Zamorski djabeł/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Deszcz i mokre śniegi z porywczemi wiatrami zrobiły swoje. Dach w mieszkaniu Brzeskiego zaczął gęsto przeciekać, rozmokły papier w oknie też w wielu miejscach popękał. „Władca Wrót Zachodnich“ nie myślał wcale o reparacji.
— O, w naszym mieście w zimie bywa zimno! przytakiwał, gdy lokator skarżył się mu na chłód i wilgoć po nocach. — Cóż dopiero musi się dziać w waszych północnych krajach?
Na opowieści Brzeskiego o urządzeniu ogrzewaniu mieszkań europejskich odpowiadał stale z wyszukaną grzecznością:
— Wysoki umysł zamorskich ludzi umie zapobiegać nieszczęściu!
Ale ani o piecyku, ani nawet o fajerce już nie wspominał. Gdy wreszcie, doprowadzony do ostateczności, Brzeski powiedział mu stanowczo, że nie myśli dłużej mieszkać w mokrej i zimnej dziurze, i zażądał od niego, aby poszedł zobaczyć, co się tam dzieje, Wań wszedł do mieszkania, pokiwał głową, jak gdyby ujrzał rzecz zupełnie niespodziewaną, i zaproponował młodzieńcowi, żeby... tymczasowo, nim poprawią dach i postawią... fajerkę, przeniósł się do nich, do kuchni.
Chłopiec już dawno wpadł był na ten pomysł i nie podał go sam jedynie ze względu na podejrzliwość Chińczyka. Nie chciał zmieniać nauczyciela i wątpił, czy znajdzie innego, któryby z wykształceniem chińskim łączył pewną znajomość języków i obyczajów europejskich. Niezwłocznie więc przeniósł swe łóżko i umieścił w kącie względnie najsuchszym i najcieplejszym, niedaleko pieca. Lepszy znajdował się chyba za parawanem, dokąd odprowadzała z pieca ciepło duża rura gliniana.
Brzeski był ciekawy, co poczną teraz kobiety; przypuszczał, że nareszcie pani i panna Wań będą zmuszone ukazać się jego oczom; ale one nie ukazały się i tylko parawan, przesunięty jeszcze dalej ku środkowi pokoju, ogarnął pół pieca i połowę drzwi. I nic nie zmieniło się w obcowaniu z nim krajowców, prócz tego chyba, że obecnie wciąż miał uszy pełne chińskiego gwaru, że nie miał się gdzie przed nim schować. Robił więc szybkie w języku postępy, tymbardziej, że Wań mniej pisał, a więcej mu czasu poświęcał.
Za parawanem rozlegały się te same szmery, ostrożne kroki, brzęk naczyń, śmiech tłumiony, furkot wrzeciona, opryskliwe wykrzykniki, łagodne odpowiedzi i ciche pykania fajeczki, a niekiedy tajemnicze narady z Czżanem w nieobecności Wania.
— Co to jest, kucharzu? Dla czego tak mało grochu? Mięsa wcale nie widać? Przecie pieniędzy dałem ci tyle co zawsze?.. — gniewał się na Czżana „Władca Wrót Zachodnich“ wobec niezwykle skąpego obiadu.
— Grochu kupiłem na miarę dosyć, ale... szelma sklepikarz namoczył go wodą. Okazał się napęczniały — tłumaczył się Czżan.
— Dla czego kucharz kupił? Czy kucharz nie ma oczu?...
— Ogromnie wszystko podrożało na rynku. Przyjechał pewnie do dworu jaki znakomity wasal i wielka jego świta wykupiła produkty.
— Proszę kucharza, żeby nie kupował nic tam, gdzie kupują znakomitości.
— Zgoda! — odpowiadał pokornie sługa.
Ale po niejakim czasie rozmiary obiadów znowu stopniowo malały.
— Cóż to? Znowu jaki znakomity wasal?...
Czżan bezradnie wznosił ramiona.
— Co wy ze mną wyrabiacie?! — krzyczał Wań. — Nowy Rok nadchodzi, roboty coraz mniej, żadnych oszczędności, pieniądze płyną jak woda. I nic niema, nic w domu niema! Jak u najuboższego tragarza!
— Przestań, gdyż od tak wielkiej liczby słów w głowie mi się mąci! — odpowiadała mu chrapliwie z za parawana pani Wań.
— Okradacie mię do spółki z tym starym djabłem, którego, widzę, będę zmuszony wypędzić.
— Okradacie?.. O dolo moja!... O nieszczęście mojego życia!... Czyż nie jestem panią, córką wysokiego rodu? Czyż bracia moi nie bywali gubernatorami? Niewdzięczniku, czy bez ich pomocy zostałbyś, czym byłeś?... Już zapomniałeś! Przecież w nadziei, że siostrę ich, a matkę twego syna, otoczysz należnym dostatkiem, wyrobili ci miejsce w Mongolji. A teraz!... „Okradacie!...“ Kogo okradamy? Okradłeś mię z młodości, z wdzięków! Wszak nie ja, lecz ty byłeś wypędzony ze służby za bezmierny rabunek. Ściągnąłeś podejrzenie na moich braci i zmuszasz teraz siostrę ich żyć w nędzy, odmawiasz jej wszystkiego! Nie mam męża, nie mam dzieci, inaczej nie cierpiałabym tak strasznie... Oni znaleźliby możność ulżenia swej starej matce, oraz żonie z wysokiego rodu!... O, nie, ja nie mogę znieść tego dłużej i gotowa jestem na tysiąc śmierci wszelkiego rodzaju!
Po tej groźbie Wań milkł zwykle i zwracał się do Brzeskiego z żałosnym uśmiechem:
— Fem-mé... viei-illé... méch-an-té... (stara kobieta zła!) — mruczał mocno zchińszczoną francuzczyzną, a najczęściej wynosił się niezwłocznie za drzwi.
Ale kiedy w domu dawał się czuć znaczniejszy przypływ pieniędzy, słodki dym opjum rozpływał się w miarowych odstępach po mieszkaniu i następowały okresy błogiego spokoju. Wtedy „Władca Wrót Zachodnich“ brał wieczorami książkę z półki i czytał przy świetle nafcianej lampy Brzeskiego opowieść o przygodach „bohaterskiego studenta Tie Czżun-ju i pięknej, wiernej Szuj Pin-siń“.
Mały Ma-czży opierał się łokciami na stole i nie spuszczał z ojca rozgorzałych oczu; stary Czżan przysiadał na piętach pod ścianą, skąd robił kiedy niekiedy cnotliwe, pełne zdrowego rozsądku uwagi, wreszcie parawany odsuwały się nieco i do jednostajnego furkotu wrzeciona przyłączały się niekiedy tłumione wykrzykniki zachwytu lub oburzenia kobiet.
Koło Bożego Narodzenia Brzeski odebrał list od matki.
List był długi, pełen szczegółów, wzruszył i rozmarzył Brzeskiego. Miał ochotę pobiec z nim do księdza Płońskiego, ale musiałby zmarnować dzień cały, więc odłożył do świąt. Uczył się pilnie po chińsku, po angielsku, studjował dzieła o Chinach, o ich handlu i uprawie herbaty.
Czas ubiegał jednostajnie, cicho, ale chyżo. W domu Wania oswojono się z nim zwolna; z za parawana znowu migać zaczęły ręce i nawet głowy kobiece.
Zbliżał się Nowy Rok, największe z chińskich świąt narodowych. Przygotowywano się do niego i w domu Wania. W wigilję pierwszego nowiu, pierwszego zimowego miesiąca, wymieciono starannie izbę, starto wszędzie kurz i wszystko pięknie ubrano żywemi kwiatami; sam gospodarz przyniósł ich z targu cały kosz. Na ołtarzu przodków umieszczono w wazach pęki róż, kamelji i rozkwitłych gałązek kwiatu pomarańczowego, dostarczanych do stolicy z odległego Południa.
Dzień był śliczny. Słońce złotą falą zalewało papierowe okno mieszkania. Spadły śnieg potęgował blask słońca.
Po obiedzie mężczyźni włożyli na uszy futrzane futerały i wyszli na miasto. Ma-czży, rozumie się, towarzyszył ojcu. Na ozdobionych flagami ulicach roiły się tłumy ludzi; płynęły one przeważnie w jednym kierunku, niby skłębione potoki niebieskiego nankinu, unoszące na swej powierzchni tysiące uśmiechniętych, wrzeszczących głów, czerwonych wachlarzy, pstrych parasoli, dziwacznych kolorowych latarni i znaków. Głosy dzwonów i głębokie dźwięki olbrzymich gongów miedzianych, głusząc wrzawę ludzką, płynęły górą ponad miastem, gdzie wiał lekki wietrzyk, gdzie trzepotały się niezliczone chorągwie i przelewał się blask słońca.
Brzeski utonął z towarzyszami w tym tłumie. Rozweselił się i ze szczerą przyjemnością uczestniczył w procesji „Wielkiego Smoka Powodzenia“, tańczył, śmiał się, krzyczał narówni z innemi i potrząsał girlandami kwiatów, które kazano mu trzymać. Wieczór spędzili w teatrze, gdzie dziwadła „Ziemi, Wody i Nieba“ przeszły przed niemi w przedziwnym korowodzie. Gdy wracali do domu o północy, ulice oświetlone latarniami i buchającemi w rozmaitych miejscach bengalskiemi ogniami, pełne kołyszących się chorągwi i festonów, wyglądały jak bajeczne szpalery z ogromnych płomienistych kwiatów, miotanych wiatrem. Co chwila tryskały nad tłumem i ginęły wśród gwiazd sypiące iskry rakiety, a pod nogami co krok pękały hałaśliwe petardy. Śmiech, wrzawa, śpiew, głośna muzyka nie milkły noc całą.
Przez ten czas pani Wań wraz z córką przyjmowały odwiedziny przyjaciółek i krewniaczek. Zjedzono góry słodkich ciastek, konfitur, cukierków i wypito niezliczoną moc filiżanek herbaty.
Brzeski poczuł, że nigdy jeszcze nie zlał się do tego stopnia z otoczeniem, jak w czasie tych uroczystości. I to, co uważał za śmieszne i niemądre w zwyczajach Chińczyków, wydało mu się właściwym i poetycznym.