<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Parasol dostojnika

Chociaż baron nie liczył się nigdy z niczym i zawsze starał się tylko postawić na swoim, chociaż był niesprawiedliwy, był wścibski i nieznośny, ale miał rację, kiedy mówił „o tajnym przeciwdziałaniu“. Topograf nie tracił sposobności, aby naczelnika na każdym kroku ośmieszyć. Nie liczył się z tym, że jego zjadliwe uwagi działają szkodliwie na wewnętrzne życie ekspedycji, że podburzają bezwiednie jednych jej uczestników na drugich i w ten sposób przygotowują grunt dla nieprzewidzianych wypadków, groźnych i przykrych, które w odmiennych warunkach, przy większej życzliwości i wyrozumiałości wzajemnej współtowarzyszy wyprawy, skończyłyby się prawdopodobnie na małym nieporozumieniu.
Jeszcze wyprawa nie ruszyła z Chu-czenu, a już grzmiał niepoprawny krytyk.
— Doprawdy, fantazja ludzka granic nie posiada! Nie mieć żadnych, ale to żadnych kwalifikacji na wodza, nie znać wcale miejscowych warunków i odważyć się stanąć na czele ekspedycji, choćby tak marnej, jak... nasza... sasko-gocko do djabła... per pedes apostolorum... Nie, to doprawdy byłaby szalenie wesoła frajdka, gdyby nie chodziło o naszą skórę! Czy uwierzysz, że my wcale nie bierzemy obroku dla koni? Sam nie ośmieliłem się zwrócić na to uwagi Jego Gockiej Mości, bo już wiem, że istnieją prawa sasko-stepowe na obronę „bryły złota“. Namówiłem więc Chińczyków, żeby ostrzegli. Ale gdzie tam! „Chińczycy łgarze, Chińczycy krętacze! Chińczycy wandale... straszą, głowę zawracają... A zresztą nic nie wiedzą! Siedzą po miastach, tylko opjum palą i piszą wiersze! My znamy stepy, tam na każdym kroku dosyć jedzenia. Tam stada dzikich koni wypasają się. My znamy stepy, bośmy jeździli parę lat temu pocztą do Urgi!“ Ha, ha! Przysięgam ci, doktorze, że wkrótce pozostaną z nas tylko tytuły: Nadworny lekarz i Główny Mapoczyn świętej pamięci Rzeczywistego Tajnego Radcy Sasko-koburg-gockich Izb handlowo-naukowych... Czy wiesz, że o mało nie zapomnieliśmy naczyń na wodę?! Dopiero wczoraj zwrócili nam uwagę na brak ich ci sami łgarze Chińczycy, co tylko opjum palą po miastach i piszą wiersze! Zawstydziliśmy się i posłaliśmy na targ, ale okazało się, że gotowych nie sprzedają, że trzeba obstalować i co najmniej pięć dni czekać. Baryłeczki muszą być płaskie, żeby można było je juczyć... Szczęściem, Chińczycy podarowali nam kilka. Pyszałek Ti Dun przysłał aż dwie... Aż dwie?! Czy doktór uważa? Ale doktór nie uważa!... Doktora obchodzą wyłącznie chrabąszcze, płazy i chwasty, a ludzie to tylko marny do nich dodatek...
Doktór śmiał się.

— Przesadzasz, przyjacielu! Zapewne, żeśmy nieoględnie postąpili, zgodziwszy się na udział w ekspedycji, ale skoro uczyniliśmy to, musimy cierpliwie i spokojnie znosić następstwa!... Oczywiście iż baron nie jest orłem, ale...
Wachlarz skromności

— Nie orłem? Mój Boże! Więc to ja niby żądam orlich od barona przymiotów?! Ależ świat byłoby... tyle tylko oleju w głowie, ile go ma mały szczygieł! Ale my wolimy mieć w sobie dużo... powietrza, okazałe pozory pełnego balonu! Daj kurze grzędę, ona — wyżej siędę... O to właśnie chodzi! — oburzał się topograf.
— Przestań, proszę cię! — odpowiedział łagodnie doktór i wskazał na zbliżającego się Brzeskiego. — Pomyślmy lepiej, jak zło naprawić!
Doktór lubił rolę pojednawcy, więc oczywiście bronił barona. Pod koniec wszakże, jak zawsze, ustąpił i zgodził się na kupno do spółki z topografem i Brzeskim konia luzaka i ładunku furażu.
— Bo koń tam znaczy często tyle co życie! Każdy Mongoł ci powie po ludzku: „Kochaj konia więcej niż bliźniego swego i pożądaj go goręcej niż żony jego“ — pouczał topograf towarzyszów wesoło.
Rozumie się, że fotograf doniósł natychmiast baronowi o tym postępku trzech sprzymierzeńców. Baron wziął to do serca, uważając za „skryty“ wyraz niedowierzania dla siebie i „jawne“ nieposłuszeństwo. Niezadowolenie swoje stłumił na razie, ale urazę głęboko w sercu zachował. Uważał, że przyjacielskie wyjaśnienie nieporozumień z podwładnemi ubliżyłoby jego honorowi jako dowódcy. Chmurnie z oddala śledził „wrogów“, nie odpowiadając na ich ukłony, pozdrowienia i zapytania, ale nie przebaczając im ani jednego niedbałego ruchu.
Zato coraz słabiej spostrzegał wady fotografa, który stopniowo przez pochlebstwa uzyskał niepodzielny wpływ na dumnego i niezłomnego pozornie barona. Pycha jest zawsze fortecą niezdobytą dla prawdy, lecz łatwo dostępną dla fałszu...
Nareszcie w piękny, jesienny poranek, o wschodzie słońca, wyprawa opuściła bramy Chu-czena. Tłum biegł za niemi. Grono urzędników i oddział wojska, wygrywając wrzaskliwie na surmach, odprowadzili ich z wielką paradą za miasto.
Brzeski obejrzał się raz jeszcze na te mury, gdzie przesiedzieli tyle czasu bez potrzeby, w rozterce i próżniactwie. Żal mu było jałowo ubiegłych dni, tęsknił do wieści od matki, do pracy, do Pekinu...
Południowa brama, przez którą wyjeżdżali, była zupełnie podobna do tej, przez którą wjechali. Ciemna, sklepiona paszcza wrót, a nad nią ciężka, dwupiętrowa baszta rogata. Ale z boku dostrzegł przedmioty, których tam nie było: dwie klatki z pięciu uciętemi głowami ludzkiemi. Straszne, sine, krwawo umalowane promieniami wschodzącego słońca, patrzały ciekawie białkami wywróconych oczu za odchodzącą karawaną. Brzeski szybko oczy odwrócił, ale zmory poszły za nim i nie dały mu ani pożegnać się dość uprzejmie z grzecznemi urzędnikami Chu-czena, ani spróbować smacznych ciast, owoców, herbaty, jakiemi częstowali oni drogich gości w błękitnym namiocie, rozbitym o kilka wiorst na drodze „u progu pożegnania“.
Baron był zły, gdyż, zamiast obiecanych 50 ludzi konwoju, dostał tylko dziewięciu.

— Tam żołnierze niepotrzebni... Tam pustynia! — pocieszali go Chińczycy.
Kat chiński

— To nie ma znaczenia! Obiecaliście, więc powinniście byli dotrzymać!... — odpowiadał im baron uparcie.
Chińczycy w milczeniu wysłuchali wymówek, ale radośnie napewno westchnęli, kiedy nareszcie karawana ruszyła dalej ku ginącemu w błękitach widnokręgowi. Pięciu żołnierzy razem z oficerem Tan Lo ruszyło na czele karawany, czterech jechało na końcu. Barwne chorągiewki ich lanc ożywiały cokolwiek długi szary różaniec jucznych mułów i wielbłądów. Doktór i topograf trzymali się uporczywie w tyle, lub na uboczu, unikając obłoków kurzawy, wzniesionej pochodem. — Brzeski wałęsał się wzdłuż karawany, z jawnym zresztą dążeniem być zawsze bliżej opozycji; baron ze świtą jechał przodem, a przed nim szli pieszo przewodnicy. Sodmun w żółtej, brudnej opończy jedwabnej i żółtej lamajskiej infule na głowie, patrzał wdal, przebierał różaniec i szeptał modlitwy; o pół kroku za nim maszerował Bage, przytrzymując rękoma rozłażące się łachmany swego mongolskiego kożucha. Tuż obok jechał Małych, znający doskonale język mongolski.
— Sodmunie, powiedz, co to za rzeczka?
— Sodmunie, co to za góry widać w oddali?
— Sodmunie, co to za wioska naprawo?
— Sodmunie, czy prędko staniemy na popasie?
Co chwila brzmiały zapytania. Za każdym razem lama przerywał pacierz i wołał:
— Bage!...
Potym zamieniał kilka wyrazów z bratem, który przeciągle odpowiadał, poczochawszy uprzednio podbródek dłonią.
— Ta rzeczka to jest rzeczka „Wzniosłego szczęścia!“ — tłumaczył wtedy lama.
— Te góry to są zwykłe chińskie góry!
— Na popasie staniemy, kiedy zechcemy...
— A wioski wcale niema!
— Jak to?... przecież widać!
— Niema! — odpowiadał tajemniczo Sodmun i brał znów do ręki różaniec.
Szeroka, stepowa droga, usłana niby kobiercem grubą warstwą kurzu, wiodła prosto jak z łuku strzelił brzegiem pustyni na południe i wschód. Szlak jej to ginął w rudych, sfalowanych w ogromne zaspy piachach, to przecinał żyzne łąki, gdzie w licznych, umyślnie kopanych kanałach srebrzyły się nici bieżącej wody. Po jednej stronie drogi, aż po nieba błękity, słał się ciemny step jałowy, po drugiej ciągnęły się, aż do stóp sinych gór, niwy, łąki, ogrody z siołami ukrytemi wśród drzew i samotnemi wesołemi fanzami. Tylko ludzi nigdzie widać nie było.
Z pustych pól wzłatały ze świegotem liczne skowronki, w dojrzałych, zwojłoczonych przez wiatry zbożach ćwierkały stada kuropatw, bażanty zrywały się nieraz wprost z pod kopyt koni; spłoszone zające długo zwykle biegły drogą przed karawaną i stawały słupka, nim domyśliły się, że trzeba schronić się w krzewach.

Dor miał niepowszednie używanie; zziajał się, zmęczył, ale nic nie złapał: był do łowów za tłusty. Zepsuł tylko i potarmosił kilka okazów, zabitych przez doktora, ku wielkiej tego rozpaczy.
Bażant chiński

Brak zupełny ludzi na drodze i pracowników w polu uderzył nareszcie i barona.
— Sodmunie, co to znaczy? Czy dziś święto jakie?
— Sodmun zaraz pokaże! — odrzekł lama krótko i kiwnął głową przed siebie.
Długi czas mijali sioła, które stały opodal od drogi, wreszcie jedno zaległo im wpoprzek gościniec. Wieczór zapadał; z tyłu za karawaną gasła purpurowa zorza, a przed nią wschodził jasny miesiąc nad białemi rzędami cichych domków wioskowych. Nigdzie błysku ognia ni ruchu, wszystko tam już spało napozór snem twardym.

Gdy wreszcie, stukając kopytami, jeźdźcy przebyli bramę glinianych wioskowych okopów, okropny widok ścisnął wszystkie serca. Jak okiem sięgnąć, leżały w księżycowej poświacie gruzy zburzonych domów. Opalone drzewa ogrodów zwieszały nad niemi bezlistne, zwęglone konary. W powietrzu unosiła się nieznośna woń starej spalenizny i zgniłego mięsa. Wśród cegieł i belek walały się ohydne, odarte z ciała kościotrupy. Zdziczałe psy, spłoszone ich przybyciem, uciekły, wyszczerzając zęby, przysiadły na odległych rumowiskach i wyły przeciągle. Karawana w uroczystym milczeniu przeszła środkiem tej ludzkiej golgoty, nikt słowa nie rzekł, nie wydał okrzyku, tylko kopyta końskie głucho tętniły po ubitej drodze wioskowej i miarowo klekotały racice wielbłądów. Nawet Dor przycichł i tulił się pod nogi baronowego wierzchowca.
...I wyły przeciągle...

— Co to? — spytał wreszcie baron, gdy znaleźli się poza obrębem ruin.
— Wojna! — odrzekł spokojnie chiński oficer.
— Jan-żeń! (cudzoziemcy) — szepnął Sodmun. — Stąd przyszli! — pokazał na zachód — zawsze stamtąd przychodzą!
— Dunganie... — domyślił się baron, ale dokładnie dowiedzieć się nie mógł.
Przerażony Siuj nie chciał pytać się więcej, a na pytania Małycha lama krótko odpowiadał:
— Kto zabił, nie wiem!... Zabity nie powiedział!...
Zachmurzył się baron i kazał na noc straże postawić.
— Szy! — zgodził się natychmiast oficer.
Całą noc huczały miedziane „lo“, tłuczone wściekle przez czujne chińskie pikiety, a topograf przewracał się z boku na bok i klął brzydko:
— Do licha! Zawsze... austrjacki sztab gieneralny! Kogo straszą? Chyba tych biednych nieboszczyków! Pocieszam się tylko, że i sam Wielki Sas nie śpi!
Baron istotnie nie spał; nazajutrz wstał gniewny i zaraz urządził, według słów topografa — „hecę“. Przedewszystkim polecił przewodnikom szukać postrzelonej wczoraj przez siebie antylopy i pochód do ich powrotu wstrzymał. Klęczały więc objuczone wielbłądy, zmrużywszy oczy i zaciąwszy boleśnie ruchliwe wargi; osiodłane konie dreptały niespokojnie na miejscu; mulnicy leżeli wyciągnięci na piasku obok swych zwierząt. Chińscy żołnierze wetknęli spisy w ziemię, siedli wiankiem dokoła, chroniąc ręce w szerokich rękawach przed chłodem poranku, i spoglądali obojętnie na cudzoziemców, na mulników, wielbłądów i szary step... Było im wszystko jedno, co robić każą: termin ich służby nieprędko się kończył.
Słońce wznosiło się coraz wyżej i oświecało coraz jaskrawiej tę małą, żywą oazę. Przed niemi leżał step popielaty, nagi, nieobeszły, poza niemi — opuszczone pola i straszne, milczące wsie spalone.
Nikt, nawet baron, nie patrzał w tamtą stronę, ale czuli wszyscy grozę i czekali z niecierpliwością powrotu przewodników.
Ci wrócili nareszcie, lecz, rozumie się, bez antylopy.
— Krew... wciąż sama krew, a zwierzęcia niema! — tłumaczył Małych ich opowiadanie.
— Jak to? Przecież trafiłem! — dziwił się baron.
Małych ruszył ramionami i pośpieszył zniknąć z przed oczu rozgniewanego naczelnika.
Karawana ruszyła i jednocześnie rozpoczęło się nieustanne poszukiwanie Dora:
— Dor! Pójdź tu do nogi!... Gdzie Dor?! — krzyczał gniewnie baron.
Małych co chwila galopował w różne strony, aby odszukać psa, spełnić albo odwołać sprzeczne rozkazy. Fotograf poprostu stracił głowę i aby być jak najdalej od złego humoru swego jaśnie wielmożnego przyjaciela, rzucał się na spienionym koniu jak wściekły, wołał, wydawał rozkazy, krzyczał ochrypłym głosem:
— Panie Brzeski, gdzie się pan zapodział?...
— Panie Brzeski, niech się pan nie oddala...
— Panie Brzeski, baron powiedział, żeby pan jechał koło pak ze szkłem...
Chłopak chmurzył się, ale słuchał. Dzień cały cłapał na koniu w tumanach kurzawy obok stawiających niezgrabnie nogi i ziejących przykry odór wielbłądów.
Widok niestrudzonych posługaczów, idących pieszo całą drogę, ogorzałych jak miedź, zakurzonych jak egipskie papirusy, a wesołych, cierpliwych i niezmordowanych jak ich wielbłądy, uczył go wytrwałości.
I jego pył pokrył grubą warstwą i zamienił razem z wierzchowcem w posąg szary, niby odlany z surowca. Piękne, szafirowe oczy chłopca nabrały zamyślenia od ciągłego spoglądania wdal. Nie był to już młodzieniaszek delikatny i łagodny, jak w początkach wyprawy. Zmężniał, członki mu zgrubiały, stężały; myśli nabrały barwności i rozmachu.
Mimo to nie mógł sobie dać rady z pytaniami, jakie nasuwały mu rozmyślania o baronie, topografie, fotografie, doktorze... Nie wiedział, dla czego wogóle oni się kłócą? Kto z nich ma rację, a kto nie?... Czuł jedynie, że jednych kocha, a drugich nie...
— A przecie wszystko mogłoby się tak wybornie ułożyć!... Baron ma taką wzniosłą powierzchowność i tak dumnie umie obchodzić się z chińskiemi urzędnikami... Topograf wszystko wie... Doktór dobry, choć do rany przyłóż... Fotograf...
Jedynie dla fotografa nie znalazł w swym sercu usprawiedliwienia. Fotogaf wciąż kłamał, podburzał barona na innych, podlizywał się, plotkował... Ale i fotograf... i fotograf zmieniłby się pewnie, gdyby wszyscy trzymali się razem.
— Nie, stanowczo nie umiem myśleć! — Po długich i daremnych próbach skupienia rozpierzchających się myśli, młodzieniec postanowił, nie tracąc czasu, nauczyć się porządnie rozumować, jadąc stepem na koniu. W tym celu postawił sobie szereg zapytań i starał się odpowiedzieć na nie kolejno i wyczerpująco:
— Zacznę od podstaw; kiedy je posiędę, łatwiej mi będzie wyrozumieć szczegóły!...
Czynił to sumiennie w przeciągu dni kilku. Jednak „myśli“ coś nie poprawiały się. Wciąż były jakieś rozwiewne, niespokojne, nieokreślone, niby tchnienia, zwiastujące w dzień cichy rychłą zmianę pogody. Rodziły się bez powodu i umierały, nim zdołał je sobie uświadomić. Mijały, podobne do tych lekkich słupów kurzawy, co niespodzianie wzdymały się na zbałwanionym morzu piachów, szły w nieruchomym powietrzu naprzełaj karawanie, niby procesja mar i opadały bez powodu nagle, jak nagle powstawały...
Chwilami cierpiał prawie od nawału nieokreślonych pragnień i mglistych pomysłów. Przypuszczał, że wszystko to pochodzi z braku nauki.
Poco istnieje świat? Jakie są cele człowieka? Co to jest narodowość? Ludzkość?... Istnienie?
Daremnie jednak biedził się, szukał form jasnych i dobitnych wyrazów. Słowa i myśli nie przychodziły, a wzamian budziło się w nim echo słyszanej w dzieciństwie piosenki i nucił ją w takt dzwonkom karawany:

„Wiatr wionął szumnie
Po pustym stepie...“

Zadumany, w pościgu za nieuchwytnym talizmanem, coby mu wszystkie tęsknoty wyjaśnił i powiązał myśli rozpierzchłe, nieraz nie dostrzegał niezwykłego ruchu służby, nie słyszał nawet fotografa i tylko z przyzwyczajenia prostował się w siodle, gdy go z oddali dobiegało dokuczliwe wołanie:
— Dor, pójdź tu do nogi!...
— Co u licha, gdzieście się wszyscy pozapodziewali? Baron gniewa się!...
— Panie Brzeski!... Wołam i wołam... Gdzie ten irchowy woreczek?...
Młodzieniec zsiadał z konia i szukał pilnie woreczka w torbach podróżnych.
— Filozof nie powinien uważać na drobnostki! — pocieszał się.
„Każdy, kto chce być pożytecznym, musi stać się do pewnego stopnia niewolnikiem...“ — powtarzał nauki doktora.
Ale pewnego dnia przebrała się miarka.
— Dor!... Pytam: gdzie Dor!? Ogłuchł pan, czy co, panie Brzeski!? Proszę uważać!... Niech pan zaraz skoczy na koniec karawany i zobaczy, czy pies w polu nie został!... — krzyknął, najeżdżając nań, fotograf.
Brzeski ocknął się z zamyślenia, drgnął i próbował go w milczeniu ominąć, ale ten konia mu wpoprzek drogi postawił.
— Co to jest? Co to jest?... Dla czego pan nie słucha?!
— O ile wiem, Dor nie jest aparatem fotograficznym... Droga otwarta... Służę panu! — odpowiedział Brzeski syczącym głosem.
— Aha! Wymawiasz pan posłuszeństwo?! Dobrze! Wiem, czyja to nauka, czyim jesteś narzędziem, i doniosę o wszystkim baronowi!... On wam nos utrze!... Ukróci te nieskończone bunty... Mło-ko-sy! — piszczał fotograf.
— Jeżeli pan... Nie wiedziałem, że pan prócz fotografji zajmuje się... donosicielstwem... — zabełkotał Brzeski, sam najeżdżając koniem.
Fotograf zbladł jak płótno, zawrócił się i pośpiesznie odjechał. Brzeski widział, jak, jadąc obok barona, opowiadał mu, machał rękoma i wskazywał głową w jego stronę. Był zły na siebie, ale więcej jeszcze na wuja... że mu kazał tych ludzi... szanować i kochać.
Doktór dostrzegł zajście i niezwłocznie do chłopca podjechał. Ten mu w krótkich wyrazach opowiedział całe zdarzenie.
— Źle się stało. Miałeś pan słuszność i mogłeś nie spełnić rozkazu, ale szkoda, żeś mu odpowiadał. Wierz mi pan, że dla ludzi nietyle są niebezpieczne ich postępki, ile ich słowa. Jesteś pan młody, wystrzegaj się zawsze... słów. Przez swe odpowiedzi dałeś pan fotografowi materjał do oszczerstw. O ile znam barona, będzie chryja! Szkoda, żeś go pan w milczeniu nie wyminął!...
— Nie puszczał mię! Koniem najeżdżał!...
— Trzeba było poczekać cierpliwie. Niech mi pan wierzy, żeby ze wstydem ustąpił! Poco pan powiedział „donosiciel“?... To źle! To bardzo źle! To już jest obelga!..
— Abo nie jest donosicielem? — uparcie powtarzał Brzeski.
— Przypuśćmy, że jest. Ale czy powiedzenie pana poprawi go?
— Niech wie!... Sam pan nieraz mi mówił, że lepiej powiedzieć w oczy, niż za oczy!...
— Mówiłem, ale nie w tym znaczeniu. Lepiej nic nie mówić, niż mówić za dużo!... A teraz co? Brzydka będzie historja!...
Brzeski nie umiał odpowiedzieć należycie doktorowi, choć nauki jego tym razem nie trafiły mu do serca. Miały w sobie coś, na co nie mogła się zgodzić jego gorąca i otwarta dusza.
— Będzie chryja! — przywtórzył topograf, gdy mu wieczorem opowiedziano wypadek. — Niechże pan pamięta... niech się pan nie odzywa. Ani słowa... Jak gdyby pan wody do ust nabrał. To najlepsza z Commerzienrathem metoda. Wygada się, wydyszy „swoje powietrze“ i przejdzie mu.
— Wcale mi o barona nie chodzi. Chodzi mi o to, żeby się to nie powtarzało... Ciężko mi znosić kaprysy fotografa i krew nieraz wre mi w żyłach!
— Młodzieńcze, oj młodzieńcze! Wiemy o tym... ale strzeż się! Ten niemiecki Ochs jest dość ograniczony, by popełnić wszelki gwałt, wszelkie nadużycie. Sam narazisz się na przykrość i postawisz mnie i doktora w trudnym położeniu. My stanowczo nie możemy wymówić otwarcie baronowi posłuszeństwa. To dla nas sprawa gardłowa. Przez wzgląd na matkę radziłbym...
Brzeski spojrzał z ukosa na mówiącego, potym zwrócił oczy na doktora. Ten milczał, ale twarz miał markotną. Brzeski po namyśle postanowił usłuchać rady przyjaciół.
Skromna melancholja, bijąca cały wieczór z postaci fotografa, oraz tajemnicze, wystraszone miny służby potwierdziły domysły przyjaciół. Po wieczerzy, spożytej w wymownym milczeniu, baron wezwał wszystkich członków wyprawy do swego namiotu.
— Panowie, — rzekł uroczyście, z niemiecka akcentując i przekręcając wyrazy. — Jeden członek wyprawy pozwolił sobie wykroczyć przeciw dyscyplinie i nazwał pana fotografa obraźliwie. Jego młody wiek i moja stara z jego wujem przyjaźń, a głównie moje uważanie go za ślepe narzędzie innych, każą mi tym razem mu darować. Ale to będzie raz pierwszy i ostatni i nietylko względem niego. Bo jest już czas, abyście panowie zrozumieli, że powodzenie, całość i owoce wyprawy zależeć mogą obecnie tylko od jednolitości planu i karności członków. Wyście wszyscy dobrowolnie zgodzili się na udział i przyjęli moje warunki. Ja jestem stary, wypróbowany junkier. Od chwili wejścia w obszary puste oraz zaludnione przez wrogich mieszkańców, wyprawa nabrała cech wojennych. Proszę pamiętać, że idziemy zdobywać wiedzę i sławę i że tu rządzą moje tylko rozkazy. Widzę jednak niestety, że hydra opozycji nie liczy się z niczym i podnosi głowę. Otóż ja uprzedzam, że nie zniosę żadnych szeptań i żadnych intryg. Ja je ukrócę! Ja obronię was przed własnemi waszemi słowiańskiemi wadami... Ja zmuszę do posłuszeństwa i skarcę igraszkę... Tak, ja skarcę igraszkę, choćbym miał za to ciężko pokutować. Zresztą, ja nie boję się nikogo, a chińscy żołnierze oddani są do mojego rozporządzenia. Wobec całego świata ja odpowiadam za losy wasze i będę wolał, aby zginął jeden niż wszyscy. Ja proszę o tym pamiętać, bo ja więcej tego nie będę powtarzał...
Wstał i zwrócił swoje oczy w stronę, gdzie zgrupowała się „hydra opozycji“: doktór, topograf, Brzeski... Siuj, który znalazł się tam wypadkiem, umknął co prędzej, wystraszony błyskiem oczu naczelnika. Małych i Tan Lo obojętnie spoglądali na obecnych. Fotograf uśmiechał się tryumfująco. Leżący u nóg barona Dor zerwał się i zawarczał.
— Ja skończyłem! — zasyczał. — Proszę iść.
— Uważasz, młodzieńcze, to znaczy, że ktokolwiek zbroi, nam wszystkim mogą łut ołowiu w łeb wsadzić!.. Ten wypróbowany junkier gwałtem chce sobie ująć lat i przypomnieć dawne czasy. Nie, hydro opozycji, niema głupich. Ty będziesz wlókł się do Pekinu, potym będziesz chorował, potym będziesz zrywał kontrakt i wracał pieniądze... So! Alle Köpfe sind ihr gleich theuer! A olej i ołów, choć napozór podobne, nie są rzeczy identyczne... O nie, żadnej awantury!... Nie urządzimy im tej frajdy, prawda, młody przyjacielu!? — pytał pół żartem, pół serjo topograf Brzeskiego, naśladując głos barona. Brzeski uśmiechał się wymuszenie. Było mu niezmiernie przykro.
— Łgać!... Wciąż łgać!... Nie lubię kłamstwa!... — rozmyślał, szukając z przyjaciółmi drogi do swego namiotu wśród juk, skrzyń i śpiących pokotem ludzi. Łuny płonących opodal ogni pełgały po obozie krwawemi błyskami. Potworne cienie kręcących się koło nich żołnierzy chińskich wybiegały daleko w przestworza, kładły się na stepie i mieszały tam z nocą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.