<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Zanosiło się na to, że wyprawa ugrzęźnie w Chu-czenie na czas nieokreślony, a może nawet wniwecz się obróci. Mandaryni posyłali obiady coraz mniej wspaniałe i nie ukazywali się wcale. Baron milczał według swego zwyczaju i nikt nie wiedział o dalszych jego zamiarach. Część mulników i wielbłądziarzy odprawił niezwłocznie, reszty, która była zgodzona na całą podróż, a teraz odejść chciała, też nie zatrzymywał, ale dawał im za przebytą drogę tak mało, że ci zaczynali się burzyć.
— Nie możemy czasu za darmo tracić. My z tego żyjemy... rodziny z tego utrzymujemy... Więc albo niech ruszy karawana zaraz, albo nam płacić! Myśmy niewinni... Nie chcemy czekać!... — krzyczeli.
— Powiedz im — mówił baron do tłumacza — powiedz im, że i ja nie jestem winien, że też chcę natychmiast wyruszyć... Że potrzebny mi nie początek podróży, lecz jej koniec!...
— Niech nam zapłaci, co się nam należy, my sobie pójdziemy!
— Niech idą po pieniądze do swych urzędników — brzmiała odpowiedź i baron znikał w głębi swego mieszkania.
Mulnicy klęli, spoglądali z ukosa na chińskich żołnierzy i gładzili podbródki.
Sceny te powtarzały się nieledwie codzień. Wszyscy byli bardzo podrażnieni i nudzili się szalenie, gdyż naczelnik po przygodzie z fotografem zabronił komukolwiek wychodzić na miasto. W istocie ekspedycja okazała się w niewoli. Tylko oficer straży chińskiej i jego żołnierze u wrót zachowywali po dawnemu niezmącony spokój i uprzedzającą grzeczność.
— Kiedyż wróci Ti Dun!? — stale pytał oficera topograf.
— Ti-Dun?! — powtarzał ten z uśmiechem i machał przecząco przed nosem dłonią, na znak, że nie rozumie.

— Łżą szelmy! Napewno jest u siebie w mieszkaniu!... — gadał olbrzym. — Baron źle zrobił, że nie oddał wizyt tym urzędnikom, którzy u nas byli. Ale wiadomo, gdy azjatyckie Li-Cho Ro-Ga-Te trafi na europejskiego Hoch-gęboren Commerzien Geheimrath, to z tego wyrośnie godny uwagi ananas. Teraz wzajemnie będą się uczyli grzeczności. Chińczycy ogromnie są grzeczni, znam ich... W Kuldży niemało mieliśmy z niemi roboty... Niby nie rozumieją, a uważałeś, doktorze, jak słuchają pilnie?! Z tonu poznają, czego się trzymać!... Filigranowe bestje!...
Wreszcie pewnego poranku Siuj przyniósł wiadomość, że Ti Dun przyjechał. Baron niezwłocznie posłał mu „tie-tie“, swój bilet wizytowy, napisany przez oficera straży, według wzorów klasycznych, złotemi literami na długim skrawku czerwonego papieru. W parę godzin przyszła odpowiedź:
Bilet wizytowy (tie-tie)

„Wiadomość, że drodzy goście z sąsiedniego potężnego państwa pragną wnieść potok światłości do ubogiej mej chaty, napełniła mię niezmierną radością. Będę czekał na nich niecierpliwie dzisiaj, 23 dnia 10 księżyca o 3 po południu. Młodszy brat głupiec Ti-Du-lo“.

Trzeba było nająć palankiny i to według etykiety galowe, z czterema tragarzami zamiast dwuch, i udać się do głównego ja-myniu[1] miasta. W mieście już wiedziano o tej wizycie i na ulicach zebrały się tłumy ciekawych...
Palankin z tragarzami

Pochód otwierał sługa Chińczyk, niosący w ręku ogromną czerwoną kopertę z biletami wizytowemi gości. Obok niego szli czterej policjanci z bambusami i krzyczeli na całe gardło, aby tłum usuwał się z drogi. Następnie niesiono palankiny Brzeskiego, fotografa, topografa, doktora i wkońcu barona. Siuj i Małych razem z kilku służącemi szli z tyłu piechotą.
Dor został zamknięty w mieszkaniu.

Gawiedź biegła z obu stron, hałasowała, popychała się, biła, starając zajrzeć do okien i dotknąć „zamorskiego mandaryna“, niezwykłego włochatego dziwa z długim nosem, z niebieskiemi oczyma, ubranego w szaty śmieszne, cudaczne. Szybko unoszeni przez tragarzy, wpadli podróżnicy wśród krzyku i zamętu na pierwsze podwórze ja-myniu, pełne przekupniów oraz żołnierzy golących głowy, reparujących odzież, piorących bieliznę. Strażnik, stojący w głębi przed potrójnemi wrotami, wstrzymał gości wzniesieniem ręki, poczym wrota, dotychczas otwarte, zamknęły się przed gośćmi. Tragarze zawiesili lektyki na bambusowych kozłach i rozprostowali omdlałe członki. Urzędnik przyjął kopertę z biletami wizytowemi i dał znać o przybyciu cudzoziemców.
Policjant
Po chwili wrota się otwarły, tragarze znów porwali palankiny i ruszyli na następne podwórze, poza którym otwierał się widok na cały szereg podobnych, ogrodzonych murami, wyłożonych płytami dziedzińców. Wszystkie były brudne, puste i zapuszczone. Z małych domków pod ścianami wyglądali żołnierze w codziennych ubiorach, zajęci pracą; na śmietnikach, pełnych zwiędłych, kapuścianych liści, wałęsały się brzydkie, chude psy i duże chińskie kury; na sznurach i żerdziach wietrzyło się ubranie, suszyło obuwie, zwrócone podeszwami do góry. Żadnej okazałości. Dopiero na dalszych podwórzach dostrzec się dawała większa czystość i ozdobność. Rosły tam duże, stare drzewa, rzucając drżący cień na kamienne bruki. Jedna z bram miała kształt zdobnej w piękne rzeźby altany. Tam czekało na podróżnych grono urzędników.
Ti-Dun

Wysiedli i poszli razem z niemi przez następne podwórza aż do szóstego, skąd przez okrągłe, śliczne wrota otwierał się widok na mały ogród, pełen dziwacznych, nieznanych roślin. Tu znowu spotkali grono urzędników, ci rozstąpili się w milczeniu przed podróżnikami i Europejczycy znaleźli się nagle... przed ścianą. Zmieszani zaczęli szukać wzrokiem Ti-Duna, ale daremnie, gdyż wszyscy obecni ubrani byli w jednakowe, w całych Chinach używane, domowe szaty zamożnych Chińczyków: czarne kaftany i szare lub niebieskie jedwabne żupany z sutemi wylotami.
Baronowi oczy krwią z gniewu nabiegły. Przewodniczący wyprawie chiński gienerał z czerwonym guzikiem na kapeluszu dostrzegł, że cudzoziemcy nie dadzą sobie rady, i grzecznie przedstawił ich zwierzchnikowi.
Ti Dun, wysoki, tęgi Mandżur, już zdążył ich obejrzeć, teraz pięści do piersi przyciskał, witał ich uprzejmie i zapraszał giestem do pokoju. Spokojna, trochę dumna twarz jego nie okazywała, że zauważył śmieszną, dopiero co rozegraną scenę.
Wszyscy, nie zdejmując kapeluszów, zasiedli w pokoju na nizkich, hebanowych taboretach, dokoła hebanowego stołu, zastawionego ciastami, owocami, konfiturami. Podano herbatę. Każdą filiżankę Ti-Dun brał do ręki i wznosił powyżej głowy, nim podał.
Rozmowa nie wiązała się, gdyż stropiony Siuj nie chciał nic więcej tłumaczyć ponad zdawkowe pytania o latach, o rodzicach, oraz uprzejme uwagi co do „niezwykle starczego wyglądu“[2] łaskawych gości. Baron wściekły robił mu ostre wymówki, groził nawet utratą miejsca, ale nic to nie pomogło i rozmowę o dalszej podróży trzeba było odłożyć ad calendas graecas.
Mandaryni drwiąco spoglądali na cudzoziemców, domyślając się ich kłopotu.
Baron wyrażał swe niezadowolenie ze wszystkiego: z Siuja, z Ti Duna, z przyjęcia... ze „wszystkich djabłów“...
— Poco było jeździć!!? Papiery mamy w porządku. Oni winni zwłoki. Złożyłem wizytę tylko przez wzgląd na was, panowie, żebyście potym nie powiedzieli, że nie słuchałem waszych rad i nie robiłem żadnych kroków do zgody... Ale właściwie zupełnie innego jestem zdania i odrazu mówiłem, że nic z tego nie będzie! Już ja wiem, jak ich należy traktować! — zwrócił się baron do doktora — żadnych ustępstw! Posłuchałem was, a teraz co: wstyd, poniżenie!...
— Ustępstw? Jakich ustępstw, kiedy oni zupełnie nic nam dać nie chcą? I dla czego zwraca się do nas... zawsze do nas, gdy mu się co nie uda? — żalił się później topograf.
— Czemuś tego nie powiedział mu w oczy?... Obecnie nie pora krytykować i innym w głowach przewracać! — burknął zniecierpliwiony doktór, wskazując oczami na Brzeskiego. Topograf nie zauważył jego znaków i ciągnął dalej zgryźliwie:
— Ba!... A prawa stepowe!? Zapomniałeś?.. Jeszcze mnie ta trójpiętra bestja rozstrzela... Nie po to pojechałem do Chin. Od niego można się wszystkiego spodziewać. Co mi z tego, że mu potym odbiorą guzik, gdy mnie nie będzie! Wolę wziąć pieniądze i... niech sobie wszystko leci na samo dno... wieków średnich, bylem z duszą wrócił. Prawda, chłopcze, bądźmy prawdomówni, ale tylko... do stosu, jak radził Erazm Roterdamski... On ocalał... Co?... — zwrócił się do Brzeskiego.
Brzeski spojrzał z pod oka na topografa.
— Pan bo zawsze gorzej mówi, niż zrobi...
— Aha! Zauważyłeś to, młodzieńcze!? Masz krótkie nazwisko, a w oczach bystrość sokolą, nie będzie cię „Geheim-gerath-ge-koburg“ lubił!
Nazajutrz Ti Dun oddał wizytę. Przybiegł przedewszystkim laufer z biletem wizytowym, a niezadługo w odległym końcu głównej ulicy zabrzmiały dźwięki miedzianych „lo“ (gongów).

Brzeski wyszedł przed bramę. Tłum gawiedzi czekał już na widowisko, uszykowany szpalerem po obu stronach ulicy. W jasnej smudze niezajętej przestrzeni zwolna poruszał się uroczysty pochód. Na przedzie szło w dwa rzędy po czterech, jaskrawo ubranych wyrostków, z różnokolorowemi chorągwiami na ramionach. Za niemi znów w dwa rzędy ośmiu chłopców, niosących czerwone, drewniane łopaty z napisami rang i tytułów Ti Duna. Dalej kroczyli czterej kaci; dwaj tłukli niemiłosiernie w błyszczące „lo“, dwaj wstrząsali długiemi batami i kajdanami na postrach winowajcom. Następnie dwaj słudzy piastowali ogromny, czerwony parasol o podwójnej frendzli, a za niemi dwaj inni nieśli wielki „wachlarz skromności“, poza którym Ti Dun, w razie potrzeby mógł w drodze zmienić ubranie.
Świta Ti Duna

Dwuch tragarzy dźwigało kufer z rzeczami, za niemi kroczyła straż piesza, niesiono drugi czerwony parasol mniejszy, z pojedyńczą frendzlą; wreszcie ośmiu żołnierzy ze smokami wyszytemi na plecach i piersiach dźwigało w pięknym palankinie samego Ti Duna. Poprzedzał go oddział „nieustraszonych tygrysów“, pstrych, jak rój świeżo wylęgłych motyli, a z tyłu towarzyszyła mu świta z sześciu oficerów na koniach, w świetnych mundurach, pióropuszach różnokolorowych i gałkach świecących na czarnych kapeluszach. Na tle szaro i błękitno odzianego tłumu, w pogodnym i czystym powietrzu, w łagodnych promieniach zlekka srebrnemi obłokami przymglonego słońca, pochód wyglądał wspaniale. Brzeskiemu wydało się, że powtarza lekcję z historji, że widzi jakiś ustęp z wieków średnich, lub jest świadkiem wjazdu lorda-mera do Londynu. Wtym zawołano nań z podwórza. Na stopniach, prowadzących do mieszkania, stał baron z członkami wyprawy. Ti Dun wysiadł i zaczął się szereg ukłonów i ceremonji. Potym wszyscy udali się do pokojów, gdzie już czekała ich zastawiona herbata. We drzwiach odbył się obowiązkowy na całym ucywilizowanym świecie, a zapożyczony w Chinach ceremonjał „wzdragania się“.
Dzięki większej rozmowności Siuja pogawędka weszła na ciekawsze tory. Ti Dun rozpytywał o „kraje północne“, o wynalazki, o koleje, o armaty i uzbrojenia... ale ani słowem nie napomknął o wyprawie barona.
— Powiedz mu... — krzyknął nareszcie do tłumacza rozjątrzony naczelnik — powiedz mu, że chcę wiedzieć, kiedy nas nareszcie wypuści! Albo niech wyśle natychmiast gońca z mym listem do Pekinu...
— Radzi jesteśmy gościom naszym i nie mamy zwyczaju skrócać ich pobytu. Nasz starszy brat, skoro zbrzydził sobie obecność naszą, może ukarać niedbałość nieumiejętnych swych sług natychmiastowym wyjazdem...
— Dobrze! Niech więc dostarczą przewodników...
— Tak, ale starszy brat posłucha rozsądnie naszej niemądrej rady i pójdzie drogą, którą wskażemy. Inną drogą my nie możemy puścić naszego drogiego gościa przez wzgląd na jego bezpieczeństwo i zdrowie. Rozbójnicy...
— Rozbójnicy grasują w całych Chinach! Niech nie robi zawrotu głowy... Ja nie mam czasu, ja wiem!.. Woczży-dao! — zawołał baron po chińsku.
— Chiny są moją ojczyzną. Pełne braków, jak wszystko ludzkie, są, bądź-co-bądź, najlepszym krajem pod słońcem... — odrzekł dumnie Mandżur i wstał na znak pożegnania.
— Ależ my tylko nie chcemy wracać... Nie potrzebujemy wracać!... — wybuchnął niespodzianie topograf. — Mamy mapę... Pokażemy na mapie... Możemy pójść naukos przez Gobi...
Dostojnik kłaniał się grzecznie, przyciskając ręce do piersi, ale usta miał zacięte i oczy dumnie mrużył.
— Ja proszę się nie wtrącać... Tam naukos jest piasek i żadnej wody... Pójdziemy drogą.. która okaże się najlepszą... — ostro z niemiecka wstrzymał topografa baron.
Wizyta Ti Duna, choć marne dała rezultaty, stała się jednak początkiem nowych stosunków z miejscowemi władzami. Po długich naradach i odrzuceniu nieskończonej liczby projektów, baron zgodził się wreszcie na kombinację topografa, która naturalnie z biegiem czasu wydała mu się jego własną.
— Ale ja wiem, że choć będę ofiarowywał bryłę szczerego złota, zawsze znajdę niezadowolonych krytyków... i przeciwników — wyrzekł z goryczą.
Wykonanie „bryły szczerego złota“ rozbijało się jednak długi czas o niepokonaną przeszkodę, o brak przewodników. Nikt prawie nie znał drogi przez te pustynie. Niekiedy pędzono tamtędy w zimie hurty bydła, bardzo zresztą rzadko, gdy inne drogi były zamknięte przez rozruchy lub z rozkazu rządu. Przewóz towarów jeszcze rzadziej się odbywał i piasek zasypał źródła.
— To jest głupstwo!... — Odkopiemy! — odpowiadał dufnie baron.
Znalazły wreszcie władze chińskie dwuch przewodników, dwuch braci Mongołów, lamę Sodmuna i pastucha Bage.




  1. Dom rządowy.
  2. Chiński komplement.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.