<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Ciemne mury miasta występowały coraz wyraźniej na tle dalekich gór, wyrastały coraz wyżej, niby cielsko kamiennego potwora, dźwigającego się ociężale z żółtych piachów pustyni.
Brama Chu-czenu

Nic nie wskazywało ukrytego poza murami życia, nic nie wystawało ponad zębate ich szczyty. Prosta, szeroka droga wbiegała wprost ze stepu pod olbrzymie sklepione wrota, nad któremi wznosiła się ciężka baszta z wywiniętemi rogami podwójnych dachów, i szeregiem strzelnic we dwa piętra. Przedmieść z tej strony miasto nie miało, gdyż lotne piaski podchodziły do samych jego murów.
Miarowym krokiem zbliżała się ku wrotom karawana, brząkając dzwonkami. Nagle Chińczyk, ukryty z boku gościńca, wystąpił na środek, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął rękę do pierwszego przewodnika ze zwitkiem czerwonego papieru, poznaczonego wzdłuż złotemi literami. Był to goniec, wysłany naprzód przez władze miasta, uprzedzone o przybyciu „zamorskich gości“. Czerwony papier wyobrażał bilet wizytowy urzędnika, który czekał opodal pod wspaniałym parasolem czerwonym z długą, zwisającą frendzlą.

Obok pachołek trzymał za uzdę osiodłanego konia.
...Powitał go przyklęknięciem...

Gdy baron nadjechał, mandaryn wyszedł na drogę i powitał go przyklęknięciem i wielokrotnym wstrząśnięciem zaciśniętych pięści. — Poproszony grzecznie, po pewnym wzdraganiu się dosiadł zręcznie wierzchowca i przyłączył się do orszaku. Odtąd zaczął się cały szereg ceremonji.
O kilka staj czekał ustawiony szpalerem z obu stron drogi oddział kawalerji w jaskrawych, czerwonych kaftanach, białych sukiennych butach i czarnych kapeluszach z barwnemi pióropuszami.
Na piersiach i plecach „niezwyciężonych smoków Niebieskiego Państwa“ wiły się kunsztownie haftowane żółte i zielone smoki, nad głowami ich trzepotały się na wysokich spisach roje kolorowych chorągiewek; broń lśniła w słońcu, a wachlarze w rękach żołnierzy poruszały się w takt i chłodziły ciemne, marsowate ich twarze, spotniałe na południowym upale.
Zestraszone konie i wielbłądy karawany nie chciały wejść w tę ulicę, podobną do płonącego lasu, ciskały się w bok, zadarszy ogony, i chrapały; wiele z nich pozrzucało juki i uciekło w pola, gdzie, zatrzymawszy się w przyzwoitej odległości, chrapały i tupały nogami, spoglądając z przerażeniem na okropną pułapkę. Dor szczekał zaciekle.
Podczas gdy poganiacze łowili rozbrykane zwierzęta, z niebieskiego namiotu wyszli oficerowie i zaprosili podróżników na posiłek. We wnętrzu namiotu, na czarnych, lakierowanych stołach czekały gości dziesiątki mniejszych i większych waz oraz miseczek z konfiturami, ciastami i owocami. Podano herbatę.
Brzeski chciwie się wszystkiemu przyglądał. Uderzyło go zręczne, pełne wdzięku obejście wojskowych chińskich. Po jurtach mongolskich ten namiot schludny, cienisty, pełen błękitnawego światła, wydał mu się niezwykle uroczym.
— Doktorze, jeżeli doktór pójdzie na miasto, proszę mię koniecznie wziąć z sobą — szepnął błagalnie przed wyjściem.
— A fotograf?
— Ech! Niech co chce będzie!... Myślę, że on zmęczy się i spać położy!...

— W takim razie zgoda!... Zobaczymy!...
Herb chiński

Kiedy wjechali we wrota, zrozumieli, dla czego wydają się im tak czarne: wylot ich zagradzał od wnętrza występ wysokiego muru, który trzeba było ominąć, aby wydostać się z ciasnego przedsionka miasta na jego ulicę[1]. Szeroka, prosta ulica zabudowana była z obu stron nizkiemi domami. Na mieszkanie dla ekspedycji przeznaczono tuż u bramy nieduży, brudny, ale ozdobiony flagami dom rządowy. Tam znowu znaleźli stół, zastawiony jedzeniem i gorącą herbatą. Kilku mandarynów w galowych ubraniach i kapeluszach na głowach robiło honory. Baron, który z fotografem wyprzedził karawanę, siedział wśród nich zły i nadęty.
— Dobrze, żeście przyjechali nareszcie. Siedzę wśród nich sam jeden jak głupi. Myślałem, że sobie pójdą... Zmęczony jestem, spać mi się chce, a oni wciąż siedzą i siedzą... Czekają na coś... Czy tłumacz przyjechał?
— Nie! Zaraz będzie. Pozostał cokolwiek w tyle!...
Wszedł Małych.
— A gdzie Dor? Co pan zrobił z psem?
— Został z Siujem.
— Dla czego z Siujem? Prosiłem pana, żeby go nie zostawiać... Pan wie, że nie lubi psa ta azjatycka hołota... Jeszcze mu co zrobią!...
Małych zaczął rozwlekle opowiadać, jak to wielbłądy i konie, zadarszy ogony, uciekły w pola, a panowie poszli na herbatę do namiotu. Dor ścigał w stepie uciekających i odważnie szczekał na chrząkających nań wielbłądów, które do tego stopnia ośmieliły się, że omało nie ukąsiły szlachetnego psa i nawet ścigały go z wyszczerzonemi zębami...
— Z trudnością obroniłem go i stąd moje opóźnienie!... — tłumaczył się Syberyjczyk.
Chińscy gienerałowie z wielką uwagą przysłuchiwali się rozmowie, przypuszczając z gorącego jej tonu, że jest bardzo ważna.
Wreszcie zjawił się Siuj i Dor, który wbrew chińskiej etykiecie był wpuszczony do pokoju. Nie omieszkał z tego skorzystać i zaraz jął obwąchiwać łydki i inne części ciała zebranym dostojnikom. Nie zdradzili najmniejszym giestem swego wstrętu, chociaż w oczach im migały gniewne błyskawice.
— Trzeba usunąć psa... Jest to wykroczenie, przeciwne chińskiej obyczajności... Grzeczność chińska nie pozwala, aby pies... — zauważył porywczo topograf.
— Proszę uwagi swoje zachować dla siebie... Jestem przecie nie w chińskim, a we własnym mieszkaniu! — odparł gniewnie baron.
— Zbliż się tutaj, Siuj, i przetłumacz im, co ci powiem...
Zaczęto wreszcie rozmowę przez podwójnego tłumacza.
— Ka-ka ta-ka...
Brzeski z trudnością tłumił śmiech, słuchając jąkania Siuja, a topograf wciąż jeszcze dolewał oliwy do ognia:
— Co to jest?! ka-ka ta-ka chło-pa-ka chi-cho-ta go-ta?! Brak szacunku! Aha! poniewieranie prawami stepowemi. Pan ich, widzę, nie zna i nie szanuje!... Oho!... My pana nauczymy moresu, niemieckiego moresu! I za co to? Za to, że zamiast jednego dobrego tłumacza, wzięliśmy dwuch kiepskich. Nigdy ludzie nie poznają się na nowych wynalazkach!... A tymczasem, przecie to takie proste: siła złego dwuch na jednego... Pan ba-ra-dzoo mo-ło-dy!... — żartował topograf, naśladując naprzemian głos barona i Siuja.
— Cicho, słuchajcie... Zdaje się, że tam coś ważnego!... — wstrzymywał ich doktór.
Istotnie, Chińczycy po wymianie zwykłych grzeczności zaczęli obszernie przekładać coś, czego Siuj nie mógł, czy nie chciał przetłumaczyć. Baron niecierpliwił się.
— Cóż oni mówią? Dla czego nie tłumaczysz?
Siuj długo namyślał się, nim powiedział z przerażeniem w oczach:
— Bi-ty-wa!
— Co za bitwa? Z kim?
— Dunganie... Powstańcy... Tak miarkuję z ich mowy... — objaśnił Małych.
Baron poruszył się i zwrócił twarzą do tłumacza:
— Więc co? Powiedz wyraźnie, o co chodzi?!
— Powiadają, że przez Chami, przez Tziań-juj-guań i Lań-czżon-fu przejść niepodobna, że trzeba zwrócić na Kobdo, Urgę, Kałgan, jak zwykle chodzą cudzoziemcy — powtarzał Małych.
Baron milczał długą chwilę. Wskazana zmiana kierunku pozbawiała jego podróż wszelkiego sensu, gdyż był to kierunek już znany i opisany wielekroć.
— Nazad wrócić?! Niech sobie z głowy wybiją!... Niech nam dadzą większy konwój... Niech nam dadzą szwadron, pułk... ile chcą... Ale nie potośmy przyszli, aby wracać!... — wybuchnął wreszcie.
— Rozumie się, panie baronie... Żadną miarą wracać nie możemy. Zresztą to wybieg... Ja ich znam... Nie chcą, nam pozwolić poznać nowej drogi — odezwał się gorąco i tym razem szczerze topograf. — Poprostu nie chcą dopuścić, abyśmy poznali nową drogę do Chin!
Baron poczerwieniał.
— Powiedz im, że mam pozwolenie od Bogdochana... od samego cesarza... Chuan-di...[2] — dodał po chińsku dla zwiększenia wrażenia.
Chińczycy dzielili się krótkiemi, wstrzemięźliwemi uwagami, przypatrując uważnie baronowi, podczas gdy ten ciężko, powolnie wnikając w istotę rzeczy, gniewał się coraz bardziej.
Zapomniał o wszelkiej przyzwoitości.
Grube żyły nabrzmiały mu na karku i czole i aby lepiej gromić Siuja, odwrócił się prawie tyłem do mandarynów, którzy, usłyszawszy tytuł Chuan-di, zamienili znaczące spojrzenia.
Siuj tak się przeraził, że słowa rzec nie mógł, oczy przymknął, głowę wtulił w ramiona i zmartwiał do reszty. Daremnie krzyczał nań baron:
— Powiedz im, powiedz... że nic z tego!
Tłumacz milczał jak zaklęty. Małych po chińsku mówić nie umiał.
— Miarkuję coś niecoś, ale wyobrazić nie mogę... — powtarzał zafrasowany.
— Cóż oni mówią?

— Mówią „szy“, to jest niby: tak! ale to nie znaczy, że przyzwalają, jeno tak... przez grzeczność! Mówią też: Co-Cun-tań... co jest ich niby gienerał-gubernator!... Mówią też, że Ti Duna[3] ich niema, że wyjechał... tensam Ti Dun!...
Palankin

— Powiedz im wyraźnie, że pójdziemy bez konwoju, że pytać nie będziemy ich o pozwolenie!... — rozkazał naczelnik.
— Jakże im powiem, kiedy ja tylko „miarkuję“, a wyrazić sam niezdolen jestem!... — wymawiał się Małych.
— Jak chcesz, tak mów!... Jak umiesz, ale niech wiedzą, niech wszystko wiedzą!... — nalegał groźnie baron.
Po krótkiej, energicznej przemowie w narzeczu kjachtyńskirn, udało się nareszcie Małychowi przekonać Siuja i ten groźbę przetłumaczył.
Urzędnicy kłaniali się grzecznie i mówili długo i w odpowiedziach ich stale powtarzało się: „Co-Cun-Tań“, „Ti Dun“, „chun-chu-tza“ (rozbójnik).
— Bez konwoju nie zgadzają się, powiadają, że tam powstanie, że bez konwoju nigdzie nas nie kazano puszczać, że Ti Duna niema... Że za to im głowę utną!... — zadecydował Małych.
— A niech im utną! — wybuchnął baron. — I co nas obchodzi ich Ti Dun, który niewiadomo kiedy wróci! My mamy wolny przejazd od samego Bogdochana. Kto on taki ten Ti Dun?! Buntownik?!...
— Ti Dun jest głównym naczelnikiem ich miasta — pośpiesznie objaśnił Małych.
— Głupiś, tłumacz, co ci kazano.
Na szczęście jednak ani Siuj ani Małych nie odważyli się powtórzyć wyrażenia barona. Urzędnicy, grzecznie kłaniając się, twierdzili w kółko tosamo. Wreszcie odeszli stroskani i rozdrażnieni. Dor, przestraszony ich pożegnalnemi reweransami, zaczął zapalczywie szczekać.
— Co robić? — spytał półgłosem baron.
— Iść na przebój. A jeżeli nie puszczą nas przez Chami, to zwrócić na wschód i naprzełaj przez Gobi dotrzeć do Kałganu. Przejdziemy w ten sposób okolice, gdzie jeszcze noga Europejczyka nie postała. Pod żadnym pozorem nie wracać — radził stanowczo topograf.
Baron w zamyśleniu gładził dłonią brodę. Przez chwilę zdawało się, że niebezpieczeństwo złączy rozstrzelone siły wyprawy, że złagodzi osobiste urazy. Doktór zbliżył się, aby dorzucić swe zdanie. Ale baron zmarszczył brwi nagle i kiwnął lekceważąco ręką.
— Dobrze! Pomyślę o tym!...
Doktór cofnął się i wkrótce razem z topografem i Brzeskim wyszli, aby udać się do wyznaczonego im w oficynach pomieszkania.
Miasto spało w ciemnościach. Co czas jakiś przelatywał nad nim wrzaskliwy dźwięk trąb miedzianych i łoskot żelaznych „lo“, na których straż, wartująca w baszcie nad bramą, wygrywała godziny.
— Sprzedaliście się lekkomyślnie za nędzne srebrniki i musicie słuchać!... Co chcę, to z wami zrobię!... Zechcę, a staniecie się ofiarami mojego konceptu. Jako głowa... wyprawy, odpowiadam za wszystko i rozkazuję wam, doktorze, i tobie, młodzieńcze, abyście zawczasu przygotowali swe... skóry. Upewniam was, że Chińczycy zrobią z nich doskonały... bęben!.. — mruczał topograf, naśladując głos barona.




  1. Tak zbudowane są wszystkie forteczne wrota miast chińskich.
  2. Tytuł cesarza chińskiego.
  3. Ti Dun, naczelnik wojennego okręgu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.