Zamorski djabeł/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Góry uciekły na południe i uprowadziły za sobą łany zieleni, karmionej wilgocią, spływającą z ich lodowców. Karawana znalazła się wśród brudno-żółtych, jednostajnie spiętrzonych piasków, szaro-krwawych głazów i żwirów.
Zapadający wieczór rzucał na faliste ich grzbiety ognistą pożogę. Droga dawno znikła, zawiana wydmami. Konie i muły brnęły ociężale, grzęznąc po pęciny w głębokich piaskach; wielbłądy szeroko rozstawiały poduchy swych łap.
— Sodmunie! Zmrok już zapada!... Gdzież źródło?! — spytał wreszcie baron.
Lama wypuścił różaniec i zwrócił ku niemu wzrok zamglony.
— Źródło?... będzie!... Bage — krzyknął na brata i, rozmówiwszy się z nim, dodał spokojnie:
Rude cienie płaskich padołów zlały się na stepie w jednolite morze ciemności. Korowody gwiazd wolno wzlatały nad nim po potężnym łuku jasnego nieba. Pustynia chłonęła bez śladu nikłe głosy karawany.
Brzeskiemu, którego zmęczony koń pozostał daleko w tyle, wydało się, że przed nim w zmroku czołga się olbrzymi wąż. Kopyta zwierząt miarowo uderzały o sypkie piaski, niby zwijające się i rozwijające kręgi płazu. Nagle szmer ustał, natomiast dobiegły go dźwięki urywanych głosów, potym buchnął zmieszany gwar.
Wierzchowiec jego zarżał i żywiej iść począł; zdala odpowiedziało mu kilkakrotne rżenie.
— Aha! nareszcie źródło!... — pomyślał chłopak i chciwie szukał w ciemności iskier płonących ogni; doleciał go nawet zapach dymu, poczuł w spieczonych ustach przyjemny smak gorącej herbaty. Wtym przez szmer sapiących zwierząt i rozmawiających półgłosem ludzi dobiegł go nagle z ciemności gniewny głos barona:
— Siuj, spytaj go... spytaj go, czemu powiedział, że zna drogę, kiedy jej nie zna?!
— On mówi... — odpowiedział po krótkiej rozmowie Małych — on mówi, że w mieście on był jedynym, który tędy chodził, i że mu kazali...
— Czemu powiedział, że zna drogę, kiedy nie zna?! — nalegał baron.
Długą chwilę trwało milczenie głębokie; nawet żołnierze i woźnice przestali rozmawiać.
— Z koni... Palić ognie! — rozległ się krótki, urywany rozkaz.
Zawrzał zwykły ruch, wołanie, wąż karawany zwinął się i uspokoił. Wśród czarnych jego splotów, na bladych piaskach zapłonęły ogniska, niby oczy czerwone. Sękata, kręta, świeżo nałamana karagana prężyła się i podskakiwała z sykiem w płomieniach. Żołnierze i mulnicy siedzieli chmurni dokoła, oglądając się co czas jakiś za siebie, gdzie zwierzęta ich, puszczone samopas, błąkały się z żałosnym pomrukiem w ciemności. Zwabione bulkotaniem wody, przelewanej na herbatę dla ludzi z płaskich beczułek do miedzianych imbryków, wysunęły niezwłocznie z mroku dziesiątki mord kosmatych, wisłouchych, ze zmrużonemi pokornie oczyma. Zdala z tętentem biegła reszta. Omało nie przewróciły posługacza i nie wyłały drogocennej zawartości naczyń.
W nocy chłód dokuczał podróżnikom, gdyż służąca za opał karagana rosła rzadko małemi kępkami, należało jej szukać daleko i zbierać potrochu. Ognie wygasły.
Nikła śniedź początkowego świtu zaledwie przesnuła noc, a już karawana porzuciła leże i ruszyła w step. Suchy, zimny wiatr dął z północy. Białe, jałowe obłoki płynęły, pędzone przezeń zwartemi ławami, i siały na popielatą ziemię chłodne światło bez barw i cieni. Widmo śmierci z braku wody szło ku karawanie.
Sodmun przestał wreszcie się modlić. Obaj z bratem wpijali się krogulczym spojrzeniem w szare przestworza. Daremnie jednak szukali drogi lub wody. Być może, iż tuż obok za łańcuchem wzgórz, które mijali, kryło się źródło, ale żaden znak go nie zdradzał. Karawana szła wciąż po tych samych sypkich piaskach, lub po ławicach twardych żwirów, warczących pod kopytami zwierząt, jak stada przyczajonych psów. Wciąż te same wydmy wkrąg spiętrzone, też głazy krwawe lub sine; nawet karłowata karagana rosła tu rzadziej.
Znikły wątłe źdźbła traw i ziół, zostały tylko kępy szarych, kolczatych, jeżokształtnych ostów.
— Cóż to będzie? Wszędzie piachy! Dokąd nas wiedzie to dziecko piekieł? — szemrali mulnicy i żołnierze.
Znękane, już dwa dni niepojone zwierzęta z trudnością opierały się wichurze, bijącej na nie gwałtownie i suszącej pozostałe w nich soki. Tumany ostrego piachu spadały co chwila na zbolałe ich mięśnie, jak deszcz iskier palących. Rany, odparzone pod jukami, piekły nieznośnie i broczyły krwią, która spływała wzdłuż ich ciał koralowemi sznurami. Z zaropiałych oczu sączyły się wciąż łzy, żłobiąc głębokie brózdy w zapylonej sierści.
Brzeski nie mógł patrzeć na poszarzałe ich pyski, pełne cichego wyrzutu i beznadziejnej rozpaczy. Wierzchowiec jego, dzięki temu, iż mu z własnej porcji wlał potajemnie w pysk trochę wody, trzymał się jeszcze dość raźno. Młodzieńca równie męczyło pragnienie, ale utraciło ono już swój pierwotny, ostry charakter i zwolna zamieniało się w jakąś straszną, ołowianą niemoc. Myśl o ruchu przejmowała go trwogą, myśl o wodzie — drżeniem. Dziwił się, że Chińczycy i Mongołowie poruszają się jeszcze tak swobodnie. A przecież wszyscy otrzymywali równe porcje wody: codzień rano i wieczór po małej szklaneczce. Przerażało Brzeskiego przypuszczenie, że może stracić konia i być zmuszonym iść piechotą, jak krajowcy. Wciąż klepał wierzchowca po szyi i szeptał do niego wyrazy otuchy.
— Zaraz, zaraz, kosiu! Jeszcze trochę... Może za tym pagórkiem będzie woda zimna i czysta... Napijemy się, nalejemy w siebie pełno, dosyta, po chrapy!
Teraz nikt już nie przestrzegał porządku. Topograf szedł pieszo, prawie ostatni, szczędząc konia; nie przestał jednak oznaczać swych „rumbów“ na kratkowanym papierze. Ale szeroka twarz jego skurczyła się, postarzała, straciła zwykłą wesołość i uprzejmość.
— Cóż, młodzieńcze?... Żadnego posłuszeństwa, oraz żadnej wody i żadnego interesu, tylko pusty żołądek... Najlepiej pono ma się Dor, któremu Wielki Sas kazał wydawać ludzką porcję, aby się nie wściekł. Co za szkoda, że nie kąsamy!... — próbował żartować, mijając Brzeskiego.
Ten zostawał coraz bardziej w tyle wśród maruderów. Nie miał serca bić osłabłego konia. Wierzchowiec jadącego przed nim żołnierza padł w jego oczach i choć ten kopał go nogami, szturgał lancą i ciągnął za uzdę, już powstać nie chciał. Dopiero, gdy Chińczyk odciął mu ucho i odszedł za karawaną, dźwigając na plecach zdjęte z siodła juki, zwierzę zerwało się z rozpaczliwym rżeniem na przednie nogi, ale tułowiu podnieść już nie mogło.
Brzeski zsiadł z konia.
— Dla czego odciąłeś mu ucho!... Niegodziwcze!... — krzyczał na żołnierza i groził mu ręką.
Żołnierz uśmiechał się głupkowato. Następnie wyciągnął ucho i udał oficera. Brzeski zrozumiał, że ucho potrzebne Chińczykowi na dowód dla jego władzy, że konia nie sprzedał, że koń zdechł. Kazał mu więc juki na swe siodło zarzucić. Ten dziękował i mówił coś do niego, oglądając się za siebie, gdzie wciąż cicho rżał jego wierzchowiec i unosił skrwawiony łeb na chudej, chwiejnej szyi.
Wkrótce dopędzili karawanę, która zatrzymała się na obficiej trochę porosłej ostami i karaganą mułkowatej polance. Ludzie rozjuczyli bydlęta i skupili się wkoło przewodników.
Ci stali z opuszczonemi głowami przed siedzącym na skrzyni baronem.
— Gdzie źródło? Spytaj się go, Siuj! Gdzie źródło? — grzmiał naczelnik.
— Tu miało być!... Cóżem ja winien, że go niema!... Mówiłem, że ledwie, ledwie znam drogę... Kazali panowie... — tłumaczył się Sodmun.
Bage, który nie umiał po chińsku, tylko się kłaniał.
— Dla czegoś się zgodził?
— Kazali.
— Nie dać im wody! Niech z własnego doświadczenia zrozumieją, na co narazili ludzi i zwierzęta!... — rozkazał baron.
— Nie dostaniecie wody! — powtórzył po mongolsku Małych.
Bracia odeszli, usiedli opodal od gromady, kręcącej się z naczyniami koło rozdającego wodę fotografa. Sodmun głowę zwiesił i przebierał palcami różaniec, Bage twarz od pijących odwrócił i patrzał w siwy step, niknący pod grzędami obłoków. Gdy ruszyła karawana, poszli na przedzie, nie wyrzekszy słowa.
Wieczór zbliżał się, wiatr ucichł, karawana wolno ale nieustannie posuwała się naprzód wśród wydmisk.
— Poco i dokąd idziemy? Trzeba sobie nareszcie zdać sprawę!... Spytam barona, gdyż tu chodzi o życie wszystkich... Czas zaprzestać żartów, panie naczelniku!... — gorączkował się topograf.
— Zawiniliśmy również... Nie postępowaliśmy należycie, nie pozyskaliśmy zaufania i przychylności barona... Gdybyśmy zamiast żartować sobie i wygadywać, w samym początku pomówili z nim otwarcie... — zauważył doktór.
— A jakże!... Masz rację, o ile on dopuściłby do wyjaśnień...
— Powinniśmy się byli tego domagać! Przecie teraz chcesz to uczynić!...
— Tak, ale obecnie ten pęcherz bardzo zmiękł wskutek swych niepowodzeń!...
— Być może. Ludzie w znacznym stopniu stają się takiemi, jakiemi pozwala im zostać otoczenie. Gorzko wyrzucam sobie, że miłość spokoju trzymała mię w dali od spraw ekspedycji. Myślę, że stale spokojne i życzliwe zachowanie się względem barona przekonałoby go... Teraz wszyscy drogo zapłacimy za naszą obojętność i lekkomyślność!... A najwięcej żal mi zupełnie niewinnej służby, mulników i żołnierzy...
— Nic się jeszcze nie stało!... Głód i pragnienie krajowcy łatwiej zwalczą niż my... Drobiazg to dla nich!... Gorzej, że zdychają konie, że rzucamy rzeczy i pakunki, że będziemy może zmuszeni pozbyć się nawet zbiorów naszych i notatek — to nie do poprawienia!... Źle!... O zgubie ekspedycji mówić przedwcześnie: pewny jestem, że pomęczymy się, pomęczymy i wypłyniemy, jak zawsze w takich okolicznościach... Nie należy jednak brnąć bez sensu, naoślep... O tym chciałem właśnie z baronem pomówić!...
— Poczekaj, lepiej ja to zrobię... Lękam się, że przy ogólnym rozdrażnieniu urządzisz tylko awanturę... — wstrzymał przyjaciela doktór i ruszył ku baronowi.
Wtym z czoła karawany dobiegł okrzyk:
— Jest! jest!
Bage stał na wzgórku i rękę przed siebie wyciągał.
Wkrótce zebrała się tam cała karawana, ale podróżnicy daremnie wytężali oczy: nic nie dostrzegali przed sobą prócz mierzchnącego stepu i chmurnego nieba.
— Mu!... drzewo!... — zaśpiewali nagle radośnie Chińczycy.
— Drzewo! — potwierdził Sodmun.
Ożywienie udzieliło się i zwierzętom; raźno kroczyły wielbłądy i konie ku płaskiej kotlince, w której po niejakim czasie nawet Brzeski zaczął dostrzegać jakiś punkcik ciemny. Było to drzewo, nie zielone wszakże, jak się okazało, lecz stare, wyschłe, zmurszałe.
Napróżno szukali w pobliżu wody. Zrozpaczeni wykopali głęboką studnię; znaleźli wprawdzie warstwę wilgotnego piasku, ale skoro głębiej poszli, wilgoć znikła i ukazał się tensam piasek suchy i twardy, jak zleżały popiół. Być może, iż źródło było już blizko... pod jedną z wydm, ogromnych, jak domy.
— Tu jest!... Tu było... Jam nie winien... — powtarzał uparcie Sodmun.
— Powiedz mu, Siuj!... kazał baron — powiedz mu, że ponieważ on ma taką myśl, że tu jest, to niech idzie i szuka... Niech idzie z bratem i szuka!.. Jeszcze nie ciemno! Niech idzie i niech nie wraca bez wody... Dosyć on nas wszystkich namordował... Czemu mówił, że drogę zna? Niech szuka!...
Zdjęto juki z wielbłądów i zrąbano na ogień stary, zwodniczy pień. Część ludzi jak rozszalała nie ustawała w kopaniu studni, węszyła w jamach ożywczą żyłkę wilgoci, przytulając spękane usta i rozpalone twarze do mokrych piachów.
Inni jak błędni krążyli wśród wzgórz. Nagle rozległ się krzyk niezwykły i Mongołowie w popłochu umknęli od jednej z wydm.
— Jerlik!... Dżołmus!... Chu-tzy!... — krzyczeli wystraszeni.
— Co to? Co się stało?! — pytano zewsząd.
— Małych, Siuj!... Chodźcie tutaj!... Co oni mówią? — pytał trwożnie baron.
Siuj nie odpowiadał i cofał się dalej od uciekających; Małych z wahaniem spoglądał na wydmę, gotów lada chwila przyłączyć się do zbiegów.
— Oni powiadają: „czort“, to jest zły duch!... — odrzekł nareszcie drżącym głosem.
Brzeski, topograf, doktór pobiegli natychmiast we wskazanym kierunku. Z ziemi wystawał wpół zawiany kościotrup koczownika. Wsparty na prawym łokciu, zdawał się wydzierać z więżących go do pasa piachów. Czarny warkocz, ocalały na żółtej czaszce, końcem tkwił w zaspie. Długie rękawy niebieskiego chałata zwieszały się z piszczeli i też grzęzły w piasku. Piasek, wstrząśnięty stopami ciekawych, wyciekał z oczodołów i ze szpar szczękowych cienkiemi brunatnemi strugami.
Baron kazał trupa niezwłocznie zasypać.
Długo jednak krajowcy nie mogli się uspokoić i raz wraz zwracali oczy na cichy pagórek. Widmo śmierci zbliżyło wszystkich. Ludzie obsiedli szczelnie ogniska, zmieszani razem, biali, bronzowi i żółci, panowie i słudzy.
— A to ci przygoda! — wzdychał Małych.
— Ta-ka i-si ni-che-lo-sa! — zgadzał się Siuj.
Wśród ogólnego rozstroju, tylko oficer chiński nie utracił zwykłej powagi i trzymał się na uboczu. Gromadka jego żołnierzy, wetknąwszy w ziemię spisy z kolorowemi chorągiewkami, siadła obok nich wkółko. Ręce oparli na kolanach, zwiesili głowy i zdawali się drzemać. Ale gdy Brzeski podszedł ku nim, jeden z nich podniósł głowę i szepnął z przejmującym uśmiechem:
— Mo-ju szuj! Mo-ju da-tzy! Bu chao! (Niema wody! Niema przewodników! Niedobrze!).
Był to tensam żołnierz, któremu worki zdjął Brzeski z pleców i na swego konia włożył.
Zwolna gwar zaczął ucichać w obozie. Ludzie, wyczerpani, senni, zwlekali ku ogniom swe węzełki i gotowali posłania. Chłód nocy ziębił nielitościwie niedokrwiste ich ciała. Większość już drzemała skulona pod przykryciem, gdy zjawiły się w obozie dwie mary, dwa cienie.
— Przewodnicy wrócili... Przewodnicy — rozszedł się szept i uniosły schylone głowy.
— Szuj!... Su! (wody) — bełkotali bracia, padając na kolana.
Okropne, podkrążone oczy w słup im stanęły, otwarte usta wydawały się czarnemi, wypalonemi dziurami.
— Wody! — prosili, pełzając ku baronowi, który wyszedł, dowiedziawszy się o ich przybyciu.
— Znaleźliście?
— Kropelkę!.. Daj!...
Baron odwrócił się od nich obojętnie.
— Niech mi się nikt nie waży!... — rozkazał groźnie.
Wtedy Bage, który wił się u jego stóp, domyślił się widać z tonu głosu odmowy, gdyż z rykiem powstał i schwycił go za kark; baron szarpnął się, zwrócił, a jednocześnie podskoczył ku Mongołowi oficer i kilku żołnierzy.
— Związać go!... Obu związać! Dor, weź go!... Małych!...
Po krótkiej walce przewodnicy leżeli w pętach na piasku i szeptali nieprzytomnie.
— Szuj! — mówił cichutko, płaczliwie po chińsku Sodmun.
— Su!... ryczał po mongolsku Bage.
Dor chodził od jednego do drugiego i wąchał im głowy.
Brzeski nie mógł usnąć pod wrażeniem tej sceny. Obóz zamilkł, ognie przygasły, a on wciąż przewracał się z boku na bok, wsłuchując w coraz cichsze:
— Szuj!
— Su!...
Wreszcie i one umilkły, utonęły w chrapaniu śpiących. Przebóg! Ci ludzie umierają! Nigdy jeszcze śmierć, zadana przemocą, nie przeszła koło młodzieńca tak blizko. Zerwał się i usiadł na pościeli. Ciemny, nieprzejrzany mrok zalegał niebo i ziemię. Niedaleko czerwone zarzewia wypalonych ogni słabo błyskały w popiołach. Brzeski nasłuchiwał, czy nie dolecą go poprzednie jęki, ale zamiast nich usłyszał senne majaczenie topografa:
— Kein Wasser!... aber kein Wasser!.. Dor, pójdź tu do nogi!...
Wtym znowu cicho, ledwie dosłyszalnie przeleciało rzężenie:
— Szuj!
Młodzieńcowi wydało się, że to on własnemi rękoma schwytał za gardło i dusi człowieka. Dobroduszna twarz Mongoła, wykrzywiona obłędem boleści, wypłynęła przed nim jak żywa. Nie mógł znieść jego spojrzenia i czuł, że nigdzie przed nim nie ujdzie, nie schowa się już nigdzie, że będzie szło za nim przez życie całe, jak straszny wyrzut. Porwał manjerkę, gdzie zostawił kilka łyków wody, i szukać począł uwięzionych.
Leżeli twarzą zwróceni ku ziemi, Bage usta miał pełne piasku i wydał mu się omdlałym. Sodmun ruszał się i jęczał. Szybko rozciął rzemienie nieprzytomnego pastucha, usta mu z piasku oczyścił i, włożywszy nóż w zęby, nalał trochę wody do gardła. Mongoł ruszył się, połknął, odetchnął głęboko, potym przysiadł, jakby zbudzony z twardego snu. Wtedy Brzeski zajął się Sodmunem. Rozwiązał go i podał mu manjerkę. Lama chciwie wysączył ją do dna, trzymał długo przy ustach i mlaskał jak małe dziecko. A gdy zwrócił ją, schwycił młodzieńca za rękę przyłożył ją sobie do czola.
— Bage!... — szepnął.
— Już... już... — odpowiedział równie cicho Brzeski.
Obejrzał się, ale pastucha nie znalazł na miejscu. Wtedy dopiero zaniepokoił się i powstał, ale Sodmun schwycił go za kolana.
— Nie! nie!... Bu! — powtarzał żałośnie po chińsku.
Jakiś niewyraźny szmer wśród śpiących żołnierzy spłoszył ich i umknęli chyłkiem w rozmaite strony.