Zamorski djabeł/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciepła noc chmurna otulała okolicę. Blado migotał w ciemnościach szeroki, ubity gościniec stepowy. W dali miarowo turkotał powóz, w którym jechał przodem baron z fotografem i Małych. Reszta podróżników trzęsła się w wielkim dwukołowym wehikule, używanym w tych miejscowościach. Brzeski znajdował się w ich liczbie. Siedział na koźle obok Kirgiza woźnicy i myślał o dalekim domku w sąsiedztwie katolickiego cmentarza i o sobie. Był w rozterce z sobą. Wiele z jego pojęć i marzeń w ciągu tych kilku dni zachwiało się i pobladło. Dla czego ci ludzie nie lubią się? o co walczą? i kto z nich ma słuszność? Przecież są towarzyszami na śmierć i życie? Wdzięczność kazała mu usprawiedliwiać barona, ale serce ciągnęło do doktora i opozycji... Obejrzał się na przyjaciół, którzy w milczeniu zawzięcie ćmili papierosy. Siuj coś niewyraźnie mruczał:
— Chy-ło-san-ki bu-da... chy-ło-san-ki... Ło-sa-ki ko-ło-ti bu-da... szib-ko...
Nikt mu nie odpowiadał, więc przycichł i zadrzemał.
Woźnica, który z początku wiele robił hałasu i batem wywijał, też przycichł i sennie się zakiwał: niepopędzane konie biegły wolnego truchcika.
Turkot jadącego na przedzie powozu cichł, oddalał się, wreszcie rozpłynął w głębokiej ciszy śpiącego stepu.
Przejechali tak spory kawał, senni i rozmarzeni, gdy ocucił ich nagle krzyk i tętent z tyłu. Brzeski schwycił porywczo za wiszący u pasa rewolwer, Kirgiz krzyknął i zaciął konie. Pomknęli szybko naprzód, ale jeździec ścigał ich dalej. Zabiło serce Brzeskiego:
— Nareszcie niebezpieczeństwo!... Barantacze[1] kirgiscy! — pomyślał i śmiało zwrócił się twarzą do nieprzyjaciela! Ale doktór i topograf wstrzymali ich zaraz.
— Stójcie! Zdaje się, że wołają na nas!... Coś się stać musiało! Może zapomnieliśmy czego?
Wkrótce dopędził ich jeździec i konia gwałtownie osadził. Poznali Szymona, sługę osobistego barona.
— Srebro!... — krzyknął zdyszanym głosem — zgubiliście srebro!
— A co?... nie mówiłem!... Niech djabli wezmą wszystkich Sasów, Gotów i Koburgów! — ryknął topograf. — Zobaczysz, że wrócimy, nie spojrzawszy na chińską granicę!
— Jakżeś się z tyłu znalazł? — spytał doktór służącego.
— Zbłądziliśmy! — odpowiedział niechętnie. — Na inną zwróciliśmy drogę...
W kilku wyrazach wyłuszczył całą przygodę. Gdy spostrzegli się i zwrócili na gościniec, konie zlękły się leżącego pośrodku drogi przedmiotu i rzuciły w bok. Naczelnik kazał przekonać się, co to takiego, i okazało się, że to skrzynka ze srebrem sztabowym, przeznaczonym na wydatki ekspedycji w Chinach.
— Dwanaście pudów srebra leży sobie na stepie! Gdyby kto znalazł, toby się obłowił!... — z pewnym żalem zauważył Szymon.
— Boże, miej nas nietylko dziś, ale zawsze w swojej opiece! — mruknął topograf.
Rozpalono przy drodze ognisko i z pochodniami szukano po całej drodze rozsypanego srebra, gdyż pudło, nim przełamało dno w wozie, pękło i część srebra wysypała się długim strumieniem. Nadjechał baron i, zasiadszy z psem u nóg przy ognisku, czekał na rezultat poszukiwań.
— Usnęliście, panowie, czy co... u licha! — wyrzucał doktorowi. — Trzeba uważać, przecież to cała nasza gotówka...
Doktór wykręcał się monosylabami.
— Hę! Trzeba będzie obmyślić inne opakowanie!... Czy nie lepiej będzie rozdzielić na kilka części i zaszyć w skórzane woreczki?
— Ależ wyborny projekt! W razie wypadku, choć część pieniędzy uratujemy. Niezwykle dowcipnie pomyślane! — zachwycał się fotograf.
Baron nic nie odrzekł, ale widocznie był kontent ze swego wynalazku. Po chwili jednak przypomniał sobie, że parę tygodni temu zgromił zań właśnie topografa. Spojrzał więc uważnie na siedzącego przed ogniskiem olbrzyma, ale stary wyga stepowy ani okiem nie mrugnął, nawet głowy w stronę naczelnika nie zwrócił.
Z powodu tych woreczków spędzili, zamiast jednego dnia, trzy doby w Zajsanie i dopiero w tydzień po wyjeździe znaleźli się u stóp gór Jerke, oddzielających Syberję od posiadłości chińskich. Zatrzymali się na nocleg na podgórzu w zacisznej dolinie u potoku. Czerwone ich ogniska gorzały w mętnym, wilgotnym mroku, jak blade iskierki. Podróżnicy gwarzyli przyciszonym głosem, spoglądając z ciekawością i niepokojem na nurzające się w ciemnościach zbocza skał. Od szczytów wiało chłodem i wilgocią. Kiedy niekiedy, gdy wiatr targał zwoje wieńczących je chmur, wysoko w podniebiu błyskały blade oblicza potężnych zwałów śniegowych.
Nazajutrz wstał dzień pochmurny, deszcz mżył, mgły spłynęły po stokach gór aż do samych ich podnóży. Wiatr gnał gwałtownie obłoki, szarpał w dole mgłami i obnażał na chwilę ostre zręby skał, kępy lasów, ciężkie okapy lodowe, kaskady potoków, i chłonął je następnie bez śladu, topiąc w chmurnym morzu, zwolna jaśniejącym w brzasku dnia.
Ale mgła tłumiła głosy, wicher rozmiatał je i śpiew tłukł się nieudolnie po skalistych wąwozach. Wiatr dął coraz gwałtowniej, chłód wzmagał się. Wkrótce karawana znalazła się wśród zimowego zupełnie krajobrazu. Wszędzie bielały śniegi. Zamieć sypała podróżnym w twarz cale wodospady lodowych igieł, zmieszanych z mgłą. Konie z trudnością szły przeciw wichurze. Ludzie pozaciągali na twarze i oczy baszłyki. Tylko przewodnicy Kirgizi szczerzyli wesoło swe białe zęby.
— Uhu!... Hu! Zimno!... Zato mucha niema! Mało-mało, będzie daban (przełęcz)... Buran cichaj, zimno bigaj!... — pocieszali przemarzłego na wylot Brzeskiego.
Brzeski, choć był zmęczony, choć szerokie siodło kirgiskie rozpierało mu nieznośnie kości, choć krzyż bolał go bardzo od długiej jazdy, odpowiadał im również z uśmiechem. Lubił krajowców. Z początku te płaskie, brzydkie twarze, brud, cuchnące baranie kożuchy raziły go, ale zwolna przyzwyczaił się do nich. Jednocześnie spostrzegał, że wyłącznie praca, wytrwałość, dobra wiara i karność tych dzikich pasterzy utrzymuje w jakim takim porządku całą tę ekspedycję, dotkniętą dziwnym niedołęstwem. Z zachwytem śledził śmiałe zwroty ich niepokaźnych koników, pnących się niezmordowanie, w wiatr i zamieć, po oślizgłych górskich ścieżynach, lub stąpających zręcznie po kamiennych rumowiskach. Starał się naśladować krajowców, uczył się od nich zażywać konia i z przyjemnością słuchał ich rad i okrzyków zachęty.
Droga to szła dnem wązkich, skalistych szczelin, to wdzierała się na skalne gzymsy, przywarte do urwisk. Na jednym z takich gzymsów dopędzili ogromne stado owiec, kóz i rogatego bydła, gnanego do tegosamego miasta Chu-Czena, do którego dążyła ich karawana. Figury dzikich pasterzy, zaszytych w skóry baranie, z grubemi flintami na plecach i długiemi batami w ręku, wynurzyły się na krótko z białawych zimnych oparów, szeregi głów i grzbietów zwierzęcych, ubielonych szronem, zatamowały im drogę. Z trudnością przedarli się przez ten żałośnie porykujący, niespokojny tłum.
— Gdzież oni będą nocowali? — spytał się ze zdziwieniem Brzeski, rozglądając po nagich skałach.
— Niech się pan nie boi: Kirgiz jak sroka wszędzie miejsce znajdzie!... — odrzekł Aleksy, sługa doktora, wzięty z Zajsanu. — Niech pan uważa, zaraz będzie granica!
„Granica“ zawiodła oczekiwania Brzeskiego. Były to poprostu dwa kopce, usypane z kamieni u drogi, zwykłe mongolskie „obo“[2]. Stąd zaczynał się spadek. Zejście okazało się znacznie mozolniejszym od wejścia. Utrudniała je ślizgawica i wichura, która nagle zmieniła kierunek i dęła teraz w plecy podróżnych, spychała ich w przepaść, zasnutą skłębioną śnieżycą.
Gdy spełzli wreszcie na równinę, głęboka noc pokrywała okolicę. Wszelka spójnia w karawanie pękła; ludzie i zwierzęta, zziębli, wyczerpani, podzielili się na gromadki według sił i przypadku. Nikt nie wiedział, co się dzieje z resztą, i nie troszczył się o innych. Brzeski pozostał daleko w tyle. Jego wierzchowiec, słabszy, czy też zmęczony nieumiejętnym obejściem się niewprawnego jeźdźca, ledwie nogami przebierał. Aby mu ulżyć i rozgrzać się samemu, Brzeski często zsiadał z siodła i próbował iść piechotą. Ale rozmokła glina ogromnemi kawałami oblepiała jego wilgotne obuwie i zupełnie krępowała ruchy. Ślizgał się co krok, ślizgał się i koń, szarpiąc go wtył nieznośnie tręzlami. Za całą pociechę miał coraz wyraźniejszy skrzyp zbliżających się z tyłu wozów karawany. Już pogodził się z myślą, że przyzna się do wyczerpania i siądzie na który z nich, gdy nagle koń zarżał, otrząsł się i pobiegł kłusa. Nizko nad ziemią błysnęły czerwone ogniki, całe snopy iskier, zwiewanych przez wiatr. Dobiegły go głosy ludzkie i szczekanie psów. Wkrótce znalazł się w pobliżu ciemnych, kopulastych namiotów, podobnych do dużych kopic siana. Gdy je mijał, zasłony niektórych uniosły się i krwawo błysnęły wnętrza, oświetlone ogniem.
Ciemne figury ludzi ledwie rysowały się na tle nocy, ale głosy i kroki wskazywały ich obecność.
Wreszcie trafił na kupkę jeźdźców, w których poznał swoich. Był to doktór z nieodłącznym topografem.
— Panowie!... Moi panowie!... Jest pusta... Proszę tutaj... — krzyczał gdzieś w ciemności Aleksy.
Doktór i topograf ruszyli końmi w tę stronę. Brzeski przyłączył się do nich.
Przez niziutki, przykryty wojłokiem otwór weszli do obszernego, okrągłego jak dzwon namiotu. Aleksy klęczał pośrodku i rozpalał ogień z suchego nawozu. Podróżni skupili się dokoła tego słabego ognia i zwolna zwłóczyli z siebie wilgotną odzież i przemarzłe obuwie.
— Aleksy, skąd wziąłeś kiziaku? — spytał surowo doktór, domyśliwszy się, o co chodzi.
— Tu leżał, na dworze...
— Pewnie jego!... Poczekaj, stary... zapłacimy, zapłacimy!...
Daremnie jednak powtarzali mu to we wszelkich znanych im językach. Dopiero, gdy mu dano srebrną monetę, umilkł, stał chwilkę, jakby zawstydzony, poczym obie ręce do piersi przycisnął, pochylił się, wyskoczył za drzwi i wrócił natychmiast z nowym koszem suchego kiziaku. Następnie przyniósł wiadro wody, kocieł miedziany i wogóle stał się bardzo uprzejmym.
— Ach, durniu, durniu!... — gniewał się Aleksy, spoglądając chmurnie na krajowca. — Myślał, że ja gwałtem wezmę, zadarmo... Niby to ja swoich panów nie znam... Pierwszy rok służę, czy co?!...
Dym, gwar, ciepło napełniły jurtę, zjawiła się gromada krajowców z podgolonemi łbami i pękami warkoczyków na czubach. Oglądali i ruszali wszystko bez ceremonji, szwargocząc i wybuchając raz w raz szalonym śmiechem. Doktór dobrodusznie znosił ich ciekawość, a zbyt natarczywych odsuwał łagodnie. Ale topograf wściekał się.
— Wypędzić ich precz! Co to za robota?! Do północy w drodze... a potym nocleg w pierwszej lepszej budzie... Cóż to?... czy my nie mamy swoich namiotów? Tu ani notatek zrobić, ani zjeść po ludzku!... W miastach tośmy siedzieli bez potrzeby. Doprawdy, nie wiem, poco mię wzięli, skoro zamierzali włóczyć się po nocach. Ładną im mapę zrobię!... Po nocach!... Aha!... Ale, co tam mapa, co tam wszystko!... O sławę nam chodzi, o sławę, że tyle i tyle wiorst udało się nam przejść przez nieznane kraje... A co z tego?... Tfu!... Ale to ładnie brzmi: dziesięć tysięcy wiorst przez Mongolję i Chiny! Do djaska! Każdy koń umie to samo... Ambicja w nogach!... Mikita był, ale nic nie widział!... Niech djabli biorą ambicję! To prawda, że każdy baron ma swoją fantazję, że najlepiej na cudzej dorabiać się skórze!...
Brzeski patrzał nań ze zdziwieniem. Nigdy jeszcze nie widział go takim zaperzonym. Wtym topograf umilkł. Do namiotu wszedł Małych i wezwał Brzeskiego do naczelnika.
— Gdzież to kawaler był? — spytał go baron, wyjmując systematycznie z worka suchary i rozdając je obecnym.
— U doktora. Bardzo przeziąbłem... Tam ogień...
— Aha! Pan zziąbł!? Podróż do Chin nie jest romansem! — wyrzekł oschle Butberg i odwrócił się od chłopca.
Za jego przykładem poszli i inni.
Chłopiec, markotny, położył się spać w odległym kącie i przemarzł do kości.
- ↑ Rozbójnicy stepowi — pozostałość dawnych czasów, kiedy Kirgizi uważali za najodpowiedniejsze i najszlachetniejsze zajęcie dla swej dorosłej młodzieży — rabunek na drogach przejezdnych kupców i karawan.
- ↑ Ofiarna kupa kamieni. „Obo“ znajdują się zwykle na górskich przełęczach, na rozdrożach, koło przepraw na rzekach i są uważane za własność opiekuńczego ducha tej miejscowości. Każdy przejezdny lub przechodzień rzuca cokolwiek na „obo“, choć kamyk, i w ten sposób „obo“ wciąż wzrasta.