<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Muzykant uliczny

Dni mijały jednostajnie, różniąc się zaledwie w szczegółach.
W pogodę wyraźniej dobiegał hałas z poblizkich handlowych ulic, słońce usiłowało wedrzeć się do izby przez ślepe błony okien, kramarze i wędrowni rzemieślnicy częściej zgłaszali się na podwórko, wykrzykując, dzwoniąc, grając na rozmaitych instrumentach.
W deszcz szmer lejącej się z dachu wody, klapanie w podmuchach wiatru mokrego papieru w oknach, potęgowały jednostajnością dźwięków szarość barw i jednostajność życia tego ubogiego zakątka.
Jednego z takich dni zwykły szum miejski, który nieustannie grał w dali swą potężną pieśń tajemniczą, wzdął się i wyłonił z siebie niezwykłą wrzawę. Potężniała i szła szybko ku nim przez ciche zwykle zaułki. Wań położył pędzel i nasłuchiwał.
— To do nas! — rzekł i nieruchoma, żółta twarz jego bardziej jeszcze pożółkła.
Brzeski zdziwiony spojrzał na drzwi.
— Co to?!
— Idą...
— Kto?... Skąd?...
— Nie wiem!
Już byli na podwórzu, odgłos kroków i wrzawa głosów rozległy się tuż pod oknami. Wań znikł. Brzeski zmieszany wyszedł przede drzwi. Ciżba Chińczyków kupiła się przy bramie; na przedzie stał doktór i topograf z dwoma posługaczami z poselstwa. Dostrzegszy go, skierowali się ku niemu radośnie.
— Pana właśnie szukamy!
— Co pan taki zmieszany?
— Nie spodziewałem się!
— Aha! Wyjeżdżamy, przyszliśmy się pożegnać...
— Wyjeżdżacie? Dokąd? Do Europy?
— Nie, dalej... w głąb Chin!
— Więc zdecydowaliście się... panowie? — powtórzył z pewnym rozczarowaniem Brzeski.
— A tak! Jak to... jak to mówi się, doktorze? Timeo Danaos et dana ferentes... Ogromnie lubię łacińskie przysłowia; skoro przeczytam taki dowód w gazecie, zaraz czuję się przekonanym. Ale że miałem do wyboru albo zadowolić ambicję własną i stracić śliczną mapę Chin wewnętrznych mego własnego pomysłu, albo... poświęcić się, więc... poświęciłem się. Zawsze wychowywano mię w wielkim poszanowaniu dla poświęcenia... — gadał wesoło topograf.
— Więcej panu powiem: baron kazał panu powiedzieć... — zaczął doktór.
Młodzieniec pośpiesznie potrząsnął głową.
— Dla czego? Niech pan posłucha do końca...
— Niechże panowie wejdą do mieszkania... — przerwał Brzeski i po pewnym wahaniu zaprowadził ich do swojej izby.
— Myślałem, że mieszka pan razem z Siań-szenem — rzekł topograf, siadając na krześle i rozglądając się po zaniedbanym, zakurzonym pokoju.
— Właśnie!... Ale... tu sypiam.
Brzeski z przykrością poczuł, że rumieni się bez żadnego powodu.
— Hm!... hę!... Mieszkaj, gdzie chcesz, ale strzeż się... zakochania! — mruczał topograf, rozglądając się w dalszym ciągu.
— Otóż baron bardzo się zmienił... — ciągnął doktór.
— Barona e mobila! Ale co ważniejsza, że sam pojedzie do Szan-chaju morzem, a nas z doktorem puści lądem... — wtrącił topograf.
— Pozwolił mi zaproponować panu, abyś przyłączył się do ekspedycji w charakterze... mego pomocnika! — zakończył doktór tryumfująco.
Brzeski znów potrząsnął głową.
— Wuj!...
— Puść pan w trąbę wuja! Wszystko w trąbę puść... Niech w powietrzu buja, co nie może róść... Nie zapuścisz korzeni w Chinach, o nie!... Nie łudź się... Albo jeszcze gorzej... zakochasz się w córce gospodarza... Widzieliśmy ją mimochodem... Ożenisz się i zostaniesz Chińczykiem... Wtedy nikt cię więcej nie zobaczy, nawet wuj!... Niebezpieczna to rzecz!... Lepiej zbieraj, kolego, manatki i ruszaj z nami! — namawiał topograf.
— Bez żartów. Do wuja zatelegrafujemy... — zaczął znów doktór. — Napewno nie będzie stawiał przeszkód. Podróż odrazu zapewni panu stanowisko. Dostaniesz z łatwością korzystną posadę na pograniczu albo w samych Chinach. Gdybyś zechciał poświęcić się pracy naukowej, chętnie przygarnie cię Towarzystwo. Baron pomoże, my również postaramy się...
Brzeski pobladł zlekka. Topograf, który przyglądał mu się pilnie, znowu otworzył usta.
W tej chwili papier w oknie pękł przebity, a w otworze ukazał się gruby, brudny palec.
— Czyż nie jest to, zaiste... palec Boży?! Czego ty chcesz, nicponiu? Zima nadchodzi, a ty rujnujesz budowle! — wyrzekł poważnie topograf i schwycił za palec.
Szarpnięto go pośpiesznie, a w otworze natomiast błysnęło czarne, roziskrzone oko.
— Widzę, że nie pojedziesz... Dla czego? Namyśl się. Przydałbyś się nam bardzo... We trzech byłoby raźniej. Gdyby jeden zginął, zostałoby dwuch jeszcze i mogliby dalej prowadzić przerwaną pracę... — mówił smutno doktór.
Brzeski stał z pochyloną głową i nie odpowiadał. Odbywała się w nim głucha wewnętrzna walka. Nęciły go przygody w nieznanych krajach, praca naukowa, mili towarzysze podróży, wesoła włóczęga z miejsca na miejsce w ciągu wielu miesięcy; równocześnie cała jego istota wzdrygała się na myśl o łaskach i usługach, pochodzących od barona, bez których obyćby się naówczas nie mógł. Przyjmować je było nad jego siły. Milczał więc.
— Daj mu pokój, doktorze! — wyrzekł nagle poważnie topograf. — Gdybym był młodszy i lepszy, teżbym nie pojechał. Bądź-co-bądź, zapraszamy go, aby wysługiwał się „Schafskopfom“, które go chciały powiesić. I w imię czego taka ofiara? w imię czego? Wszystko to psu na budę się nie zdało! Bystre masz oko, młodzieńcze! Jestem z ciebie zadowolony. Odrazu dostrzegłeś, że z każdej jaszczurki doktora wygląda... snob, że na każdym moim „rumbie“ stoi osieł! Ale co począć, skoro ja nie znam nic oprócz kształtów i wyobrażeń ziemi, a doktór ponad wszystko ukochał rozmaite płazy i gady! Zresztą... Alles Wurst und Pomade. Więc pomimo wszystko odwiedź nas, kochanie... Za kilka dni wyjeżdżamy! A teraz, gdyby tak her-ba-czen-ca... A co? Wszak powiedziałem wcale dobrze po chińsku?! Przyznać należy, iż zamieszkałeś daleko, panie Brzeski, i zmachaliśmy się, idąc piechotą, gruntownie... Nie piechotą gruntownie, ale... idąc gruntownie, to jest po błotnistym gruncie... Doktorze, uważasz: bajeczny kalambur! Muszę go sobie zapisać.
Topograf, gdy wpadł w swój żartobliwy, trochę wymuszony ton, mógł gadać bez końca.
— Bajesz! — wstrzymywał go doktór.
— Zazdrość ci? Niech sobie pobaję. Jedyna w życiu pociecha... — bronił się olbrzym.
Brzeski ruszył ku drzwiom. W samą porę zjawił się w nich „Władca Wrót Zachodnich“ i powitał znanych mu z ambasady gości uroczystym:
— Bo-na-jou-ra!
Za nim wszedł Czżan z imbrykiem i filiżankami na tacy.
— Co za pysz-na sta-ra wiech-cia! Cin! Cin! Cin! — witał się uprzejmie ze sługusem topograf, potrząsając mu przed nosem pięściami.
Kucharz spojrzał nań z uśmiechem, postawił naczynia i wytarł nos palcem.
— A więc niech kolega pamięta, że pojutrze wyjeżdżamy, i niech przybędzie na pożegnalną ucztę wieczorem... Całe ciało dyplomatyczne uczcić nas zamierza i kazało przez ambasadora prosić i pana!... A więc czekamy... Miło nam będzie... — mówił trochę smutno, trochę żartobliwie doktór, gdy w godzinę potym, po spożyciu obowiązkowej herbaty, goście wyruszyli z powrotem do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.