Zawierucha
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zawierucha |
Pochodzenie | Na zagonie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Prowda... prowda je i moja, i twoja i wszyćkich, kużdy ją mo... Prowda nie pies, coby ją jedyn wzion sobie na postrunek i ino lo siebie... Powtór mom piniądze, mom... Kumie!... na tyn przykład, Jadom miał marną babe ale imistą — aleć go prała... prała... Miętki chłop był, i postury mimiecki. Rzekłeś...
cham! Hunor mom, w pysk wytne, bo kużde bydle swój hunor ma, a ja gospodarz jezdym, rodzuny ociec dzieciom, krześcijan...
I znowu pił i łomotał pięścią w deski stołu i zataczał się.
Drzwi się otwarły z sieni i razem z wichurą i śniegiem weszło dwoje dzieci, pookręcanych w szmaty. Dziewczyna miała lat ze dwanaście, a chłopak ze siedem. Otrzepywali się ze śniegu i stanęli przy szynkwasie, w milczeniu rozglądając się po izbie. Chłop się im przyglądał zamglonemi oczyma, a potem, udając, że idzie, rzekł im:
— Bojoj się, dzieucha, bo cie zim... Zwirza mom w siebie.. zim cie...
— A juści! bo jo to kiełbasa, a wy pies, cobyście me zjedli?...
— Spyrka mintko jezdeś... zim cie...
Potknął się o wystające dyle podłogi i upadł na stół. Chłopak się śmiał rozbawiony, a dziewczyna szepnęła z przekąsem:
— Te chłopy to naród, spijom się, kiej zwierzoki, i sielne majom ucieche...
Karczmarka przyszła, więc dziewczyna wydobyła z pod zapaski ostrożnie węzełek i rzekła, kładąc go na szynkwasie:
Mendel i pińć jajków przyniesłam i za to wezme: śtyry śledzie, gazu kwaterkę i bułecków rządek...
Karczmarka uważnie przeglądała jajka pod światło.
— Hale! zaboczyłam! Matula pedzieli, coby jesce flasuchne asencyi, ty czerwuny, bo chcą ugościć stryjne, co mają jutro przyjechać po mnie.
— Do służby pójdziesz?
— A bogać. Tyle nas gąb w chałupie.
— Czyiście wy?
— A Strzelcowe.
— Tak daleko i przyśliśta na takie zakurki? to bez mała mila i bez las...
— Prowda, karwas drogi i bez las, ale my się z nim znowa. Józiek się tyz nie bojo — i pogładziła chłopaka po ojcowskiej czapce, która mu się aż na nos opuszczała. Chłopak pokraśniał i podnosząc sobie czapki, rzekł poważnie:
— Jo zawdy z tatulem w bór chodzę, a z Jantką ptaki wybirowa, to sie nie bojom...
— Śnieg może was zawiać.
— E!... duchtem pódziewa, to je bliżej.
— Że to was matka puściła na taki czas...
— Jeszcze zakurek nie było, kiejśmy poszły, a w dumu świcić nie było czym, i śledziów trza i asencyi lo stryjny, a tatulo poszli w obchód.
I pogadywali sobie, a chłop pijany znów sobie, w ten sposób:
— Gospodarz jezdym, to pon jezdym. Pon na rano, pon na połednie i pon na odwiecerzu. Zimniok źres! Bo mi tok lo hunoru trza. Piechty chodzis! Bom taki sielny pon, co już kunie i focmany nie lo mnie. Gorzołcysko, śmierduche chlosz! Bo mi sie już haraki cknią. Pijanica jezdeś! Cichoj, bo cie wytne. Pijanica jezdeś! Zdziele kłunicą, jak Bóg na niebie, zdziele. Pijanica jezdeś! A psio paro! bedzies się ze mną ktyźnił, naprzeciw stawoł! — krzyczał groźnie. — Pijanica jezdeś! A zapowietrzuny! Zakatrupie, zakatrupie sobaczy! — i schwycił się za włosy, bił się po głowie, po twarzy, szarpał sam siebie a krzyczał: — Nie wydziwioj, nie dunderuj, bo gospodarz jezdym, to pon jezdym!
Potem raptownie przestał i upadł ciężko na ławkę.
Dzieci obojętnie spoglądały na niego. Uniósł się trochę i zawołał cichym, pokornym głosem, wyciągając do nich butelkę:
— Roboki, napijta się, taki ziąb... Napijta się...
Dzieci przysunęły się jeszcze bliżej karczmarki nie słuchały, zajęte ogromnie wybieraniem śledzi.
— Pani, dajta tymu mizeractwu bułecków. Kiej takie dzieciątecka spotkom, to mi się rychtyk wspominają moje serdeczne, co je wypominom podcas wiecór w dobry sposób. Takim sirota psiokrutka, kiej pies dworski.
Urwał, potem ciągnął dalej:
— I babę miałem, i krówsko miołem, i dzieci miołem, a tero, kiej kołek som jezdym... Pochówek sprawiłem jednymu — cystą piłem na frasunek; pochowałem na krosty drugie — cerwuną piłem; trzecie pochowałem — harak piłem, bo me kole serca kiej kolką spirało; baba mi się zmarnowała — som spryt piłem; krowa mi padła na zwiesnę — wszyćko razem piłem, i nic — bolenie furt spiro. Pięciorgo się zmarnowało, pięciorgu gospodarski pochówek zrobiłem i pije se, bo me zmora dusi nocami, i duszycki we spiku przychodzą się żalić — pije sobie... Pijanica jezdeś! Cichoj, bo cie wytne...
I zaczął znowu kłócić się ze sobą.
— No, macie dzieci i idźcie, bo światu ano nie widać, tak kurzy.
Antka okręciła sprawunki w chusteczkę, chłopcu naciągnęła lepiej jeszcze czapkę.
— Panu Bogu oddaje — rzekła, i wyszli.
— Jdźta z Bogiem. No! Szczepanie, bo zamykam karczmę.
— Scepon jezdym, to pon jezdym, — mruczał, zmożony snem i wódką.
— Idźta, zamykam, taki czas, co i pies nie zajrzy.
— Pijta, robaki, pijta... Nie, to nie... Zło bydlakowi marchew, to niech idzie w krzon...
Wypił resztę wódki, poprawił na sobie ubranie zaśpiewał:
Powiedziałeś, że mnie weźmies,
Skoro zytko jarkę zeznies,
A tyś zezon i owiesek,
Teraz chodzis kieby piesek.
Tero se spij, panie gospodarzu — rzekł i wyciągnął się na ławie. — Scepon jezdym, to pon jezdym... — mruczał.
Dzieci wyszły przed sień i stały chwilę skłopotane. Szaro było na świecie i tak mętnie od rozpylonego śniegu, że nie było znać ani dróg, ani drzew, ani domów — wszystkie kontury zlewały się w jeden bezkształtny wir śniegów, pełen świstów, szumów i chrzęstu. Wiatr kręcił się w kółko i coraz to brał tumany całe śniegu i roztrzepywał go w pyłki nad ziemią, jak kiedy młynarz wytrzepuje pytle z mąki. Słychać było tylko świsty przeciągłe wichru, i smutny, rozległy skrzyp drzew przydrożnych, i jakieś głuche warczenie w przestrzeniach. Dzieci szły prędko zaledwie odczutemi śladami drogi ku lasowi. Antka raz po raz spoglądała dokoła i coś, jak niepokój, przebłyskiwać zaczęło w jej oczach, chłopak zaś najspokojniej zajadał bułkę i co chwila unosił czapki, żeby spojrzeć.
— Jantka, dadzą mi matula śledzia?
— A dadzą.
— Główkę?
— A główkę.
— Na wąglikach ją se spiekę i zim — dobro tako?
— A dobro.
Zamilkli, zagłębiając się w tę białą, szalejącą otchłań. Szli wciąż jednakowo, choć śnieg był coraz głębszy. Antka co kilkadziesiąt kroków przystawała i szukała w śniegu śladów drogi. Niespokojność jej rosła w miarę zbliżania się do lasu.
— Chodzi prędzy, Józiek, w boru se odpoczniemy, to ci dam jeszcze bułków.
— Nogi bolo me.
— Nie bó-się, chodzi. Matula cekają. Stryjna przywiezie ci obrazik.
— I lemyntorz tyż?
— A bogać.
— To se z Wawrzonem pódziewa do skoły?
— A pódzieta.
— Rochów Grzela pedział, co jo lutery znom składać niezgorzy potrafie...
— A juści, potrafisz; jo bez trzy zimy chodziłam do skoly, a ino zdziebko poredze...
— Poredze, Jantosia. Przeciek wim, że pirszo itera, tako kiej krokiewka, to je «A».
— Prowda, że una je kiej krokiewka, ale ty pisany nie utrafisz.
— Utrafie, Jantosia. Takie kółecko równiuśkie z kijoskiem zadartym od zimi, kiej bat.
— Moi ludzie, wieje tyż to, wieje.. ślipiów ozewrzyć nimożna.
— Bez co to tak?
— To Pon Jezus tak se dmucho lo uciechy.
— Pon Jezus taki ziąb robią?
— Przecie nie kto drugi.
— A kiej ociec duchowny mówili, co zwiesne Pon Jezus robią.
— A robi i zwiesne i zime, bo Pon Jezusicek tak chcą i tyla.
— Jantosia! Kupią mi tatulo spencerek?
— Kiej ci obiecali, to i kupią.
— Pedzieli, co za pasionkę mi kupią — taki, jak mo Jędrków Michał, z guzikamy.
Umilkli, bo im wiatr smagał twarze i sypał śnieg w oczy.
Huragan się zrywał chwilami wprost straszny, zdawał się rozwijać skrzydła i bić niemi przestrzeń zapamiętale; jakieś krótkie, przeciągłe syki przecinały powietrze, jakieś turkoty o brzmieniach piorunów przebiegały z krańca w kraniec. Zawierucha łączyła niebo z ziemią i jak stado wilków wyła tysiącznemi głosami, skomlała w jakichś urywanych staccatach, to pogwizdywała przeciągle — przycichała na chwilę i rzucała się jeszcze sroższa, powstawała i biła z szumem rozhukanego morza w ziemię, zdawała się być rozwściekloną oporem, bo przypadała na śniegi, rwała je w skrętach, formowała w nich rozpylone wiry i tarzała się z niemi po polach, rozbijała w mgły i powracała zaczynać dziką i potężną robotę od początku.
Las niedaleki dorzucał do ogólnego chaosu swoje głosy. Czerniał coraz bliżej i zdawał się podnosić i iść, olbrzymiejąc. Dzieci ledwie były w stanie się przekopywać. Pod samym lasem ciszej było, ale wpadli w sam środek olbrzymiego leja; olbrzymie zaspy śniegu, podobne do złomów skal, fantastycznie zwalonych, dymiły, niby wulkany, kurzawą, oblepiającą twarze. Na dwa cale nie było nic widać, prócz niezmiernej, szalejącej masy. Szli jak w obłoku, pełnym chrzęstu groźnego. Przykucnęli sobie trochę, aby nabrać sił.
— Musi być, je gdziesik wisiel, kiej tak dmie.
— Zły? — zapytał cicho Józiek, i strach jakiś przejął go zimnem.
— Bogać ta nie zły, kiej nawidzony przez złygo.
— A kaj un? — zapyta! jeszcze ciszej.
— Kaj? a chuśto se gdzie na postrunecku.
— Wisiel?
— Przecie nie kto drugi. Dynda se na jakim osiku. Jezus, Marya! — krzyknęła i upadła w śnieg, pociągając chłopca za sobą, bo jakaś olbrzymia gałąź porwana wichrem, przeleciała tuż nad ich głowami, niby chmura ogromna.
— Wisiel! Jantka! Wisiel! — krzyczał Józiek w niebogłosy.
— Zdrowaś Marjo! pod Twoje obrune — szeptała dziewczyna, szczękając zębami, przerażona, zmartwiała ze strachu, nie śmiejąc podnieść się.
Upłynęło z dobry pacierz, nim się zwlekli, i poszli, ale to wrażenie, jak czarną plamą utkwiło im na siatkówkach i nękało mózgi zgrozą. Przystawali częściej, żeby przytłumić drżenie, jakie ich targało, i obejrzeć się, bo im się zdawało, że widzą w każdym ciemniejszym punkcie przestrzeni kołyszącego się trupa. Weszli w las i skręcili na tak zwany ducht, przecinający bór ukośnie, bo droga była zawalona śniegiem i nie do przebycia. Pod gałęziami olbrzymów prawie cicho było, śnieg grubą warstwą zaścielał ziemię i oblepiał gałęzie tak, że zwisały pod tym ciężarem. Szaro-perłowy ton lasu przejmował dziwnem wrażeniem. Pnie drzew, jak czarne, bazaltowe kolumny, stały nieskończonemi szeregami i majaczyły w głębiach, niby kontury widziadeł, zagradzały zewsząd drogę i stały w milczeniu ponurem, że aż się czuło tę ich moc potężną wyrazu, i ta ich zaduma senna przejmowała jakąś świętą, mistyczną trwogą.
Dzieci się uczuły jakby w kościele o zmroku, kiedy to już światła pogasną, a błyszczeć zaczynają złocenia ołtarzy, i ostatnie echa śpiewów i muzyki przebrzmiewają w ciszy i nocy.
Nie mówiły ani słowa do siebie, tylko szły przenikane zabobonną trwogą i pragnieniem znalezienia się jaknajprędzej w domu. Drzewa z szumem głębokim pochylały się i biły gałęziami o gałąź, to znów szemrały cicho, jak fala zamierająca, strząsając śnieg z siebie, że nakształt kaskad spływał na ziemię w białym, szeleszczącym obłoku, to znowu stawały i jakby się opuszczały w ciszę i senność.
Huragan jakby czyhał na to, bo nadbiegał ze świstem i uderzał w las z góry, zatrząsł, zakręcił, stargał i bił siłą niezmierną i rwał gałęzie i druzgotał. Las drżał cały aż do podstaw pod wściekłemi uderzeniami, wył jakoś boleśnie, z jękiem przejmującym pochylał się i wstawał, prostował wyniosłe pnie i wrzał gniewnie niezmożony, potężny, zdawał się skupiać, osadzać głębiej w ziemi, i iść zwartą masą w bój, i tłuc koronami wichurę, i przypierać mocą swoją nagle ocknioną. Huragan, który walił raz po raz, jak taranami, falami wichrów z takim rozgwarem uderzał, że las się rozsrożył i rozjęczał cały, zdawał się potężnieć pod obuchem i rozkołysany, szalejący, śpiewał hymn dziki, potężny, urągający burzom. I nic już słychać nie było, prócz świstów, szumów, trzasków, porykiwań jakichś.
Trzask łamanego drzewa czasami wpadał w ten odmęt, jak salwa karabinowa, i ginął, przecinając świstem powietrze. Oderwane wierzchołki leciały z jękiem nad borem, lub ułamane, sczepione jeszcze ostatniemi włóknami, szamotały się żałośnie z burzą, biły o pień; to znów przez chwilę taka cisza napływała ogromna, że dzieci słyszały bicie serc własnych i jakiś triumfalny, zwycięski rozhowor lasu, i rozszerzonemi oczyma patrzały na każde drzewo czerniejące, na każdą gałąź, omiecioną ze śniegu. Strach przed wisielcem rozsadzał im serca, i tak dość przerażone burzą i nocą. Co chwila prawie Józiek chwytał Antkę i szeptał: »Wisiel! wisiel!« — a to tylko gałąź jakaś tłukła się pomiędzy drzewami, lub modrzew czerniał swoją chropatą korą, albo cień jakiś, oderwany niewiadoma skąd, leciał po śniegach.
Antka szła prędko i choć przymykała oczy ze strachu, nie mogła nie patrzeć. Nie widziała nigdy wisielca, ale rozpalona nocą i huraganem wyobraźnia stwarzała jakąś straszną, nieuchwytną larwę, jakiś majak potworny, który chwilami widziała tuż przed sobą: to uczepiony na jakimś sęku, kołysał się w mrocznej głębi, to leciał gdzieś nad lasem, rozkrzyżowany w wichurze, to, jak bryła bezkształtna, toczył się pomiędzy drzewami, obijał o nie, szedł po lesie obłokiem pyłu, to znowu przysłaniał jej ciemnością świat i śmiał się — słyszała najwyraźniej chichot, to skowyt psi, to jakieś ohydne mlaskanie. Martwiała, krew jej zastygała w żyłach, kurczyła się w sobie ze strachu, bo wydawało jej się, że czuje, jak ją ten wisiel chce złapać i zdusić. Napróżno mówiła pacierz, napróżno żegnała się: strach potęgował się coraz bardziej, a musieli iść wolno, bo zagradzały im drogę takie gąszcze zagajników, leżały takie wykroty olbrzymie, że tylko z trudem mogli się przedzierać.
Na pół żywi ze zmęczenia i trwogi przedarli się na niewielką polankę, z której ducht skręcał więcej na lewo, prowadził wprost do ich chałupy, i upadli pod ogromnym świerkiem, stojącym w pośrodku, aby trochę odpocząć. Zimno im było, więc się przyciskali do siebie i z jakąś głęboką, nieświadomą trwogą patrzeli w las. Jakiś lęk niewytłumaczony przenikał ich coraz bardziej; ta względna cisza przytłaczała ich więcej, aniżeli burza.
— Bojom się, Antosia, — szepnął chłopak.
— Nie bó-się, Józiu. Pon Jezusicek nie do nas na zatracynie, nie.
— Pon Jezus wszyćko mogą...
— Wszyćko.
— To kieby chciał, toby chałupe wzion z wiatrem.
— A wzionby.
— Antka! to i naszą graniastąby ożywił?
— Przecie, tchnąłby se w nią parą, bydlątkoby wsało.
— A kiej tatulo mięso przedali, a myśma tyż zjedli...
— Głupiś, nie deliberuj. Pon Jezus wszyćko mocny jest zrobić.
— Zimno mi, Antosia.
Okręciła go swoją zapaską, przytuliła jeszcze lepiej do siebie, i siedzieli tak bez słowa, wsłuchani w gluche warczenie nadbiegającej z powrotem burzy.
Wichura znowu nadchodziła, nadbiegały pierwsze fale lekkie, przerywane jakby forpoczty, potem zaczęły iść wichry z poświstem wprost przeraźliwym i z mocą wściekłą brały się za bary z lasem, obdzierały gałęzie, wżerały się w głębie mroczne z szumem podobnym do bijącego burzą w brzegi morza, rwały wszystko, kotłując śnieg, mącąc przestrzeń. Las jęczał prawie rozpaczliwie, giął się ze skrzypem, łamał z trzaskiem podobnym do huku piorunów, porykiwał głucho jak zwierzę, charczał jak duszony, to rozprężał się i rozchwiany, oślepiony walką dyszał tak ciężko i okropnie, że dzieci zamierały ze strachu. A huragan wzmagał się, coraz straszliwsze siał zniszczenie; olbrzymie drzewa, niby patyki suche, wyrywał z ziemi lub łamał — padały zdruzgotane na polankę i leżały zmięte, podobne trupom poodzieranym, na podścielisku śniegu.
Nie było nic widać poza szalejącą, zwichrzoną masą śniegu, nie było nic słychać poza tą dziką, gniewną wrzawą chaosu.
— Bojom sie, Antosia, bojom.
— Nie bó-sie Józek nic. Wiater przestanie, to pódziemy.
Umilkli znowu, bo im zaczynało być i ciepło, i cichość jakaś ogarniać ich poczynała.
— Józiek, zmówmy pacierz, to może jezusicek nam przemieni, — i zaraz zaczęła:
»... Ojcze nasz, któryś je w niebie, święć się imię Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi« — cicho brzmiał pacierz i niby smuga światła i ciepła tym szmerem wypływał z ich serc, zamierających ze strachu, i płynął w noc, w wiry, w huragan, który wył i druzgotał wszystko; w te rozpętane żywiołowe moce, co wzięły panowanie nad światem i z brutalnym triumfem tarzały się po przestrzeniach. Śnieg ich prawie zasypał, nie wiedzieli o tem, zaczynało im być jakoś dobrze, jakaś senność słodka brała ich w moc swoją, więc tem serdeczniej akcentowali modlitwę, tem ufniej kładli dusze swe przed Panem, i głębiej błagali zmiłowania... »Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, a odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom« — i drżały im tak serca miłością i wznosiły się, że szeptali coraz ciszej i coraz wolniej. Te dwie proste dusze w jakiemś ciemnem przeczuciu zagłady, dwa atomy konające, rzucały się do stóp Wszechmocy i żebrały krwią serc swoich o zmiłowanie. Jakieś kołysanie uczuwali w sobie i jakieś światłości, pełne grania pięknego, muskały im dusze.
»... Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna« — ciągnęła dalej Antosia prawie niedosłyszalnym szeptem i snuła dalej modlitwę myślą bezładną i rozprzężoną sennością. Zapadali w jakąś niewypowiedzianą cichość; wydawało się im, że jakiś Anioł otula ich białością i szemrze skrzydłami, bo im coraz lepiej — lepiej — że taka jasność ich przepełnia, taka wesołość, takie granie i śpiewy, słodkości pełne, zalewają im serca, że są pełni szczęśliwości i zachwycenia ekstatycznego.
Świadomość ich rwała się w strzępy, a oni wnętrznie olbrzymieli, zdawali się podnosić w bezgranicznem uszczęśliwieniu, i coraz mniej czuli, coraz niewyraźniej a wspólniej przenikali się niejako, — snuły się im w mózgach sceny życia niedawne, przeżywali je po raz drugi. To dom... to sad wiśniowy... to pastwisko nad rzeką... to ta graniasta, co im padła... to szli w ledwie zieleniejącą brzezinkę na smardze i babie uszy... to się kryli w zbożach szumiących, złotawych... to kościół niziutki czerniał im ścianami... to słyszeli śpiew księdza i modlili się, dymy z trybularza owiewały ich wonią i przenikały ich świętą trwogą niskie brzmienia organów... monstrancja roztaczała złocisty blask, że padali na twarz upojeni światłością i zachwytem, a potem ksiądz szedł... i tłum szedł...
i wszyscy szli... chorągwie szumiały i pieśń się zrywała z tych serc prostych i biegła w błękity. »Święty! Święty a nieśmiertelny! — brzmiało szeroko i zdawało się w swym strumieniu i potędze brać ich dusze i unosić... a dzwony tak grały poważnie, tak biły hymnem radości, że im twarze i serca zalały łzy rozczulenia... Potem jakieś wody, zboża zielone... tłumy ludu... wesele Magdy, ich siostry najstarszej, i ścisk, tumult, śpiewki, muzyka taneczna, twarze aż im dyszą rozkoszą, aż się śmieją z uciechy, rozbrzmiewają pełnią zdrowego, jędrnego życia wsi... I znowu co innego: obrazy przesuwają się z taką szaloną szybkością, że już nie zdają sobie sprawy dokładnej, co widzą; zaczyna im być mroczno, dusze zaciemniają się... idą do karczmy, a wiatr świszcze i śnieg rozwiewa, noc fioletowe kładzie piętna... Zaczynają drżeć, poruszać się niespokojnie, rzucać... gnębi ich cień, stojący tam... w krańcach, widzą, jak się kołysze i rośnie... Uciekają przez las, ale widziadło idzie przed nimi, skacze, chichocze, że aż im krew lodowacieje... czepia się sęków i przechylone, ogromne, straszne sinością buja się z burzą i połyskuje krwawo oczyma: zamierają ze strachu, bo jest blisko, bo szpony jakby z cieniów wyciąga po nich. — Wisiel!... wisiel!...
— krzyczą przejęci trwogą śmiertelną, chcą uciekać, ale poruszyć się nie mają sił; ciężko im, czują się jakby przywarci do siebie i do ziemi — szarpią w wysiłkach nadludzkich, odrywają, dobywają ostatka sił — i zmęczeni, oblani śmiertelnym potem męki, z rzężeniem chrapliwem upadają w jakąś bezdenną otchłań i widzą, jak ten wisiel z rozrzuconemi nogami kołysze się tuż nad nimi, słyszą ten jednostajny skrzyp postronka, który go trzyma i stuk głuchy o drzewo — i znowu spadają, lecą, lecą... bez tchu przytomności w nieskończoność.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zawierucha przeszła. Las stał spokojnie i jakby oddychał ciężko i zagłębiał się w bezmiernym spokoju, jaki zapanował nad ziemią. Przez perłowe mgły przeświecały gwiazdy i księżyc się wyzbył reszty chmurnych obsłon i toczył, niby kuła, srebrem przesycając ciemną zieleń świerków, rozsypywał po śniegach błękitnawe cienie i niby nimbem świetlistym otaczał te dwie główki dzieci przytulone do siebie, ledwie się odcinające sinością trupią od śniegów, zapalał w głębiach ich martwych, szeroko otworzonych źrenic, zielonkawe ogniki i jakby muskał z pieszczotą zastygłe z wyrazem trwogi bezmiernej twarze. A rozpłynięte w ciszy i świetle lasy zdawały się jakby tętnami soków swoich śpiewać głębokie modlitwy — niby hymny dziękczynne, niby ostatnie podzwonne tych dusz czystych, roztopionych w nieskończoności. A noc zimowa cicha, rozgwieżdżona, pełna tajemnic spokoju i senności, szła naprzód — niepowstrzymanie.