Śmierć (Reymont, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Śmierć
Pochodzenie Na zagonie
Wydawca Gebethner i Wolff
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ŚMIERĆ
— Ociec! ociec! wstańta, słysta? no, wstańta troche.

— Laboga! Marjo! eh! — jęczał, potrząsany energicznie. Tylko twarz mu było widać z pod kożucha, twarz zapadłą, a zmiętą i pooraną w brózdy, szarą, jak ta ziemia, którą tyle lat uprawiał, porośniętą siwym włosem jak podorywki późnej jesieni. Oczy miał zwarte, a z wpół otwartych, sinych, popękanych warg wywiesił język, dysząc ciężko.
— Wstańta! no! — krzyczała córka.
— Dziaduś! — zapiszczała niewielka, w koszuli tylko i zapasce, zaścięgniętej na piersiach, dziewczyna, wspinając się, aby choremu w twarz popatrzeć.
— Dziaduś! — i łzy miała w oczach niebieskich, a żałość w umorusanej twarzy. — Dziaduś! — ozwała się raz jeszcze, ciągnąc za poduszkę.
— Pudzi stąd! — krzyknęła matka, i chwyciwszy ją za kark, pchnęła pod piec.
— Suka, na dwór! — zakrzyczała, potykając się o stare, napół ślepe psisko, obwąchujące łóżko. — Na dwór! nie puńdziesz mi ty! — i kopnęła swoim drewnianym trepem tak silnie, że suczysko przewróciło się, lecz natychmiast ze skowytem przypadło do drzwi zamkniętych. Mała chlipała pod piecem, rozcierając sobie pięściami nos i oczy.
— Ociec, wstania, póki mówię po dobroci!
Chory milczał, głowa przekręciła mu się w bok i charczał coraz ciężej. Niewiele pozostawało mu do życia.
— Wstańta, co to, tu u mnie chceta zdychać? Niedoczekanie wase. Do Juliny idź, stary psie, ty! Daliśta i grunt, to niech wos trzymo... No, póki prose...
— O Jezusiecku! O Mario!...
— Twarz zroszoną potem męki kurcz mu wykrzywiał. Córka naraz gwałtownym ruchem ściągnęła z niego pierzynę, potem podjąwszy w pasie, rzuciła go w połowie na ziemię, bo tylko głową i plecami leżał na łóżku, jak drewno bezwładny i jak drewno sztywny i wyschnięty.
— Ksindza! Ojca! — wyszeptał poprzez rzężenie.
— Dom ja warma ksindza, dom! — W chliwie ano zdychać, ukrzywdzicielu, jak pies — i wzięła go silnie pod pachy, ale w tej chwili puściła i spiesznie całego przyrzuciła pierzyną, bo cień jakiś mignął przez okno. Ktoś szedł do chałupy.
Zdążyła zaledwie nogi starego wrzucić do łóżka. Posiniała ze złości i z pasją otrzepywała pierzynę, ogarniając łóżko.
Weszła Dyziakowa.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki! — mruknęła patrząc spode łba na przybyłą.
— Witojta, jak się mota? zdrowiśta?...
— Bóg zapłać... nicegój...
Cóż stary? zdrowy?
I tupała, otrząsając śnieg z trepów.
— E! gdzie zaś, ino zipi.
Kumie! kumie! — pochyliła się nad starym.
— Ksindza! — jęknął chory.
— Widzita-wy moi ludzie! Nie poznoł me. Ksindza nieborocek kce„. Zamrze się starymu, pewnikiem się zamrze, ani chybi, skończy. O ludzie, ludzie... No cóż, posłaliśta po ojca duchownygo?
— A bogać, mom-ta kogo.
— Przecie krześcijański dusy nie ostawita bez świntego wspomożynio.
— Samygo nie ostawie i nie polece, a może esce wydobrzeją.
— A juści! echę, nie słysyta ano, jak to gra w piersiach chudziockowi? To nic, ino pewnikiem wątpia tak piscą, albo mu się macico kurcy. Przecie łońskiego roku, jak ano Walek mój chorzał...
— Moiściewy, skoknijcie po probosca, ino duchem, bo patrzta...
— Prowda, prowda, wygląda chudziak jak w ostatniej mizerji, trza bieryć, trza, — i obciskała zapaskę lepiej koło głowy.
— Panu Bogu oddaje.
— Idźta z Bogiem!
Dyziakowa wyszła, Antkowa zaś zabrała się do porządków, zeskrobała z podłogi błoto, wymiotła, wysypała popiołem, a potem wzięła się do ustawiania i mycia garnków. Co chwila obrzucała nienawistnym wzrokiem łóżko, spluwała, zaciskała pięście, to znów z jękiem chwytała się za głowę w rozpaczliwej bezsilności.
— Pietnaście morgów, śwynioki, troje bydła, statki, smaty, tak na pół, ani chybi, ze sześć tysięcy! Loboga!
I jakby podrażniona jeszcze więcej przypomnieniem takiej wielkiej sumy, szorowała, aż huczało, a potem z hałasem ustawiała miski na policy.
— Ażebyście! ażebyście! — i myślała dalej głośno: — Kuraki, gęsi, cielaki, tyle dobra, tyle dobra! i to wszyćko zapisał ty lakudrze! Ażeby cie marnotki, ażeby cie roboki roztoczyły gdzie pod płotem za moje ukrzywdzynie, za moje siroctwo!
Przyskoczyła do łóżka w pasji cała i z krzykiem ogromnym.
— Wstać! — a widząc, że chory się nie porusza, nuż nad nim pięściami wytrząsać i wygadywać:
— Zdychać, tośta do mnie przyśli, może woma pochówek mam zrobić? nową sukmanę kupić? a juści! Niedoczekanie wase, będzieta brać. Kiej Julina tako dobro, to wynośta się du ni. Cy to ja warna miałam wycug dać? Una lepsa, kiejśta...
Nie skończyła, bo dzwonek zadźwięczał, i ksiądz wszedł z sakramentami.
Antkowa skłoniła mu się do nóg, ocierając załzawione złością oczy, i naszykowawszy na wyszczerbionym talerzu święconą wodę i kropidło, wyszła do sieni, gdzie już kilkoro łudzi stało, przyszedłszy za księdzem.
— Pochwalony.
— Na wieki.
— Cóż ta?
A nic; zdychać przysed do ukrzywdzuny i nie zdycho. O bidno jo, bidno! — zaczęła płakać.
— Prowdo, prowdo, jemu do gnicio, a woma do życio — odpowiedzieli jednogłośnie, kiwając głowami.
— To ociec rodzuny tak robi?... — podjęła. — Tośma z ]antkiem nie zabiegali, nie charowali, jak te woły? Nie przedałam ani jednygo jojka, ani pukwaterka masła, ino mu podtykałam, te kapechne mlika tom ano dzieuse z pod gymby wydzirała, a dowałam jemu, bo przecie stary i ociec, a un Tumkowi zapisał wszyćko! Pietnaście morgów, chałupa, krowy, prosiaki, cielok, a wozy, a statki, to nic! O jo niescęśliwa! już nima sprawiedliwości na świecie, nimo, o! o!
Oparła się o ścianę i płakała głośno.
— Nie płacta kumo, nie płacta. Pan Bóg miłosierny, ale i przebierny, jesce wam wynagrodzi — powiedziała jedna z bab.
— Głupioś, nie scekałabyś po próżnicy. Co krzywda, to krzywda. Starymu się zamrze, a bida ostanie — odpowiedział mąż.
— Trudno wołu wodzić, kiej nie chce chodzić! dorzucił inny sentencjonalnie.
— I!... jak się kto przyłoży, to mu w piekle niezgorzy! — szepnął któryś, strzykając śliną przez zęby.
Milczenie zaległo gromadkę. Wiatr targał zamkniętemi drzwiami i przez szczeliny sypał śnieg do sieni. Chłopi z odkrytemi głowami, zamyśleni, stali, potupując z zimna. Baby, zbite w kupkę, z rękoma pod zapaskami, spoglądały cierpliwie na drzwi do izby, skąd od czasu do czasu dolatywał głos księdza, lub cichy, chrapliwy chrzęst chorego.
Wreszcie ksiądz zadzwonił — weszli, tłocząc się. Chory leżał wznak, z głową wciśniętą w poduszkę; z pod rozpiętej koszuli żółciły się piersi, obrośnięte siwym włosem. Ksiądz pochylił się nad nim i na wysunięty język kładł komunikant. Poklękali wszyscy, bijąc się ciężko w piersi, wznosząc oczy w górę, z głośnem sapaniem i westchnieniami. Kobiety nachylały się aż do ziemi, trzepiąc: »Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata«.
Pies, zaniepokojony ciągłem dzwonieniem, warczał w kącie.
Nareszcie ksiądz skończył ceremonię namaszczenia i przywołał córkę.
— Gdzie wasz, Antoniewa?
— A gdzieżby ta był, ojce duchowny, jak nie na wyrobku.
Ksiądz postał, pomedytował, popatrzył się na zebranych, otulił się szczelnie wytwornem futrem, ale nic mu na język nie przyszło, więc kiwnąwszy tylko głową na pożegnanie, wyszedł, wysuwając białą, delikatną, prawdziwie kastową rękę — do całowania chylącej się do kolan gromadzie.
Rozeszli się też zaraz wszyscy. Krótki dzień grudniowy już miał się ku schyłkowi. Wiatr ustawał, natomiast śnieg grubemi płatami opadał.
W chałupie robiło się szaro. Antkowa siedziała przed kominem, machinalnie obłamując gałęzie i podrzucając je na ogień...
Ważyła coś w głowie, bo co chwila spoglądała to w okno, to na łóżko. Chory chwilę już długą leżał cicho zupełnie. Była ogromnie zniecierpliwiona, podrywała się z siedzenia, stała chwilę, nasłuchując i patrząc... i, znów siadała.
Noc szybko zapadała. W izbie prawie ciemno było.
Mała drzemała skulona, przyciskając się do pieca. Ogień migotał zaledwie, oświetlając blado-czerwonem światem kolana siedzącej i szmat brudnej podłogi.
Pies zaczął skomleć i drapać do drzwi wchodowych. Kury, usadowione w sieni na grzędzie, krzekorzyły cicho i przeciągle.
Cisza była ogromna w izbie, chłód pełen wilgoci wstawał z mokrej podłogi.
Antkowa zerwała się z siedzenia, podeszła do okna wyjrzeć na drogę: pusta była, śnieg sypał gęsty, na kilka kroków nie było nic widać. Przystanęła przy łóżku, jakby się wahając — chwilę to trwało, bo naraz z energją, szorstko, ściągnęła z chorego pierzynę, rzuciła ją na drugie łóżko, a jego samego chwyciła silnie pod pachy i uniosła.
— Magda! otwórz drzwi.
Mała skoczyła otwierać.
— Pudzi tu, weź za nogi.
Magda objęta stopy dziadkowe swemi małemi rękami i czekała.
— No, chodź! poniesiemy! Nie ślipiaj, ino nieś! dodała ostro.
Stary ciężki był, bezwładny i jakby nieprzytomny, bo nie pojmował, co się z nim dzieje. Trzymała go mocno, niosąc, a raczej wlokąc, bo mała przewróciła się przez próg, puszczając w śnieg nogi, gdzie żłobiły dwie długie brózdy.
Zimno przejmujące musiało go otrzeźwić, bo już na podwórku zaczął jęczeć i szeptać urywanie:
— Ju-li-sia... lo-bo-ga... I...
— Krzyc, krzyc, choćbyś się ozdar, i tak nie przyńdzie.
Przeciągnęła go przez podwórze i, otworzywszy nogą drzwi do chlewa, wciągnęła go tam i rzuciła za progiem pod ścianę.
Maciora z prosiętami tam zamknięta z chrząkaniem podniosła się do wchodzącej.
— Malusie! malu, malu, malu:
Świnie wyszły. Zatrzasnęła drzwi, ale zaraz wróciła się do chlewa, rozgarnęła staremu koszulę na piersiach i, zerwawszy zeń duży szkaplerz, zabrała go.
— Zdychoj, zapowietrzony!
Odepchnęła trepem nogę, leżącą wpoprzek, i wyszła.
Z sieni już wychyliła się, wołając:
— Malusie! malu, malu, malu!
Świnie z kwikiem przypadły do niej — przyniosła im miarkę kartofli i rozsypała. Maciora chciwie zabrała się do żarcia, a prosięta, wspinając się, wyciągały z wysiłkiem blado-różowe ryjki do piersi i ssały tłukąc i targając wymiona łbami.
Antkowa zapaliła małą lampkę nad kominem i odwróciwszy się plecami do okna, rozerwała szkaplerz. Oczy jej zajaśniały niezwykle, gdy wyjrzało z niego banknotów kilka i dwie czterdziestówki.
— Nie godoł po próżnicy, ze mo na pochówek, — a później, owijając pieniądze w szmatkę i chowając do skrzynki, szepnęła:
— A Judos! zeby cie pomroka!
I zabrała się do nastawiania garnków i rozniecania przygasłego ognia.
— A bodaj cie! wody ani kapki, — wyszła przed dom, wołając:
— lgnac! Ignac!
W dobre półgodziny śnieg zaskrzypiał i jakiś cień przemknął za oknem. Porwała za drewno i stanęła przy drzwiach, otwierających się z łoskotem; wleciał niemi mały, może dziewięcioletni chłopak.
— Ty ladaco zapowietrzone, ty! będzies tu ciekał po wsi, a w chałupie kapki wody nima! — i przytrzymała jedną ręką, a drugą okładała krzyczącego w niebogłosy.
— Matulu nie bede! matulu puśćta me... Matulu!
Tłukła go zapamiętale, wywierając na nim całą złość, nagromadzoną przez dzień.
— Matulu! o jej! o loboga! rety! nie bijta!
— Ty psie, bedzies lotoł, ani wody nie przyniesies, ani drew nie uscibnies, darmo ci źryć bede dować, bede się jesce z tobą kłyźnić! — biła coraz silniej.
Chłopak wyrwał się jej jakoś z rąk i uciekł przez okno, napół z płaczem wykrzykując:
— Zeby ci kulosy do łokciów poupadały, ty suko! ażebyś zmarniała!... Bedzie łajno ptokiem, jak jo woma puńde po wode — i poleciał na wieś.
W izbie pusto było jakoś, lampka migotała słabo. Mała popłakiwała.
— Cegój becys?!
— Matulu!... o... o... skrzytwa dziaduś!... — szlochając, przytuliła się do kolan matki..
— Głupioś! nie bec.
Wzięła ją na kolana i, przyciskając do siebie, zaczęła iskać. Magda mruczała dość niewyraźnie, twarz miała rozgorączkowaną, tarła piąstkami oczy i pochlipując, usnęła.
Niedługo jakoś przyszedł mąż. Chłop był ogromny, ubrany w kożuch, z głową okręconą baszłykiem, twarz miał siną od mrozu, wąsy oszroniałe sterczały, jak wiechcie. Buty omiótł ze śniegu, baszłyk razem z czapką zdjął, otrzepał się, ręce zziębnięte zabił o ramiona i, przysunąwszy ławkę do ognia — usiadł.
Antkowa tygielek pełny kapusty z blachy zdjęła i postawiła przed nim, a ukrajawszy kawał chleba, podała razem łyżkę. Chłop jadł milcząc, gdy kapustę skończył, kożuch rozpiął, nogi wyciągnął i rzekł:
— Masz-ta jesce co?
Podała mu resztę kaszy z obiadu; zjadł, przegryzł drugim kawałem chleba, potem wyjął z kieszeni machorkę, skręcił papierosa, zapalił, dorzucił gałęzi na ogień i przysunął się bliżej; po chwili obejrzał się dopiero po izbie.
— Kaj stary?
— Ano, kaj? w chliwie...
Spojrzał pytająco.
— A juści, bo mi tu bedzie łóżcysko psuł, pierzyne marał, mo zdychać, to niech sobie tam prędzy zdycho... Dol mi co, a przysed tutoj! Jesce mu może pochówek płacić, albo źryć dować; jakby tero nie zdech, twardy jak pies, bogać ta, bedzie chloł, bedzie. Hano, kiej julinie doł wsyćko, to una niech paminto onim, ale co mi ta!
— Nie mój ociec i osukoł nos, niech go... cie, jaki śpekulant... — zaciągnął się dymem, splunął na środek i zamilkł.
— Żeby nos nie osukoł, mielibyśwa... cekoj... pięć mowa, a sidym i połowe... to pińć... sidym...
— Dwanaście i pół. To jo już dawno wyrachowałem, moglibyśmy mieć kunia, ze trzy krowy... A psio para... to miemiec dopiro! — i splunął ze złością.
Kobieta wstała, położyła małą na łóżku, wyjęła ze skrzyni szmatkę i wetknęła chłopu w garść.
— Co to?
— Obac.
Rozwinął. Przez twarz przeleciał mu błysk chciwości, pochylił się ku kominkowi, zasłaniając sobą pieniądze i przeliczył raz i drugi.
— Wiela tu jest?
Nie znała wcale pieniędzy.
— Pińdziesiąt i śtyry ruble.
— Laboga! jaz tyla — oczy jej rozbłysły radością, wyciągnęła rękę i dotykała pieniędzy z pieszczotą.
— Skondeś wziena?
— Hano, skąd? nie bacys, jak godoł jesce łoni stary, że mo na pochówek.
— Rychtyk prowda, godoł, godoł.
— W skaplerzu mioł zasyte, zdjenam mu, bo co tam świntości po chliwie poniwirać, grzych, i pocułam bez materyą te śrybne, ozerwałam i wzienam. Przecie to nase, nie ukrzywdził to nos?...
— Juści prawda rzetelna. To nase, choć się tyćka wróciło. Połóz do tamtych, zdadzą się w som roz tero. Smolec mówił mi wczoraj, ze chcą pozycyć tysiąc złotych, dałby w precencie na obsiw te śtyry morgi w lesie...
— A starcy tero?
— Pewnikiem chwaci.
— To z zimy byś sioł?...
— Tak, — a jakby nie chwaciło, to sie maciorkę przedo, albo i z prosiakamy, a trza mu wygodzić. A potym — dodał, — bo un bedzie mioł oddać! — zrobić kontrakt u reinta, że jak za 5 roków nie spłaci, to grunt mój.
— A moze tak być?
— A przecie. Bo to Dumin inakszym sposobem kupił od Dyzioka?... Schowaj, a śterdziestówki weź se, kupis lo siebie co. Ignac kaj?
— Polofrował gdziesik. Hano wody nima, sicka schodzi...
Chłop milcząc wstał, zajął się obrządzeniem inwentarza, przyniesieniem drew i t.d.
Tymczasem kolacja się ugotowała, Ignac wsunął się pocichu, nikt mu nic nie mówił, milczeli wszyscy, czuli się jakby niespokojnymi. Nie wspominali o starym, jakby nigdy nie istniał.
Antek myślał o owych pięciu morgach, które z pewnością uważał za swoje, a chwilami przychodził mu na pamięć stary, to znów maciora, którą dawniej obiecywał sobie zjeść, jak tylko odkarmi prosięta — i spluwał, spojrzawszy na puste łóżko, jakby chcąc odegnać nieprzyjemny obraz. Męczyło go to trochę, prawie że nie dojadł kolacji i zaraz poszedł spać. Przewracał się na łóżku niespokojnie, ciążyły mu te kartofle z kapustą, kasza, chleb, ale przemógł wszystko i zasnął.
Antkowa, gdy już wszyscy posnęli, otworzyła cicho drzwi od komory i z motków przędzy wydobyła w gałgan owinięte paczki pieniędzy, aby dołożyć świeże. Długo je składała, rozwijała, aż nasyciwszy się do syta widokiem ich, zdmuchnęła światło i wsunęła się za mężem do łóżka.
Stary tymczasem zmarł. Chlewik byt ladajaką przystawką z żerdek i z zrzynów skleconą naprędce, nakrytą gałęziami, pełną szpar — tak, że śnieg swobodnie przewiewał ze wszystkich stron.
Nikt nie słyszał, jak stary wołał ratunku głosem, przepojonym rozpaczą najgłębszą — bo bezsilną. Nikt nie widział, jak się przyczołgał do drzwi zamkniętych i z wysiłkiem strasznym starał się powstać, otworzyć drzwi. Czuł śmierć w sobie, szła mu od nóg, chwytała jak w obręcz piersi, gniotła je w straszliwych kurczach, łamała szczęki, że ich rozewrzeć nie mógł, żyły stężały mu w druty jakieś.
Rzucał się coraz słabiej, aż został pode drzwiami z pianą na ustach, z przerażeniem w martwiejących oczach, z krzykiem okropnym w twarzy skurczonej męką marznięcia. Został tak.
— Nazajutrz, nim się dzień zrobił, Antkowie wstali. Pierwszą myślą jego było — iść zobaczyć, co się ze starym dzieje.
Poszedł, ale drzwi do chlewa nie mógł otworzyć. Trup, leżąc wpoprzek, zapierał je od środka, jak kłoda; z wysiłkiem otworzył na tyle, aby się wśliznąć do wnętrza, ale natychmiast cofnął się, trwogą przejęty. Nie wiedział, jak i kiedy przebiegł podwórko i pomieszany, nieprzytomny ze strachu, wpadł do domu. Nie pojmował, co się z nim dzieje, dygotał cały jak w febrze, stanął przy drzwiach bez słowa, dysząc ciężko.
Antkowa mówiła właśnie pacierz z Magdą. Odwróciła głowę do męża z zapytaniem w oczach.
— Bądź wola — mówiła machinalnie.
— wola..
— Twoja...
— Twoja... — powtarzała jak echo dziewczyna klęcząc.
— No, nie żyje? — rzuciła zapytanie milczącemu.
— jako w niebie... — ciągnęła dalej.
— jako w niebie...
— Juści, że nie, lezy w poprzyk, pode drzwiami — odpowiedział cicho.
— tak i na ziemi.
— tak i na ziemi.
— Ale przecie lezyć tam nimoże, ludzieby pedzieli, żeśwa go z umysłu zmrozili, jesceby...
— Co z nim zrobis?
— A bo jo wim! trza cosik... choćby go przeniesić?...
— Aha! widzis, tutaj go... Niech tam gnije, jak..
— Głupioś, trza go pochować.
— To i płacić za niego?...
— ale nos zbaw ode złygo... — cegoj ślipia rozpalas! godaj!...
— nas... zbaw... złygo...
— Płacić tego nie myśle, boć po sprawiedliwości Tumek musi płacić.
— amyn.
— amyn.
Przeżegnała małą, obtarta jej nos ręką, podeszła do męża.
— Trza go znieść — szepnął.
— Do chałupy! tutoj?
— Ino gdzie?
— Na drugą stronę. Wyprowadzi się cieloka, jego połozy na ławie, i niech paraduje — kiej taki.
— Monika!
— Hę?
— Trzaby go przynieSC...
— To przynieś.
— Juści... ale...
— Bois się?
— Głupioś, psiachmać!
— Ino co?
— Cimno, a po drugie...
— A jak rozednieje, to jesce kto obacy.
— Chodźwa oba.
— A to se idź!
— Idzies, psio paro, czy nie? — krzyknął. Przecie to twój ociec — dodał i wyszedł.
Kobieta cicho poszła za nim.
Gdy weszli do chlewa, strach jakiś, niby tchnienie trupa, owionął ich. Stary zimny był, jak lód, i sztywny; jednym bokiem przymarzł trochę do gnoju, musieli go siłą odrywać, nim wywlekli za próg, na podwórze.
Antkowa zatrzęsła się z przerażenia, tak straszliwie wyglądał w szarym brzasku świtu, na białej płachcie śniegu, z twarzą, pokrzywioną męczarnią, z oczyma, otwartemi szeroko, z językiem, wywieszonym i przyciętym zębami. Siny był, cały powalany nawozem przymarzniętym. Koszula nie dochodziła mu kolan, odsłaniając długie, czarne, wyschnięte żerdki — nogi. Był wstrząsająco ohydny.
— Bierzmy — szepnął, nachylając się. — Zimno.
Wiatr taki, jaki bywa tylko przed wschodem słońca, lodowaty, zawiał, strząsając masy suchego śniegu z drzew i pochylając z suchym chrzęstem gałęzie. Gwiazdy gdzie niegdzie błyszczały jeszcze z tła ołowianego niebios. Ze wsi dochodził odgłos skrzypienia żórawi przy studniach, koguty piały jakby na odmianę powietrza.
Przywarła oczy i przez fartuch poniosła starego za nogi — ledwie donieśli, tak im ciężył. Skoro go tylko ułożyli na ławce, uciekła do izby, wyrzucając przez drzwi płachtę do przykrycia trupa.
Dzieci skrobały kartofle. Czekała niecierpliwie męża, stojąc przy drzwiach.
— No, chodź-że — loboga, tak długo.
— Trza kogo do umycia — powiedziała, gdy wrócił, krzątając się koło śniadania.
— Niemowę zawołam.
— Nie chódź do roboty.
— Pójść nie pójdę.
Nie mówili już do siebie więcej. Jedli śniadanie bez apetytu, choć zwykle zjadali cztero-garncową grapę.
Przez sień przechodzili śpiesznie, nie patrząc na drugą stronę.
Coś im dolegało, ale co? tego nie wiedzieli; nie był to żal, ale raczej obawa trupa, śmierci, miotała nimi i zamykała im usta.
Jak tylko się dobry dzień zrobił, Antek zawołał niemowę, ten zmarłego umył, ubrał i zapalił mu w głowach gromnicę.
Antek poszedł powiadomić księdza i wójta, że ociec pomarli, a on, jako nie mający pieniędzy, pochowku robić nie będzie. »Niech go ta Tumek chowa kiej wzion wsyćko«.
Po wsi w mgnieniu oka rozeszła się wieść o śmierci. Ludzie schodzili się gromadkami, spojrzeć na trupa, odmruczeć pacierz, pokiwać głowami i odejść, by rozpowiadać pozostałym.
Koło wieczoru dopiero Tomek, zięć zmarłego, pod naciskiem opinji zajął się pogrzebem.
Na trzeci dzień, przed samym pogrzebem, przyszła Tomkowa.
W sieni spotkała się oko w oko z Antkową, która jak raz wyniosła picie krowom w małej cebratce.
— Niech będzie pochwalony! — szepnęła pierwsza, śpiesznie biorąc za klamkę.
— Widzis ją! Judoska! — i postawiła śpiesznie cebratkę na ziemi, — przysła na prześpiegi, powinnaś była puscać starygo, co? Nie zapisał to woma wszyćkiego! To chudziockowi takiśta wycug dowali, że jaz po proszunem chodził. Ty lakudro jakoś, ty! śmis tu jesce przychodzić? ano, może po reśte łachów, jakie ostawił, co?
— Kapotem mu sprawiła na świątki nową, to juści w ni ostanie — ale co kożuch, to wezmę, bo tyż za moją krwawicę — odparła Tomkowa spokojnie.
— Weźmies? ty ropalasto! weźmiesz! ja ci dom, zaroz, zaroz, — i oglądała się po sieni, szukając czego do ręki.
— Zabierzes? ty! pochlibialiśta mu, ceckali, jaż żeśta go zdurzyli, z ukrzywdzeniem moim zapisał woma, a potym...
— Wsyscy ano wiedzą, że kupiliśwa, stoi napisane przy świadkach...
—Kupiliśta! I nie bois się Boga obrazać, w zywe ocy mi cyganić! Kupiliśta! osukańcy. Złodzieje, psi norody! Tośta mu pieniądze ukradli, a potym to co? może nie w korytku jodoł? Może Jadom nie widzioł jak stary zimioki z korytka jadł, co? Do obory wyganialiśta go spać, bo śmierdział, bo ano obrzydził woma chlanie! Za pietnaście morgów to ano taki wycug dowaliśta! Za tyle dobra, co? A możeś go nie biła ty śwynio, małpo jakoś?!
— Stul pysk, bo jak cię chlasnę bez niego, to obacys, śwynio, suko jakoś!
— No, chlaśnij, chlaśnij, dziadówko!
— Jo dziadówka!...
— A ty! ty! zdechłabyś pode płotem, jak suka, wszyby cie zjadły, żeby się Tumek z tobą nie ożenił.
— Jo dziadówka! O ty ścirwo zapamintałe!
Skoczyły do siebie, chwyciły się za łby i wodziły po ciasnej sieni, wykrzykując schrypniętemi ze złości głosami:
— A ty tłuku sołdacki! Ty obieżyświacie, mos! mos! za moje pietnaście morgów, za moje ukrzywdzenie, ty wycieruchu!
— Kobity, bójta się Boga! dajta se spokój, to wstyd ano, — wołał y drugie baby.
— Puść me, ty zapowietrzuno, puść!
— Jo cie tu zakatrupię, jo cię tu ozerwę, ty!
Przewróciły się na ziemię, bijąc zapamiętale, z piskiem, z kwikiem dzikim. Tarzały się po rozlanych z przewróconej cebratki pomyjach. Złość zatamowała im mowę, rzężały tylko, a biły się. Ledwie chłopi potrafili je rozdzielić. Czerwone były, podrapane, utytlane w błocie, rozczochrane jak wiedźmy, a pełne wściekłości. Klęły, przyskakiwały do siebie, pluły i krzyczały bez związku. Rozdzielili je, bo chciały się jeszcze wziąć za łby.
Antkowa z wielkiej irytacji, ze zmęczenia zaczęła szlochać spazmatycznie, drąc sobie włosy, i wyrzekać:
— O Jezu! o Jezusiecku! o Marjo! a bodaj cie marnotki ścisnęły!... o loboga! a poganiny, przeklątniki! o! o! — ryczała, oparłszy się o ścianę.
Tomkowa znów przed domem pomstowała, tłukąc nogami we drzwi.
Ludzie porozdzielali się w gromadki i radzili, stojąc na śniegu i mrozie i przestępując z nogi na nogę. Kobiety, jak czerwone plamy, przyciskały się do ścian, ściskając kolana, bo wiatr zawiewał przejmujący. Rozmawiali cicho i spoglądali na drogę, ku kościołowi, którego wieże poprzez nagie gałęzie drzew rysowały się na tle powietrza wyraźnie.
Do zmarłego ciągle ktoś wchodził i wychodził, przez uchylone drzwi błyskały światła żółtych świec, wydłużane przewiewem, i migał ostry, czarny profil leżącego w trumnie.
Zapach jałowcu dolatywał razem z pomieszanemi słowami modłów i mruczeniem niemowy.
Ksiądz wreszcie nadszedł z organistą.
Wyniesiono białą, sosnową trumnę na wóz. Baby zawiodły zwyczajny płacz, i cały orszak ruszył, śpiewając, długą ulicą wioski ku cmentarzowi.
Ksiądz zaintonował śpiew i szedł śpiesznie przodem w swoim czarnym berecie na głowie, otulając futrem białą komżę, której wstęgi szeleściły na wietrze... Od czasu do czasu rzucał tylko w powietrze przyciszone, zmrożone niejako, słowa łacińskiej pieśni i znudzonym, a pełnym niecierpliwości wzrokiem wybiegał naprzód.
Wiatr szamotał czarną chorągwią, a wymalowane na niej śmierć i piekło chwiały się, podrywane na wszystkie strony, jakby poglądając ku domom, przed któremi stały kupkami baby w czerwonych zapaskach na głowie i chłopi z odkrytemi łbami.
Wszyscy się pochylali nabożnie i bili w piersi, żegnając.
Psy pomiędzy opłotkami docierały zajadle, niektóre wskakiwały na kamienne płoty i wyły.
Przez okna patrzały ciekawie małe, umorusane dzieci i bezzębne, pomarszczone a wytarte, jak ugory jesienią, twarze starców.
Gromadka chłopaków w parciankach i granatowych, z mosiężnemi guzikami lejbikach, z nogami bosemi w trepach, bez czapek, szła jeszcze przed księdzem, wpatrzona w obraz piekła na chorągwi, i powtarzała cichemi, przemarzniętemi głosikami tonację: a! o!... — i ciągnęła ją, dopóki organista nie zmienił jej na inną.
Ignac szedł z dumą na czele, trzymając się jedną ręką drąga chorągwi i najgłośniej śpiewając. Czerwony był z wysiłku i mrozu — ale nie ustawał, jakby chciał pokazać, że ma prawo do tego, bo dziadka prowadził.
Wyszli za wieś. Wiatr silniej dał się uczuć Antkowi, którego olbrzymia postać przenosiła wszystkich, włosy rozlatywały się na wszystkie strony, — nie czuł tego, zajęty końmi i przytrzymywaniem trumny na wybojach.
Tu za wozem szły obie siostry, odmawiając pacierze i mierząc się co chwila zaiskrzonym wzrokiem.
— Cucu! a do domu! puńdzies, ty ścirwo! — i schylił się jeden z idących, jakby po kamień.
Pies, który od samego domu wlókł się przy wozie zaskowyczał, wtulił ogon pod siebie i zemknął przed przydróżną kamionkę, a gdy się trochę oddalili, zrobił półkole i przypadł do koni, lękliwie idąc dalej.
Łacińskie pienia skończyły się. Baby zaśpiewały piskliwie: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/5/55/W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont_-_Na_zagonie.djvu/page105-1024px-W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont_-_Na_zagonie.djvu.jpg

Kto się; w opiekę odda Panu swemu!

Głos rozchodził się krótko, mieszany przez wiatr śnieżycę, która zaczynała się zrywać. Zaciemniło się.

Z pól białych, olbrzymich jak step, poznaczonych miejscami szkieletami drzew, wiatr toczył całe tumany kurzawy i uderzał niemi w gromadkę.

A całem sercem szczerze ufa Jemu...

Brzmiała pieśń, przerywana świstem wichury częstem a głośnem:
— Wio! wio, malusie! — Antka, któremu zaczynało być zimno.
Na drodze, miejscami, od kamieni i od drzew, robiły się długie, poprzeczne zaspy, rodzaj klinów olbrzymich.
Pieśń się rwała, bo i ludzie niespokojnie spoglądali dokoła na białą przestrzeń, która z chrzęstem, z porykiwaniem jakiemś, rzucała się, targana huraganem, kłębiąc się w wały, rozpryskując, tocząc jak fala lub olbrzymie pasma, odwijające się z kłęba, to znów podskakując i uderzając w twarze orszaku miljardami ostrych igieł.
Większa część idących, w obawie większych jeszcze zakurek, cofnęła się w pół drogi do domu, reszta zaś z pośpiechem, prawie biegnąc, dopadła cmentarza. Sprawili się szybko, dół czekał gotowy, coś tam zaśpiewali, ksiądz pokropił wodą, zasypali trumnę zmarzniętą ziemią i śniegiem i odeszli.
Tomek zaprosił wszystkich do siebie. »Jako że ociec duchowny pedo, że w karczmie bez obrazy boskiej obyćby się nie obyło«. Antek zaklął tylko na odpowiedź i, zabrawszy ze sobą Smolca, tak we czworo, bo i z Ignacem, poszli do karczmy.
Wypili pięć kwaterek wódki z tłustością, zjedli trzy funty kiełbasy i umówili się o pożyczkę.
Antka rozebrały i ciepło i wódka; gdy wychodził z karczmy, zataczał się potężnie. Ujęła go silnie pod pachę żona, i tak poszli do domu. Smolec pozostał jeszcze pić a conto pożyczki, a Ignac poleciał duchem, bo zimno mu było.
— Matka! aha, moje pińć morgów, moje, widzis, na bezrok sieje psenice, incmiń, latoś kartofle... moje.

Iżeś rzekł Panu, Tyś nadzieja moja!

Zaśpiewał ni stąd, ni zowąd.
Zawieja wyła prawie, rzucając się wściekle.
— Cichoj, cichoj ty! Obalis się i tyla!...
— »Aniołom swoim każe cie pilnować« — i zamilkł. Kiełbasa mu się odbijała. Ciemno się robiło, zamieć tak się rozszalała, że na dwa kroki nie było nic widać. Olbrzymi szum i świst i całe góry śniegu biły w nich co chwila.
Z domostwa Tomków, kiedy je mijali, doleciały ich śpiewy stypowe i gwar rozmów.
— A poganiny! złodzieje! cekojta! jo woma dom, moje pińć morgów; potym dziesińć, co mi zrobita? psie pary, aha, co? bede robił, bede harował i bede mioł, bede, prawda matka, bedziewa! — i tłuki się pięścią w piersi, przewracając zamglonem oczyma. Gadał tak długo jeszcze. Gdy tylko weszli do domu, kobieta odprowadziła go do łóżka; upadł, jak martwy, ale spać nie spał, bo zawołał:
— Jgnac!
— Chłopak podszedł, ale ostroźnie, żeby go wypadkiem ojcowska nie dosięgła noga.
— Ignac, psiaścirwo, Ignac! bedzies gospodarzem, nie łachmytkiem, nie profesjantem! — krzyczał, waląc pięścią w łóżko.
— Moje pińć morgów, moje! aha! Deputniki! Miemcy!... psia... psiach...
I zasnął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.