<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

W Chinach wstają wcześnie. Brzeski budził się zwykle o wschodzie słońca. Przykre, wilgotne zimno rychło wypłaszało go z izby, wystudzonej przez chłód nocy jesiennej. Narzucał pośpiesznie swój chiński kaftan i biegł do mieszkania Siań-szena, gdzie przez papier okien już błyskał płonący na kominie ogień i poruszały się wielkie cienie o płaskich profilach i długich, zwisających na plecy warkoczach.
— Szczęśliwego ranka łaskawemu panu! — witał go stary Czżan, pośpiesznie wycierając palcami swój wiecznie zakapany nos.
— Szczęśliwego ranka zgrzybiałemu kucharzowi Czżanowi! — sakramentalnie odpowiadał Brzeski, podejrzliwie śledząc ręce Chińczyka.
Miał wrażenie, że wstrętny brudas wytrze je przez roztargnienie nie o swoje, lecz o jego ubranie. Rozbierając się, kładł więc swój kaftan jak najdalej od dobrodusznego brudasa, ale ten zawsze brał kaftan do rąk i, oglądając go pod światło na wszystkie strony, zachwycał się według wszelkich prawideł grzeczności chińskiej.
— Co za cudowny ubiór!! Ciepło ci pewnie w nim, łaskawy panie?!
Brzeski bąkał coś niewyraźnie, zmieszany blizkim sąsiedztwem żebraczych łachmanów Czżana, przez które w wielu miejscach przeświecało bronzowe ciało służącego. Znalazł wreszcie sposób na uwolnienie swego odzienia od lepkich palców Chińczyka i obłażących zeń pasożytów.
— Lepiejbyś mi, stary, potrzymał miednicę i dzbanek!
Czżan zgodził się i od tej pory niby żywa umywalka trzymał przed nim miednicę i przypatrywał mu się uważnie zaropiałemi oczyma, podczas gdy Brzeski umywał twarz i ręce po chińsku kawałkiem flaneli, umaczanej w gorącej wodzie. Jednocześnie stary bawił młodzieńca rozmową:
— Zimna nadchodzą!
— O tak!
— Mój pan, szczodry „Władca Wrót Zachodnich“, już kazał mi wyszukać piecyk do pańskiego mieszkania...
O tym piecyku, który był wymieniony w umowie, Brzeski słyszał od pierwszego dnia, ale kupno jego wciąż trafiało na przeszkody: to znaleziony piecyk był za duży, to za mały, to był brzydki, to stary, to majstrowie, potrzebni do postawienia go, pracowali właśnie gdzieindziej...
— Bo-na jou-ra! — odzywał się, wychodząc z za parawanu, gospodarz. — Za parę dni będzie pan miał piecyk... Już ja sam wezmę się do tego! Ten niedołęga Czżan nie wie, gdzie szukać. A może łaskawy cudzoziemski pan wolałby fajerkę?...
— O nie!... Wolę piecyk... Fajerka czadzi.

— Można znaleźć fajerkę, która nie czadzi! Ale wiem: zamorscy ludzie nie lubią fajerek. Niech będzie piecyk!...
Wędrowny piekarz

Wań mówił z uczniem swym „gołębim“ rosyjsko-angielsko-francusko-chińskim żargonem, do którego coraz częściej, stopniowo i bardzo umiejętnie wstawiał czysto chińskie wyrazy i zwroty. W ten sposób Brzeski uczył się niepostrzeżenie tubylczej mowy.
Tymczasem za parawanem szły inne sprawy, rozlegały się szepty i gadania, wybuchały głuche, gniewne pokaszliwania, przeplatane przyciszonemi napomnieniami, szelestem wdziewanych sukni, wreszcie wychodził stamtąd ośmioletni Ma-czży i zręcznie robił przed ojcem „jeden z ośmiu ukłonów“. Zwykle jednocześnie rozlegało się na podwórzu wołanie wędrownego piekarza:
— Ko-lień u-cień!... Ko-lień... bin-tzy! (Zlitujcie się, nie mam pieniędzy!... Zlitujcie się, placuszki!...).

Ma-czży, Czżan, nawet sam Siań-szen śpieszyli do drzwi, a za parawanem odsuwała się rama w oknie. Po chwili wracał chłopiec uszczęśliwiony i wnosił górę gorących, pszennych placuszków na drewnianej lakierowanej misie. Zasiadano do herbaty. Za parawanem robiono widocznie tosamo, gdyż z poza skrzydła, przylegającego do komina, raz po raz wysuwała się ręka w zwisającym niebieskim rękawie i brała z ogniska fajansowy imbryk. Brzeski z głosów wnosił, że tam są dwie kobiety, ale spostrzegał zawsze tę samą rękę, młodą i zgrabną. Po śniadaniu, Czżan udawał się z koszykiem na targ, Ma-czży znikał, a Wań zabierał się do lekcji z Brzeskim. Pokazywał mu kolejno rozmaite przedmioty, wymawiał ich chińską nazwę, tworzył zdania i kazał sobie powtarzać. Czasem, aby dobrze wymówić, Brzeski musiał kilka razy powtórzyć, ale cierpliwość Siań-szena nie znała, zdawało się, granic. Najgorzej było z akcentami, których istniało kilka i które tym samym dźwiękom najrozmaitsze nadawały znaczenia. Następnie Brzeski wprawiał się w pisanie tuszem i chińskim pędzelkiem odpowiednich znaków na czerwonych wzorach, a nauczyciel pod oknem na osobnym stoliczku przepisywał rozmaite papiery.
Chińczyk pracował starannie...

Chińczyk pracował starannie, grzbietu nie rozginał od rana do nocy, wypoczywając tylko przy jedzeniu, przecieraniu okularów lub rozrabianiu tuszu. Szczycił się bardzo swym pismem i nieraz wołał do Brzeskiego, aby mu pod pozorem nauki pokazać jakiś piękny zakrętas:
— Niech mój doświadczony uczeń zobaczy: czy pozna, jaka to litera!?
„Wszystko to bardzo podobne do umaczanej w atramencie rozklapanej muchy!“ — mruczał po polsku Brzeski.
— Ten ruch zowie się „szon“ i znaczy: szczęście... Czy nieprawda, że piękny, że ponętny, że z samego jego kształtu można się domyślać, co wyraża?!

— Tak... cokolwiek!... — zgadzał się niechętnie Brzeski, zwolna przejmując się chińską grzecznością, która nie pozwala na stanowcze przeczenie.
Chań Wań

W gruncie rzeczy owadokształtne litery nie podobały mu się, ale okazywał zainteresowanie, gdyż zrozumiał, że kaligrafja Wania jest źródłem dochodu rodziny. Waniowie byli bardzo ubodzy. Zjawienie się Brzeskiego stało się dla nich wypadkiem wprost opatrznościowym. Chłopak chciał być wspaniałomyślnym do końca i nie nalegał na kupno piecyka. Ale w jego izbie panowało wciąż tak nieznośne zimno, że spędzał dni całe w mieszkaniu Siań-szena, nasłuchując pilnie, co się dzieje za parawanami. Stanowiło to bez wątpienia miłą rozrywkę przy „kuciu“ słówek angielskich, zgłębianiu mądrości chińskich hjeroglifów, ułatwiało błąkanie się po labiryncie chińskiej historji i kanciastych stopniach ich niezmiernie cnotliwego światopoglądu. Zresztą młodzieniec brał wszystko bardzo serjo i uczył się pilnie.
— Przecież i to jest nauka! — pocieszał się, gdy łapał siebie na śledzeniu na suficie odbicia schowanych za parawanem postaci. — Aby poznać Chińczyków do gruntu muszę poznać ich obyczaje domowe. Lepsza sposobność nigdy mi się nie nadarzy!...
Pierwszego dnia dolatywały go stamtąd tylko przyciszone głosy oraz furkot wrzeciona, ale z dniem każdym dźwięki niesłychanie rosły i urozmaicały się. Przybywały stopniowo plucia, brzęki naczyń, westchnienia, wreszcie przekleństwa:
— Cóż to znaczy!... Jak siedzisz?! Wystawiłaś, bezwstydnico, przed matką swoje wielkie łapy, jak gdybyś natrząsać się chciała z jej nieszczęścia... Ruszaj zaraz!... — chrypiał głos nizki i zgryźliwy... — O doloż moja! Kiedyż zniknie z przed moich oczu to kulfonogie czupiradło!... Ale kto ją weźmie? Kto?.. — pytam!... Przecież ci cnotliwi chrześcijanie twojego ojca też bez posagu dziewcząt nie biorą, choćby miały nogi dwa razy większe od twoich...
— O! wyrodne dziecko!... Nigdy nie postarasz się o nic dla twej matki starej!... Zapomniałaś!... Znów siedzę bez fajki!...
— Ależ, mamo, wyjść nie mogę: tam... cudzoziemiec!...
— Cudzoziemiec... ten rudy zbój?!...
— Mamo, on rozumie i... nie jest rudy...
— Więc widziałaś, bezwstydnico?!... Przyznaj się, że podglądałaś!...
Zwykle w chwilach takich Wań zaczynał głośną rozmowę z Brzeskim lub kazał mu czytać. Dni względnej ciszy zdarzały się za parawanem tylko wtedy, gdy w niedługich przerwach pykała tam miarowo fajeczka i mdły zapach opjum rozpływał się po izbie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.