskiego.
— W moim pokoju dach zacieka...
— To co innego! Aa... to co?.. Jakże pan znosi te ich... obrządki! — kiwnął głową w stronę ołtarza przodków. — Jak pan czas spędza?... Co pan robił w święta? Dla czego nie byliście z gospodarzem w kościele?
Brzeski zmieszał się. Nie przyszło mu to do głowy, ale czuł, że i matka zadałaby mu to samo pytanie, i było mu przykro.
— Daleko... — próbował tłumaczyć się.
— Daleko?!... Do Pana Boga daleko!? Sapristi! — krzyknął Włoch, błyskając oczyma. — Myślałem, że mi pomożesz w nawróceniu tych pogan, że kiedy zamieszkasz u nich, pociągniesz ich swoim przykładem, ale widzę, że sam jesteś jednym z nowoczesnych bałwochwalców i może nawet nie modlisz się codzień...
Zła francuzczyzna ojca Paola, którą Brzeski ledwie nawpół rozumiał, bardzo osłabiła siłę jego przemowy. Ale pytanie z listu matki: „czy aby modli się choć raz na dzień?“ powtórzone przez misjonarza, wzruszyło chłopca. Wierzył w Boga, kochał słodki obraz Chrystusa, ale nigdy nie był nabożnym. W domu spełniał wzorowo praktyki religijne przez miłość dla matki; po wyjeździe modlił się istotnie raz tylko: w ową noc pamiętną... wśród piasków Mongolji. Nie czuł potrzeby modlitwy, a modlitwę ustami uważał za uwłaczającą pojęciu Przedwiecznego.
Dzięki listowi matki, może udałoby się ojcu Paolemu nawrócić go do przyzwyczajeń dzieciństwa, gdyby zakonnik nie był oszołomił odrazu młodego grzesznika zbyt szczegółowym opisem rozmaitych pułapek, stawianych przez djabła duszom niewinnym, oraz nie znużył go wyliczaniem malowniczych, ale przykrych okoliczności, towarzyszących pobytowi w piekle potępieńców.
— Czy ksiądz Płoński już wyjechał? — przerwał porywczo młodzieniec długie włosko-francuskie kazanie.
— Czy wyjechał?!... — odpowiedział mnich, zdumiony niespodzianym pytaniem. — Widzę, że nie mam tu co robić. Niech Wań przyjdzie do mnie w tych dniach!... — dodał, przeżegnał się głośno i wyszedł.
Brzeski chciał go zatrzymać, ale nim znalazł odpowiedni wyraz, już sandały misjonarza dudniły po kamiennych płytach podwórka.
— Poszedł... Skrzyczał go i poszedł... Bardzo machał rękoma... Okropny bonz!.. — szeptano za parawanem.
Brzeski był szczerze zmartwiony wypadkiem. Po wyjeździe topografa, doktora i księdza Płońskiego, nieporozumienie z ojcem Paolem zrywało ostatnią nić żywszą, łączącą go z kolonją europejską. Postanowił pójść razem z Waniem i księdza przeprosić.
— Co się stalo? Co się stało? Co za wielka nieprzyjemność? — pytał zaniepokojony opowiadaniem żony i córki „Władca Wrót Zachodnich“.
— Nic się nie stało. Ojciec Pa chce się z Siań-szenem zobaczyć.
Wań uderzył się rękoma po biodrach i znikł za parawanem, gdzie półgłosem jął coś żonie wyrzucać. Rozmowa skończyła się kłótnią.
— Choć jesteś stary, ale pod wpływem zabobonu Je-su stajesz się zupełnym bydlęciem. Zapominasz o czci dla przodków, przeszłości i pochodzenia. Któż będzie modlił się za nas i czcił nasze imię rodowe, jeżeli jedynego syna naszego uczynisz takim niedowiarkiem, jakim sam jesteś?... Jeżeli chcesz koniecznie ginąć bez śladu, to giń sobie, ale ja... Czyż nie z wysokiego wziąłeś mię rodu? Czyż bracia moi nie byli gubernatorami?! Chcesz, abym udała się do tego katolickiego mnicha, pogadała z nim sama? Mówisz, że on tego żąda!... Śmiesz przypuszczać, że ja, wnuczka człowieka, który własnym kosztem wybudował most na rzece Chuan-cho, będę rozmawiała z obcym mężczyzną?! Potworze!... Zostałam wychowana według starych, zacnych prawideł i nie złamię ich, nie!... A ty, ty!... Nietylko nie dostarczasz mi należnych żonie wygód, ale lżysz mię i chcesz pozbawić nawet mą duszę opieki i modlitw syna... Nie... Wolę ponieść wszystkie rodzaje śmierci, niźli oddać dziecko do przeklętej ich szkoły!... Patrzysz z zimną krwią, jak straszna choroba żre me stare ciało i kości... Wiesz, że mała fajeczka opjum może mi ulżyć, ale skąpisz mi jej, wykręcasz się od tego wydatku pod rozmaitemi pozorami...
— Nie mów tego: wcale ci nie żałuję, to nieprawda!... Ale czasami, sama wiesz, że poprostu niema co włożyć do garnka... A przecież musimy karmić i cudzoziemca, on daje na to pieniądze!...
— Aha! Mówiłam!... Wszystkich ci żal, dla wszystkich jesteś dobry i wyrozumiały oprócz twojej starej żony i matki twoich dzieci!... Nic z tego!... Nie oddam jedynego mego syna do przeklętej katolickiej szkoły... Nie chcę zgubić ani swojej, ani jego duszy!... Dość już, dość tego, że Lień ma przez nich duże nogi!... Powiedz im, powiedz, że powinni ci dać za to wiele, bardzo wiele pieniędzy. Dziewczyna wygląda jak poczwara i zamąż nie wyjdzie!... Słyszysz? Tyś ją zmarnował! Teraz chcesz sprzedać syna! Nie, nic z tego! Raczej zniosę wszystkie rodzaje śmierci, albo zaniosę niezwłocznie skargę przed Czży-fu’ego! — krzyczała Chań-Wań.
„Władca Wrót Zachodnich“ cofnął się zwyciężony z za parawana. Minę miał bardzo smętną.
Kilka dni pilnie pracował, a w przerwach rozmyślał. Wreszcie zwrócił się do Brzeskiego i, lękliwie spoglądając na parawan, opowiedział mu o swych kłopotach:
— Taka jest sprawa! Święty ojciec z misji nie chce mi więcej dawać roboty, że ja jestem zły, że ja chłopca nie posyłam do ich dobrej szkoły... Ja chcę, ale moja stara baba nie chce... Ona mówi, że będzie skarżyć się do sędziego Czży-fu... wtedy będzie wielki skandal, zupełnie stracę zarobek, we wszystkich biurach odmówią mi pisania!... Co będzie?... Będzie wielka bieda!... A ja mówię, że my oba — moja i twoja razem — pójdziemy do świętego ojca i powiemy, że chłopaczek Ma-czży słaby, że do szkoły daleko, że ty będziesz go, dobry panie, uczył w domu... Wtedy wszystko będzie dobrze, będzie cała zgoda!... Czy dobrze powiedział stary osieł Wań?... Co?!
Brzeski pomyślał i zgodził się.
Nazajutrz Brzeski z odświętnie ubranym Siań-szenem udali się do misji. Chińczyk chciał widocznie uniknąć otwartego zerwania ze swemi katolickiemi przyjaciółmi.
Pogoda sprzyjała im. Wrzawa tysiącznych głosów i roje ruchliwych przechodniów wypełniały ulice. Ludzie korzystali z przerwy w słocie, aby załatwić swe sprawy; szli, biegli wśród tłumów wrzaskliwych przekupniów, mijali się, jechali konno, na osłach lub rozpierali się w lektykach, niesionych przez czeredy półnagich, wykrzykujących jękliwie tragarzy.
Ryczały wielbłądy, przybyłe z dalekich stepów, krocząc niezręcznie po miejskim błocie; woźnice klęli i kłócili się z sobą. Na moście sparło się wszystko: olbrzymi bawół, wprzężony do wozu, padł pośrodku i ruszyć się nie chciał, Siań-Szen z Brzeskim nie mogli się przedrzeć przez ciżbę, stanęli w środku i czekali cierpliwie, aż się ruszą przednie szeregi. Wtym rozległy się dzikie okrzyki i zaczęto ich od mostu silnie naciskać. Zamęt rósł i zbliżał się. Wkrótce dostrzegli pośrodku ulicy kalwakatę Europejczyków, która biła niemiłosiernie tłum szpicrutami i parła go bez ceremonji końmi.
Brzeskiemu zapłonęły oczy. Skończyłoby się jednak na oburzeniu, gdyby Anglik nie najechał był osłem na stojącego przed nim starca i nie uderzył go laską w zęby. Krew popłynęła z rozciętych warg Chińczyka, którego całą winą było, że się niedość pośpiesznie usunął. Brzeski schwycił osła za uzdę i w tej chwili dostał sam kijem przez głowę. Wtedy stracił przytomność i tak silnie pociągnął Anglika za nogę, że ten spadł z siodła. Wszczął się zamęt, motłoch zaczął bić obu zapaśników, aż rozpędzili go europejscy jeźdźcy i uzbrojeni w bambusy policjanci. Zbrukanych i pokrwawionych winowajców zaprowadzono do ambasady.

XVIII.

„Kochany wuju!
„Stała się nieprzewidziana historja. Anglik uderzył mię w głowę, a ja ściągnąłem go z siodła. Ambasador, choć przyznał mi w zasadzie słuszność, ale robił wymówki, że postąpiłem nieoględnie, że wywołałem międzynarodowy zatarg i że pewnie będzie zmuszony wydalić mię z miasta. Dzienniki angielskie i niemieckie rozgłaszają, że jestem ajentem, najętym przez inne mocarstwo dla podburzania przeciw nim chińskiego pospólstwa. Tego przecie znieść nie mogę i proszę wuja, żeby pozwolił mi natychmiast opuścić miasto. Umiem już tyle po chińsku, że mogę się niezgorzej rozmówić. Zresztą mój Siań-szen zgadza się jechać ze mną, jeżeli wuj raczy mu obiecać miejsce w swej fabryce. On stracił wskutek tej historji zarobek w poselstwach, gdzie przepisywał papiery chińskie. Ojciec Paolo też odmówił mu pomocy. Kiedym go prosił, powiedział, że mają dosyć na swej pieczy biedaków chrześcijan, a mój Siań-szen ani do kościoła nie chodzi, ani syna do szkoły nie posyła. W bardzo ciężkim więc znalazł się mój Siań-szen położeniu. Jest on ubogi, ale cnotliwy i bardzo sprytny. Doskonale zna życie swoich Chińczyków. Doprawdy wuj będzie zadowolony, jeżeli zgodzi się go przyjąć. Ponieważ on wpadł w kłopot z mojej przyczyny, więc ja mu dam na drogę z moich oszczędności i przejazd nic firmę kosztować nie będzie. Starczy nam; myśmy już to wszystko razem obliczyli. Niech kochany wuj odpowie jak można najprędzej, naprzykład telegraficznie, bo jeżeli mię wcześniej z miasta wypędzą, doprawdy nie będę wiedział, co z sobą robić... Niech wuj mi przebaczy, że tyle mu sprawiam kłopotu. Ale niech sam wuj pomyśli, czy mogłem Anglikowi nie oddać... Wiem, że wuj pragnie mojego szczęścia i postaram się za to wszystko wujowi odsłużyć.

Kochający
Jan Brzeski“.

Po wyprawieniu tego listu młodzieniec uspokoił się trochę. Życie znów poszło swoim trybem. Przybyły tylko wieczorem gawędy o przyszłej podróży i przyszłym pobycie na dalekim Południu.
— Kupimy wóz kryty, dwa muły uprzężne i jednego muła pod wierzch dla wielce szanownego I.
— Jabym też pojechał konno — wtrącił Ma-czży.
— Nie przeszkadzaj, za mały jesteś, pojedziesz w budzie z matką i Lień... Wzdłuż kanału Wielkiego dostaniemy się w miesiąc do Czen-cian...
— Zamiast bić powietrze, postarałbyś się, stary, lepiej o robotę... — mruczała za parawanem Chań Wań.
— W In-kou poszukamy na mieszkanie domku z ogródkiem, gdzie będziemy mogli hodować własne kwiaty... Ze sprzedaży kwiatów też można mieć dochody... Lień miałaby zajęcie...
Za parawanem cicho, lękliwie wzdychano.
— Fu!...
— Głupia, prędzej zginiemy od tysiąca śmierci... Nie wzdychaj i nie zawracaj sobie głowy... Słyszana rzecz, aby obcy barbarzyńca uczynił co kiedy dla Chińczyka... Trzeba nieroztropności twego ojca, aby oddawać się wspaniałym marzeniom, kiedy zostawioną bez należnych wygód żonę trapią czarne myśli...
Następowała zwykle długa litanja małżeńskich występków „Władcy Wrót Zachodnich“, która zabijała w obecnych ochotę do wszelkich wywnętrzeń.
Zły humor pani domu stał się zjawiskiem stałym od chwili, gdy oddalono Czżana i Wań sam zaczął co rano chodzić z koszykiem na rynek.
A jednak kiedy niekiedy pykała za parawanem fajeczka i trawiona gorączką dusza palaczki uspokajała się na krótko. Brzeski nie mógł zrozumieć, skąd te kobiety dostawały pieniędzy, aż spostrzegł, że znikały z domu stopniowo drobne przedmioty i że obiad malał do komicznych rozmiarów, gdy Wań w przyrządzaniu jego nie brał udziału, że właściwie dawano wtedy jeść jedynie jemu i Ma-czży.
Tymczasem Wań przesiadywał w domu coraz krócej.
— Cóż list? — pytał zwykle, wróciwszy z targu.
— Niema i nie może przyjść wcześniej, niż za dwa miesiące... Bądźcie spokojni, jak tylko przyjdzie, powiem. W każdym razie nie rzucę was w nędzy. Obmyślimy coś razem — silił się przekonać go Brzeski.
Chińczyk kiwał głową, ale smutniał, lekcje odrabiał pośpiesznie i znikał.
— Żona krzyczy, kiedy jestem... To przeszkadza w pracy memu Wysoce Pilnemu Uczniowi... — mówił z lękliwym uśmiechem, gdy spotykali się z Brzeskim za drzwiami.
Żona istotnie nie krzyczała, gdy go nie było, ale natomiast mieszkanie ogołacała zwolna z potrzebnych nawet sprzętów. Dopiero, gdy zginęły znaczniejsze przedmioty, imbryk miedziany i waza porcelanowa z ołtarza przodków, Wań zrobił awanturę i obsypał córkę wymówkami, że pomaga matce. Chań Wań, pogrążona naówczas w błogim półśnie, mruczała niewyraźnie. Władca Wrót Zachodnich mógł więc do woli się wyburzyć, gdyż ciche szlochanie córki nie stanowiło uniesieniom jego wielkiej przeszkody.
— Listu niema i roboty niema!... — zwrócił się żałośnie do Brzeskiego, jakby tłumacząc swoje uniesienie.
— Jutro pójdę do ojca Paolo!... — odpowiedział ten.
— Idź!... Ja już tam byłem... On nic nie da!... — westchnął Wań.
Nazajutrz Brzeski poszedł sam do misji.
— A! Witam!... Bardzo proszę!... Dawnośmy się nie widzieli!... — grzecznie zapraszał misjonarz młodzieńca.
Trochę zdziwiony Brzeski skromnie wyłuszczył swą prośbę. W miarę jak mówił, dobrodusznie uśmiechnięta twarz kapłana zasępiała się.
— Trudno!... Myślałem już o tym... Wań przychodził już sam... Ale nic zrobić nie mogę.
— Dla czego?... Oni są bardzo biedni.
— Wiem. Są biedni, gdyż uporczywie przebywają w grzechach.
— Lecz dzieci... Cóż winne dzieci?!
— Właśnie, właśnie!... Nietylko, że sami uchylają się od spełniania obowiązków religijnych, lecz i dzieci niewinne gubią, nie posyłają ich do szkoły, do kościoła...
— Słabi są, daleko...
— Już to słyszałem. Do Boga zawsze daleko a do ambasady albo teatru, wreszcie do domu gry blizko... Już ja wiem coś niecoś... Mamy swoich biedaków, dobrych, prawowiernych chrześcijan... Nie możemy pozbawiać ich chleba dla pogan!... Proponowałem Waniowi, aby oddał syna i nawet córkę do naszego przytułku, miałyby co jeść i Boga blizko. Ale uparł się... Tymczasem... miejsce w przytułku jest, a roboty niema... Niech mu to pan jeszcze raz powtórzy!
— Stanowczo więc niema nadziei!
— Stanowczo. Żadnej a żadnej, gołąbku mój!... Nie mogę... gdyż inaczej zginęlibyśmy, poganieby nas zjedli...
Brzeski zwiesił głowę. Wkrótce odszedł, choć ojciec Paolo zatrzymywał go uprzejmie na wieczerzę.
List nie przychodził.
Brzeski ze wzrastającym niepokojem śledził przebieg domowego nieszczęścia. Z bólem przysłuchiwał się tajemniczym za parawanem naradom, gniewnemu syczeniu starej, nieśmiałym uwagom córki, wreszcie przekleństwom, groźbom i rozkazom, po których zwykle dziewczyna wychodziła z tłumoczkiem za drzwi. Nikt tego nie widział prócz niego i one wkrótce przestały się go wstydzić i kryć przed nim, pewne, że ich nie zdradzi. Chłopak czuł głęboką litość dla młodej Chinki. Wań coraz mniej zwracał uwagi na to, co się w domu działo. Wracał późno, a zrana, jeżeli nie miał nic do pisania, uciekał niezwłocznie. Czasem też sam zabierał jakiś przedmiot i już go nie przynosił...
— Graj, graj!... Może przegrasz syna, córkę i mnie komu, kto lepiej nas uszanuje!... Nic już w domu nie zostało!... — krzyczała nieraz stara, spostrzegszy przez okno, że rzecz jaką wynosi.
Ale wszystko ma swój kres. W mieszkaniu zostały tylko stoły, ławki, parawan, kocieł wmurowany w kuchni, ołtarz przodków i... rzeczy Brzeskiego.
Był pogodny, wiosenny dzień. Słońce zalewało światłem ogołoconą ze sprzętów brudną ruderę; ciepły wiatr przenikał do niej przez dziury podartego papieru w oknie i przynosił zdala spotężniały gwar miejski i świeże, ożywcze podmuchy budzącej się przyrody. Brzeski był sam, Ma-czży dzień cały spędzał w szkole, a Wań wyszedł jak zwykle. Chłopak nie mógł czytać, wiosenne powiewy wzburzyły go, wsparł głowę na ręku i, zatopiony w marzeniach, zapomniał prawie, gdzie się znajduje, nie słyszał za sobą szeptów, przechodzących w gwałtowną sprzeczkę. Ocucił go łoskot porywczo odsuniętego parawana. Obrócił się. W przejściu stała młoda Chinka z opuszczoną głową. Pierś jej wznosiła się gwałtownie pod niebieską w dwa półkola od szyi zbiegającą suknią. Zgrabne ręce zwisały wzdłuż ciała. Opuszczone rzęsy, gęste i wygięte, rzucały długie cienie na śniade pobladłe policzki; usta świeże, delikatne, jak rzut pędzlem umoczonym w karminie, drgały.
— Ruszaj... Idź natychmiast!... Bliżej!... — syczała poza nią stara kobieta, popychając ją zlekka.
Była niższa od córki; miała przysadzisty korpus, długie ręce wychudłe, żółtą twarz kościstą i pomarszczoną, oświeconą parą mętnych, zaropiałych oczu. Wpiła się krzywemi palcami w ramię córki, podobna do wstrętnego pająka, który schwytał i dręczy motyla.
— Bliżej!... Proś, ukłoń się, niech da!... Oni bogaci, ci barbarzyńcy. Proś!...
Brzeski milczał zdumiony.
— Co to jest? Czego chcecie? — spytał wreszcie, gdy gwałtowniej pchnięta dziewczyna postąpiła krok ku niemu.
— Pieniędzy... Srebra... Otwórz oczy, cudzoziemcze... Przypatrz się dobrze, do czego jestem podobna!... Tyle dni już nie paliłam! Daj choć na jedną fajeczkę... Nie paliłam tyle czasu... Umrę... Głowa płonie... Pękają kości!... Serce skacze we wnętrznościach... Daj, o daj choć kilka sapeków...
Brzeski drżącą ręką wyjął z woreczka srebrnego dolara i położył go na stole. Oczy starej zabłysły, pchnęła córkę po pieniądze, a gdy ta schwyciła się za parawan i nie ruszała z miejsca, sama, kulejąc na swych okaleczonych nóżkach, podeszła do stołu.
— Dzieci winny troszczyć się o starych rodziców. Tego chce Niebo i żądają prawa. Tzi-tzin nakarmił własnym ciałem chorą matkę. Chciałam obronić od obmowy ludzkiej me dzieci... Posłałam wbrew obyczajom córkę... tylko tak sobie... aby wypróbować wspaniałomyślność twoją, cudzoziemcze!... Lień! On dobry! Poznaję z oczu jego. On wszystkim nam dobrze życzy. Cudzoziemiec sam poczuł litość dla biednej starej kobiety, tylko nie wiedział, co jej trzeba... Ty, Lień, jako młoda, łatwiej mu mogłaś wytłumaczyć. Młody łatwiej zrozumie młodego!... Chodź już i zasuń parawan, bo cię jeszcze kto zobaczy...
Brzeski spojrzał mimowoli na dziewczynę i ta jednocześnie podniosła powieki.
Fala krwi spłynęła jej z czoła na twarz, szyję i dalej na piersi.
Chłopak zmieszał się i głowę opuścił.
Od tej pory regularnie co jakiś czas powtarzały się napaści na woreczek Brzeskiego. Dawał, choć miał wyrzuty sumienia.
— Opjum trucizna!... Źle robię, dostarczając nań pieniądze... On pani szkodzi! — próbował się bronić.
— On szkodzi tym, co używają go za dużo, ale ja mam go tyle co nic. Starczy ledwie na uśmierzenie pierwszych boleści. Dla czego bogaty zamorski pan troszczy się o los ubogiej kobiety ze Środkowego Państwa? On odjedzie i wyrzuci czarnogłowych ludzi z pamięci, jak spalony popiół z fajki. Nie proszę przecie darmo! Dzieci oddadzą za mnie... Mam syna... I Lień też gotowa oddać, jeżeli tylko zechcesz!... Dobre dzieci chińskie same sprzedają się w niewolę, aby zabezpieczyć życie i wygody rodziców... Tak napisano w starych księgach. Czy nieprawda, Lień?... Powiedz, że czytałaś!... Twoje pieniądze, cudzoziemcze, nie przepadną! A skoro mi dużo ich dasz, sprzedam ci tę brzydką dziewczynę za niewolnicę!... Nie, to nie! Pocóż się gniewasz?! Mogę ją sprzedać komu innemu, a tobie oddam pieniądze. Każdy ją kupi; ona zręczna, usłużna, umie rysować, haftować, prać po europejsku bieliznę, gotować chińskie i europejskie potrawy... Jest cicha, skromna, posłuszna... Kupi ją chętnie i Europejczyk... Namyśl się więc... O! pocóż gniewasz się zaraz, Wielki Zamorski Człowieku!... Nie chcesz?... Zgoda!... Widzę, że masz dosyć, nawet bardzo dużo wspaniałomyślności i przezorności, oraz że doskonale znasz świat... Daj więc srebrną monetę, którą doliczę do dawnego długu... Masz pewny zastaw: słowo kochającej matki! Włos jej z głowy nie spadnie bez twego pozwolenia... Jesteś jej panem! — dodała pośpiesznie, dostrzegając zmarszczkę na czole Brzeskiego.
Brzeski nie śmiał odmawiać w obawie, że istotnie stara spełni swą groźbę i sprzeda cichą i piękną córkę jakiemu złośliwemu Chińczykowi, który będzie ją dręczył i pracą przeciążał. Stara wlot to zrozumiała. Ilekroć zamierzała go o pieniądze prosić, podsuwała mu zawczasu córkę, posyłała ją po to lub owo do ogólnego pokoju, lub odsuwała parawan tak, aby młodzieniec mógł widzieć dziewczynę, aby obudzić w nim litość, jak to robią żebracy.
Czy Wań wiedział o tym, Brzeski nie mógł odgadnąć. Kobiety kryły się przed panem domu i zmuszały Brzeskiego do podzielania swej tajemnicy. Raz tylko stary Chińczyk zapytał go ze drwiącą miną:
— Aj, aj! Nie starczy, myślę, pieniędzy memu Pilnemu Uczniowi. Listu niema i niema! A co będzie, jeżeli wcale nie przyjdzie?!...
— Przyjść musi, ale co przyniesie... nie wiem! — odpowiedział szczerze chłopak.
Sam niepokoił się, gdyż oszczędności jego topniały, i rozumiał, że jeżeli wyjazd pójdzie w odwłokę, to mu istotnie nie starczy na drogę pieniędzy. Zmniejszył datki starej Chań Wań; nie pokazywała mu czas jakiś córki, a gdy to nie pomogło, zaczęła mruczeć coś o grubym sklepikarzu i lżyć Lień szkaradnie. Chłopak przestraszył się.
— Zrobi jeszcze w obłędzie jaką rzecz, której potym strasznie będzie żałowała! — powiedział sobie i dał jej kilka sapeków.
Wreszcie list przyszedł. Ma-czży, który spotkał posłańca na drodze do szkoły, wrócił, wołając:
— Idzie!... Jest!... Biały i duży, zupełnie jak żałobne ogłoszenie!
Wkrótce ukazał się posłaniec z ambasady z kopertą w podniesionej ręce; towarzyszyło mu kilku sąsiadów i gapiów ulicznych. Wszedł i ostentacyjnie list Brzeskiemu podał.
Wuj krótko telegrafował:
„Zgoda. Siań-szen potym. Jedź parostatkiem. Pisałem dyrektorowi. Pieniądze bankier Baj-suń-tzie, ulica Stu Wnuków. Anglika należało. Błogosławię. Śnietycki“.
„Chociaż wuj bardzo niewyraźnie odpowiedział względem Siań-szena, ale nie mogłem zostawić go na ofiarę nędzy. Nawet byłem obowiązany zatroszczyć się, gdyż długo łudziłem go obietnicą i dla tego nie szukał roboty. Zresztą nie będzie to kosztowało drogo. Podróż pocztą do morza i parostatkiem pochłonęłaby znacznie więcej pieniędzy. Staram się wszystko robić praktycznie, wszystko zapisuję i liczę. Nie mam wprawdzie dotychczas oszczędności, co mię bardzo boli, gdyż nic mamuni nie mogę posłać, ale zato poznam w podróży spory kawał Chin, co też w przyszłości przedstawia znaczny kapitał. Gdyby Siań-szen nie mógł znaleźć zaraz po przyjeździe do Inkou zajęcia, to mu dopomogę. Czy dobrze, mamusiu? Odpłaci mi nauką. Oni mnie przygarnęli jak swego i są mi tu ze wszystkich najżyczliwsi. O lepszego nauczyciela trudno! Jedziemy więc w piątkę: ja, Siań-szen, pani Wań, panna Wań i Ma-czży...“ — pisał Brzeski do matki w wigilję odjazdu.

XIX.
Kupili starożytny wehikuł, budę na ogromnych, nabitych gwoździami kołach, obszyli ją matami z bambusowego włókna, nabyli trzy muły, część rzeczy sprzedali, część naładowali na wóz i ruszyli na południe ku słońcu i rozkwitającej wiośnie.
Kupili starożytny wehikuł...
Droga roiła się od podróżnych, jeźdźców, piechurów, tragarzy. Co krok spotykali przekupniów z owocami, z jadłem, z napojami, piekarzy z ciastami na tacach, chłopów z włoszczyzną, mięsiwem, żywym drobiem. Całe karawany osłów i mułów, objuczonych górami siana, drzewa, mąki lub towarów, szły wolnym, miarowym krokiem. W miarę, jak posuwali się w głąb kraju na południe i zachód, ruch wzrastał. Droga wyglądała jak ulica, a okolice jak ogrody. Łagodnie sfalowane pola zieleniły się odcieniami setek zbóż i jarzyn. Osypane kwieciem drzewa owocowe bielały wśród nich, niby zapomniane przez słońce krzewy w sadzi zimowej. Winnice pięły się po stokach. Kuliste krzaki herbaciane opasywały wzgórki foremnemi rzędami. W dole ciemne trzciny cukrowe rosły ścianą wzdłuż kanałów; palmy i bambusy powiewały swym powietrznym uliścieniem. Wszędzie szumiała woda. Blade jej lustra przeświecały z pod jasnej runi młodych pól ryżowych, srebrne jej żyłki połyskiwały wśród warzywnych zagonów, szerokie, migotliwe obręcze opasywały wyniosłości. Biegła ze wzgórka na wzgórek wysoko nad dolinami w kamiennych korytach, na sklepionych arkadach. Wszędzie błyskała, perliła się, lała kaskadami, kapała ognistemi kroplami. Razem z nią mienił się tęczowo cały krajobraz, niby obrzucony siatką z drogich kamieni i metalu.
Bambus

Tu i owdzie na krawędziach jarów machały szaremi skrzydłami wiatraki do czerpania wody.
W ogrodach, otoczonych kamiennemi murami, niby w gniazdach z kwiatów i drzew kędzierzawych, kryły się białe fanzy.
Podróżnicy posuwali się wolno. Ruszali przed świtem; zato długo wypoczywali we dnie, unikając południowej spiekoty. Mijali liczne wsie, mijali handlowe, brudne, hałaśliwe miasta, mijali miasta klasztorne lub urzędnicze — ciche, czyste, bogate, gdzie piętrzyły się wysokie domy o ciężkich rzeźbionych dachach, gdzie z ocienionych staremi drzewami ulic szerokie, kamienne schody wiodły do malowanych bram. Wybierali na noclegi oberże ustronne, gdzie gwar przejezdnych nie przeszkadzał wypoczynkowi. Kobiety spały zwykle w budzie, zasunąwszy firanki, mężczyźni albo pod wozem, albo koło mułów w najemnych stancyjkach przy stajni.
Podróż bardzo zbliżyła Brzeskiego z rodziną Wania. Kobiety przestały go się wystrzegać, nie unikały z nim rozmów i w jego obecności swobodnie odkrywały twarze. „Władca Wrót Zachodnich“ zdawał się z tym godzić zupełnie.
Pani Wań, oświeżona ruchem na otwartym powietrzu, mniej paliła opjum i kłóciła się rzadziej.

XX.

Fabryka towarzystwa „Snietycki i spółka“ leżała już poza murami handlowego In-kou, w miejscu, gdzie przerzedzone budowle północnego przedmieścia ginęły w gęstwinach ogrodów. Otoczona białym kamiennym ogrodzeniem, ponad którym wystawały śpiczaste, karbowane dachy szop, żelazne rury kominów i upstrzony mnóstwem okien główny korpus fabryczny, pozbawiona w murze wszelkich okien i mająca jedynie pośrodku dużą bramę okutą, wyglądała jak pilnie strzeżona twierdza warowna. Poza nią wznosił się dość wysoki pagórek, uwieńczony rdzawą skałą, a pokratkowany na stokach równiuchno rzędami niewysokich, szarych krzewów herbacianych. Plantacje herbaciane ciągnęły się i dalej na północ po pochyłości, aż do jaru, skąd wystawały kędzierzawe wierzchołki ciemnozielonych drzew i złocone dachy buddyjskiego klasztoru. W stronie przeciwnej, na południu, czerniała mglista plama ogromnego In-kou, zamkniętego niby w pudle bez wieka w kwadracie wysokich zębatych murów. Potężna rzeka sunęła środkiem doliny, niby olbrzymi srebrnołuski wąż. Wokoło zamykały widnokrąg wzgórza o łagodnie załamanych linjach, usiane na zboczach białemi domkami, pomalowane plamami pól jasnych i ciemnych sadów.
Brzeski zapukał do furtki fabrycznej.
— Gdzie dyrektor? — spytał stróża Chińczyka.
Ten przyjrzał mu się uważnie i wskazał prawy pawilon. Młodzieniec przeszedł dziedziniec, wyłożony kamiennemi płytami, i wstąpił po szerokich jak podmurowanie schodach na werandę, ocienioną wspartym na filarach okapem. W oszklonej chińskim obyczajem ścianie było przebitych drzwi kilkoro. Zatrzymał się, nie wiedząc, do których wejść. Wreszcie usłyszał głosy i klamkę nacisnął.
Znalazł się w obszernej, chłodnej sali, przedzielonej wpoprzek drewnianą galeryjką. Przy biurkach siedzieli urzędnicy z piórami w rękach.
— Pan dyrektor?...
Na dźwięk mowy europejskiej wszyscy podnieśli głowy spojrzeli nań ze zdziwieniem.
— Co pan sobie życzy?
— Mam interes osobisty.
— A może pan jest panem Brzeskim? — spytał wysoki, szpakowaty jegomość z kozią bródką.
— Właśnie.
Zmierzył młodzieńca chłodnemi, szaremi oczyma i rzekł niedbale:
— Z werandy drzwi naprawo.
Brzeski wyszedł, uderzony niemile jego obejściem. Nim jednak zdążył rozważyć, co by ono miało znaczyć, znalazł się wobec wskazanych drzwi i wszedł do wytwornie umeblowanego salonu. Oddał bilet wizytowy służącemu i czekał, stojąc nieśmiało pośrodku.
Po chwili ukazał się niewysoki, barczysty mężczyzna z piegowatą twarzą i rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Ukośne, niebieskie oczy biegały mu niespokojnie pod ściągniętemi brwiami; niepozorną bródkę szczypał porywczo.
— Aha, to pan!? Przyjechałeś nareszcie... Proszę siadać, proszę wypocząć bez ceremonji. My, Europejczycy, otoczeni barbarzyńcami, żyjemy tu wszyscy jak bracia. Co tak długo pana widać nie było?
— Przyjechałem lądem...
— Lądem?! Sam?... I nie bał się pan?... Aha, rozumiem, chciał pan użyć oryginalnych i niezwykłych wrażeń... Wspaniale! Pięć tysięcy kilometrów w lektyce! Ale to musiało szalenie drogo pana kosztować. Zresztą rozumiem, rozumiem: wuj nie szczędzi pewnie wydatków, skoro chodzi...
— Ależ nie! Wybrałem ten sposób podróży właśnie dla jego taniości. Odbyłem ją zupełnie bezpiecznie wozem z rodziną mego Siań-szena...
— To i on przyjechał?
Wyraz uprzejmości znikł z twarzy dyrektora.
— Pisał mi wprawdzie pan Śnietycki o nim, ale... Dla pana miejsce znaleźć się musi... ale... Wogóle miejsc wolnych nie mamy!...
Brzeski przebierał niespokojnie palcami.
— Wogóle... zaprowadzanie zmian w personelu... zdaleka jest rzeczą ze wszech miar niedogodną... Pisałem właśnie o tym do pana Śnietyckiego.
— Więc i na przyszłość niema nadziei?
— No, no, tego nie mówię. Może w zimie, przy fabrykacji herbaty cegiełkowej. Zobaczymy. Teraz niema ani miejsc, ani czas nieodpowiedni na takie sprawy! Głównie czas: koniec sezonu. Dla pana z trudnością wyspekulowałem pokoik. Mały, ale da się urządzić, tylko, ot, mebli...
Brzeski milczał chwilkę.
— Dziękuję, ale zamieszkam pewnie z moim nauczycielem...
— Co? z Chińczykami zamieszka pan?.. Żartuje pan sobie?!
— Mieszkałem z niemi rok prawie.
— Aha! Czy wygodnie panu? Czy on żonaty, ten pański Siań-szen? Czy ma stopień naukowy?
— Był urzędnikiem. Żonaty, ma córkę dorosłą i syna.
— Hm! Syna, pan powiada, i córkę dorosłą. Czy pan zawsze tak chodzi?...
Kiwnął głową na ubiór Brzeskiego.
— Zawsze. To znacznie taniej kosztuje i dogodnie.
— Więc dla taniości! Dobrze! doskonale! Niech pan przyjdzie jutro zrana o godzinie ósmej do biura. Zapoznam pana z przyszłemi towarzyszami i wskażę zajęcie. A teraz niech pan po podróży wypocznie. Tylko proszę nie spóźniać się, bo ja tego nie lubię. Gdzie pan mieszka?
— W In-kou, w oberży!...
— Tak, tak... To trochę daleko.
Dyrektor wstał i skinął głową z miną zwierzchnika, uspokoił się zupełnie i niebieskie jego oczy patrzały już nieruchomo i surowo z pod wyrównanych brwi.
Gdy Brzeski wszedł do oberży, dowiedział się przedewszystkim od posługacza, że Siań-szen jeszcze nie wrócił z wycieczki do miasta. Pani Wań zdążyła już jednak wypalić swoją fajeczkę i mruczała uprzejmie z błyszczącemi jak węgle oczyma:

— Piękne miasto... przyjemne miasto... można dostać wszystkiego...
Lień

A Ma-czży opowiadał:
— Jest rzeka. Na rzece pływają duże i małe statki z wielkiemi oczyma. Oczy malowane różnemi kolorami, a boki i ogony jak u ryb, ale dobrze widzą, bo gęsto płyną, a żadna nie zawadzi. Cały czas, kiedy stałem we wrotach, wciąż płynęły. Teraz wierzę, że one rodzą się z gór u źródeł rzeki. Niech Lień powie, czy nieprawda? Ona też przyglądała się.
— Poco chodziłaś? Ani mi się waż! Oka spuścić z nich niepodobna. Nieznośne dzieci! — skarżyła się matka.
— Spuściłaś, mamusiu, oko, bo właśnie spałaś. A przechodzień jeden powiedział tymczasem Lień: „Oto piękna dziewczyna, pocałowałbym ją chętnie...“
— Ma-czży! To nieprawda! Nikt nic nie mówił! Nie słyszałam! — krzyknęła dziewczyna.
— A mówił... mówił!... Dobrze ci tak: nie pokazuj twarzy! — upierał się chłopak.
Lień, cała w ponsach, spojrzała z pod oka na Brzeskiego. Ale ten roztargniony nie uważał, czy nie słyszał sprzeczki. Zato Chań-Wań napadła na córkę w cnotliwym oburzeniu.

— Widzę, dziecię moje, że będę zmuszona ostro wziąć się do ciebie. W drodze straciłaś resztę skromności. Zachowujesz się jak tragarz. Nie przystało dobrze wychowanej panience wyglądać na ulicę. A powodem wszystkiego — twoje duże nogi. Wiedzieli starożytni mędrcowie, dla czego potrzeba bandażować stopy małym dziewczętom, dla czego kobieta z nogami jak „złote lilje“ więcej warta, niż kobieta z gęsiemi łapami. Na „złotych liljach“ nie można chodzić ani prędko, ani daleko... Kobieta ze zdrowemi nogami nie siedzi w domu. Ty również zbyt szybko się poruszasz. Zbyt śmiało chodzisz. Aby żyć z ludźmi w zgodzie, trzeba szanować obyczaje...
Pagoda

Westchnęła i sięgnęła po nową kulkę opjum.
Wań wrócił późno wieczorem. Brzeski opowiedział mu o swej wizycie i dodał, że nazajutrz o ósmej ma stawić się w fabryce dla ostatecznej rozmowy.
— Czy i ja mam pójść? — spytał Wań, nie doczekawszy się zaproszenia.
— Nie... nie radzę. To jest, niech Siań-szen poszuka lepiej mieszkania — odrzekł wymijająco młodzieniec. — Mieszkanie trzeba wynająć w pobliżu fabryki. Osobny domek. Pieniądze dam. Niech Siań-szen weźmie 20 liangów na pierwsze wydatki... Trzeba kupić trochę mebli... — mówił pośpiesznie i wtykał Chińczykowi srebrne pieniądze.
Ten przypatrzył mu się uważnie i już o nic nie pytał, ale nazajutrz rano powiedział stanowczo do żony:
— Ich trzeba rozdzielić...
— Kogo?
— Nie udawaj: cudzoziemca i Lień.
— Jestem chora, stroskana ciągłym niedostatkiem i nie mam sił na żadne zmiany.
— A jednak trzeba ich rozdzielić. On umyślnie miejsca mi nie znajdzie, aby trzymać nas w ręku i robić z nami co mu się spodoba. Udaje przyjaciela. Ale jeszcze się nie urodził taki zamorski djabeł, co by oszukał Chińczyka. Od jutra rozdziel ich i nie pozwalaj im nawet rozmawiać. Niech cudzoziemiec zostanie sam, niech się nudzi, niech tęskni... Zbyt mu dobrze z nami... Pieniądze na opjum od jutra będziesz dostawała ode mnie!... — dodał przebiegle.
— A skąd pieniądze?
— W tym moja głowa.
Chań Wań pomyślała chwilkę i kiwnęła głową na znak zgody. W razie potrzeby wszakże mogła znowu zwrócić się do dawnego źródła, a nawet czerpać jednocześnie z obu.
— Wań się myli. Chań nie jest glupia. Cudzoziemiec był bardzo grzeczny i skromny; nie spuszczałam z nich oka! — dodała znacząco.
— Tym lepiej. Niech się ożeni z Lień. Powiadają, że będzie kiedyś panem fabryki, że będzie bogatym, wtedy będzie nam dobrze jako ojcu i matce jego żony!

XXI.

Po długich poszukiwaniach znalazł Wań miluchną willę piętrową w ogrodach klasztornych, odnajmowaną na lato przez mnichów zamożniejszym mieszkańcom In-kou. Właśnie opustoszała z nadejściem jesieni i właściciele chętnie zgodzili się na roczną dzierżawę i potrzebne ku temu przeróbki. Otaczał ją niewysoki mur, przez który przelewały się, jak piana zielona, gęste zwoje pachnącego wina. Miała głęboką, cienistą werandę, a przed nią maluchne, wyłożone piaskowcem podwórko z wazonami wiecznie zielonych kwiatów po rogach. Ogromne, stare drzewa klasztornego parku szumiały z południowej strony tuż nad jej dachem. W dole pluskał strumień, mijając omszałe głazy. Od wrót lekki mostek łukowy wiódł przez wodę ku ścieżce, pnącej się wśród krzewów obwieszonych szklanemi dzwonkami, po zboczu urwiska, ku miastu i fabryce. Z jednej strony przez konary i uliścienia drzew błyskały złocone głowice klasztoru, z drugiej ujście jaru otwierało rozległy widok na błękitną rzekę, na kolorowe dachy miasta i mgliste pagórki.
Jedyną wadą domku było nieznośne dzwonienie w świątyni codzień: rano, w południe i wieczorem.
Brzeski zajął pokoik na górze, dokąd wiodło z werandy osobne wejście po schodach krytych galeryjką. Dom, zbudowany w czysto chińskim stylu, pozwolił rodzinie Wań wrócić do chińskich obyczajów. Brzeski przestał prawie widywać kobiety. Tylko szelest ich sukien i szczebiotliwe ich głosy dobiegały go czasem, wskazując, że tam żyją, rozmawiają, bawią się... Było mu coraz nudniej i tęskniej bez gawęd i żartów z Lień, nawet bez gderania starej, do której przyzwyczaił się zwolna. Gdy jednak raz spróbował zawołać na Lień, przechodzącą w głębi domu, obecny Siań-szen zauważył stanowczo:
— Musimy oględniej przestrzegać chińskich prawideł, gdyż żyjemy wśród obcych, którzy nas osądzą z pozorów. Łuk mocno napięty pęka; dziewczyna, widziana przez mężczyznę, nie znajduje męża.
Brzeski przyznawał słuszność przestrogom, których zresztą nie mógł naruszyć. Nie potrzebował po nic chodzić w głąb domu i nie znał wcale jego wnętrza, oprócz pierwszej sali, gdzie urządzono ołtarz przodków i gdzie jadano w czasie słoty. Spójnia jego z rodziną „Władcy Wrót Zachodnich“ zmalała nagle do wspólnych śniadań, obiadów i krótkich lekcji wieczornych. Jedynie świeże kwiaty, zjawiające się niekiedy w jego izdebce, przypominały mu, że tam na dole, w ciemnych alkowach i dusznych korytarzach, żyje pamięc o nim. Dawno już nie czuł się tak osamotnionym.
Stosunki w fabryce układały się dla niego rozpaczliwie. Nie wiedział dla czego, ale towarzysze innych narodowości stronili odeń i odsuwano go systematycznie od zajęć poważnych. Zamiast do fabryki naznaczono go do biura, gdzie dano mu do przepisywania jakieś nieciekawe rachunki i rejestra. Nie potrzeba było po to ani przyjeżdżać tak daleko, ani uczyć się po chińsku, ani studjować uczonych ksiąg o uprawie herbaty. Lecz doświadczenia nauczyły Brzeskiego cierpliwości, milczał więc, pełnił swe obowiązki i czekał.
— Och, och!... Znacznie łatwiej być siostrzeńcem bogatego wujaszka, niż prowadzić należycie księgi handlowe!... — dokuczał mu przy lada sposobności buchalter z kozią bródką, który go szczególnie nie lubił.
Przyczepiał się do najmniejszego drobiazgu, do niewłaściwie postawionego przecinka, kropki zapomnianej nad literą.
— Kropka i przecinek też mają swe znaczenie. Źle użyte mogą pozbawić człowieka nietylko czci, ale i życia nawet...
— Wielka rzecz postawić je, skoro pan zauważył ich brak... Przecie poto przegląda pan moją robotę...
— Proszę mi uwag nie robić. Siedzę tu już dwanaście lat, nie jedno krzesło wysiedziałem i wiem, co do mnie należy!... Proszę na przyszłość uważniej przepisywać papiery!...
— Czego on chce ode mnie!?... — skarżył się Brzeski jedynemu towarzyszowi, z którym zaprzyjaźnił się. Był to młody, rumiany, kędzierzawy blondyn, przezywany z francuska „Serż“.
— Boją się ciebie... Każdy troszczy się o to, żebyś go z miejsca nie wysadził. Więc chcą odwlec, ile się da, twe obeznanie z fabrykacją!
— Skądże takie przypuszczenie?
— Przypuszczenie?! Wiem napewno. Wuja masz w Zarządzie Głównym, do pracy się rwiesz, po chińsku umiesz... Mógłbyś łatwo za parę lat zostać... dyrektorem fabryki. To się innym nie podoba. Sami mają na to ochotę. Obecny dyrektor myśli, że go chcesz wysadzić... A ty pluń!... Przestań pracować, zabiegać... Zacznij hulać, grać w karty, jak my... Udawaj, że cię nic nie obchodzi, a potrosze wszystkiego się dowiesz... Niewielka mądrość! Łatwo poznasz wszystko doskonale, wyuczysz się, zbadasz... A wtedy... wyrzucimy nicponiów, zrobimy porządek i zaczniemy rządzić po swojemu... Rozumiesz? co?!...
Brzeski rozumiał, ale nie zgadzał się z przyjacielem.
— Ja tak nie mogę... Nie mogę kłamać i udawać... Uważam za poniżenie dla siebie... W dodatku nie znoszę wódki, kart! — mówił z podnieceniem.
— Szkoda. Bez tego tu bardzo nudno. Co zaś do udawania i kłamstwa, ja również ich nie lubię i tak tylko powiedziałem... Ale kontent jestem, żeś się nie zgodził... Jeszcze więcej za to lubić cię będę. Jednak z niemi bez tego trudno dać sobie radę... Ja mogę nie kłamać i nie udawać, bo to dla mnie nie ma znaczenia, nie dbam o nic, nie staram się o nic. Dla tego oni boją się mnie... Szkoda, żeś się z Chińczykami związał... Stancję ci koło mnie przygotowali. Nie wiem za co, ale polubiłem cię. Z tobą tobym się nie bał pójść do najdzikszej nawet herbaciarni w mieście. Trzepiesz po chińsku, jak młyn... Psa zjadłeś!... I z oczu ci patrzy, żeś pewnie śmiały! Rzuć Chińczyków i przenieś się do mnie!
— Nie mogę. Ten Chińczyk z mojej namowy tu przyjechał. Muszę go utrzymywać do czasu.
— Taak! A to trzeba mu znaleźć miejsce. Niech on przyjdzie do mnie, to z nim pogadam i nauczę. Tylko już ty go nie proteguj. Nawet niech imienia twego nie wspomina, gdyż wtedy: żegnajcie, nadzieje!
— Czyż tak są na mnie rozżarci?
— Wcale nie, ale... usypka, ususzka i szkody... Nie rozumiesz?! No, to ja ci nie wytłumaczę!... Pożyjesz, zobaczysz!
— Ususzka, usypka... — powtórzył zdziwiony Brzeski, przypominając sobie podobne rubryki w księgach rachunkowych. — Cóż to ma wspólnego z miejscem dla Wania?...
— A to, że miejsce się znajdzie! — Wiem nawet, że ono jest napewno, lecz przyjaciel twój przez te właśnie usypki, ususzki i myszy nie dostanie...
— Nie rozumiem!...
— O głowo kapuściana, jeszcze ci mało?!... Przyjaciel siostrzeńca właściciela fabryki nie może dostać miejsca, skąd łatwo śledzić, czy są... myszy... czy są szkody... Jeszcze nie rozumiesz? Albo może i w myszy nie wierzysz? Więc jakże zostaniesz dyrektorem, bo przecież wszyscy o tym wiemy, że wuj pana chce tego?... Tymczasem bez myszy w rachunkach ani rusz... Gdy brak pieniędzy albo towaru, natychmiast: myszy, usypka, ususzka... Nareszcie pewnie zrozumiałeś!... Mają rację, że się ciebie boją... Tybyś swoją uczciwością i ścisłością wszystkich zadręczył...
— Głupstwa gadasz! Przecież nie wszyscy oszukują i kradną... Przecież ty nie kradniesz...
— Nie kradnę. I dyrektor też pewnie nie kradnie... Ale większość tutaj kradnie, albo przez palce na kradzież innych patrzy. Takie tutaj obyczaje!... Nie przerobisz ich. Trzeba na wiele rzeczy oczy zamykać... Inaczej nie wytrzymasz: zjedzą cię i zrujnują do szczętu... Dobrze, gdy udaje się te kradzieże i nadużycia w pewnej utrzymać granicy!
— Nigdy!... — oburzał się Brzeski.
Długo sprzeczali się przyjaciele i nie mogli zgodzić, co lepiej: nie ustępować ani na krok od prawdy i swoich przekonań, czy też zwolna zwalczać zło, prostować nieprawdę, wprowadzać w życie czystość, porządek, sprawiedliwość, prawdomówność, szczerość.
— Już dobrze, niech będzie jak chcesz! Z duszy i serca życzę ci powodzenia! A tymczasem przyślij Chińczyka. Zdaje się, że opróżniło się miejsce nadzorcy nad plantacjami. Albo wiesz co? Sam przyjdę do ciebie, aby się z nim poznać... Czy zgoda? — zakończył Serż.
Brzeski nie wiedział, co powie na gościa Wań, i niebardzo przyjaciela zapraszał, ale Serż zdawał się tego nie spostrzegać.
— Przyjdę w niedzielę rano, to może potym pójdziesz ze mną do miasta. Są tam rozmaite ciekawe do widzenia rzeczy. Tylko chodzić boimy się, gdyż poznają nas nawet w chińskim przebraniu i... dokuczają. Ty zaś zupełnie jak Chińczyk wyglądasz... Mówiłbyś, a jabym milczał...
Przyszedł w niedzielę. Zjedli razem obiad, potym spacerowali po parku klasztornym. Szklane dzwoneczki na krzewach, potrącane wietrzykiem, grały melodyjnie i błyskały jak wpięte w gęstwinę brylanty. Otyli mnisi w żółtych opończach kłaniali im się przy spotkaniu i grzecznie pytali:
— Czy z tęsknotą oczekiwani przez nas goście jedli już swój ryż doskonały?
Brzeski tłumaczył Serżowi, co mówią, a ten rozbawiony potrząsał uprzejmie przed mnichami pięściami wołał:
— Cin! Cin! powiedz im, Jasiu, żeśmy jedli i ryż i gniazda jaskółcze, i pijawki suszone, i szarańczę z miodem, i trzyletnie jajka, i psy, i koty i wszelkie przysmaki, jakich zapragnie dusza chińska. Żałujemy bardzo, że nie mamy już apetytu i nie możemy zjeść po kawałku pieczonego mnicha! Wiesz, bracie, że wszyscy oni w głębi duszy podejrzewają Europejczyków o ludożerstwo. Doprawdy nie żartuję.
Brzeski wyliczał, opuszczając żarty towarzysza, a mnisi kiwali poważnie głowami i mówili skromnie:
— Umiarkowany pokarm nie szkodzi cnocie!
— Pyszni, brachu! A patrz, jak się od nas bronią! — krzyknął, wskazując Brzeskiemu na szczyt jednej pagody, skąd mały, przeraźliwie wykrzywiony djabełek drewniany celował z łuku w stronę kominów fabrycznych.
— To ich feng-szui, wiatr-woda! Czary przeciw naszym czarom! Podoba mi się tu! Cin! Cin! Szkoda, Janku, żeś sam... jak mnich! Cin! Cin! — śpiewał Serż melancholijnie. — Nie wytrwasz... Bez tego, bez hulania... nie wytrzymasz! Tęsknica cię pożre! Nieraz taka człeka bierze sztuka, że choć się utop!
Ale powiedz mi, dla czego mię nie poznałeś z rodziną Wania: z jego żoną i córką?!

— Tego uczynić nie mogę, gdyż, jak wiesz, Chinki nie ukazują się obcym mężczyznom...
— A ty?... Widujesz się z niemi przecie? — spytał Serż, spoglądając nagle na Brzeskiego. — Ten poczerwieniał.
Wykrzywiony djabełek drewniany celował z łuku...

— Nie, nie widuję się!
— Dziwne. Hm, powiedz lepiej otwarcie, że nie chcesz mi ich pokazać... słyszałem, że jesteś u nich jak u siebie.
— Bynajmniej. Dawniej tak było, kiedy mieszkaliśmy w ciasnym mieszkaniu w Pekinie... Teraz nie widuję ich wcale — dodał cicho Brzeski.
— A widzisz: czy nie świnie!? Taka to chińska wdzięczność! Nie broń ich!... Świnie, wszyscy mówią, że świnie!
— Każdy lud ma swe dziwactwa! — przekładał przyjacielowi Brzeski. — Mają dziwactwa i Polacy i Anglicy i Niemcy i wy.
— Co prawda, to prawda! Mają dziwactwa!... Co kraj to obyczaj! My naprzykład lubimy pić i dopiero podpiwszy sobie stajemy się wesołemi, rozmównemi, towarzyskiemi. A gdy dobrze upijemy się, to zaraz... bitka! „Chinarze“ tymczasem nawet trzeźwi bawią się wesoło jak dzieci, a bijatyk między niemi prawie nie bywa!
Cały dzień spędzili przyjaciele razem, rozprawiając o różnych przedmiotach. Było im dobrze obojgu, smutek opuścił na chwilę Brzeskiego, a Serż po raz pierwszy nie zrobił w święto awantury.
W parę dni potym odebrał Brzeski list od matki:
„...Co to za kobiety? Nic przed tym nie wspominałeś o nich. Dziecię moje, jakże strasznej nabawiasz mnie trwogi! Trzymaj się zdala od tych cudzoziemek. Niema cięższych łańcuchów nad takie związki. Kopią przepaście pomiędzy najbliższemi sobie osobami. Szerzą wokoło cierpienia i lekkomyślność rodziców opłacają nieszczęściem dzieci. Rozpacz mnie ogarnia, gdy myślę, że... ach!.. nie mam odwagi napisać. Zaklinam cię na wszystkie świętości, na pamięć ojca — wróć sam...“
Brzeski czytał ten list kilka razy, wzruszał ramionami i szepnął:
Może się mamusia nie obawiać!
Przez otwarte okno leciały ciepłe zapachy nieznanych kwiatów, na dalekim niebie mrugały obce gwiazdy... Brzeski spojrzał w tę stronę i nagle serce ścisnęła mu straszna tęsknota. Zapragnął z bolesną siłą towarzystwa ludzi dobrych, wykształconych, pokrewnych, zapragnął dźwięków mowy ojczystej, zatęsknił do ojczystych pól, do zimna śniegów zimowych, do całokształtu rodzimego życia, nawet do razowego, czarnego polskiego chleba, którego tu wcale nie znają.
Tęsknił do tych czasów i miejsc odległych, kiedy wolno mu będzie kochać bez przeszkód, kogo serce wybierze, gdzie będzie mógł puścić korzenie na wieki, zróść się tysiącem włókien z macierzą całością, aby z nią razem pracować i cierpieć...
— Nie to, co tu! Ślęczę nad przyrządzaniem nieciekawej herbaty, co i sami Chińczycy równie dobrze zrobićby mogli!... — rozmyślał młodzieniec, wspominając swe niemądre rachunki w biurze i cały tłum majstrów i robotników chińskich, codziennie zalewających fabrykę.

XXII.

Na pogodnym dotychczas niebie ukazały się nareszcie chmury. Z początku rozstrzelone, srebrzyste płynęły wysoko, ale wkrótce nadbiegły nieprzejrzane ich wały, ciężkie, szare, i nizko opadły. Gwałtowne wichry spędziły resztki upałów letnich. Zaczęły mżyć deszcze.

Ostatni ładunek herbaty odpłynął w dół rzeki. Ruch na przystani ustał. Po falach wzburzonej wody przesuwały się nieliczne dżonki ciemne i przemokłe. Ulice wyludniły się, znikły pułki najmitów, umilkły żałosne wołania tragarzy.
Dżonka
Ciężkie wrota fabryczne zawarto.

Życie, niby żar w popiołach ogniska, ukryło się do wiosny w budowlach. W obszernych zabudowaniach fabrycznych zabrzęczały słabe szmery rozpoczętych reparacji. Ożyła nieczynna w czasie lata prasownia. W podmurowaniu jej szopy kamiennej krwawo zapałała pośrodku dziedzińca czeluść wielkiego pieca i zamajaczyły przed nią czarne sylwetki robotników. Wewnątrz wrzało, jak w ulu. Pozostałe z sezonu odpadki, śmiecie herbaciane, sprzałe, przepalone liście przebiegały przez długi łańcuch rąk zręcznych i niestrudzonych. Okruchy herbaciane przesiewano na ogromnych rzeszotach, mieszano z sadzą w długich zgrzebnych workach, prażono w płóciennych serwetach nad parą kotłów, wreszcie zsypywano do płaskich form, w których ruchome wieka kolejno uderzał tłok prasy. Starożytna ta machina, pamiętająca pewnie pierwszego człowieka Panku, trzeszczała, jęczała, hukała niemiłosiernie, jak stara wystraszona baba. Jej ogromna dźwignia, niby ogon lewjatana, to opadała na dół pod ciężarem kilku wieszających się na niej jak małpy robotników, to, puszczona przez nich, wznosiła się raptownie do góry. Dzięki szalonej sprawności Chińczyków, robota zła do taktu nawoływań i pieśni z prawidłowością zegarka. Co minuta rodziła się brunatna cegła herbaty, aby razem z miljonami towarzyszek pójść z czasem do odległych koczowników, wzamian za srebrne pieniądze, złoty piasek, futra lub piżmo.
Brzeski często odwiedzał pracownię, gwarzył z robotnikami i wkrótce znał wszystkich z imienia, nazwiska, wiedział, skąd są i kogo zostawili w swych wioskach.
— Cin! Cin, dobry panie zamorski! — witali go z poufałą wesołością prostaków.
— Cin! Cin, czarnogłowi! Co słychać?!
— Pracujemy, śpiewamy i liczymy dni, kiedy znów wrócimy do swoich.
— Wracajcie! Wśród swoich najlepiej!... Czy nieprawda?
— Aj! aj! Wśród swoich życie płynie jak powietrze!
— Ojczyzna jest jak kielich kwiatu dla motyla!
— Cnoty wyrastają bujnie tylko na zagonie uprawionym przez praojców...
— O! Człowiek wśród obcych jest grajkiem bez fletu...
Powtarzali jeden przez drugiego i wyciągali do niego ręce po dawki tytuniu. Ale był między niemi silny, rzeźki parobczak Szuń-Tzi z prowincji, który nigdy o nic nie prosił, nic nigdy nie mówił, tylko uśmiechał się i kiwał głową naprawo, nalewo, jak porcelanowa figurka. Dziecięce, szeroko otwarte oczy, skromne zachowanie oraz pociągająca, miła twarz chłopaka zwróciły nań uwagę Brzeskiego. Z początku obserwował go zdala; Chińczyk również nie spuszczał go z oka, nęcąc i zaciekawiając dziwnym oczu wyrazem.
— Cóż powiesz, Szuń-Tzi? Z czego się śmiejesz? — zagadnął go wreszcie raz Brzeski.
Twarz robotnika w mgnieniu oka spoważniała.
— Szuń-Tzi nie śmieje się — wypierał się.
— Jak to? Przecie dopiero co się śmiałeś?!
— Szuń-Tzi... nie śmieje się! Szuń-Tzi... się boi — wyrzekł po chwili wahania.
— Czegóż Szuń-Tzi się boi? Czyż zrobiłem mu co złego?
— Cza-i! Nie słuchaj go, zacny panie zamorski. Szuń-Tzi niedawno z gór przybył. Szuń-Tzi dziki, nie wie, że cudzoziemcy lubią biedaków i dają im zarobek, tytuń, pieniądze, co kto chce... — bronili go towarzysze.
Szuń-Tzi patrzał trwożnie i milczał.
Brzeski wrócił zamyślony do kancelarji.
— Co to znaczy? Dla czego ci ludzie nie wierzą mi?... Dla czego starają się oszukać mię pochlebstwami?... Przecież nie uczyniłem im nic złego!... — rozważał zasmucony.
W kancelarji liczono zyski, układano pośpiesznie bilans roczny.
Stukały gałki desek rachunkowych, skrzypiały pióra, a w przerwach wybuchały głośne rozmowy i śmiechy, gdyż plon zapowiadał się nadspodziewanie obfity. Co chwila wpadał dyrektor, wydawał rozkazy, sprawdzał roboty lub, usiadszy na poręczy drewnianej barjery, puszczał się w przestworza polityki bieżącej.
— Czas, aby Chiny odzyskały siebie — prawił dyrektor. — Ten kraj klasycznego zastoju żył przecież, rozwijał się niegdyś, póki bonzowie i mandaryni nie zakuli go w potrójny pierścień nędzy, ciemnoty i fanatyzmu. Obecnie obraca się on w błędnym kole: fanatyczny, gdyż nieoświecony — nieoświecony, ponieważ fanatyczny. Znowu wybuchły zaburzenia w Wań-Wań. Pospólstwo przecięło druty telegraficzne i pobiło telegrafistów, którzy chcieli je zaciągnąć. Na miejsce rozruchów wysłano oddział piechoty morskiej. Europa naturalnym rozwojem swej cywilizacji jest powołana do rozerwania błędnego koła nieszczęśliwego ludu. Przecież niepodobna dozwolić, żeby tu nie było nigdy telegrafów i żelaznych kolei! Lud dobry i wart zachodu, gdyż niema lepszych robotników, niż Chińczycy. Zręczni, sumienni, niewymagający, traktują pracę jak modlitwę. Tylko trzeba trzymać ich w ryzach: żadnych ustępstw, żadnych czułości! Lud rdzennie wschodni, musi czuć wciąż nad sobą przewagę siły, inaczej... demoralizuje się. Musi uważać białego za istotę wyższą...
— Właśnie. Zawsze twierdziłem i twierdzę, że najszkodliwsi dla postępu, tu na Wschodzie, są ci fałszywi chinofile, co, przebrani w suknie krajowe, szukają wśród prostaczków taniej popularności, prowadzą mądre rozprawy z bonzami i mandarynami, udają, że wierzą w ich brednie, i spełniają nawet niektóre obrządki... — wtrącił znacząco buchalter.
— Owszem i ja jestem przyjacielem prostego ludu, szanuję jego obyczaje i dobrze mu życzę — oponował dyrektor — ale... tu niema wyboru: albo Chiny zostaną Europą, albo Europa Chinami. Zresztą lud prosty nie jest wcale patryjotyczny. Umiera z głodu i wszystko mu jedno, czy istnieje, czy nie istnieje państwo Chińskie, byle miał co jeść! Zaśniedziałemi, zastarzałemi Chinami są właściwie: mandaryni, uczeni, bonzowie — pijawki ludu, dwór... Oni niecą nienawiść wśród prostaczków i wywołują antyeuropejskie hece... Lud w gruncie rzeczy przychylny jest europejskiej cywilizacji, która otwiera mu nowe źródła zarobku.... A co to byłby za kraj, co to byłoby za państwo, gdyby...
— A przedewszystkim potrzebna im żelazna dłoń Europejczyka... porządek, porządek i jeszcze raz porządek!... — dorzucał buchalter.
Brzeski, który czytywał szanchajskie gazety, z łatwością odnajdował w tej dyrektorskiej liryce i uwagach buchaltera urywki ze wstępnych artykułów ostatnich dzienników.
— Czego on chce? On do ciebie pije... Przedtym co innego gadał — pytał Serż Janka.
— A niech pije! Zbrzydło mi tu wszystko! Nie widzę, aby Europejczycy wnosili do Chin jakieś ożywienie albo nawet lepsze porządki! W tym olbrzymim państwie obecność kilkunastu tysięcy białych ginie bez śladu. W dodatku Europejczycy, których dotychczas widziałem, starają się wyłącznie o swoje zyski i korzyści...
— Rozumie się! Pal ich sześć!... Nudzi mi się... Wiesz co, pójdziemy lepiej dziś do teatru!... Co nas obchodzą te wszystkie sprawy!... — odpowiadał, ziewając, Serż.
Deszcze już nie mżyły, lecz lały, jak z wiadra. Wilgoć przenikała wszystko, pleniąc wszędzie brud, pleśń i senną niemrawość. W gęstym, wilgotnym powietrzu nawet głosy dzwonów klasztornych brzmiały głucho, jak zakatarzone. Na ścieżkach błotnistych, pod arkadami nasiąkłych wodą gałęzi, Brzeski, idąc do fabryki, nie napotykał już wesołych żółtych mnichów z uprzejmym pytaniem o „kaszy“. Zato codzień towarzyszył mu Siań-szen, który dzięki staraniom Serża dostał miejsce nadzorcy na plantacjach, gdzie robota nie przerywała się rok cały.

W domu pracował Brzeski w dalszym ciągu nad językami nowożytnemi i historją Chin. Zwolna z tych kart, pełnych krwi, łez, bohaterskich wysiłków i okrucieństw niesłychanych, wyłaniały się przed nim odrębne, znamienne rysy tajemniczego narodu. Dowiedział się, ceną jakich niezmiernych wysiłków, przez jaką walkę z przyrodą i drapieżnemi sąsiadami, osiągnęli Chińczycy ten topień wysokiej kultury i obyczajności, jaki dostrzegał wśród całej ich masy. Zrozumiał Brzeski, że taki naród nie mógł wyrzec się ani samoudoskonalenia, ani postępu, lecz szedł ku nim inną niż Europejczycy drogą, drobnemi, powolnemi kroczkami, ale zato w całej swej wielkiej objętości... Że nowe pojęcia zwolna przesiąkały do głębi prostego nawet ludu, który cały, jak nigdzie na świecie, miał wielką ogładę, wielką ciekawość wiedzy i umiał cały czytać i pisać. Myśl jego nawykła wzlatać na wyżyny, skąd oglądał wieki i ludy; w sercu zapanował spokój. Zapalił się do historji i etnografji. Zapragnął stworzyć nową gałąź wiedzy, szukać praw społecznych, rządzących ludami, i odkryć samą istotę narodowości. Zdanie księdza Płońskiego — „przez lud swój dla ludzkości“ — grało mu w duszy coraz dobitniej.
„Władcę Wrót Zachodnich“ zaczepili jacyś poważni kupcy.

Krótka zima minęła chyżo wśród zajęć. Ulewy osłabły i chmury rozproszyły się. Z błękitu znów spojrzało na mokrą i rozmiękłą ziemię promienne słońce. Znędzniała i pobladła w strugach zimnej wody roślinność strzeliła bujnie nowemi liśćmi. Kwiaty roztwarły kielichy; białe wonne puchy pokryły drzewa owocowe i mocny zapach kwiatu pomarańczowego spoił tysiące rozmaitych zapachów w jeden upajający aromat. Dzwony buddyjskiej świątyni znowu zahuczały wesoło i wyraźnie. Złocone kopuły klasztoru przeświecały z poza obrzednich konarów wiosennych, jak zachodzące tam słońca.

I znowu nastał gwarny, radosny Nowy Rok chiński. Powietrze zafalowało od grania dzwonów, dźwięku gongów, salw armatnich, huku pękających rac, krzyków ludzkich, muzyki i śpiewów. Brzeski wyszedł z Siań-szenem i Ma-czżym, aby jak w roku zeszłym podzielić radość ogólną. — Wspólna wyprawa nie powiodła się jednak tym razem. Ma-czży spotkał szkolnych towarzyszów i porzucił ich pierwszy. „Władcę Wrót Zachodnich“ zaczepili jacyś wielce poważni kupcy. Brzeski poczuł, że jest zbyteczny w ich kole, zmieszał się z tłumem i wrócił... do domu. Ostrożnie przemknął się do siebie na górę i okno otworzył. Widział stąd doskonale okolicę majową, tonącą w słońcu, rzekę z nieruchomo tkwiącemi na niej dżonkami o smukłych masztach, dalekie miasto z ciężkiemi dachami. A nad wszystkim roje barwnych chorągwi, trzepoczących się jak stado różnopiórych zawisłych w powietrzu ptaków. Wiatr ciepły niósł mu aromaty wiosny i koncert dźwięków świątecznych. Pod oknami co chwila stukały o kamienie podwórka drewniane podstawki chińskich bucików kobiecych, szeleściały jedwabie i cienkie głosy śpiewne powtarzały monotonnie:
Podobne — do ogromnych barwnych owadów

— Czy Czcigodna, Zgrzybiała Pani Chań-Wań raczy przyjąć życzenia nieprzebranej pomyślności od nędznej swej sługi?
Widocznie „Władca Wrót Zachodnich“ porobił w In-kou obszerne znajomości i zdołał zaskarbić sobie wśród ziomków uznanie, gdyż procesja gości nie miała końca. Brzeski widział doskonale ze swego ukrycia figury młodych i starych kobiet, podobne ze wzorzystych sukni fałdzistych, z uróżowanych twarzy, z dużych szpilek, tkwiących we włosach, z oczu czarnych, błyszczących, z kolorowych w rękach wachlarzy i kwiatów — do ogromnych barwnych owadów. Przysiadały w zabawnych głębokich ukłonach, niby dworskie damy.
Słyszał głos Lień, która odprowadzała gości często aż na podwórko. Raz poszła do wrót i, wracając, podniosła oczy do góry. W pstrej sukni, przepasanej szeroką, ponsową wstęgą, związaną z tyłu w ogromną kokardę, ubielona, uróżowana, z uczernionemi brwiami i ogromnemi szpilkami w wysoko zaczesanych włosach, była również podobna do kolorowej muchy. Spostrzegła go, zmieszała się bardzo.
— Pan... w domu?!... Pan... sam?!...
— Siań-szena zabrali przyjaciele, Ma-czży figluje z towarzyszami...
— Panu pewno tęskno?... Dla czego pan nie pójdzie do swoich rodaków?...
— Niema ich tutaj.
— Co za szkoda... Szkoda, że pan nie może przyjść do nas... jak dawniej!
— O tak, Lień, wszystko się zmienia! Widzę naprzykład, że jesteś uróżowana i brwi zeszpeciłaś sobie farbą. A pamiętasz: „Ani słońce, ani powietrze nie przyćmi blasku kwiatu, który czerpie swe ozdoby z przyrody... Ona nie potrzebuje różu...“ — zadeklamował wiersz z powieści „o bohaterskim studencie Tie Czżun-ju i pięknej, wiernej Szuj Pin-siń“.
Dziewczyna zarumieniła się, a potym pobladła.
— Tak trzeba!... Chinka jestem — rzekła głucho. — Chce pan, poślę panu herbaty i słodyczy... Prędzej czas przeleci!...
Obejrzała się na wrota, gdzie znowu zaszumiały jedwabie.
— Czy Niezwykle Stara, Szlachetna Pani Chań-Wań raczy...
Brzeski cofnął się w głąb pokoju.

XXIII.

Zbliżał się czas majowego zbioru liści herbacianych. Są to niby żniwa herbaciane, kiedy zbierają młodziutkie listeczki, dostarczające najlepszych gatunków herbaty, tak zwanej kwiatowej. Suszą je bardzo starannie, przeważnie na słońcu. Blado-różowy kwiat herbaciany ma słaby herbaciany zapach i nieprzyjemny smak. Nie jest wcale używany do fabrykacji herbaty i nie zbierają go nawet. Herbatę sprzedażną przyrządzają wyłącznie z liści.
Na plantacjach uwijały się tłumy robotników w niebieskich koszulach i wielkich, jak parasole, kapeluszach słomianych. „Władca Wrót Zachodnich“ wydawał rozkazy i napędzał do pośpiechu najgrubszym swym głosem. W budce koło bramy postawiono wagę, stolik i posadzono tam starego, otyłego Chińczyka, doświadczonego odbiorcę towaru. W fabryce wymiatano i wietrzono starannie sklepione zasieki, gdzie poddawano fermentacji przeznaczone do Europy gatunki. Reparowano fajerki i bambusowe koszałki do prażenia świeżych liści. Strugano deski, zbijano pudła.
Wszędzie życie, ruch, gwar, uderzenia młotków, siekier i zgrzyty pił. Na ulicach roiło się od tragarzy, roznoszących towary i ludzi w lektykach.
Ich wołania: — Tzou!... Ocho-cho-o! Ech! ich-i!... A-choli!... — rozbrzmiewały jękliwie od rana do nocy.
Rzeką gromadnie płynęły statki, rozpuściwszy ogromne bambusowe żagle.
W gabinecie dyrektora godzinami przesiadywali kupcy, dostawcy, ajenci, dyskutując i popijając herbatę z małych filiżanek.
Próbki towaru w blaszanych pudełkach odsyłano co chwila do próbiarni, gdzie próbiarz Irlandczyk chmurnym mierzył je wzrokiem.
Do pomocy wyznaczono mu Brzeskiego.
— Abyś lepiej zapoznał się z fabrykacją herbaty. W dodatku przyda ci się tam... język chiński! — ironicznie objaśnił mu Serż.
W próbiarni było cicho, chłodno i mroczno. Wielkie okno, zakryte z dołu drewnianą, malowaną sadzami żaluzją, przepuszczało mało światła. Na półkach wzdłuż ścian błyszczały pudełka z próbami; pośrodku stół, na nim księga, klepsydra piaskowa, ważki, duża waza do zlewania wody oraz szereg porcelanowych filiżanek z dziobkami i pokrywkami. W rogu pokoju na bronzowej fajerce tlały nieustannie węgle i kipiała woda w imbryku.
Brzeski odbierał pudełka z próbami, zapisywał je do księgi, odważał z każdej jednakową ilość herbaty, zsypywał do filiżaneczek, zaparzał, nakrywał i przewracał klepsydrę. Cichutko szeleścił piasek w klepsydrze, bulkotała w imbryku woda, Irlandczyk sapał w swym krześle, a zdala dolatywała głucha wrzawa życia i słońce złociło górny brzeg czarnej żaluzji. Po niejakim czasie próbiarz wstawał, oglądał nastój pod światło, płókał nim usta, spluwał do wazy, oglądał uważnie pod oknem suchą herbatę i gardłowym głosem dyktował Brzeskiemu znaki i numery. I tak dzień cały od 4 rano do 5 wieczorem.
Gdy o tej godzinie znużony Brzeski wychodził na świat boży, życie tam wrzało w najlepsze. Patrzał na pracujące mrowie ludzkie z zazdrością, jak wypuszczony z więzienia.
Ziemia, niebo, rzeka, białe mury i kamienne dziedzińce fabryki płonęły od słońca. Robotnicy, półnadzy lub w nankinowych króciuchnych kurtkach, żwawo uwijali się wśród naczyń, pudeł i kup buro-zielonej herbaty. Co chwila we wrotach fabrycznych zjawiały się nowe postacie z pełnemi liści nosidłami na plecach, a inne wracały wesoło z próżnemi. Wszędzie herbata, herbata... aromatyczny jej zapach i jej kurz brunatny.
Brzeski chętnieby się wmieszał w ciżbę, zajrzał do suszarni, do sortowni, na plantację, gdyby nie wielkie wyczerpanie i strach, że jeśli nie wypocznie, to jutro omyli się w zapisach do księgi lub niezręcznym ruchem wywoła szorstki wybuch gniewu u zdenerwowanego strasznie próbiarza.
— Niech pana Bóg strzeże, żebyś miał go czym rozgniewać! Żółć mu się uleje, smak odmieni i... straty nieobliczone! — ostrzegał go dyrektor.
— „Nie wiem, poco naznaczyli mię tutaj. Serż skłamał. Wcale a wcale język chiński nie jest tu potrzebny“ — rozmyślał Brzeski w prostocie ducha.
— Próbiarzem nie zostanę; na to potrzebny szczególny smak i powonienie. Czyżby istotnie Serż miał rację, że umyślnie wyznaczają mię do robót, które tylko przeszkadzają mi poznać przyprawę i fabrykację herbaty... Potym przedstawią mię wujowi jako niedołęgę i głupca, który niczego się nie nauczył w ciągu tak długiego czasu... Pięknie będę wyglądał!... Otóż nie!... Mimo wszystko, poznam, co mi wiedzieć należy, bez waszej pomocy! — odgrażał się w duchu.
Ostrożnie, nieznacznie, zwiedzał w czasie roboty wszystkie zakątki fabryki, rozmawiał z robotnikami i, dzięki znajomości chińskiego języka, dowiadywał się wiele takich rzeczy, o których nawet pan dyrektor nie wiedział. W pracy niepostrzeżenie mijał mu czas. Ale w święto bardzo mu się przykrzyło, gdyż dawnych serdecznych stosunków z rodziną Wania nie udało mu się już nawiązać. Nudził się więc w chwilach wolnych od zajęć.
Wracał do domu, zjadał swój obiad spóźniony i szedł na górę. Ale niedługo mógł wytrzymać w pustym i równie cichym jak próbiarnia pokoju. Zbiegał więc znów na werandę i, gdy nie zastawał tam nikogo, gdy Siań-szen nie zjawiał się, gdy Ma-czży nie przychodził, biegł do parku pełnego zapachu kwiatów i długich, głębokich cieni zachodzącego słońca. Tam odnalazł śliczne miejsce, gdzie we wnęku skał, uwieszonych pnączami i bluszczem, stał posąg zadumanego Buddy. Spotykał się tu często z sędziwym mnichem, świętym ascetą Szań-jao i, siedząc na kamiennej ławeczce, gwarzyli w ciszy nadciągającej nocy o wzniosłych kwestjach. Przy słabym świetle lampy, płonącej przed bóstwem, żółty habit i żółta pomarszczona twarz duchownego majaczyły w cieniu zwieszających się gałęzi, jak dziwadło, a głos przyciszony pouczał młodzieńca:
— Droga przed każdym otwarta. Ale przedewszystkim trzeba zapragnąć celu. Zapragnąwszy celu, należy wybrać środki. Wybór środków darzy umysł spokojem. Spokój umysłu pozwala osiągnąć spokój ducha, którego nic już zmącić nie może. W niezmąconym spokoju ducha można już rozważać i sądzić o istocie rzeczy. Rozważanie zaś istoty rzeczy prowadzi do doskonałości...
— Tak, właśnie, ale cel? Jaki cel tego?
— Poczuć w sobie Boga.
— To dla mnie, a dla innych?
— Każdy może, droga otwarta.
Młodzieniec trząsł głową.
— Nie, nie każdy...
— W samym dążeniu jest rozkosz.
— Oni są słabi, ciemni i... bardzo ubodzy...
— Ci są bliżsi Boga, niż inni...
— Tyle bliżsi, co nieme usychające drzewo... Odejść od nich niewolno.
— Wasz Je-su słusznie słynie jako Wielki Nauczyciel, ale był tylko młodszym bratem Boskiego Fo...
— Poco, ojcze, zaczepiasz Je-su?!
— Bo zamyka oczy na prawdę. Niesie niepokój zamiast wyzwolenia.
— Je-su?... Je-su sam jest Bogiem!
— Bóg jest jeden dla ciebie, dla mnie i dla najmniejszego robaczka!
Brzeski wstał.
— Późno już, gwiazdy płoną na niebie.
— O tak, świat jest o wiele większy, niż widzą nasze oczy... Gniewasz się?... Nie przyjdziesz już?... A więc chciałbyś, abym mówił ci to, czego nie myślę?
Młodzieńcowi żal się zrobiło stosunku z buddystą.
— O, nie! Owszem... przyjdę.
Mnich przyglądał mu się uważnie:
— A czy ty wiesz, jak wybawić od mąk tych, co umierają niby drzewo usychające?
— Nie wiem...
— I ja nie wiem. Wiem tylko, jak zbawić siebie... Fo oddał swe ciało na pożarcie głodnym tygrysom, ale nie uważał za słuszne zamieniać je w gołębie...
Rozstali się napozór przyjaźnie, ale gdy nazajutrz Brzeski przyszedł do posągu, nie zastał na ławeczce starego Szań-jao. Uderzony niemile, czekał i rozmyślał, czym mógł dotknąć staruszka. Następnie rozważał, czy wogóle człowiek ma prawo narzucać innym to, co uważa za dobre albo za zbawienne.
— Każdy powinien sam dojść do wszystkiego. Wtedy będzie miał trwałe przekonanie. I nietylko ludzie ludziom lecz i ludy ludom winny dostarczać jedynie pożądanych przez nich przedmiotów, urządzeń, idei. A dowiadywać się o tym można będzie chyba przez... powszechne głosowanie!
I znów długo rozważał, czy jego postanowienie nie czyni czasem w czymkolwiek szkody ludzkości.
Myśli ciemne, zawiłe, przestrzelone krótkiemi lotnemi wyrazami bez związku, urywki przeczytanych lub posłyszanych zdań, własne, trochę przydługie i naiwne pomysły, oblegały umysł chłopca jak chmury jesienne. Siedział skupiony, zadumany pod festonami zwisłych nad ławeczką pnączów i silił się ustawić rozumowania w porządne, zwięzłe szeregi. Nie było to rzeczą łatwą; raz wraz któraś z przesłanek płatała figla, wysuwała się z rzędu jak szydło, kłuła sąsiadki lub odskakiwała w stronę zupełnie przeciwną, psując i wywracając wszystko po drodze, jota w jotę jak tam w Mongolji, lecz myśli jego były jednak teraz i dłuższe i porządniejsze i lepiej trzymały się przedmiotu niż dawniej. Zrozumiał, że rozmyślanie jest ciężką, mozolną pracą, że mózg ludzki jest narzędziem niedoskonałym; ale jednocześnie poczuł wielki urok tego zmagania się z sobą, z tłoczącym myśl ciężarem materji.
Rozmowy z Szań-jao nie przeszły jednak bez śladu. Młodzieniec nie ustąpił, nie zniechęcił się, postanowił rozmyślać dalej samodzielnie i sięgnąć do źródła:
— Określmy przedewszystkim, co to jest przemoc. Z określenia wysnujemy wnioski. One wyprowadzą nas z labiryntu. A więc zaczynajmy. Co to jest przemoc?
— Przemoc jest to narzucenie komuś gwałtem wstrętnych mu czynów, pojęć, uczuć lub obowiązków... — powiedział po namyśle.
Powtórzył określenie głośno raz i drugi, ale wniosków nie śpieszył się robić. Wydało mu się jakieś długie, gadatliwe i w dodatku... nieścisłe.
— Naprzykład, jeżeli ktoś — mię kocha i nie może wytrzymać, jeżeli do niego nie mówię, a ja zaczynam milczeć, odwracam się od niego za to, że on zrobił coś, co mi się nie podobało. Czy to będzie przemoc, czy nie? Chyba nie, bo przecież nie użyłem siły, bo w takim razie nawet spory i dysputy są niemożliwe, niczego dowodzić i nikogo przekonywać niewolno...
Znowu dokoła spiętrzyły się chmury sprzeczności.
— Przypuśćmy więc, że dla jasności wyrzucamy z określenia wyrazy: uczucie i pojęcie. Czy w takim razie wydanie kogoś gwałtem zamąż będzie przemocą?
Odrzucił wkońcu całe pierwsze określenie i szukał starannie innych.
— Jest to podporządkowanie wszystkiego poglądom osobistym!
— Zupełny zanik poczucia istnień odmiennych!
— Dążenie do jednostajności!
Żadne z określeń nie zadowalało go; wszystkie były martwe, blade, płytkie w porównaniu z ogromem cierpień, których wyobrażenie budził w nim krótki, streszczający je wyraz.
Wstał z ławki zniechęcony. Stanowczo za mało jest doskonałym, aby rozmyślać o istocie rzeczy!
— Ciekawym, co mi odpowie Szań-jao! — wyrzekł i poszedł do domu.
Ale zakonnik nie ukazał się już w ustroniu. Brzeski widział go kilkakroć zdaleka i słusznie przypuszczał, że mnich go unika.
Został sam na sam ze swemi myślami. Uraza zakonnika ubodła go mocno. Postanowił zamknąć się w sobie, uchylać od wszelkich starć z otoczeniem, przemknąć jak cień niepostrzeżenie przez teraźniejszość, nie zostawić po sobie żadnych śladów i nie unieść ich wcale na sobie.
— Nikt temu nie winien, że się tu znalazłem, ale i ja również nie czuję się winnym. Niezdolny jestem do życia! Będę myślał, będę się doskonalił! Zostanę mędrcem!
Okazało się wszakże, że trudniej mu uciec od życia, niźli przypuszczał.
Życie, jak powietrze lub światło, było wszędzie i nieuchwytnemi drgnieniami potrącało wciąż o jego duszę młodą i czułą.
Nawet w ciche noce upalne, gdy zmęczonemu bezsennością zdawało się, że on tylko czuwa na całej ziemi, spostrzegał przez otwarte okno daleko na czarnej rzece kolorowe ognie pływających herbaciarni-ogrodów i dolatywały go dźwięki muzyki cichej jak westchnienia.
Te słabe, nikłe muśnięcia potęgowały tylko gorączkę nieukojonej, wciąż wracającej tęsknoty, a przerwały ją wrażenia, pełne grozy, które legły na jego wspomnieniach straszną, nigdy nie blednącą purpurową smugą.
Nadeszło lato suche i gorące. Deszcze wiosenne wcale nie spadły. Gromady wychudłych, ogorzałych wieśniaków napłynęły do miasta, zaległy przystanie i ulice. Podaż pracy wzrosła niesłychanie, wzrosła liczba żebraków, wzrosły w mieście kradzieże, zwady i bójki. Powszechnie mówiono o głodzie i zaburzeniach. Brzeski, przeciskając się codzień przez ten tłum hałaśliwy i cuchnący, odzwyczaił się od litości. Słyszał klątwy i jęki, spostrzegał błagalnie w niego utkwione spojrzenia, ale poczucie własnej niemocy zakuwało go coraz szczelniej w pancerz obojętności.
— Cóż ja mogę?! — myślał z rozdrażnieniem, zbywając natrętnych żebraków drobnym datkiem.
Pewnego dnia wpadł do próbiarni wystraszony Serż i wezwał go do dyrektora. Cała „kancelarja“ stała na schodach werandy i z przerażeniem patrzała na wrota, poza któremi huczały mnogie głosy. Stróże z bambusami w ręku przytrzymywali bezradnie zapory i oglądali się na „panów“.
— Niech pan idzie i rozmówi się z niemi. Pan najlepiej z nas mówi po chińsku i pana lubią. Niech pan uspokoi ich, że wszystko będzie zrobione... Niech wybiorą delegatów i wyłuszczą żądania. Zresztą niech pan mówi, co pan chce... Niech pan zwlecze, ile się da... Niech pan się niczego nie boi... już posłałem po policję...
— Więc... poco ja?...
— Jak to?... Tu chodzi o nasze życie!... Niech pan zwlecze, ile się da... A może uda się panu namówić ich, żeby sobie poszli!... Tym lepiej dla nas i dla nich!
Wzruszony, wyszedł Brzeski za furtkę, która się za nim natychmiast zawarła. Owiał go zapach czosnku, potu i polowych kompostów. Setki błyszczących oczu i wykrzywionych twarzy zwróciły się ku niemu. Nie czuł jednak strachu; wielu z obecnych znał dobrze, ci umilkli i, poproszeni przezeń, innych próbowali uciszyć, ale w dalszych szeregach długo wrzask nie ustawał.
— Otwórzcie bramę! — wyli. — Niech oddadzą pieniądze... Gdzie najstarszy... Nie chcemy Wania!... Precz, chrześcijańskie psy!
Z tych krzyków i dorywczych opowiadań! dowiedział się Brzeski, że głównie niezadowoleni są z... Wania, że obwiniają go o pobory, łapówki, oszustwa przy rachunkach i ucisk. Zrozumiał odrazu, dla czego dyrektor obdarzał szczególnemi względami w ostatnich czasach „Władcę Wrót Zachodnich“ i skąd brały się środki na wygody, które ten zaprowadzał w swym domu. Brzeski sam z nich korzystał i stał obecnie zmieszany tą myślą przed oskarżycielami.
— Splamił mnie i siebie, zgubił wszystkich. Gdzie się podzieje z rodziną, skoro go wypędzą? Nie będę go już bronił, nie! — rozmyślał.
— Niech płacą od sztuki jak dawniej!... Niech wydają jak dawniej codzień pieniądze!... Niech wypędzą Wania!... Niech zrzucą rury kominów, suszące niebo!... Ziemia spłonie od waszych ogni! — wołali z tłumu.
— Wybierzcie kogo! — krzyknął Brzeski — wybierzcie kilku... Niech idą i opowiedzą wszystko dyrektorowi. Tylko śpieszcie się, śpieszcie... póki czas...
— Niech sam wyjdzie... Albo niech otworzą wrota, pójdziemy wszyscy!
— Przecież wszyscy nie będziecie naraz mówili...
Umilkli na chwilę.
— Prawda, ale... boimy się osobno... Nikt nie pójdzie!
— Nie bójcie się, zostanę z wami jako zakładnik. Tylko śpieszcie się. Jestem pewny, że dyrektor na wiele rzeczy się zgodzi!
Spoglądał z trwogą przez głowy tłumu w stronę miasta. Wielu również zwróciło oczy w tym kierunku. Drogą pędził, co koń wyskoczy, oddział mandżurskiej kawalerji.
— Uciekajcie! Bij! Zdrada!...
W powietrzu świsnęły kamienie, brama zadudniła od uderzeń. Nim Brzeski zdążył umknąć do furtki, powalony na ziemię, stracił przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oprzytomniał dopiero w mieszkaniu dyrektora. Głowę miał obwiązaną mokrym ręcznikiem i czuł w niej ból nieznośny. Dokoła stali biurowi towarzysze.
— Co się stało?
— Źle. Straty nieobliczone... Dziesiątki tysięcy... Suszarnia rozbita, połowa zbioru herbaty zniszczona. Ale Bogu niech będą dzięki, że pan odzyskał przytomność. Wyglądało, jakbym pana wysłał na zabicie. Jakże się pan czuje? — pytał troskliwie dyrektor.
— Wszystko boli.
— Ee, to nic! kości całe... Młodość swoje zrobi. Baliśmy się, czy krew z pana nie uszła... Nie mogliśmy się dotrzeźwić pana. Szelmy zbóje! Tanio ich się pan pozbył. Trzech stróżów i Serża zabili — pocieszał go buchalter.
— Serża?
— A tak, chciał bronić pana. Gdyby nam nie przyszło do głowy polewać ich wodą z sikawek, nie wiem, do czegoby doszło. Motłoch uliczny przyłączył się do nich! Strach, jak ci poganie boją się wody.
— A... Wań... żyje?
— Żyje. Będę musiał go wygnać. Szkoda, sprytny... Nie przyniósł nam pan szczęścia, panie Brzeski — wtrącił dyrektor.
— Serż... Serż — powtarzał ranny, zataczając oczyma.
— Uspokój się pan. Szkoda, żeśmy panu powiedzieli. Do licha, wrażliwe masz pan usposobienie. Śmiały jesteś, a taki słaby. Zapewne, że biedny chłopak, ale w Chinach myśmy do tego przyzwyczajeni. Za to pensję większą pobieramy. Matce Serża Chińczycy zapłacą grube odszkodowanie. Będzie miała staruszka spokojny kawałek chleba do samej śmierci. To pewna!... Od czegóż są posłowie i konsulowie, cała służba dyplomatyczna... — gadał buchalter.

XXIV.

Przyjechał konsul z Szan-chaju dla zbadania zaburzeń, a wicekról przysłał jednocześnie swego dao-taja i urzędników śledczych.
Wielu Chińczyków aresztowano, w ich liczbie i Wania. Brzeski zaopiekował się opuszczoną przez wszystkich rodziną swego starego nauczyciela, a jego samego nawet odwiedził w więzieniu. Ledwie poznał dumnego „Władcę Wrót Zachodnich“ wśród gromady brudnych złoczyńców, obdartych i obrosłych jak dziady. Siedział na ziemi, zakuty w łańcuchy, w głębi ciasnej i ciemnej sali, oddzielonej od podwórza kratą z grubych bambusowych pali.
Gdy Brzeski zbliżył się, nie podniósł spuszczonej na piersi głowy, choć zdala już dostrzegł był gościa. Wtedy Ma-czży, na rozkaz młodzieńca, podał ojcu przyniesione zawiniątko i pozdrowił go. Chińczyk drgnął i zabrzęczał kajdanami. Ze starych, zaropiałych oczu polały się łzy rzęsiste.
— Synu... nie zapomnisz mię... nie zapomnisz i nie dasz ciała mego psom na pożarcie — szeptał, przyłożywszy twarz do kraty.
— Ojcze, ojcze, wszyscy w domu łzy lejemy. Było już tak dobrze!
— Nie jest jeszcze tak źle, Siań-szen! Staramy się, aby was oswobodzić.
— Pocoś mię tu przywiózł?... Biją mię tu, katują — odrzekł stary ponuro.
— Będziemy przychodzili do ciebie, zostawimy ci trochę pieniędzy.
— Niema ratunku. Wszyscy mnie nienawidzą!
— Będziemy się starali, aby cię wypuszczono za poręczeniem.
— Niesiecie zgubę synom tej ziemi.
— Zastanów się, Siań-szen, co mówisz! Sam jesteś przyczyną swego nieszczęścia. Uciskałeś robotników, swych braci, wymagałeś od nich datków...
— O, wcale nie o to poszło! I przedtym nieraz tak robiłem. Wszyscy tak robią. Nikt tego nie uważa za złe. Każdy chętnie zapłaci, skoro ma zysk. Ale dyrektor kazał obliczać zarobek dziennie. Mówiłem, że będzie źle, bo nikt wtedy nie wie, ile mu się należy. W dodatku nastał rok nieszczęśliwy. Kominy wasze do reszty wysuszyły niebo, smok w podwalinach ziemi obudził się od łoskotu waszych machin, wylały rzeki, cienie waszych drutów poprzecinały nieboszczyków. Za was cierpię i ginę, przeklęte djabły zamorskie!
Więźniowie zaczęli szemrać. Nadzorca prosił Brzeskiego, aby skrócił swój pobyt, gdyż więźniowie się burzą, i młodzieniec uprowadził płaczącego Ma-czżyego z więziennego podwórza.
— Synu, synu, przyjdź! Przyjdź z Lień! — wołał Wań.
— Cudzoziemcze, wielki cudzoziemski panie, uwolnij i nas! Myśmy niewinni. Nawet w tłumie nie było nas. Cudzoziemcze, my znamy cię, słyszeliśmy, żeś dobry. Ulituj się! Przecież wasze kominy wyssały deszcze! Rodziny nasze umierają z głodu! — krzyczeli niektórzy więźniowie, gdy już odchodził.
Brzeski robił starania, aby złagodzić dolę nieszczęśliwych. Ale konsul opierał się wszelkim ulgom.
— Panie, Europejczyk został zabity!... Gdyby im to uszło płazem, pan nawet nie wyobraża sobie, do jakichby doszło powikłań. Według ich pojęć krwią płaci się za krew. Przebaczenia nie przypisaliby naszej wspaniałomyślności — oni jej nie znają, lecz słabości i tchórzostwu. Rozgłaszaliby, że rząd ich pochwala zabójstwo, że każe tępić cudzoziemców. Mandarynom w to graj! Coby to było! coby to było! Owszem, muszę nalegać, aby kary były jak najsurowsze. Jednego Wania zgadzam się ratować. Dyrektor również mówił mi o nim. Czy on chrześcijanin? Nie wie pan?
— Chrześcijanin, a co najważniejsza, wcale w zaburzeniach nie brał udziału.
— Ba! Chińczycy podają go za głównego winowajcę, ponieważ z jego powodu wybuchły zaburzenia... Co się zaś tyczy winy, to bardzo wierzę, że większość ich istotnie jest niewinna. Winowajcy pewnie dawno uciekli. Gdzie ich szukać? Ładniebyśmy wyglądali, gdybyśmy czekali, aż ich złapią! Zresztą nie o to chodzi. Tu w Chinach inaczej się zapatrują na zbrodnię i karę. Tu chodzi przedewszystkim o uroczysty akt zemsty, o zobrazowanie sprawiedliwości. Bogaci przestępcy najmują tu za siebie zastępców i nikogo to nie gorszy. Chińczycy są zawsze i wszędzie komedjantami, krętaczami i jeszcze raz komedjantami. O znam ich! Mam z niemi już dwadzieścia lat do czynienia. Dusza Chińczyka to taka, panie, otchłań łgarstwa, okrucieństwa, zdrady i łotrostwa, że ktoby z europejską miarą chciał się tam zagłębić, zginąłby w labiryncie sprzeczności. Niema wyboru: należy albo wyrzec się z niemi stosunków, albo nie folgować im ani na jotę, ani na włos!
— Więc wyrzec się!... — szepnął Brzeski.
Konsul spojrzał nań zdumiony.
— To niech pan napisze do wuja, żeby zaczął od swojej fabryki. O co chodzi? Przecież ja tu mieszkam i trudzę się nie dla własnej przyjemności — odrzekł ostro.
Z wielkim zachodem udało się Wania ocalić. Dostał sto bambusów i kazano mu być obecnym przy egzekucji współwinowajców.
Wychudły, skatowany, opuszczony przez wszystkich, taką wzbudzał litość, że Brzeski przemógł wstręt i poszedł z nim na plac egzekucji, aby starego wesprzeć i pokrzepić.
O szarym świcie ruszyli od bramy więziennej na końcu orszaku, poprzedzani przez oprawców z blyszczącemi mieczami. Tłumy ludu stały w milczeniu z obu stron drogi. Skazańcy szli ze spętanemi rękoma i śpiewali pieśń, która wychwalała męstwo Chińczyków, piękność ich kraju i wyrażała pogardę dla barbarzyńskich cudzoziemców, „przeklętych Jan-guj-tzy!“ (zamorskich djabłów). Ale w miarę, jak skazani zbliżali się do fatalnego pola, głosy ich rwały się i milkli.
— Powiedzcie, żeśmy zuchy! Pochwalcie nas! — wołali do tłumów.
— Czy twarze nasze pobladły? Czy kroki zawodzą nas?
— Nie, nie! — odpowiadano im. — Niech Niebo Wysokie błogosławi was!
— Pochowajcie nas, jak przystało mężnych.
Obrzucono ich kwiatami, a gdy przyszli na miejsce, podano im z ciżby chłodzące napoje. Pili długo pobladłemi usty, aż kaci zniecierpliwieni wytrącili im z rąk czasze. Zmuszono ich uklęknąć szeregiem.
Wtym jeden wyrwał się i zaczął z pachołkiem szamotać.
— Nie chcę... Puśćcie mię!... Pójdę... Boję się!... — ryczał.
Brzeski poznał w nim wesołego jak dziecko Szuń-Tzi z prowincji Chu-bej. Pokonano go wkrótce; padł jak byk na kolana.
W powietrzu różowym od zorzy mignęła sina błyskawica stali. Zginął pierwszy. Inni czekali kolei z wyciągniętemi szyjami, mocno trzymani przez pachołków za długie warkocze. Okrwawione głowy zawleczono do kosza i odniesiono do miasta, gdzie miały być wystawione na murach na widok publiczny.
Pomocnik konsula, obecny z urzędu przy egzekucji, podszedł do Brzeskiego.
— Pan pieszo? Chciałem panu ofiarować muła mego sługi. Taki pan blady...
Chłopak odwrócił się do niego plecami.
— O, tak! To nie należy do rzeczy przyjemnych. Był pan podobno przyjacielem Serża... Miałeś więc do pewnego stopnia satysfakcję.
— Ach, przestań pan!
— Na mnie to już nie działa, widzę coś dziesiątą...
Brzeski chwycił Wania pod rękę i odszedł pośpiesznie. W mieście najął dla niego i dla siebie dwa palankiny, gdyż czuł się za słabym, aby dojść do domu. Pragnął ciszy i samotności. Miał wstręt do ludzi i zarazem litował się nad niemi:
— I poco, poco to wszystko? — rozważał, wstrzymując rozsadzające piersi łkania.
A w mieście życie zwykłym biegło trybem. Kulisi, z wołaniem do jęków podobnym, znosili na przystań towary. Ze sklepów wyglądały przebiegłe twarze kupców, straganiarze zaczepiali przechodniów. Niebieski tłum ludzi zbity i wrzaskliwy przewalał się po ulicach. Obłoki kurzu wznosiły się wysoko i kołowały w promieniach słońca. — Szyldy sklepowe, znaki, złote napisy, rzeźbione frontony domów, polewane kolorowe dachy, tworzyły z obu stron szerokie, barwnie malowane wstęgi, podziurawione czarnemi wylotami wejść, okien i plamami cieniów. Roje ludzi żółtych, kosookich, odzianych w niebieskie i szare chałaty, — braci straceńców, — żartowały, śmiały się, wrzeszczały, klęły... Fale życia zawarły się nad zamordowanemi, a pamięć o nich pozostała jedynie w sercach ojców, matek, żon i osieroconych dzieci.
W fabryce i na plantacji też wrzał ruch. Ślady spustoszenia dawno już tam znikły. Poprawiano stare budowle i wznoszono nowe za pieniądze zapłaconego przez rząd chiński odszkodowania.
Od czasu zaburzeń dyrektor bardzo zmienił się w swym obejściu z Brzeskim. Wykazywał mu wiele życzliwości i był dlań bardzo dobry. Czy chciał w ten sposób załagodzić przed nim swą winę, czy bał się, że Brzeski napisze list do wuja ze skargą — niewiadomo. Prawdopodobnie było w tym wszystkiego po trochu, a głównie stary filut czuł szczerą dla Brzeskiego wdzięczność, że uratował jemu i reszcie urzędników życie, że ocalił fabrykę od zupełnego zburzenia. Rzecz prosta, iż zechciał Brzeskiego mieć bliżej koło siebie, ocenił nagle jego znajomość chińskiego języka i obyczajów.

XXV.

Przeniesiono więc Brzeskiego z próbiarni do biura. Dostał posadę po Serżu, Traktowano go tam o wiele przychylniej. Ale mimo to z twarzy chłopca nie znikał cień cichego smutku.
— Wie pan, radzę panu szczerze, niech pan rzuci swojego Siań-szena i przeniesie się do pokoiku nieboszczyka Serża. Gdy się trochę uciszy, dam Waniowi miejsce, niech sobie zamieszka gdzie na ustroniu. Ale pan niech raz z niemi skończy. Najlepiej, gdyby się stąd rodzina cała wyniosła — radził mu dyrektor poufnie.
— Pomyślę o tym. Teraz nie mogę. Stary chory.
— Właśnie teraz! Łatwiej się pan od niego odczepi! Niech mu pan da trochę pieniędzy. Ogromny z pana... idealista. To w kolonjach nie uchodzi. Musi pan zostać praktycznym, inaczej będzie źle z panem.
— Pomyślę o tym, pomyślę.
— Niech pan napisze do wuja, może on weźmie Siań-szena do Kjachty. Tutaj nienawidzą go istotnie — radził dyrektor.
— Owszem. Mogę napisać, choć wątpię, czy Chań-Wań zgodzi się na wyjazd do nienawistnej Mongolji!... — odrzekł Brzeski.
Napisał wkrótce list, gorąco polecając wujowi starego nauczyciela i opisując mu jego hańbę, jego skruchę i cierpienia całej rodziny.
„Niema dla nich innego ratunku jak wyjazd do miejscowości, gdzie ich nikt nie zna, i zaczęcie życia na nowo. Niech kochany wuj już daruje i urządzi jakkolwiek Siań-szena... Przecież to ja go tutaj przywiozłem, jestem więc trochę winien jego nieszczęścia“.
Ale zanim przyszła od wuja odpowiedź, Siań-szen sam rozwiązał wszystkie trudności i załatwił porachunki z losem: znikł bez śladu.
Wyszedł i nie wrócił. Czekano nań w domu dzień cały, nazajutrz przeszukano ogród klasztorny, rozpytano się mnichów i sąsiadów. Nikt go nie widział. Zdarzało się i przedtym, że Siań-szen wychodził z domu i na noc nie wracał. Ale było to w czasach powodzenia. Teraz nawet Chań-Wań, skłonna zawsze o najgorsze podejrzewać męża, nie przypuszczała, żeby on, chory i sponiewierany, zechciał szukać rozrywki w domach gry i herbaciarniach.
— Oni go zabili! — rzekła krótko i posępnie.
— O mamo, mamo, nie mów tak! — krzyknęła Lień, — Niech pan nie wierzy!... Ojciec był smutny i chory... i może gdzie zabłądził. Niech pan poszuka — zwróciła się do Brzeskiego.
Dziewczyna jeszcze przy ojcu objęła ster gospodarstwa domowego i z głębi pokojów w razie potrzeby wychodziła na rozmowę nawet do cudzoziemca.
Brzeski natychmiast zaczął energiczne poszukiwania. Odwiedził znajomych Wania, sklepy, gdzie ten robił zwykle zakupy, herbaciarnie, gdzie przesiadywał, bliższe podmiejskie miejsca spacerowe — nigdzie nie widziano starego i nie umiano nic o nim powiedzieć. Istniały jednakże wskazówki, że Wań istotnie nie zabił się ani nie został zabity, lecz że uciekł, gdyż wraz z nim zniknęła z domu nieduża suma pieniędzy, nowe buty starego i jego naukowy dyplom.
Wszystko to martwiło i niepokoiło Brzeskiego, parę dni stracił na własnych zachodach, ale gdy stracił nadzieję znalezienia Wania, musiał o jego zniknięciu powiedzieć dyrektorowi; ten przeraził się nie na żarty:
— Źle! Stara ma rację: sprzątnęli go krewniacy straconych. Krajowcy są bardzo mściwi, w wielu miejscach uprawiają zemstę rodową... Ponieważ uważali Wania za przyczynę śmierci buntowników, nie mogli znieść, że pozostał przy życiu... Napewno zabili go! Panu również nie radzę włóczyć się po rozmaitych kątach, przeciwnie radziłbym przenieść się co rychlej na mieszkanie do fabryki... Postaramy się tymczasem przysposobić ją do obrony... na wszelki wypadek... Możliwa rzecz, że ci sami łotrzy, co zabili Wania, aby odwrócić od siebie uwagę i nam zaszkodzić, rozpuszczą wśród pospólstwa pogłoskę, że to myśmy go zamordowali... Mogą wyniknąć z tego powodu nowe zaburzenia i wszystkich nas za tego gałgana wyrzną... Pieniądze, buty i dyplom mogły zostać zabrane dla zmylenia śladów. O, znam ich dobrze, kosookich djabłów!... Bez żartów radzę panu przenieść się do nas niezwłocznie, a o zniknięciu starego do czasu... milczeć!
Brzeski przyznał w duchu słuszność tych rozumowań, opartych na bezgranicznej nieufności do cudzoziemców, właściwej Chińczykom. W swych dalszych poszukiwaniach Wania starannie unikał napomykania o możliwości jego śmierci; lecz przebiegli krajowcy odrazu domyślili się, o co chodzi i sami zaczęli go rozpytywać:
— Co porabia wasz czcigodny Siań-szen?... Dawno już go nie widzieliśmy!...
— Niema go, wyjechał!
— Hu!... Wyjechał?... Iii!... Dokądże to on wyjechał w takie upały?! Wszak płomień z nieba pada!...
— Udał się w pielgrzymkę do... świętych miejsc.
— Do świętych miejsc!... Aj, aj!... Dziwna rzecz, że nikt go nie widział w zbornych miejscach pielgrzymów!... Czyżby poszedł samotnie?!... — kiwali głowami i udawali, że wierzą, ale po mieście rozeszły się głuche, tajemnicze plotki. Nawet Ma-czży wyraził pewnego razu powątpiewanie:
— Gdyby ojciec udał się na pielgrzymkę, toby zabrał z sobą wachlarz! — zauważył chłopak zupełnie słusznie i spojrzał wyczekująco na Brzeskiego. Ten spuścił oczy zmieszany. Nie umiał kłamać. Nie wierzył w pielgrzymkę starego; dawno już pochował go w myślach. Nawet Lień straciła nadzieję, nie wybiegała już na stuk furtki i w milczeniu patrzała łzawemi oczyma na wracającego z poszukiwań Brzeskiego.
Młodzieniec z rewolwerem w rękawie włóczył się dalej po rozmaitych wertepach, ale nie zdawał sobie wyraźnie sprawy, poco to robił. Zaprzestanie poszukiwań wydawało mu się poprostu okrucieństwem względem rodziny starego Siań-szena; to tosamo co powiedzieć: odszedł, porzucił was i nigdy nie wróci!
Tymczasem plotka robiła swoje. Brzeski zauważył, że sąsiedzi i znajomi Chińczycy jakoś dziwnie zachowują się i trzymają odeń zdaleka, że spotykani w ogrodzie klasztornym mnisi pośpiesznie uchodzą.
— Czas samemu uciekać!... Ale co zrobić z rodziną Wania?... Dokąd oni się podzieją?!
Brzeski wiedział, że według obyczajów chińskich kobieta może istnieć jedynie jako dodatek do mężczyzny w charakterze żony, matki albo siostry, że położenie porzuconych przezeń kobiet stanie się bardzo przykre, że wszyscy, co mieli jakąkolwiek złość do Wania, zaczną je krzywdzić, aby się zemścić. Ma-czży — mały — nie będzie w stanie ich obronić; nadomiar z Brzeskiego odejściem kobiety stracą jedyne źródło utrzymania. Ta trocha pieniędzy, którą mógł im dać, nie wystarczyłaby i na dwa miesiące. Prócz tego czuł, że Lień wierzy mu bezgranicznie, że uważa go za jakąś wyższą, dobrą istotę, która nietylko wybawi ich z wszelkiego nieszczęścia, obroni i ochroni, lecz nawet wróci im zaginionego ojca. Bolesnym byłoby dlań zawieść nadzieje dziewczyny, zwłóczył więc z dnia na dzień.
— Później, trochę później, gdy się wszystko wyjaśni!... Nie mogę przecież opuścić ich teraz!... — mówił sobie i odkładał stanowczą rozmowę.
Mieszkali więc razem jak dawniej w małym domku, w jarze klasztornego ogrodu, gdzie zieleń dzikiego wina, niby piana szmaragdowa, przelewała się przez mur ogrodzenia, gdzie w dole wśród omszonych głazów szemrał srebrny strumień, a w górze ponad dachem szumiały konary potężnych drzew wiekowych...
Nie wiedzieli, że w mieście i okolicy błąkają się potworne wieści, spotęgowane burzliwemi prądami, rozlewającemi się od obu stolic państwa po całym jego obszarze... Nie wiedzieli, że sąsiedzi źle sobie tłumaczą przyjaźń Brzeskiego do kobiet, że tysiące oczu śledziło nieprzychylnie każdy krok przebranego za Chińczyka cudzoziemca!...
— Udaje przyjaciela, aby poznać nas i łatwiej zgubić!
Młodzieniec nie domyślał się tego. On czuł tylko, że jest jedynym obrońcą i żywicielem osieroconej rodziny, jej rdzeniem i słońcem. Dostrzegał jedynie w pięknych oczach Lień niezgłębioną wdzięczność i wschodnią zaiste cześć, pokorę, wierność i przywiązanie...
— Nie, nie teraz!... Nie mogę!... Z czasem, gdy wszystko szczęśliwie się ułoży, gdy dużo zarobię pieniędzy, aby im dopomóc!... — powtarzał sobie i miał już jedną tylko troskę, jak o tym do matki napisać.
Wtym pewnej czarownej, wonnej nocy letniej, gdy zmęczony usnął przy otwartym oknie, obudziło go lekkie dotknięcie ciepłej ręki.
— Wstawaj, cudzoziemcze!... Zbudź się!... Oni przyszli!... Uciekaj!... Oto sznur... Spuść się po nim z dachu na tamtą stronę domu... Tam ich niema... W podwórzu pełno!... — szeptał nad nim głos cichy i drżący.
Brzeski myślał, że mu się przywidziało, że to sen. Nic w ciemnościach nie widział, ale po chwili poznał głos Lień. Jednocześnie pęk sznurów upadł mu na piersi. Zerwał się, odział szybko, nie zapalając ognia, chwycił rewolwer i dopadł okna. Na ciemnym podwórzu ruszały się ciemniejsze od nocy cienie i szemrały stłumione liczne głosy; w górze nad wszystkim wiatr łomotał czarnemi konarami drzew, a wyżej jeszcze gęsto połyskiwały gwiazdy na granatowym niebie.
Brzeski wydostał się za okno i prześlizgnął niepostrzeżenie na dach wzdłuż cudacznej rzeźby górnej galeryjki. Wewnątrz domu męskie głosy spierały się z Lień. Dziewczyna dowodziła coś krzykliwym głosem, widocznie, aby zagłuszyć stuk jego kroków. Młodzieniec przywiązał sznur do rozwartej paszczy smoka, zdobiącej koniec rynny, i ostrożnie jął się spuszczać na dół. Nie zdążył dotknąć ziemi, gdy przeraźliwy wielogłosy krzyk wściekłości wstrząsnął powietrzem. Brzeski drgnął i zawahał się. Co to? Może męczą Lień albo jej matkę?... Czy nie lepiej wrócić z rewolwerem w ręku i rozpędzić tłuszczę niegodziwców!? Krzyk wszakże nie powtórzył się, lecz zamienił w głuchą zbiorową wrzawę, w której Brzeski z łatwością uchwycił oddzielne nawoływania:
— Uciekł!... Niema!... Prędzej!... Chwytaj!... Łapaj!... Uciekł!...
Młodzieniec skoczył jak jeleń w zarośla i stamtąd, biegnąc, obejrzał się na dom: okna pełne były światła, mnóstwo pochodni i latarni migotało na podwórzu oraz sunęło, rozpraszało się po ścieżkach parku.
Na szczęście Brzeski znał wybornie wszystkie drożyny i przejścia, każdy krzew, każde drzewo nie gorzej od swych prześladowców. Wyprzedził ich znacznie. Ale skoro wypadł na prowadzącą do miasta drogę, rychło zauważył na niej tu i owdzie podejrzane cienie. Aby więc uniknąć możliwej zasadzki i oszukać pościg, zawrócił w bok i pobiegł dookoła krawędzi klasztornego parku, a dalej plantacjami herbaty. Niziuchne kuliste krzewy herbaciane, posadzone równemi, długiemi rzędami, nie ukryłyby go w dzień, w nocy atoli ciemna jego postać nikła doszczętnie w ich czarnych smugach. Bystre oczy Chińczyków mogły go wszakże zauważyć gdziekolwiek w miejscach łysawych lub na wzgórkach, na tle nieba. Dla tego Brzeski posuwał się naprzód bardzo ostrożnie, prawie na czworakach i pilnie słuchał. W ciemnościach słuch o wiele ważniejszy jest niż wzrok, gdyż zawczasu ostrzega o niebezpieczeństwie po ruchach i mowie nieprzyjaciela. Od czasu do czasu Brzeski zatrzymywał się, tłumił oddech i wpatrywał się uważnie w mętne zarysy pogrążonej we śnie fabryki, a potym zwracał wzrok ku rzece, gdzie blado połyskiwała wstęga wody i obok wstęga równie bladej drogi. Teraz tylko zrozumiał, jak rozsądnie postąpił, idąc dookoła. Na drodze poruszały się w wielu miejscach ciemne plamy, w których poznawał bez trudności z kształtów i hałasów kupki ludzi. Wszyscy ciągnęli ku fabryce.
— Trzeba się śpieszyć, rychło ją otoczą!... — pomyślał i pobiegł szybciej, zaniedbawszy ostrożności.
Nagle chybnął się wtył i zamarł na miejscu, ogarnięty przerażeniem: pod samym jego nosem wyrosły z pod ziemi dwie czarne sylwetki chińskich robotników. Dostrzegli Brzeskiego i zdawali się równie wylękli i niepewni. Młodzieniec zrozumiał, że nie czas się chować, że zmykać niepodobna. Nie odpowiedział więc na świst nocnej przepiórki, jakim przywitała go ta straż, lecz śmiało podszedł do krajowców i powiedział zmienionym głosem po chińsku:
— Dowódca posyła mię, aby...
— Kto jesteś?.. I dla czego nie odpowiadasz na sygnały?!...
— Wybaczcie, bracia, zapomniałem w pośpiechu!... Dowódca każe wszystkich ściągać na krawędź klasztornego jaru... Przeklęty cudzoziemiec uciekł i schował się w ogrodzie... Musimy go znaleźć koniecznie, gdyż narobi hałasu... sprowadzi wojsko, białych... Gdzie są inni?...
— Są tutaj, na północy... Mówisz, że barbarzyńca uciekł... To było do przewidzenia!... Tacy czarownicy, jak ci zamorscy djabli, z łatwością zamieniają się to w psa, to w kota...
— Idźcie, zaraz, ruszajcie!... Nie gadajcie... Śpieszę z rozkazami do tamtych!... — mruknął Brzeski i zniknął we wskazanym przez krajowców kierunku.
Skoro jednak cienie robotników roztopiły się w ciemnościach, młodzieniec zmienił natychmiast postawę, niby przygiął się znowu do ziemi i chyłkiem co tchu popędził wprost do fabryki. Dopiero w pobliżu jej murów zatrzymał się, aby wytchnąć, rozejrzeć się i zebrać myśli. Wysoko wznosiła się w powietrzu ceglana ściana ogrodzenia — jednolita, gładka, bez drzwi i okien; ponad nią wypływały ciężkie, żelazem kryte dachy składów, kanciasty korpus główny z licznemi oknami i cienkie, strzeliste kominy fabryczne, które niby obeliski przecinały czarnemi igłami bladawe nocne niebo. Wszystko spało spokojnie, głęboko — bez cienia dźwięku, bez iskry blasku — snem mocnym, porannym, nie przeczuwając, że dokoła zacieśnia się coraz groźniej pierścień ludzki, dyszący nienawiścią i zemstą, że setki rozgorzałych oczu śledzi drapieżnie i podejrzliwie z takim mozołem budowane mury ochronne.
Brzeski odraz u spostrzegł, że fabryka oblężona jest już ze wszystkich stron. Ostrożnie, chroniąc się zręcznie za krzewami i we wgłębieniach gruntu, podpełznął do drogi i spojrzał na bramę wjazdową. Dostać się tam było niepodobieństwem, gdyż strzegł ich największy oddział robotników. W dodatku, brama była zamknięta, dzwonek na stróża wydałby go niechybnie i przyśpieszył atak. Nieprzyjaciele alboby go niezwłocznie zabili, albo skorzystaliby z otwartej dlań furtki, aby wpaść niepostrzeżenie do wnętrza.
Brzeski rozmyślał, co począć. Należało się śpieszyć. Rozkaz napaści mógł przyjść lada chwila, lada chwila mógł wrócić nieobecny widocznie dowódca. Wrócił więc chyłkiem młodzieniec na tył fabryki, gdzie był przedtym i gdzie widział w ciemnościach łańcuch kupkami rozstawionej straży. Niepostrzeżenie przyłączył się do jednej z nich, rozmawiającej półgłosem.
— Jeżeli barbarzyńcy nie otworzą o świcie bramy, trudno będzie dostać się do fabryki. Mur wysoki, a oni celnie strzelają!
— W ciemnościach i kula niełatwo znajduje drogę!... Dla czego trzymają nas tu bezczynnie?! Niedługo świt!...
— Niewiadomo. Słuchać należy. Widocznie dowódca znalazł dużo roboty w domku „Władcy Wrót Zachodnich“!...
— Ba!... Bawi się pewnie mękami mieszkającego tam barbarzyńcy...
— Szkoda go. Dobry był chłopak!... — szepnął ktoś z boku.
— Cóż robić!?... Takie jest prawo wojny!... Razem giną i dobrzy i źli: dobrzy za to, że w porę nie wstrzymali złych, źli za to, że spełnili zło!
— Nie można szczędzić dobrych, gdyż źli zawszeby się za nich ukryli... Zresztą, nie mamy wyboru: wszystkich musimy wypędzić!... Wszystkich wygnać musi od nas przerażenie!... Nie pozbędziemy się ich inaczej!... Gdy zaczniemy przebierać, stracimy czas; w naszych sercach i naszych przedsięwzięciach uczyni się tysiące dziur, przez które źli zaleją nas i zamienią w swych niewolników...
— Nie chcemy ani złych, ani dobrych!...
— O tak! Precz! Niech odejdą sobie do swego zamorskiego kraju!... Dość mamy zdobywców: byli Mongołowie z Czingischanem, łupili nas i ciemiężyli; potym przyszli nowi rabusie, Mandżurowie, i też dręczyli nas obdzierali, teraz pojawiają się biali!...
— Dla czego nie dają jednak sygnału?...
— Ciekawa rzecz, jak dowódca roztworzy bramę...
— Mocna i żelazem okuta... Znam ją dobrze, ma z tyłu ciężkie, metalowe rygle...
— On już obmyślił, jak to zrobić!... — głucho powiedział Brzeski.
— Co mówisz?...
— Kto jesteś i skąd?
— Jakżeś się tu znalazł?
— Przyszedłem razem z wami wypędzać cudzoziemców z ojczyzny... Jestem Feng, stróż klasztorny! — odpowiedział głośno Brzeski. — Znam tu każdą dziurę, gdyż dawno ich śledzę z rozkazu tajnego stowarzyszenia U-wej-kian (Bezczynnych)... Może kto z was pokaże mi znak braterski?...
Skupieni wkoło niego robotnicy odstąpili cokolwiek.
— Więc co? — spytał nareszcie cicho jeden z nich.
— Naczelnik polecił mi przedostać się za mur i otworzyć bramę...
— Silni są bracia U-wej-kian, ale nie polecisz przecie na skrzydłach?...
— Chodzi o to, żeby brama została otwartą przed przebudzeniem się białych djabłów, żeby nie lała się krew czarnogłowych!...
— Chao! Dobrze mówi!... — zaszeptano.
— Czy macie drabinę?... — pytał ostrożnie Brzeski.
Nagle poczuł liczne palce, dotykające naraz jego odzienia, głowy, włosów, twarzy... Na szczęście wąsy wciąż golił, czesał włosy we warkocz po chińsku i nie zaniedbywał najmniejszego szczegółu swej toalety chińskiej...
— Co?.. Czego chcecie?! — powtarzał, niby oburzony, w czasie rewizji, podczas gdy serce tłukło mu się w piersiach, jak złapany ptak. Dobra wymowa chińska i zimna krew pokonały wreszcie podejrzliwość napastników.
— O tak, Feng!... Dobrzeby było dostać się do środka bez przelewu krwi, lecz nie mamy drabiny...
— Drabinę mają tamci przed bramą... Niech idzie kto po nią...
— O nie, nie!... Bez hałasu... Mam wyraźny rozkaz... — szepnął ostro Brzeski. — Wejdę po waszych barkach na szczyt ze sznurem... Stąd do mieszkań barbarzyńców i do budki stróża daleko — nie usłyszą!
— To prawda!... Zgoda!... — przywtórzyli mu robotnicy, zniżając jak i on głosy.
Kilku najtęższych podeszło razem z Brzeskim do ściany. Ustawili się jeden na ramionach drugiego, niby żywa drabina, a młodzieniec z pomocą pozostałych wdrapał się na nich...
— Oho, co to? Zamorskie masz buty!? — krzyknął ostatni z podsadzających go krajowców.

Brzeski nie odpowiedział. Już siedział na szczycie ściany jak na koniu i odsuwał się szybko od ludzi.
Następnie sznur zadzierzgnął mocno za krawędź dachówek... Chińczycy szemrali w dole:
Niby żywa drabina...

— Dla czego nie odpowiadasz?
— Gdzieżeś się podział?...
— Zniknął jak zły duch...
— Coś brzydko wygląda to wszystko...
— Leźcie, bracia, na mur...
— Trzymajcie go... Może przebrany...
— Nie pochwali nas naczelnik!... O-ha!
— Milczcie, głupcy!... Rozbudzicie barbarzyńców... Gdaczecie jak kury... A tymczasem pierwszą kulę dostanę ja... Dobrze wam za murem, możecie się nie bać... Dla tego gadacie wiele!... Wystraszony zając zobaczył, czego niema, a wyście radzi okazji, aby zmykać!... Wszędzie węszycie zdradę! Nie będzie miał z was pociechy Wielki Pan Białego Lotosu!... — uspokajał ich Brzeski, zaciągając węzły sznura.
Już ślizgał się po sznurze na dół, a jeszcze szeptał zgorączkowanemi wargami: „Cicho! Cicho!...“ Pobiegł przez znajome dziedzińce i rychlo znalazł się przed ganeczkiem dyrektorskiego mieszkania. Nacisnął guzik elektrycznego dzwonka. Wewnątrz poruszono się niezwłocznie i w oknie błysnęło światło.
— Zginęliśmy!... Za późno! — pomyślał Brzeski, usłyszawszy szmer głosów, buchający znagła nazewnątrz, i jednocześnie ciężkie uderzenia w bramę. Z okna wyjrzał dyrektor.
— Co to?...
— Fabryka otoczona!... Powstanie!...
— Ach, to pan?.... Cóż to za powstanie? Gdzie?!
— Ależ tutaj... Proszę otworzyć natychmiast!... Opowiem wszystko...
W bramę tłuczono coraz silniej.
— Ach, oni istotnie dobijają się!... Boże, więc to tak!... Więc to do nas?... Co robić?!... Ludzie!... Mateuszu! Jasiu! Karolu!... U licha!... Gdzie jesteście?! Uderzyć w dzwon!... Armatę... celować armatą... Wszak mamy kartaczownicę! — krzyczał dyrektor, rzucając się po pokoju.
I jako odpowiedź na potęgujący się gniewny ryk tłumu za bramą odezwał się trwożnie dzwon pożarny fabryki.
Zapomniano wpuścić do domu Brzeskiego, więc stał na schodkach ganeczku, zwrócony twarzą do bramy, jęczącej pod ciosami szturmujących. Dostał się tam dopiero razem z innemi pracownikami fabryki. Zbudzeni nagle alarmem, drżący, wystraszeni i nawpół odziani zebrali się oni u wejścia do domu dyrektora, który był wybudowany wyłącznie z kamienia i żelaza, miał odpowiednie do obrony okna i urządzenia i dokąd w razie zaburzeń mieli się chronić wszyscy, jak to było umówione zawczasu.
Dyrektor odzyskał nareszcie przytomność i zimną krew; zaczął wydawać odpowiednie i rozsądne rozkazy. Oblężeni natychmiast rozebrali schodki i galeryjkę przy wejściu, odsunęli je na środek podwórza, obleli naftą i podpalili. Następnie drzwi zewnętrzne zostały zamknięte i spuszczono na nie mocną żelazną żaluzję. Był to jedyny otwór, jaki prowadził do tego budynku, który wszystkie okna miał zakratowane i położone wysoko nad ziemią, a w pobliżu nie miał żadnych przybudówek, mogących ułatwić dostęp nieprzyjacielowi. Stał nadomiar pośrodku podwórza, wybrukowanego ciężkiemi kamiennemi płytami.
Tymczasem wybijana brama drżała i huczała jak olbrzymi żelazny bęben. Widocznie walono w nią przyniesionemi z przystani balami. Stos zapalonej pośrodku podwórza galerji zwolna rozpalił się. Jednocześnie z dachu domu oblężeni rzucali smugi elektrycznego światła po kolei na rozmaite budowle i stropy muru, aby przekonać się, gdzie przedarł się nieprzyjaciel i skąd go czekać.
Wówczas dopiero przekonali się Europejczycy, jak poważne grozi im niebezpieczeństwo. Przed bramą zgromadził się wielotysięczny tłum. Piki, miecze, halabardy połyskiwały tam gęsto złym, zimnym blaskiem. Nad ławicą głów ludzkich powiewały wielkie czerwono-czarne chorągwie „bokserów“ niby ruchliwe skrzydła olbrzymich nietoperzy. Oblężeni dostrzegli również rozsiane w tłumie liczne czerwono-czarne mundury „bokserów“, czyli powstańców znaku „Wielkiej Pięści“ — zaklętych wrogów europejskiego najazdu.
Chińczycy, olśnieni blaskiem nieznanych im reflektorów elektrycznych, w pierwszej chwili ucichli. Ci, co siedzieli na ścianach, pochylili się, a nawet wielu ześlizgnęło się z powrotem na dół. Ale zamieszanie trwało niedługo. Rychło powstańcy dali salwę do elektrycznej latarni i ciosy w bramę posypały się ze zdwojoną siłą. Strzały nie zrobiły wielkiej szkody; kule odskakiwały od ciosowego obszycia budynku i nie trafiały ani w opancerzoną latarnię, ani w wązkie niby strzelnice okna. Europejczycy odpowiedzieli salwą również i w szeregach oblegających rozległy się krzyki gniewu i jęki boleści. Tłum chyżo pierzchnął z oświetlonych miejsc w ciemności i uciekał przed ścigającym ich snopem światła, za którym wślad leciały kule coraz celniejszych strzałów.
Ale napad na bramę, ukryty za murami ogrodzenia, nie ustawał; zamki i wrzeciądze gięły się i pękały, zawiasy puszczały, ciężkie podwoje wypaczyły się poczwarnie — już nie mogły się długo opierać.
— Byle tylko do tego czasu rozgorzał na podwórzu stos!... — powtarzał niecierpliwie dyrektor. — Ach, byle rozgorzał, byle było widno!... Już poczęstujemy wtedy nicponiów zacnie!... Nie posmakują im nasze ołowianki... Znów dać im pigułkę!...
Rozległ się strzał i odpowiedział mu przeraźliwy, zamierający krzyk.
Ogniste oko latarni w dalszym ciągu szukało po ścianach i zakątkach fabryki nowych ofiar, — zbyt śmiałych lub nieostrożnych. Wkrótce zginęli lub znikli pojedyńczy wojownicy, a reszta schowała się przerażona. Jedynie tłum u bramy pracował dalej, bijąc taranami.
Stos na podwórzu rozgorzał, — zalał czerwonym blaskiem opustoszałe wnętrze fabrycznego dziedzińca i krwawą łuną buchnął wysoko w powietrze ponad murami. Zrobiło się jasno jak we dnie; było wybornie widać, jak huczące i pojękujące od strasznych uderzeń wrota drgają, wyginają się, chylą... Ucichła wrzawa, umilkły krzyki, przekleństwa, pojedyncze głosy, wszystko skupiło się w łomocie ciosów, spadających na wybijane podwoje. Wreszcie upadły z trzaskiem i w ciemnej paszczy odźwierzy zamigotały figury „bokserów“.
— Pal! — syknęła komenda europejska.
Z okien budynku buchnęły sine błyskawice, zagrzmiała ogłuszająca salwa, tłum w bramie zakotłował się, cofnął, poczym znów napłynął i z groźnym, wściekłym rykiem wylał na dziedziniec niby krwawa, czarna rzeka.
Wtedy Europejczycy dali ognia po raz drugi i zaczęli jednocześnie strzelać z małej kartaczownicy, ustawionej w szczytowym oknie. Tłum napastników zawył, zajęczał, zwinął się, jak raniony wąż, ale, pchany z tyłu, nie przestał się posuwać. Białawy dym strzałów ukrył go na chwilę przed oczami obleganych. Słyszeli wszakże jego nieustający pomruk, podobny do sapania stada szturmujących tygrysów; słyszeli szczęk oręża o kamień, szmer i stuk posuwanych i przystawianych drabin, wściekłe uderzenia w żelazną zasłonę drzwi, w mury fundamentu...
Europejczycy strzelali w dół naoślep, rzucali małe ręczne granaty, aż spostrzegli tuż za kratami okien oko w oko ze sobą okropne, wykrzywione nienawiścią, dyszące zemstą twarze powstańców z wyszczerzonemi zębami i błyskającemi jak u wilków oczami... Wtedy, broniąc się, pełni zgrozy i zapamiętania, zaczęli strzelać wprost w te ludzkie twarze, przykładając im nieledwie lufy do oczu i ust... Strzały padały nieustannie, zlewając się w jeden przeciągły, okropny trzask, kule gwizdały, ranni wrzeszczeli, wyli, przeklinali... Cicho padali zabici.
Chińczycy nie mogli wiele szkodzić Europejczykom; broń palną mieli złą, starą, strzelali jedynie z dołu i rozbijali więcej szyby w oknach, niż ranili ludzi. Ci zaś, co wdrapali się po drabinach na górę, daremnie silili się dosięgnąć oblężonych swemi pikami i mieczami; śmiałkowie, zanim ich tknęli, padali trafieni kulami i spychali stojących pod niemi na szczeblach towarzyszy.
Walka trwała nie więcej jak kwadrans, poczym Chińczycy cofnęli się bezładnie, unosząc zabitych i rannych. Czarni od dymu prochowego, odurzeni jego czadem, wychudli i postarzeli w ciągu tych krótkich chwil walki, jakby one trwały lata — Europejczycy upadli z wyczerpania na miejscu, gdzie kto stał: na podłogę lub krzesła i ławy. Bali się oddalić od okien, oczekując co chwila ponownego napadu.
— Wody!... Pić!... — wołali niektórzy ochryple.
Inni oglądali swe rany i obrażenia, z których broczyła kroplami krew.
Napad jednakże nie powtórzył się. Oblężeni przyszli do siebie, naprędce posilili się chlebem z wodą, postawili straż i usnęli twardym snem krzepiącym.
Brzeski, któremu wypadł los pilnowania w pierwszej kolei, wyjrzał przez okno.
Różowy brzask zorzy łagodnie rumienił błękitne niebo, białe, poobijane kulami i pociskami mury budowli fabrycznych, kałuże krwi na dziedzińcu, porozrzucane tu i owdzie części odzieży chińskiej oraz oręża. Dym dopalającego się ogniska ćmił co chwila zmiennemi, przykremi cieniami ten smutny obraz ruiny i zagłady. Przez wyłamaną bramę, której wierzeje zwieszały się, jak zgruchotane skrzydła ptaka, widać było w głębi blado-różową wstęgę rzeki. Cicho sunęły po niej dżonki w pogodną dal, zasnutą mgłą poranną...

XXVI.

Cały dzień Chińczycy nie dawali znaku życia.
Dopiero przed wieczorem zjawił się parlamentarz, wymachując zieloną gałęzią. Powiedział, że Fu Du-tun (naczelnik) miasta chciałby pomówić z zamorskiemi ludźmi i pyta, czy zechcą mu udzielić chwilę uwagi. Rozumie się, że oblężeni przystali natychmiast; wkrótce więc wszedł na podwórze orszak dygnitarza i on sam ukazał się pod czerwonym parasolem z potrójną frendzlą.
— Dostojni goście i przyjaciele, znacie mię i pamiętacie, że zawsze czciłem was godnie i otaczałem opieką. Obecnie również przychodzę do was, powodowany współczuciem. Nic nie mam osobiście przeciwko temu, aby cudzoziemcy mieszkali wśród nas, dzieci Środkowego Państwa, aby zbierali i dorabiali się bogactw naszą pracą, Ale lud nie chce tego. Lęka się, że zamorscy goście, wzrósszy w liczbę, zechcą zostać gospodarzami kraju, wprowadzać swoje prawa i obyczaje, swój język i swoją wiarę przemocą, jak były już tego wielokrotne w mojej ojczyźnie przykłady... On żąda, abyście odeszli zawczasu... Powstał i grozi śmiercią każdemu, kto go nie usłucha. Chce zgładzić zamorskich gości, aby przerazić innych... Nie mogę pozwolić na to, ponieważ długi czas mieszkaliście tutaj spokojnie pod moją opieką... Odpowiadam za wasze życie i całość... Lękam się, że nie są one obecnie dość zabezpieczone w miejscu teraźniejszego waszego pobytu. — Dla tego proponuję wam, abyście wyszli z waszego ukrycia i oddali się pod moją obronę... Otoczę was wierną i mężną strażą w dostatecznej ilości i odprowadzę do miejsc bezpiecznych lub wyślę na południe do portów, gdzie mieszkają wasi rodacy... To będzie najrozsądniej, gdyż tym sposobem przerwiemy niepotrzebny rozlew krwi i uratujemy życie szlachetnych ludzi zamorskich... — tłumaczył Brzeski mowę dygnitarza.
Propozycja była tak niespodziewaną i dziwną, że oblężeni poprosili o czas do namysłu i narady.
— Zgoda!... — odpowiedział chiński urzędnik. — Choć położenie rzeczy jest jasne, ale sprawa przedstawia się tak poważnie, że nie należy rozwiązywać jej, okręciwszy palec około palca!...
— Cóż powiecie, panowie?! Zdaje się, że radzi dobrze!... — bąknął niepewnie dyrektor.
— Za nic!... Zasadzka! — krzyknął buchalter. — Trzymają się wszyscy razem, i motłoch i mandaryni, sprzysięgli się na nas i zgładzą nas bez litości, gdy do rąk dostaną!...
— Cóż więc robić i co mu odpowiedzieć?...
— Myślę, że należałoby w każdym razie dobrze się zastanowić!... — zauważył starszy urzędnik z biura, który przemieszkał w Chinach z górą lat dwadzieścia. — Wydaje mi się, że należy przewlec pertraktacje... Każdy dzień zwłoki dla nas wygrana, gdyż wieści o zaburzeniach bez wątpienia dojdą niezadługo do kolonji naszych w miastach portowych i stamtąd przyślą nam pomoc... Niech więc Fu Du-tun, skoro jest takim naszym przyjacielem, da znać o wypadkach naszym rodakom, niech przywiezie list od naszego konsula, a poddamy mu się natychmiast... Lepiej jeszcze, jeżeli zażąda od siebie, aby wysłano nam na odsiecz żołnierzy europejskich i statek wojenny... Do tego czasu ma być zawieszenie broni... Ani my napadać nie będziemy, ani na nas nikomu napadać nie będzie wolno... Fu Du-tun zabierze i wyśle niezwłocznie nasze listy do konsulatu w Szanchaju oraz dostarczy nam żywności.
Wszyscy przyznali, że warunki są obmyślone zręcznie, i zgodzili się na nie.
— Niemożliwe żądania!... — odpowiedział Chińczyk, gdy Brzeski powtórzył mu powyższą propozycję. — Cały kraj pełen uzbrojonych włóczęgów, lud wzburzony nie słucha już władzy... Gońcy z listami mogą zginąć, w każdym razie odpowiedź od konsula przyjdzie nierychło, a tymczasem was wymordują.
— Dobrze! Dziękujemy mu! Niech się o nas nie troszczy!... Jedzenia i prochu mamy dość... O żywność prosiliśmy, aby wypróbować jego przyjaźń!... A dla naszego bezpieczeństwa od nagłej napaści niech otoczy fabrykę własnemi żołnierzami i nie dopuszcza czerni do bitwy.
— Jeżeli natychmiast nie poddacie się dobrowolnie, każę sprowadzić armaty i zburzę wasze podłe gniazdo!... Czy myślicie, że ujdzie wam bezkarnie śmierć tylu walecznych? Dziesiątki ludzi zamordowaliście dzisiaj! Wychodźcie natychmiast na łaskę i niełaskę naszą, rozkazuję wam!... — krzyczał urzędnik rozwścieczony odmową.
Tłum, przysłuchujący się u wrót, głucho zaryczał. Zdawało się, że grozi nieoczekiwany napad i Europejczycy wysunęli z okien lufy karabinów.
— Rude wściekłe psy i zbóje!... Pocoście przyszli do naszego pięknego kraju uprawiać morderstwa!? Czyżeśmy wzywali was?!... Czyście nam potrzebni?... Nie chcemy waszych sztuk i waszej wiedzy... Wolimy wolność!... Zginiecie jak muchy! Zamorzymy was głodem, gdyż wszyscy razem nie warci jesteście życia jednego z braci naszych. Umiejętni zabójcy i rabusie!... Cała wasza nauka to mord i grabież innych! — wrzeszczeli i wygrażali im Chińczycy, cofając się pośpiesznie.

Europejczycy czujnie strzegli swych pozycji. Warty regularnie zmieniano co kilka godzin, a w nocy białe oko latarni snopem olśniewających promieni wciąż obszukiwało bramę, mury, podwórza i ciemne kąty. Węgli do elektrycznej maszyny mieli w piwnicach znaczny zapas, wodę doprowadzał z rzeki ukryty wodociąg. Chińczycy zachowywali się cicho i ostrożnie. Jedynie z pewnych drobnych szczegółów, z głów ludzkich, pojawiających się niespodzianie w miejscach nieodpowiednich, z nieuchwytnych sygnałów, ze świstów, tupotu nóg za ścianami, domyślali się oblężeni, że są obsaczeni ze wszystkich stron i pilnie strzeżeni we dnie i w nocy i że coś przeciw nim tam gdzieś się knuje... Od czasu do czasu obok wywalonej bramy przechodziły małe uzbrojone oddziały, a na dżonkach z biegiem rzeki płynęły zbrojne tłumy w powstańczych, czerwono-czarnych mundurach.
...małe uzbrojone oddziały

Raz Brzeskiemu wydało się, że dostrzegł wśród „bokserów“ swego byłego Siań-szena, zaginionego bez śladu „Władcę Wrót Zachodnich“. Odgrywał on wśród nich rolę starszyzny, gdyż miał na piersiach wielki amulet, owinięty żółtą szmatą jedwabną, i od czasu do czasu przemawiał do nich z przejęciem i dzikiemi giestami.
Po paru dniach Europejczycy przekonali się, iż Chińczycy, szczędząc życie swych sprzysiężonych, postanowili oblężonych zamorzyć głodem. W ten sposób powstała kwestja żywnościowa. Żywności mieli zaledwie na parę tygodni. Na wypadek zepsucia wodociągu, zaczęli w podziemiu kopać studnię.
— Główna rzecz, aby wygrać na czasie!... Niepodobna, aby w Szan-chaju nie dowiedziano się nareszcie o naszych nieszczęściach!... — dowodził dyrektor.
— Ale jeżeli i tam już wybuchnęło powstanie i postąpiono z Europejczykami jak z nami? Przecież ocalił nas wypadek!... Naówczas wyzwolenie opóźni się... Nie na tygodnie liczyć musimy czas, lecz na miesiące... — zauważył posępnie buchalter.
— O tak!... Wtedy źle!... Nie starczy ani węgla, ani żywności... Gdy zgaśnie elektryczne oko, zdobędą nas w nocy podejściem...
— Opału mamy jeszcze dużo. Gorzej z żywnością...
— Należy zaraz zarządzić oszczędności, określić minimalne porcje i obliczyć je! — Doprawdy, panowie, przy dobrych chęciach moglibyśmy nawet zmniejszyć ich liczbę... — począł zniżonym głosem dyrektor. — Mamy wśród siebie pięciu stróżów Chińczyków... Bez szkody dla nich moglibyśmy ich wydalić... niepostrzeżenie... Wyznaję, że nie mam do nich zaufania, a ustrzec się wroga wewnętrznego o wiele trudniej, panowie, niż zewnętrznego!... Pomyślcie o tym!
— Zamordują ich bez litości! — zauważył starszy urzędnik.
— Oni walczyli razem z nami! — dodał Brzeski.
— Cóż z tego, że walczyli? Bądź-co-bądź są Chińczykami i zupełnie naturalnie współczują i ciążą ku swoim. Źle będzie z nami, jeżeli się z niemi zwąchają... Wydadzą nas!
— Ależ wypędzić ich na pewną śmierć nie mamy prawa!...
— Dla czegóż zaraz na śmierć!? Kruk krukowi oka nie wykole! Okoliczność, że wypędziliśmy ich, będzie świadczyła w oczach naszych wrogów na ich korzyść!...
— W każdym razie należy ich spytać, czy zgodzą się opuścić twierdzę! — nalegał Brzeski.
Stróże, krajowcy, jak gdyby domyślali się, że o nich mowa; zebrali się w jednym kącie i stamtąd wyczekująco i trwożnie spoglądali na swoich panów. Kiedy powiedziano im, o co chodzi, upadli na kolana i zaczęli błagać o litość.
— Kan-ta-mi! Głowa... precz... ni-ma!... — powtarzali żałośnie w łamanym, „gołębim“ narzeczu.
Zostawiono ich w domu, gdyż głosy współczucia, litości i sprawiedliwości przeważyły wśród oblężonych na razie. Ale kiedy w parę dni potym jednego z nieszczęśliwych schwytano na rozmowie za pomocą tajemnych sygnałów z chowającym się za ścianą powstańcem, znowu była podniesiona kwestja wydalenia z maleńkiej twierdzy krajowców i tym razem przemógł strach o własne życie. Jedynie Brzeski sprzeciwiał się do końca.
— Pan wkrótce strzelać do nich nie zechce! — gniewnie wyrzucał mu dyrektor.
— Bardzo być może! — odpowiedział młodzieniec. — Doprawdy nieraz już przychodziło mi do głowy, jakim prawem poważamy się zabijać ich, za to jedynie, że oni nie chcą nas puszczać do własnego kraju?! Przecież oni mogą robić u siebie, co im się podoba!...
— Ba! Cóż z tego, że mają prawo: mają prawo, a my mamy siłę...
— Niebardzo!... Zresztą w takim razie i oni mają prawo... nas wymordować! — odgryzł się Brzeski.
— Trzeba śledzić chłopaka, żeby czasem nie spłatał nam jakiego figla!... Zchińszczył się zupełnie! — szepnął dyrektor na stronie do buchaltera.
Ten kiwnął znacząco głową.
— O, krótka z nim sprawa!... Byle co, a kula w łeb!.. Czasy rzeczywiście... wojenne!
— Hm!... Poco zaraz tak ostro!? Siostrzeniec właściciela i jedyny z pośród nas dobry znawca języka chińskiego... Może się nam bardzo przydać... Ale oczu zeń nie spuszczać!... — potwierdził dyrektor.
I istotnie nie spuszczano zeń oczu, śledzono ostrożnie i podejrzliwie.
Brzeski tymczasem wciąż przemyśliwał, jakby uratować jednych od śmierci, drugich od zbrodni, jak przerwać lub udaremnić okropną nadchodzącą walkę.
Stróżów-krajowców wyrzucono.
Kiedy na kolanach ci podpełzli ku wrotom, powstańcy porwali ich natychmiast i powlekli do swego obozu.
Nazajutrz stracono ich w bramie w oczach Europejczyków.
— Tak postąpimy z każdym zdrajcą ojczyzny!... — krzyczeli w uniesieniu krwawo-czarni „bokserzy“. — Z wami uczynimy tosamo!... Poczekajcie, rude psy!...
Europejczycy stracili zimną krew i zaczęli strzelać; odpowiedziano im również kulami. W rezultacie do ściętych, okrwawionych kadłubów przybyło kilka jeszcze trupów.
Oblężeni sposępnieli i upadli na duchu. Dnie mijały w ckliwym i napiętym oczekiwaniu. Brzeski wciąż rozmyślał o swoim... Wspominał również matkę, Lień, Siań-szena, straconych za pierwsze rozruchy robotników, młodego Szun-Tzi, Serża, który niewiadomo zaco zginął w kwiecie wieku, myślał o całej tej dziwnej i krwawej girlandzie wypadków, wreszcie rozmyślał o swoich marzeniach, o tym, jak pogodzić cały świat...
Zapewne i reszta oblężonych myślała i wspominała podobne rzeczy, lecz przedewszystkim przemyśliwali wszyscy usilnie o sposobach ratunku.
— Gdyby jakkolwiek... dać znać do Szan-chaju!... Gdyby pan, panie Brzeski, odważył się, naprzykład... wyjść... jakkolwiek... niepostrzeżenie... — bąkał dyrektor. — Jedyna to dla nas nadzieja!... Pan umie tak dobrze po chińsku... Zna ich obyczaje, ruchy...
Brzeski nic nie odpowiedział.
Ogarnęła go nagła trwoga, nieprzezwyciężona odraza. Przecież Chińczycy, złapawszy jeńca, nie zabijają go odrazu, lecz męczą długo, boleśnie... skórę nieraz zdzierają pasami!... Przecież dyrektor wie o tym, a jednak żąda odeń takiego poświęcenia!... Chińczycy, schwytawszy go, napewno zechcą pomścić na nim śmierć tylu zabitych towarzyszy!... Jak będzie bronił się przed oskarżeniami? Co im odpowie? „Pocoście przyszli tu do nas? myśmy nie wzywali was!“ — przypomniał sobie wykrzyki powstańców. Czy w razie ujęcia będzie miał prawo zabijać ich nawet w swojej obronie? Przecież sam postawił się w obecnym fałszywym położeniu?!
Całą noc rozmyślał Brzeski nad temi pytaniami i gorące pragnienie znalezienia bezkrwawego ratunku dręczyło go jak zmora. Nad ranem wezwano go z kolei do kopania studni... Dłubiąc w ziemi przy świetle latarni, przypomniał sobie opowiadanie matki o ucieczce więźniów w 63 roku podziemnym przejściem, wykopanym przez nich pod murami i ogrodzeniem więzienia. Jeżeli uczynić to mogli pozbawieni wszystkiego więźniowie, rzecz prosta, że o wiele łatwiej mogą wykonać oni: posiadają potrzebne narzędzia: łopaty, kilofy, świdry ziemne, taczki... Nadomiar mają zupełną wolność ruchu — nikt ich nie strzeże wewnątrz, nie przeszkadza, jak w więzieniu — dozorcy!
Zacząć należy tunel w piwnicy narożnej i wyprowadzić daleko poza mur zewnętrzny aż na plantacje herbaty, gdzie łatwo ukryć się po wyjściu. Stamtąd prześlizgnąć się nad rzekę, zabrać łódź i puścić się z biegiem wody... Skoro znajdą się w łodzi, połowa trudności zostanie usunięta...
— A czy nie lepiej poprostu dziś jeszcze zrobić zbrojną wycieczkę, napaść znienacka na nieprzyjaciela, zawładnąć łodziami i uciekać pod osłoną strzałów?.. — radził starszy urzędnik biurowy, z którym Brzeski podzielił się nazajutrz swym pomysłem.
— O nie!... Plan Brzeskiego lepiej mi się podoba! — podtrzymał młodzieńca niezbyt odważny dyrektor.
Innym również bardziej trafiał do przekonania rozsądny, spokojny i bezpieczny plan Brzeskiego.
— Owszem. Niech i tak będzie! W każdym razie należy spróbować... Nie będzie choć tak nudno i głupio jak teraz! — zgodził się wreszcie i starszy urzędnik. — Myślę jednak, że się nie powiedzie... Bruk ciężki, ściana również — zapadnie się wasz tunel!...
— Będziemy go podpierali drewnianemi stemplami jak w sztolniach kopalni! Będziemy ostrożni!... Po co ma się zawalić?! — odpowiedział Brzeski.
Oblężonych było dziesięciu. Postanowili nie tracić czasu, kopać dzień i noc bez przerwy i podzielili się na kilka zmian. Aby nie zdradzić się przed Chińczykami, ziemię wynosili i wysypywali do jednego z pokoi, w którym wyrwali podłogę na podpory do tunelu. W tym celu powyrywali niedługo wszystkie deski w całym domu gdzie się tylko dało i lękali się, że jeszcze im nie starczy. Żałowali teraz bardzo, że spalili drewniany ganeczek, lecz niewiadome, czy udałoby się im go zabrać? Czy Chińczycy nie wdarliby się po nim do ich fortecy?...
— Nie warto żałować, czego naprawić nie można!... Róbmy, co postanowione, a dalej... zobaczymy! pomyślimy!... — pouczał innych buchalter.
Bardzo się teraz krzątał i udawał, że to on pierwszy wpadł na pomysł tunelu, lecz mimo to przewodnictwo całej roboty oddano jednogłośnie Brzeskiemu i wszyscy słuchali go teraz bez szemrania i oporu.
Z początku szło przebijanie tunelu dość pomyślnie. Zbity grunt gliniasty dawał się łatwo wybijać. Pomimo to pracownicy bardzo się męczyli i szybko wyczerpywali. Korytarzyk musiał być mały, nizki i ciasny dla braku drzewa na podpory, a głównie dla zaoszczędzenia czasu i pracy. Konieczny był pośpiech, gdyż Chińczycy istotnie, zdawało się, zamierzyli sprowadzić armaty; równali i poprawiali gorączkowo drogę, sypali wały, reduty na poblizkiej górze, panującej nad fabryką i całą doliną.
Trzeba było w tunelu pracować na klęczkach, a często nawet leżący. Zepsute przez oddychanie, nieodświeżane wentylacją, zastałe powietrze wywoływało u kopaczy ciągłe zawroty głowy. Niekiedy z braku tlenu gasła świeczka. Wtedy kopacz szybko pociągał za sznur przywiązany do pasa, którego wolny koniec służył do wyciągania koszyków z ziemią. Czuwający nazewnątrz towarzysz dobywał go naówczas pośpiesznie, nieraz nawpół omdlałego. Musieli przekopać około piętnastu sążni. Każdy pracownik pod koniec swej zmiany miał wrażenie, że nigdy nie uda im się własnemi słabemi siłami dokonać tego ciężkiego zadania. Korytarz tymczasem wydłużał się stale. Trafiali też na nieprzewidziane wprost trudności. Raz zagrodził im drogę wielki głaz, który musieli ominąć; drugi raz wyskoczyła podpora i ogromna bryła ziemi zawaliła pracownika. Wydobyto go stamtąd bez przytomności.
Kopano w głębokich ciemnościach, słabo rozwidnionych bladym płomieniem świecy. Dokoła wisiały czarne, niemiłosierne, twarde wiszary, czyhające na najmniejszą nieostrożność, aby połknąć śmiałków. Kierunek wskazywała im igła kompasu, a strzegł ich od zbytecznego zagłębienia się w ziemię lub wykopania na powierzchnię poziomnik wodny, mała rureczka pełna wody z kulką powietrza pośrodku. To oraz cykający miarowo zegarek byli jedynemi towarzyszami samotników, kopiących kolejno jak krety wyjście na wolność.
Nareszcie kopacze obliczyli, że są blizko muru, okalającego fabrykę. W parę godzin potym trafili na dolny brzeg jego fundamentu, przebili go jak bramę i poprowadzili swój podziemny korytarzyk pod polem. Wobec tego musieli zachowywać szczególne ostrożności, unikać hałasu i umacniać starannie strop, aby warty chińskie, przechodzące nad ich głowami, nie zapadły się czasem pod ziemię. Częstokroć słyszeli głosy i kroki Chińczyków tak blizko, że zamierali bez ruchu z przerażenia. Przypuszczali, że wykryto ich, że lada chwila oblegający zaczną wykopywać ich jak lisy z jamy... Choć więc dyrektor żądał, aby tunel wydłużyć ile się da w pole, oblężeni, znękani ciągłemi wzruszeniami i pracą nad siły, postanowili nie zwlekać ucieczki. Obfitość korzeni, które również bardzo utrudniały robotę, umocniła ich w przekonaniu, że już dosięgli krzewów herbacianych.
— Lecz jeżeli mylicie się?!... Jeżeli otwór przebijecie na otwartym miejscu albo — gorzej — pod placówką „bokserów“?! Co wtedy? — pytał dyrektor.
— Wtedy... zginiemy! — cicho odpowiedział Brzeski...
— Nie chcę ginąć! I dla tego żądam, aby tunel dalej kopano!...
Znów jednak przegłosowano dyrektora. Umierał ze strachu, ale musiał ustąpić. Tymbardziej, że zewnętrzne przyczyny natury wojennej przemawiały bardzo przekonywująco za zdaniem większości. Na reducie zabłysło podłużne cielsko miedzianej armaty, a wieczorem zagrzmiał pierwszy wystrzał próbny. Pocisk przeleciał nad domem i zatopił płynącą na rzece dżonkę. Zmieszało to Chińczyków i odłożyli bombardowanie do dnia następnego.
Wydarzyła się noc bardzo odpowiednia dla ucieczki, — ciemna, chmurna noc jesienna. Oblężeni, przebrani za Chińczyków, uzbrojeni w rewolwery, z małemi workami z żywnością na plecach — zgromadzili się w głębokiej ciszy i wielkim wzburzeniu w piwnicy u wejścia do tunelu, w którego drugim końcu Brzeski przebijał właśnie wyjście. Nareszcie umówiony znak sznurem i przypływ zimnego, świeżego powietrza oznajmił im, że przejście otwarte. Ostrożnie po dwuch popełzli korytarzykiem na klęczkach. Nie potrzebowali światła, gdyż każdy z nich znał na pamięć najmniejsze zakręty i najdrobniejsze nierówności tylekroć odwiedzanego przejścia.
U wyjścia czekał na nich Brzeski i wskazywał dalszą drogę. Na szczęście z tej strony Chińczycy zaniedbali postawić straże, co znacznie ułatwiało wyjście. Sądząc z linji ognisk, warty były stąd uprowadzone pewnie przez ostrożność od strzałów armatnich i wyciągnięte z obu stron długiemi równoległemi linjami od reduty do rzeki. Zbiegowie musieli przedrzeć się przez nie, lecz nie potrzebowali czynić tego zaraz, co wprawiło ich w doskonały humor. Z radością uwolnionych więźniów rozglądali się po roztaczającym się dokoła przestworzu pól.
— Śpieszcie się!... Ostrożnie!... chyłkiem!... naprzód!... — powtarzał Brzeski.
Znów popełzli na czworakach wśród nizkich krzewów. W obozie Chińczyków, na stoku góry, żołnierze śpiewali pieśni i brzdąkali na trzechstrunnej gitarze krajowej; u ogni, ku którym zbliżali się zbiegowie, wartownicy spali spokojnie lub łatali podartą odzież.
Nastała chwila stanowcza; zbiegowie dosięgli strażniczej linji i, kryjąc się w cieniu krzewów przed bladą łuną stosów, przekradali się przez łańcuch pikiet. Ogniska płonęły dość słabo i były rozrzucone daleko, mimo to jeden z szyldwachów widocznie coś usłyszał, gdyż zerwał się na nogi i spojrzał uważnie w ciemności... Dziki krzyk, od którego Europejczycy drgnęli, przeciął powietrze i powtarzany poleciał od ognia do ognia wzdłuż całej linji.
— Ani kroku!... Przytulić się do ziemi!... — syknął Brzeski na kilku zbiegów, którzy w popłochu chcieli się zerwać i biec.
Wkrótce rozległy się kroki patrolu, idącego drożyną wzdłuż łańcucha pikiet. Lecz zbiegowie już byli poza łańcuchem i nieruchome ich cienie zlały się zupełnie z cieniami krzewów. Stłumili oddech i przyszykowali rewolwery do strzałów na wszelki wypadek. Patrol przeszedł tak blizko, iż przy słabym blasku dalekich ogni zauważyli najmniejszy szczegół jego uzbrojenia: powstańcy mieli broń europejską — karabiny i ładownice, na głowach czarne turbany a na piersiach krótkich kaftanów ciemnych wyszytego smoka, jak armja rządowa.
Gdy trwoga ucichła, zbiegowie popełzli dalej, a wydostawszy się ze smugi światła powstali i chyłkiem szybko pobiegli za Brzeskim w kierunku ogrodów klasztornych, dalej od zdradzieckiej drogi, rzeki i miasta.
Kiedy następnie, już w pobliżu jaru, gdzie niegdyś mieszkał Brzeski, spuścili się ku rzece, aby poszukać łodzi, przekonali się ku swej rozpaczy, że niema na brzegu najmniejszego nawet stateczku.
— Przebiegłe lisy!... Zapewne kazali zniszczyć albo uprowadzić wszystkie łodzie, żeby nam ostatecznie odciąć ucieczkę. — zauważył ochrypłym od wzruszenia głosem dyrektor.
— Co robić?
— Niema wyboru. Do miasta przecie wrócić nie możemy... Idźmy do klasztoru!
— Tak!... Tam być może znajdziemy cokolwiek... lub pomogą panu, panie Brzeski... znajomi pana!... — bąkał buchalter, lecz umilkł nagle, spotkawszy się ze spojrzeniem młodzieńca. Przypomniał sobie, ile to razy zupełnie niesłusznie wymyślał i obgadywał głośno rodzinę starego Siań-szena, byle tylko dokuczyć Brzeskiemu.
Zbiegowie wrócili więc znowu na pola herbaciane i pod ochroną plantacyjnych zarośli, krążąc zdaleka, dostali się do klasztornych ogrodów.
Wszystko tam spało w głębokiej ciemności i ciszy. Nawet wietrzyk, powiewający nad polami, nie przenikał w gęstwiny i czule dzwoneczki szklane zwieszały się nieme z gałązek. W grubym mroku gajów i krzewów, wśród potężnych i rozłożystych drzew, zbiegowie poczuli się raźniej i posuwali chyżo ścieżkami, prowadzeni przez Brzeskiego. Ten w jarze kazał im się schować w gęstwinę, umówił się z niemi co do sygnałów, czasu oraz innych nieprzewidzianych wypadków i ruszył z bijącym sercem ku byłemu swemu domowi. Wstrzymali go.
— A co... jeżeli pan... tam znajdzie... bokserów? Przecież stary przyłączył się do nich?! — spytał ze współczuciem starszy urzędnik biura.
— Cóż robić?... Niema innego wyjścia!... Również, jeżeli ona odmówi pomocy, zginęliśmy...
— A czy one nie wydadzą nas? Czy nie zawołają żołnierzy?! — wypytywał dyrektor.
— Pan zapomina, że dziewczyna ta już raz uratowała nas... — posępnie odparł Brzeski.
— Zapewne. Ale wtedy myśmy jeszcze nie zabili tylu jej rodaków!
— Niech pan poradzi coś lepszego?!
— Pójdźmy lepiej w górę rzeki, aż znajdziemy gdziekolwiek łódź!...
— Możemy zajść bardzo daleko, a mimo to nic nie znaleźć... Nikt z nas nie zna dobrze brzegów i wiosek okolicznych. Znalazszy wreszcie łódź, będziemy musieli wracać i we dnie przepłynąć mimo miasta... Wszak droga nasza na południe, z prądem... O tym zaś, żeby się schować do następnej nocy w miejscowości tak zaludnionej jak tutejsza, trudno marzyć... W dodatku rano odkryją zapewne oblegający naszą nieobecność w fabryce...
— Racja. Idźcie, śpieszcie się, Brzeski!... Ale... jeżeli nie wrócicie, co mamy czynić?!
— Wtedy szukajcie łodzi, jak mówiliście przed chwilą, i przeprawiajcie się co rychlej na drugą stronę... Tam może znajdziecie jaki park lub las, gdzie we dnie można będzie się schować, gdyż z tej strony... nie wiem o innym prócz tego, ot, klasztornego...
— A więc niech pan już... idzie... i wraca co prędzej!
Brzeski śmiało wszedł w znaną mu aleję, przebył mostek, przeskoczył mur umajony pianą bluszczową i głęboko wzruszony znalazł się na maluchnym podwórku z wazami kwiatów po rogach... Ile godzin spędził tutaj ongi na przyjacielskiej gawędzie z rodziną wspaniałego „Władcy Wrót Zachodnich“!... Jak zmieniło się wszystko od tego czasu?! Już nie wyjdzie nikt na jego spotkanie z wesołym żartem i życzliwym uśmiechem na ustach... A niech tam!... Niech się stanie, co ma się stać! Ale jak przedostać się do wnętrza domu?.. Byle się nie pomylić i trafić, gdzie należy! Może dom został wynajęty przez innych lokatorów albo zakwaterowali się w nim żołnierze?!... Może Lień jest z matką przy ojcu w obozie „bokserów“?!...
Brzeski wyjął z kieszeni maluchną elektryczną latarkę, rzucającą za pociśnięciem guziczka błękitnawe światło i gasnącą według woli w mgnieniu oka. Zręcznie przedostał się przy jej pomocy na werandę, zdjął obuwie, otworzył ledwie domknięte drzwi i wszedł do środka. Rozkład domu znał wybornie. Prześlizgnął się cichutko w głąb i znalazł się niezadługo w pokoju kobiecym. Nacisnął guziczek latarki, aby odszukać, gdzie śpi Lień. Stara Chań Wań poruszyła się niespokojnie na swym posłaniu, gdyż światło padło właśnie jej prosto w twarz. Na szczęście wypaliła przed snem porządną porcję opjum, którego nie żałowała sobie z radosnej okazji powrotu męża. Zato Lień przebudziła się natychmiast i usiadła zdziwiona blaskiem tajemniczego światełka.
Światełko natychmiast zgasło.
— Kto tu?! — spytała lękliwie.
— To ja, Lień... twój przyjaciel... nieszczęśliwy I!...
— Jak to?... Więc już umarłeś i przyszedłeś pożegnać się ze mną? O święci mężowie Nieba i Ziemi!... Ostatecznie opuszczasz zroszoną łzami Ziemię Środkową?!... Umarłeś? Zabili cię! — bezdźwięcznie szeptała dziewczyna, drżąc jak w febrze.
— Nie, nie umarłem!... Żyję... Uratowałem się, ale zginę, jeżeli nie pomożesz mi, jeżeli nie wskażesz mi, jak znaleźć łódź, którą mogli... byśmy... uciec... mógłbym... uciec... — poprawił się.
Dziewczyna szybko zarzuciła na siebie ubranie. Brzeski słyszał w ciemnościach, jak szeleściła jej odzież jedwabna, a jednocześnie jak szczękały jej drobne zęby.
— Łodzi?! Łodzi niema! Wszystkie większe statki kazał dowódca wojsk zniszczyć albo przeprawić na tamten brzeg rzeki... Musicie dostać się tam... Mnisi ukryli dla swych potrzeb maleńkie czółenko, ale w nim z trudnością pomieści się zaledwie troje!... Pokażę go wam!... Uciekaj, drogi przyjacielu!... Nie wiesz, jaką straszną gotują wam śmierć!... O tak, nieszczęśnicy! Zabiliście dużo moich rodaków, ale mimo to nie mogę... nienawidzieć ciebie, I!... Co pocznę? Byłeś zawsze dobry i wyrozumiały dla mnie... ratowałeś nas nawet wtedy, gdy inni... Uciekaj, uciekaj, cudzoziemcze!... Czas uchodzi, noc mija, a gdy poznają was... Uciekaj i... w kraju własnym, w kraju szczęśliwym... wspomnij czasem biedną, czarnogłową Lień!.. Lecz nie wracaj, już nigdy nie wracaj!... Ludzie stworzeni, aby mieszkać w swojej ojczyźnie... Cierpimy od cudzoziemców, gdy są źli, i podwójnie cierpimy, gdy są dobrzy... Przecież ty nie mógłbyś stać się Chińczykiem!? Poco więc przyszedłeś tutaj?! Czy ojczyzna przebaczy mi kiedy moją zdradę?... Przecie wyście mordercy Chińczyków!... Jednak nie mogę, nie mogę wyobrazić sobie... że ty rychło możesz umrzeć... gdy odmówię ci pomocy... że z twej rozdartej piersi wyjmą twoje dobre serce!...

Dziewczyna schwyciła drżącą ręką Brzeskiego i, szepcząc jeszcze niezrozumiałe wyrazy, cała wstrząsana trwogą i wzruszeniem, powiodła go przez podwórko do parku, do tego jego końca, który przylegał do rzeki. Tam wskazała mu schowane w krzewach bambusowych czółenko.

Kiedy Brzeski świśnięciem wezwał towarzyszy, Chinka na króciuchną chwilkę objęła go i przycisnęła się doń lękliwie:
— Pamiętaj: na tamtej stronie są łodzie, dużo łodzi!... Trzymajcie się tamtego brzegu!... Tam spokojnie, tam nie spodziewają się was... Uciekajcie, uciekaj, szlachetny cudzoziemcze... uciekaj chyżo i wspominaj czasem biedną Lień, która nie zapomni ciebie.... nigdy... — powtarzała, trzęsąc się wciąż i kołysząc cała, niby trawka w podmuchach wichru.
Głęboko wzburzony Brzeski nachylił się i pocałował kilkakroć serdecznie jej usta wilgotne, zimne z boleści, jej mokre od łez policzki. Cicho szeptał jej pocieszenia...
— Dziękuję, dziękuję!... Będę kochał twój lud i wspominał...
Towarzysze jego gotowali się tymczasem do przeprawy, podzieliwszy się na trzy oddziały.
Na przeciwnym brzegu znaleźli z łatwością wielką łódź i kiedy z ostatnim oddziałem przypłynął Brzeski, ostrożnie popłynęli z prądem.
Cichutko, niepostrzeżeni przez nikogo, prześlizgnęli się koło fabryki, wciąż obleganej po dawnemu, obok miasta, mętnie rysującego się w dniejącym zmroku, obok szeregu śpiących na kotwicach wielkich dżonek...
Różowy świt zastał ich daleko wśród wodnego zwierciadła błękitnej, szeroko rozlanej rzeki. Radość świeciła im z oczu, byli pełni otuchy i nadziei. Jedynie Brzeski wyglądał smutnie i był małomówny. Nie mógł pozbyć się i zapomnieć obrazu miłej, dobrej dziewczyny... Jej drżący, wzruszony głos brzmiał mu wciąż w uszach.
— Ludzie stworzeni, aby mieszkać w ojczyźnie... Pocoś przyszedł? Wszak nie możesz zostać Chińczykiem!
Nawet gdy po całodziennej żegludze spotkali łódź wojenną, wysłaną na ich ratunek, i gdy już bezpieczni, pewni życia, przenieśli się na jej pokład, Brzeski nie był w stanie pokonać bolesnego żalu i trwogi, uczucia jakiejś winy i wstydu...
Smutny powrócił do ojczyzny i smutnym już pozostał nazawsze:
— Uchodź, cudzoziemcze! Cierpimy przez was, gdy jesteście źli, i cierpimy podwójnie, gdy jesteście dobrzy... Każdy naród ma swą dolę i swój kraj! Pozwólcie każdemu żyć, cieszyć się i zarządzać po swojemu!... — szeptał mu nieraz w noce bezsenne drżący głos dziewczęcia.
Lecz samej Lień nigdy już nie zobaczył i nawet nie dowiedział się nigdy, co się z nią stało...






  1. Rozbójnicy stepowi — pozostałość dawnych czasów, kiedy Kirgizi uważali za najodpowiedniejsze i najszlachetniejsze zajęcie dla swej dorosłej młodzieży — rabunek na drogach przejezdnych kupców i karawan.
  2. Ofiarna kupa kamieni. „Obo“ znajdują się zwykle na górskich przełęczach, na rozdrożach, koło przepraw na rzekach i są uważane za własność opiekuńczego ducha tej miejscowości. Każdy przejezdny lub przechodzień rzuca cokolwiek na „obo“, choć kamyk, i w ten sposób „obo“ wciąż wzrasta.
  3. Tak zbudowane są wszystkie forteczne wrota miast chińskich.
  4. Tytuł cesarza chińskiego.
  5. Ti Dun, naczelnik wojennego okręgu.
  6. Dom rządowy.
  7. Chiński komplement.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.