Zamorski djabeł/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chu-czen było miastem wojennym. Tworzyły je cztery ufortyfikowane, otoczone murami obozy, których środkiem szła ulica z ubogiemi sklepami, gdzie sprzedawano przeważnie proste potrzeby żołnierskie oraz artykuły spożywcze. Zaledwie w kilku magazynach widać było wytworniejsze wyroby. Mimo to obiad, przysłany podróżnym przez władze miejskie, okazał się nadspodziewanie rozmaitym i wybornym. Składał się z czterdziestu dań drobno pokrajanych i zgrabnie ułożonych w małych miseczkach z laki oraz porcelany. Wśród nich, rozumie się, była i obowiązkowa na każdej okazalszej uczcie zupa z gniazd jaskółczych. Podobna była do białawego sosu i bardzo wszystkim smakowała. Obiad przynieśli tragarze na kilku ogromnych tacach, przykrytych pięknie zdobnemi pokrywami.
Wszystko wyglądało bardzo ponętnie i błyszczało od czystości.
— Aha... chcą nas ułagodzić! Jak to dobrze, że pan baron potraktował ich należycie! — wołał fotograf tak głośno, żeby go naczelnik mógł słyszeć.
Baron uśmiechnął się z zadowolenia i, zajadając smaczny obiad chiński, wypowiedział kilka uwag o konieczności „metody“ w stosunkach z przebiegłem i Azjatami.
Po obiedzie doktór z topografem wzięli policjanta na przewodnika i poszli obejrzeć miasto. Brzeski wymknął się za niemi. Nie znaleźli nic szczególnego: sklepy takie same, jakie zwykle urządzają Chińczycy w swych dzielnicach po miastach syberyjskich. Koszarowe domki z bitej gliny, mieszkania żołnierzy jednostajnie szare, proste, ubogie i niezmiernie do siebie podobne. Przechodnie na ulicach nieliczni, przeważnie wojskowi i zupełny brak wśród nich kobiet oraz dzieci. Na widok cudzoziemców, na okrzyk „jan-żeń“ ciekawi stawali, oglądali się, wychodzili ze sklepów, tłum gawiedzi dążył nawet za niemi, ale podróżnicy nie poznawali Chińczyków, tak zwykle wesołych i grzecznych. Przyglądano się im z pode łba chmurnie i apatycznie. Usłyszeli nawet stłumiony okrzyk: „Jan-guj-tzy!...“
— Oto są rezultaty potrójnej sasko-koburg-gockiej „metody“! — mruknął topograf, który umiał wszędzie doszukać się barona.
Prawdopodobnie jednak były to ślady wojny domowej, która niedawno przeszła nad tym nieszczęśliwym krajem. Dopiero, gdy krajowcy zauważyli, że doktór zabiera się do szkicowania obrazka, zbiegli się ze wszystkich stron i otoczyli go ożywionym kołem. Posypały się uwagi, żarty, wesołe okrzyki, przeplatane powszechnym, ale życzliwym śmiechem.
— Chua-dy-chao! (dobrze narysowane). Chao-kań! (ładnie patrzeć) — oznajmiali ci, którzy stali bliżej doktora.
Tłum tak napierał, że policjanci rady sobie z nim dać nie mogli. Zresztą byli sami do tego stopnia zainteresowani rysunkiem, że zamiast wywijać bambusem i odpędzać ciekawych, co chwila zaglądali przez ramię doktora. Ciżba wzrastała.
Chińczycy, stojący w pierwszym szeregu, zmuszeni byli wbrew woli opierać się nieledwie na plecach rysownika.
Daremnie ten tłumaczył im, że mu przeszkadzają, daremnie najbliżsi grzecznie usiłowali się cofnąć. Ogrom zbiorowiska niweczył pojedyńcze chęci. Widząc, że doktór zwija papier, zaczęli widzowie go prosić:
— Kań-kań! (pokaż).
— I nam też! I nam!... — proszono zewsząd.
Doktór chwilę pomyślał i podał komuś z dalszych szeregów. Setki rąk wyciągnęły się ku papierowi. Tłum uspokoił się i doktór zaczął szybko szkicować nowy rysunek. W miarę jak papier ze czcią podawany wędrował z rąk do rąk, rozlegały się okrzyki zachwytu i duże palce wznosiły się ku górze.
— Chao!
Brzeski czuł się oszołomionym, szczególnie, gdy po długiej wędrówce rysunek wrócił, z rąk tego brudnego, cuchnącego czosnkiem tłumu, cały i czysty. Brzeski poczuł dla nich pewnego rodzaju szacunek. To nie byli dzicy, gburowaci Mongołowie, lecz ukształcony, rozważny lud, choć biedny i nędznie ubrany.
— Gdzie się pan podział? — spytał kwaśno Brzeskiego po powrocie fotograf. — Właśnie chciałem iść fotografować!
— Czemu mię pan o tym nie uprzedził! — odpowiedział z rozdrażnieniem chłopak.
— To pan powinien pilnować, a nie ja... swego obowiązku...
— Już dobrze! Idźmy...
— Ba! Teraz, kiedy pan pewnie zmęczony...
W towarzystwie policjantów, uzbrojonych w ogromne bambusy, ruszyli znowu przez błotniste ulice miasta. I znowu otoczyła ich gawiedź, podniecona poprzednim widowiskiem.
Ale niezrozumiałe manipulacje z aparatem, oraz osobistość fotografa, który krzyczał i wygrażał pięściami ciekawskim, zabiegającym zbyt blizko przed same szkła „tajemniczego smoka“, nie podobały się tłumowi. Brzeski też chmurno patrzał na otaczających.
— Jan-guj-tzy!... Jan-guj-tzy! — zaszumiało w dali.
Gdy fotograf schował głowę pod sukno, na chwilę umilkła wrzawa, rozległ się natomiast homeryczny, rozpasany śmiech. Mignęły w powietrzu łupiny, grudki ziemi i trafiły fotografa w nogę.
— Co to? co tam? Czyś to pan mię trącił? — krzyknął ten zmieszany.
Był blady i ręce mu drżały. Mimo to chciał skończyć zdjęcie i migawkę nacisnął.
Na lekki, nieznany trzask tłum cofnął się nerwowo, ale po chwili jął pchać naprzód z większą jeszcze siłą i rozhukaniem.
Policjanci tłukli niemiłosiernie kijami i własnemi warkoczami naprawo i nalewo.
— Jan-guj-tzy... Bu jao! Pstryk, bu jao! (Nie trzeba pstryk) — krzyczano wkoło i mlaskano językiem, naśladując dźwięk migawki. Teraz wydawali się oni Brzeskiemu dzikszemi i ordynarniejszemi od pastuchów mongolskich.
— Chodź pan!... chodź! — wołał fotograf.
— Na Boga, nie śpiesz się pan, bo gdy zauważą, że uciekamy, straszne będzie nieszczęście! — szeptał Brzeski, zwalniając kroku. — W gimnazjum, gdy nas napastowano na ulicy, zawsze cofaliśmy się krokiem!
Fotograf rad nierad musiał uczynić tosamo, gdyż tłum napierał ze wszech stron, krzycząc i giestykulując. Gdyby więc nawet chcieli, nie mogliby kroku przyśpieszyć. Tłum, choć zuchwały i rozigrany, nie ośmielał się dotychczas zaczepiać ich czynnie. Nagle Brzeski poczuł, że go ktoś w plecy mocno uderzył.
— Czego chcesz? — spytał po polsku.
Chińczyk zmieszał się i cofnął, tłum roześmiał i przestał naciskać. Niektórzy poznali go.
— Jan-żeń (cudzoziemcze)! — wołali. — Chua... chao!... (rysować dobrze). Pstryk... bu jao! (Pstryk... nie trzeba!)...
Robili odpowiednie giesty, naśladując to doktora, to fotografa, i wkrótce rozdzielili się na dwa wesołe chóry, z których jeden powtarzał:
— Chua chao!
A drugi odpowiadał mu przeciągle:
— Pstryk... bu jao!
— Pstryk... bu jao! — zgodził się Brzeski, ku wielkiej ich uciesze.
Odprowadzili go z wesołym gwarem do samych wrót mieszkania. Fotograf już tam był i narobił hałasu opowiadaniem, że na nich napadli, że Brzeski zbity, a może i... zabity.
Oficer straży z ironicznym uśmiechem wysłuchał opowiadania tłumacza o strasznym wypadku, ale posłał natychmiast kilku żołnierzy na ulicę.
Brzeski spotkał się z niemi w bramie. Tłum stał opodal i pokazywał mu na znak przyjaźni pięści z wyciągniętemi palcami. Młodzieniec zwrócił się i pożegnał z niemi po chińsku, wstrząśnięciem rąk. Wzamian usłyszał ryk zachwytu i bramę za nim zamknięto. I tłum i chłopiec rozstali się w równej mierze zadowoleni z siebie.
Taką była pierwsza Brzeskiego z Chińczykami znajomość.