<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
O świcie obudził go dolatujący gwar licznych głosów. W namiocie nikt jeszcze się nie ruszał. Narzucił zwierzchnie ubranie i wyszedł z ręcznikiem przez ramię. Olśnił go mocny blask, bijący od świeżo spadłych śniegów. Zmrużył oczy i wdychał z chciwością ostre, rzeźwiące powietrze stepowe. Gwar, umilkły z jego ukazaniem się, znów się wszczął po krótkiej przerwie.
...Stały jak ptaki na jednej nodze

Kirgizi w pasiastych watowanych chałatach, Kałmucy i Mongołowie w baranich kożuchach, wywróconych wełną nawierzch, w wysokich futrzanych „małahajkach“ na głowach, krzyczeli w niebogłosy, przytupując, przysiadając, wymachując porywczo rękami. Zdawało się, że zaraz bić się zaczną, tymczasem była to przyjacielska pogawędka. Towarzyszyły jej wybuchy wesołego śmiechu. Chwilami śmiech ogarniał naraz wszystkich; nawet ci, którzy stali daleko i znać nie mogli jego powodu, zwracali w tę stronę roześmiane twarze brunatne i szczerzyli zęby aż po czerwone dziąsła. Mięsiste ich policzki, kurcząc się, zakrywały zupełnie wązkie, jak szczeliny, oczy, tęgie postacie chyliły się i przysiadały, opierając dłonie na kolanach. Wkoło błękitne dymy snuły się cienkiemi pasmami ze stożkowatych kup gorącego kiziaczego popiołu, a każde ognisko obrzeżała dokoła ogromna, czarna plama zdeptanego śniegu i błota. Dzieci bose, półnagie lub całkiem nagie, śmigały chyłkiem wśród dorastających, wypatrując ciekawych zdarzeń, lub stały jak ptaki na jednej nodze, aby ogrzać drugą skurczoną pod siebie. Z otwartych namiotów wyglądały rumiane Mongołki, strojne w srebrne pierścienie, kolczyki i manele, w żółtych chustach jedwabnych na bujnych czarnych włosach. Poza tym wszystkim, aż po nieba błękity, słał się biały, równy, niepokalany step. Pstre konie i rude wielbłądy pasły się opodal, ogryzając wystające ponad śniegi trawy lub odgrzebując je kopytami. Dokoła nich na rączych wierzchowcach harcowali z rozwiewającemi się połami ubrania jeźdźcy, podobni do kołujących jastrzębi.
Brzeski ciekawie wodził oczyma po tym barwnym obrazie, takim odrębnym, a takim pełnym życia.
Przysłuchiwał się wydawanym przez krajowców niezrozumiałym dźwiękom, w których, z niewiadomych, tajemniczych przyczyn, wyrażali oni zupełnie inaczej te same, co u niego, uczucia i myśli... Zwolna rodziło się w nim niejasne poczucie czegoś ogromnego, nieskończenie rozmaitego, co istniało przez wieki poza kresem jego świadomości i istnieć będzie przez wieki.
Postąpił krok i rozejrzał się, szukając wody. Jakiś smukły wyrostek zauważył to i zbliżył się natychmiast ku niemu. Brzeski wskazał miedziany imbryk, wiszący nad ogniem, i udał, że się myje. Mongoł kiwnął głową i przyniósł mu niezwłocznie... filiżankę gorącej herbaty.
Ponieważ Brzeski nie brał jej i ze śmiechem trząsł przecząco głową, obecni otoczyli go kołem i naradzali się niezmiernie poważnie nad tym, czego mógł chcieć. Szczęściem, znalazł się w pobliżu tłumacz i sprawę wyjaśnił:
— Su (woda)!...
— Co za dziwny obyczaj, nakazujący po przebudzeniu się co prędzej chłodzić twarz zimną wodą, zamiast rozgrzać żołądek filiżanką gorącej herbaty?... — dziwili się niemyjący się nigdy krajowcy.
— Tego wymaga ich religja!... — objaśnił ktoś sprytniejszy.
— Aha, to co innego!... — z uszanowaniem zaszeptano wokoło.
— Religja, rozumie się, że religja... Patrzcie: on się modli!...
Tłum otoczył ciekawym kołem Brzeskiego i śledził z przejęciem najdrobniejszy szczegół jego mycia się.

Tymczasem zbudzili się pozostali uczestnicy wyprawy. Wybiegł Dor z namiotu naczelnika i jął latać po obozowisku, wzbudzając swemi porywczemi ruchami śmiech i przerażenie Mongołów.
Jurta

Wyszedł doktór z przyborami rysunkowemi i zaczął szkicować obrazek. Natychmiast otoczył go tłum koczowników; niektórzy zabiegali z przodu i zasłaniali mu widok, starając się zobaczyć, co robi jego ołówek. Ale była to owcza ciekawość, gdyż żaden z nich nie wiedział, o co chodzi, i nie poznawał rysunku. Fotograf też zamierzył coś sfotografować i wołał, Brzeskiego. Zanim jednak ustawił swój aparat, rozwiązał pudła, trójnóg i inne potrzeby, dano znak do wyruszenia i projekty spełzły na niczym.

Słońce wschodziło z za chmur, dziergając je suto w złoto, szkarłat i barwy tęczowe. Poza karawaną na północy kłębiły się, czepiając stoków gór, ciemne, poszarpane obłoki, a przed karawaną otwierały się jasne, słoneczne błękity i rozpościerała nieprzejrzana biała równina. Gdzieniegdzie tylko plamiły ją czarne karle krzewy „saksaułu“, oraz żółte zarośla „czija“, którego wiotkich, wysokich badyli, zrzeszonych w znaczne szuwary, żadna zamieć nie zdoła ani zawiać, ani nawet pochylić.
Step

Czarny wąż karawany wyciągnął się i popełznął przez ubielone stepy, gnąc się na falistościach i załamach gruntu, uprowadzając za sobą własne cienie, a zostawiając wątły szlak zbrukanych śniegów. Po drodze mijali nieliczne jurty samotne, zwykle wtulone w gęstwę wysokich traw stepowych. Obok brunatnej kopuły namiotu stał zawsze osiodłany koń, opodal leżały stosy przygotowanego na opał chróstu oraz kiziaku, w zaciszu klęczały wielbłądy, przeżuwając melancholijnie po raz setny stary swój pokarm. Cielęta i krowy dojne wysuwały głowy z trawiastej gęstwiny, gdzie stały w ukryciu, otoczone rzemiennym płotem.
Mongołowie, wywabieni brzękiem dzwonków karawanowych, wychodzili z namiotów i kucali u progu; we drzwiach ukazywały się kobiety brudne i wpół odziane, dzieci i psy z wrzawą i w podskokach biegły ku przejezdnym na drogę.
Jechali tak dzień cały, z krótką przerwą w czasie obiadu, i wciąż mieli przed sobą obszary powietrza i płaszczyznę ziemi. Tylko śniegi spadłe w pobliżu gór znikły, i obnażył się step rudy, brzydki, na którym odcinał się niewyraźnie ciemniejszy trochę szlak drogi nawpół zawianej przez piachy ruchome. Znaczyły ją jedynie białe szkielety padłych na niej zwierząt. Gdy słońce podniosło się wyżej, step cały powlókł się nagle przejrzystą gazą blasku i oparu, co niby woda rozlał się po nim cienką połyskliwą strugą. Słabe wypukłości wzgórz sterczały ponad nim, niby wyspy obszerne. Krzewy saksaułu i zarośla „czija“ nabrały nagle pozorów odległych, ale rosłych lasów. Dalekie auły, ubrane w otocza tęczowe, oderwały się od ziemi i zawisły na niebie razem ze stadami bydła i ludźmi. Ale dość było, aby drobny obłoczek zjawił się na widnokręgu, a wszystko natychmiast bladło i szarzało.
Z początku wszystko to niezmiernie zajmowało Brzeskiego, ale z czasem w równej mierze dokuczyło mu i zbrzydło.
Dzień w dzień tosamo, wciąż i zawsze tosamo... Pod wieczór bywał znużony do tego stopnia, że nawet pyszne zachody słońca go nie wzruszały. Wyglądał z niecierpliwością, czy nie dostrzeże gdzie dymu przy drodze, czy nie błysną w zmroku iskry aułu. Nocowali zwykle u źródeł lub rzeczek, gdzie też kupili się nieliczni mieszkańcy pustyni; kilkakroć stanęli obozem w otwartym polu i malowniczy nocleg u płonących ogni pod gwiaździstym sklepieniem nieba ożywił trochę jednostajność pochodu.
Stosunki wewnętrzne wyprawy nie polepszyły się z biegiem czasu ani trochę. „Opozycja“ trzymała się na uboczu, baron nic nie przedsiębrał, aby ją zjednać.
Topograf jechał w tyle z busolą i notatnikiem w ręku i często zbaczał na poblizkie wyniosłości, aby lepiej zaciąć swe „rumby“. Doktór, zapatrzony w ziemię, co chwila zeskakiwał z siodła, żeby złapać jaki nowy „egzemplarz“, lub wyrwać ciekawą roślinę. Czasem strzelał do ptaków. Wskutek tego zawsze zostawał w tyle i często ginął z oczu swych przyjaciół, lub przyjeżdżał późno na nocleg.
— Proszę stosować się do ogólnego ruchu karawany i nie wstrzymywać pochodu — zrobił mu wreszcie uwagę baron.
— Ten Saso-got ma szalonego pecha! — oburzał się topograf — zawsze powie coś... koburskiego! Co to jest ogólny ruch karawany? Jest to facecja, którą żeby zrozumieć, trzeba skończyć co najmniej trzy uniwersytety niemieckie. Czyż nie od nas zależy urządzić taki „ogólny ruch“ karawany, abyśmy mogli i mapę lepiej narysować i zebrać jak najwięcej kolekcji?! A ten „ogólny ruch“ — jakiś dziwny bożek, wymyślony przez tego „szybkochoda...“ Pożal się Boże!... I komu to to!... Niedawno siedział bez potrzeby w miastach, a teraz... „ogólny ruch!...“ Wiedział, co powiedział!... Uszy więdną!... Ach, gdybym ja tak mógł, gdybym miał zapewniony chleb w ręku i nie potrzebował włóczyć się z busolą po stepach...
— A jednak — odparł doktór — baron ma rację. Karawana nie może zwalniać kroku dla chrabąszczy i motyli. Musimy trzymać się pewnej marszruty, gdyż bez niej mogą wyczerpać się w nieodpowiednim miejscu nasze zapasy żywności. Istnieje inny sposób usunięcia trudności. Poproszę go raz jeszcze, aby mi dal do pomocy Brzeskiego, bo inaczej nie zdążę. Czy zgoda, panie? — zwrócił się do młodzieńca.
— Ależ owszem, z radością! Taka nuda!
— O serca gołębie!... A jakże, zgodzi się!... Żebyście zaćmili swemi zbiorami Jego Mość Gocką!... Kochane niemowlęta! — szydził topograf. — A jakże!... Kroczcie, kroczcie, niewolnicy... zgodnie z „ruchem ogólnym“. Aby potym nasz łaskawy Pan mógł napisać: „Przeprowadziłem szczęśliwie ludzi i bydło przez pustynię, przez piaski i skały, tyle a tyle tysięcy wiorst i zdałem wszystko wraz z bagażem w całości do magazynów rządowych!“... A poco: Bóg to raczy wiedzieć!... Ale zato... bez kłopotu! — ciągnął zjadliwie.
Istotnie nietylko prośbę doktora spotkała ponownie odmowa, lecz i fotograf zaczął od tej pory zwracać pilną uwagę na nieobecność Brzeskiego.
— Panie Brzeski, niech pan uważa, żeby nie rozbili pudeł ze szkłami!
— Panie Brzeski, czy pan zapakował podstawkę?
— Panie Brzeski, niech pan dostanie z moich rzeczy zielony woreczek!
— Panie Brzeski, po przybyciu na nocleg, niech pan zaraz każe słać nam pościel, gdyż jutro duży przejazd i wyruszamy przed świtem. Sam pan również niech nigdzie nie odchodzi...
Brzeski chmurzył się, ale spełniał, co mu kazano, skoro jednak znalazł chwilkę wolnego czasu, zaraz kierował wierzchowca na koniec karawany.
— Niech doktór pozwoli. Potrzymam doktorowi konia! — mówił grzecznie, widząc, że ten sili się schwycić coś na ziemi, a zestraszony koń przeszkadza mu, szarpiąc go wtył gwałtownie za tręzlę.
— Dziękuję ci, dziecko moje!... Ogromnie zajmująca jaszczurka schowała się pod ten kamień i dostać jej nie mogę... Dajmy jej za wygraną... Wracaj już, wracaj do swoich zajęć...
— Nie jestem niewolnikiem!... Żadnych zajęć fotograficznych niema w drodze! Nie sprzedałem się! — mruknął chłopak.
Twarz doktora powlokła się mocnym rumieńcem.
— Drogi chłopcze! — odrzekł powściągliwie. — Słyszę, że powtarzasz zdania naszego kochanego topografa. Wcale się z nim nie zgadzam. Każdy, kto chce być pożytecznym i zająć się jakąkolwiek pracą, musi zrzec się swej woli na godzin kilka, na kilka tygodni, miesięcy lub, lat... Sprzedać się, jak pan mówi!... Większość ludzi jest w tym znaczeniu niewolnikiem przez życie całe. Pracownik musi podlegać pewnej dyscyplinie, ograniczać, a często zrzekać się swej woli, musi postępować planowo w raz wskazanym kierunku. Musi dotrzymywać terminów, spełniać zobowiązania, doprowadzać do końca zaczętą robotę... Bez tego niemożliwe jest współpracownictwo i nawet współżycie. Otaczający muszą być pewni, że coś, na co liczą, zostanie zrobione dobrze i w swoim czasie... To trudno!... zupełnie wolnym osobnik może się stać tylko na pustyni, na wyspie bezludnej, jak Robinson Kruzoe... Ale zato jest skazany na samotność... Tęskni, męczy się i koniec końców woli pewną zależność, niż swobodę samotnika. Wszelka wymiana usług pociąga za sobą zależność!... Jeżeli z czegoś korzystamy, musimy i sami coś dawać... A dawać w porę, to dawać podwójnie!... Zrobić w porę, to też bardzo wiele znaczy... Dla tego dotrzymywanie obietnicy i posłuszeństwo należą do bardzo pięknych i pożądanych przymiotów. Lepiej spełnić głupi rozkaz, niż odrzucać całkowicie posłuszeństwo, a więc porządek w robocie... Niech pan nie zwraca uwagi na gadanie dziwaka topografa, a niech pan raczej naśladuje go w spełnianiu obowiązków... Przyzna pan, że rzadko kto równie sumiennie, uczciwie i starannie traktuje swoje zajęcia. Że dziwak — prawda — ale to zacny, szlachetny dziwak! Przecie on w gruncie rzeczy słucha, spełnia, co obiecał... W tych warunkach posłuszeństwo ujmy nam nie czyni. Uwłacza nam tylko użytek nieodpowiedni, jaki z władzy samej robimy, kiedy korzystamy z niej dla zadowolenia swoich upodobań i namiętności ze szkodą ogólnej sprawy... Niech pan to pamięta i gdy pan z czasem sam zacznie innym rozkazywać, niech pan nie rządzi się pychą i miłością własną, ale dobrem wszystkich, oraz niech pan szanuje godność swych podwładnych!...
— A więc według pana powinienem spełnić nawet złą rzecz, skoro mi rozkażą!?
— Nie, tego nie powiedziałem. Pan może odmówić spełnienia rozkazu, ale niech pan nie zapomina, że to jest naruszeniem zobowiązania, że ma pan w takim razie do wyboru albo postąpić niezgodnie ze swym sumieniem, albo ponieść pewną karę za przewinienie społeczne, którą to karę powinien pan przyjąć mężnie i z godnością...
Brzeski niechętnie słuchał ewangielicznych i trochę rozwlekłych dowodzeń doktora; wolał topografa i jego krótkie, dobitne aforyzmy.
— Wszystko ma swój kres... wszystko ma swój kres! — mruczał gniewnie.
— Przypuszczam, że w Chu-czenie wiele rzeczy się zmieni i nie będzie tego męczącego nieładu. Tam przyłączy się do nas oddział wojska, a wojsko wszędzie wprowadza porządek i systematyczność. Będziemy poruszali się wolniej, będzie więcej na wszystko czasu.
— Jakie wojsko? Chińskie wojsko? Hołota! — roześmiał się topograf, który przyłączył się do nich. — Na co czekać? Czego się spodziewać? A jeżeli nic się nie zmieni, to co? Co poczniesz wtedy, kochany doktorze? Ech, lepiej stańmy się wandalami, spalmy własne dusze i przyznajmy się, żeśmy skazali się dobrowolnie do ciężkich robót na lat dwa. Pogódźmy się z losem! Niech każdy z nas stara się wbrew przeszkodom zrobić jak najwięcej. A nie zrobi, to nie! On temu nie winien!... Dziura w niebie nie stanie się!... Co, młody kolego? Czegoś się pan zamyślił? Ot, już jadą po pana! Trzymaj się pan ciepło!
Istotnie Małych leciał ku nim, co koń wyskoczy.
— Już wiem, już wiem... — uprzedzał go Brzeski.
— Właśnie! Kazali natychmiast...
Baron miał szczęście. Ilekroć się w co wmieszał, zawsze wywoływał zamęt i niezadowolenie. Pochód odbywał się spokojnie jedynie wtedy, gdy on spał w swej krytej kibitce, albo na nic nie zwracał uwagi, zajęty swemi obliczeniami. Zwolna tracił naczelnik wyprawy resztki powagi i zaufania nawet wśród prostych furmanów; tylko posępna, stanowcza jego mina wstrzymywała ich od głośnego wyrzekania. To zbyt się śpieszył, to zadługo wypoczywał, to źle wybierał noclegi. A nikomu nie wierzył i zawsze robił naopak. Ale był pewny, że on prowadzi wyprawę, że jemu zawdzięcza ona swoją szczęśliwą wędrówkę. W istocie zaś posuwała się ona naprzód dzięki pewnej rutynie, dzięki najemnikom i wielbłądom.
Krajobraz zwolna zmieniał się, płaska linja widnokręgu gięła się i łamała. Tu i owdzie nizkorosłe stepowe drzewa skupiały się w znaczniejsze zarośla i gaje; twarde trawy i trzciny stepowe znów zaczęły wznosić wysoko szeleszczące kity i tworzyć ogromne łany. W ich ukryciu zaczęły ukazywać się samotne namioty koczowników.
Droga coraz wyraźniej zaznaczała się wśród niezmierzonych obszarów. Wreszcie w dali, na błękicie nieba, opadającego za skraj ciemnego stepu, zarysował się, niby rząd perłowych obłoków, łańcuch gór śniegowych. Pod niemi w dole mignęła ciemna, mglista plama.
— Chu-czen! — krzyknęli wesoło przewodnicy. — Chu-czen!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.