Zbójcy (Schiller, 1900)/Akt trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbójcy |
Podtytuł | Dramat w 5 aktach |
Wydawca | Nakładem Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukiem Wilhelma Zukerkandla |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Tłumacz | Michał Budzyński |
Tytuł orygin. | Die Räuber |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak anioł, szczęściem upojon Walhali,
Któryż w piękności zrównał mu młodzieniec?
Oko łagodne, jak gdy w modrej fali
Słońce majowe odbije swój wieniec.
Uścisk szalone zachwycenie wlewał,
Serca ognistym uderzały tańcem;
Głos i słuch niemiał, wzrok się nocą skrywał —
A duch wirował pod nieb górnych krańcem.
Jego całunek — ach, to rajskie czucie!
Jako w płomieniu drugi płomień tonie,
Jak się dwie nuty gubią w jednej nucie
I tworzą boską, niebiańską harmonię:
Ruch z duchem szalał, leciał, pędził kołem,
Nam usta, lica drżały i płonęły —
Dusza wraz z duszą, niebo z ziemia społem
Jakby stopione, kochanków objęły.
Jego już niema — daremnie, daremnie
Tęskno westchnienie z piersi się dobywa.
Jego już niema — całe szczęście we mnie
W jedno ginące ach! się rozbolewa!
Franciszek wchodzi. Znowu tu, uparta entuzyastko? Wykradłaś się z wesołej biesiady i gościom zabawę popsułaś.
Amalia. Szkoda tej niewinnej zabawy — w twoich uszach musi jeszcze dzwonić pieśń pogrzebowa, co brzmiała przy grobie ojca twojego...
Franciszek. Chceszże wiecznie narzekać? Zostaw umarłych w pokoju a daj szczęście żyjącym. Przychodzę...
Amalia. A prędko odejdziesz?
Franciszek. O biada! nie pokazuj mi tej ponurej, dumnej twarzy! zasmucasz mię, Amalio! Przychodzę powiedzieć ci...
Amalia. Muszę słuchać, bo Franciszek Moor jest teraz łaskawym tu panem.
Franciszek. Tak istotnie; właśnie o tem chciałem mówić z tobą. Maksymilian położył się do snu w grobie ojców swoich, a ja panem — chciałbym jednak zupełnie nim zostać, Amalio! Wiesz, jak ci było w naszym domu; uważano cię jak córkę Moora, śmierć nawet przeżyła miłość jego dla ciebie. O tem zapewne nie zapomnisz nigdy?...
Amalia. Nigdy, nigdy. Któżby był tak lekkomyślny i przy wesołej biesiadzie z winem śmiał to przepijać!
Franciszek. Za miłość mojego ojca powinnaś synom nagrodzić — a Karol nie żyje. — Dziwisz się? Zawrót masz głowy? W samej rzeczy, myśl jest tak pochlebna, wspaniała, że nawet dumę kobiety zagłuszyć może. Franciszek depce nogami najznakomitszych panien nadzieje; Franciszek przychodzi i biednej, opuszczonej sierocie składa swoje serce, swoją rękę i z niemi wszystkie swoje skarby i zamki i bory. Franciszek, któremu zazdraszczają, którego się obawiają, głosi się dobrowolnym Amalii niewolnikiem.
Amalia. Dlaczegóż piorun nie zgruchoce bezbożnego języka, co takie zbrodnicze słowa wymawia! Zamordowałeś mojego kochanka, a Amalia ma cię mężem nazywać? Ty...
Franciszek. Nie tak gwałtownie, najłaskawsza księżniczko! Wprawdzie Franciszek nie zgina się jako gruchający seladon przed tobą. Wprawdzie nie uczył się, na wzór stęsknionych pasterzy Arkadyi, echom grot i opok miłosne skargi swoje wypowiadać — Franciszek mówi, a gdy nie odpowiadają, to rozkazuje.
Amalia. Robaku! rozkazywać? ty mnie rozkazywać? A gdy rozkazy z szyderskim śmiechem odrzucę?
Franciszek. Tego nie uczynisz. Znam ja sposób, co dumę upornej głowy na piękne zegnie do ziemi — klasztor i mury.
Amalia. Brawo, cudownie! A w klasztorze i murach od twych oczów bazyliszkowych na wieki uwolniona i w czas bogata, by o Karolu myśleć, żyć pamięcią o nim. Bądźże mi pozdrowiony z twoim klasztorem! Przybywaj, przybywaj z twoimi murami!
Franciszek. Ha, ha! Czy tak? Pomnij, żeś mię nauczyła sztuki udręczania ciebie. Mój widok, podobny do furyi z ognistymi włosami, musi ci ten wieczny kaprys o Karolu z głowy wybiczować. Straszydło Franciszka stanie za obrażeni twego kochanka na czatach, jak pies czarownika, co lega na skrzyniach ze złotem. Za włosy cię do kaplicy zawlokę; mieczem w dłoni przysięgę małżeńską z pod duszy ci dobędę; do dziewiczego twego łoża jak burza się zwalę — i wstyd twój dumny większą jeszcze dumą pokonam.
Amalia dając mu policzek. Weźże to na zadatek!
Franciszek w złości. O jakże w dziesięcioro i znowu w dziesięcioro tę bezczelność ukaram! Nie moją małżonką — zaszczyt nie dla ciebie — nałożnicą mi będziesz, żeby cię cnotliwe żony chłopskie palcami wytykały, ile się razy na ulicy pokażesz. Zgrzytaj zębami, ziej śmierć i płomień twym wzrokiem — mnie gniew kobiety zabawia a ciebie piękniejszą, pożądańszą czyni. Chodź! — ta opryskliwość moje zwycięstwo ozdobi, przyprawi mi rozkosz w wymuszonych uściskach! Chodź do mojej komnaty — żar mię żądzy pali — zaraz, natychmiast musisz iść za mną! Chce ją porwać.
Amalia rzucając mu się na szyję. Przebacz mi, Franciszku! W chwili, gdy chce ją uściskać, wydziera mu szpadę i odskakuje. Widzisz, złoczyńco, w co cię obrócić mogę! ja kobieta, ale kobieta szalona. Odważ się tylko: ta stal przez środek twej piersi pobieży, a duch mego stryja mą ręką pokieruje. Zmykaj natychmiast! Goni za nim i wypędza.
Ach, jakże mi dobrze! Teraz wolno odetchnąć mogę — czułam się silną jak iskrami parskający rumak, gniewną jak tygrysica, co za wydziercą piskląt swych goni. Do klasztoru, powiadasz. Dzięki ci za to odkrycie — przynajmniej zawiedziona miłość znalazła swoje schronienie. — Klasztor! tam krzyż Zbawiciela będzie ucieczką mojej zawiedzionej miłości. Chce odchodzić.
Herman. Panno Amalio! Panno Amalio!
Amalia. Nieszczęśliwy! czego chcesz odemnie?
Herman. Z duszy swej muszę zrzucić ciężar, nim ją do piekła zagniecie. Upada przed nią. Przebaczenia, przebaczenia! Jam was bardzo obraził, panno Amalio!
Amalia. Wstań, odejdź! Nie chcę wiedzieć o niczem. Chce wychodzić.
Herman zatrzymując. Nie, zostańcie! na Boga, na Boga wiecznego! wszystkiego się dowiecie.
Amalia. Ani słowa więcej — przebaczani ci, odejdź w pokoju. Chce go opuścić.
Herman. Jednego tylko słowa posłuchaj ono ci całą spokojność powróci.
Amalia wraca i z podziwieniem patrzy na niego. Jakto, przyjacielu? Któż w niebie i na ziemi może spokojność mi wrócić?
Herman. Jedno słowo z ust moich — posłuchajcie tylko!
Amalia z litością jego rękę biorąc. Dobry człowiecze, czyż może słowo z ust twoich wrzeciądze wieczności rozłamać?
Herman wstając. Karol żyje jeszcze!
Amalia z krzykiem. Nieszczęsny!
Herman. Nieomylnie — ale jeszcze słowo: twój stryj...
Amalia wpadając na niego. Ty kłamiesz...
Herman. Twój stryj...
Amalia. Karol żyje jeszcze!
Herman. Twój stryj...
Amalia. Karol żyje jeszcze!
Herman. I twój stryj także. Nie wydaj mnie. Wybiega.
Amalia stoi długo w osłupieniu, potem bieży za nim krzycząc. Karol żyje jeszcze!
Karol. Tu się muszę położyć. Rzuca się na ziemię. Członki jakby poodbijane, język suchy jak czerep. Szwajcer odchodzi niepostrzeżony. Chciałem was prosić o garść wody z tego potoku; aleście wszyscy na śmierć pomęczeni.
Szwarc. I wino co do kropli poszło w nasze gardła.
Karol. Patrzcie, jak się pięknie zboże układa! Prawie się łamią drzewa pod błogosławieństwem swojem. Winna latorośl pełna nadziei.
Grim. Rok obfity.
Karol. Myślisz? Byłby choć raz na świecie pot opłacony. Raz? Ale grad nocą spaść może i wszystko w niwecz obrócić.
Szwarc. To bardzo podobne. Wszystko może przepaść na kilka godzin przed żniwem.
Karol. A ja ci mówię, że wszystko przepadnie. Czemużby miało się udawać człowiekowi w tem, co ma z mrówką wspólnego — a chybić tam, gdzie do bogów podobny? Może to granica jego przeznaczenia.
Szwarc. Tego nie wiem.
Karol. Dobrześ powiedział a lepiej uczynił, jeźliś nigdy wiedzieć nie pragnął. Bracie! widziałem ja ludzi: ich pszczole troski i ich zamiary olbrzymie; ich boskie plany i ich mysią pracę, dziwne uganianie się za szczęśliwością; — ten biegowi swojego konia zaufał, drugi wierzył w węch roztropny osła swojego, trzeci w własne nogi. Widziałem tę pstrą loteryę życia, gdzie niejeden swoją niewinność i swoje niebo stawia, żeby złapać numer wygrywający — same zera wyszły, wygrywającego numeru nie było. Jest to widowisko, mój bracie, co ci łzy do oka sprowadza, w tej samej chwili, gdy boki do śmiechu łaskocze.
Szwarc. Jakże tam wspaniale słońce zachodzi!
Karol utopiony w widoku. Tak umiera bohater! godnie uwielbienia!
Grim. Zdajesz się mocno wzruszony.
Karol. W dziecinnym jeszcze wieku była myśl moja ulubiona, jak słońce żyć i umierać jak słońce. Z tłumionym bólem. Ale to dziecinna myśl była.
Grim. Tak sądzę.
Karol wsuwając na twarz kapelusz. Był czas... Zostawcie mię, towarzysze!
Szwarc. Moor, Moor! Cóż u kata? Jak on lice zmienił!
Grim. Do wszystkich dyabłów, co mu takiego? Czy nie zasłabł?
Karol. Był czas, żem zasnąć nie mógł, gdym wieczorny pacierz zapomniał odmówić...
Grim. Czyś szalony? Dziecinnym myślom dajesz nad sobą przewodzić?
Karol opierając głowę na piersiach Grima. Bracie, bracie!
Grim. Cóżbo, nie bądźże dzieckiem, proszę cię...
Karol. Bogdajbym był, bogdajbym był znowu!
Grim. Pfuj, pfuj!
Szwarc. Rozwesel się! Patrz na ten krajobraz malowniczy, na ten wieczór rozkoszny.
Karol. O przyjaciele, świat ten tak piękny!
Szwarc. No, toś dobrze powiedział.
Karol. Ziemia tak wspaniała!
Grim. Prawda, prawda! Tak to dobrze!
Karol. A ja tak obmierzły na tym pięknym świecie — a ja potwór na tej wspaniałej ziemi.
Grim. O biada, biada!
Karol. Moja niewinność, moja niewinność! Patrzcie! wszystko idzie, żeby się przeglądać w cichym promieniu wiosny: dlaczegóż sam jeden z uciech nieba muszę wysysać piekło? Tak wszystko szczęśliwe spokojem, tak wszystko zbratane! Cały świat jedną rodziną, a tam w górze jej ojciec — nie mój ojciec! Ja jeden wypchnięty, ja jeden wyrzucony z szeregu tych czystych — nie dla mnie nazwisko dziecięcia, nie dla mnie kochanki wzrok tęskny, nie dla mnie, nie dla mnie uścisk przyjaciela wiernego. Dziko się poruszając. Otoczony zbójcami, gadzinami zasykany; przykuty do zbrodni żelaznym łańcuchem — chwiejącym krokiem na trzcinie występków, wśród kwiecia szczęśliwego świata pędzę do grobu zaguby, wyjący Abadonna!
Szwarc do innych. Do niepojęcia! Jam go tak nigdy nie widział.
Karol boleśnie. O, gdybym mógł wrócić do matki żywota, gdybym żebrakiem mógł się narodzić. Nic więcej nie pragnę, o Boże! Niech będę, jak ten najemnik: zamęczę się pracą, ażby mi krew po skroniach ciekła — byle rozkosz jednego tylko snu kupić, szczęśliwość jednej łzy tylko.
Grim do innych. Cierpliwości — paroksyzm się zwalnia.
Karol. Był czas, że mi łzy tak łatwo płynęły. — O wy dni ciche, o zamku ojca mojego, wy zielone, zachwycające doliny — wy wszystkie rajskie obrazy mojego dzieciństwa — czy już do mnie nigdy nie wrócicie, nigdy nie przyjdziecie szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą? Płacz ze mną, przyrodo! nie powrócą nigdy do mnie, nigdy nie przyjdą szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą. — Przeszły, przeszły niepowrotnie!
Szwajcer z wodą w kapeluszu. Pij, kapitanie — jest tu wody dosyć, i zimna jak lód.
Szwarc. Pokrwawiony jesteś — cóżeś zrobił?
Szwajcer. Głupiec; żarcik, co ledwie że mi dwóch nóg i jednej szyi nie kosztował. Gdym pędził po wzgórku piasczystym nad brzegiem rzeki — szu! ziemia usunęła się podemną i ja z nią dziesięć reńskich stóp do przepaści — padłem jak długi, a przywołując pięć zmysłów swoich — patrzę — aż najjaśniejsza woda wytryska z pod kamienia. Mam dosyć na ten raz pomyślałem sobie, za mój koziołek — kapitanów, smakować będzie.
Karol oddając kapelusz, ociera twarz Szwajcera. Inaczej nie widaćby było tych blizn, któremi czescy jeźdźcy czoło twe nakarbowali. Woda twoja dobra — blizny ci do twarzy.
Szwajcer. Bah! jeszcze jest miejsca na jakie trzydzieści.
Karol. Tak, dzieci! gorące to było popołudnie i jeden tylko człowiek zabity. Mój Roller padł piękną śmiercią. Wystawiliby mu pomnik marmurowy, gdyby nie za mnie był zginął. Przestańcie na tem. Ociera łzy. Wieleż nieprzyjaciół zostało na miejscu?
Szwarc. Stu sześćdziesięciu huzarów, dziewięćdziesięciu trzech dragonów, koło czterdziestu strzelców — ogółem trzystu.
Karol. Trzysta za jednego! każdy z was do tej skroni może prawo rościć, odkrywa głowę. Tu wznoszę mój sztylet; na śmiertelną duszę moją — nigdy was nie porzucę.
Szwajcer. Nie przysięgaj! kto wie, może jeszcze szczęśliwym być możesz i przysięgi żałować.
Karol. Na zwłoki mojego Rollera! nigdy was nie porzucę. Kosiński wchodzi.
Kosiński do siebie. W tej okolicy, mówiono mi, że go spotkam. Hej — hola! Co to za twarze? Mieliżby — co? gdyby to ci sami — to oni, to oni! pójdę zapytać.
Szwarc. Ostrożnie! Kto idzie?
Kosiński. Moi panowie, darujcie! nie wiem, czy dobrze czy źle trafiłem?
Karol. Któż mamy być, jeźliś dobrze trafił?
Kosiński. Męże!
Szwajcer. Czyśmy to okazali, kapitanie?
Kosiński. Mężów szukam, co śmierci w oczy patrzą i niebezpieczeństwu jak wężowi ułaskawionemu dozwalają igrać przy sobie; mężów, co wolność cenią wyżej niż cześć i życie; których samo imię raduje biednych i uciśnionych, zastrasza najodważniejszych, a tyranów bladością powleka.
Szwajcer do Karola. Chłopak podoba mi się. Słuchaj, przyjacielu; znalazłeś swoich ludzi.
Kosiński. Tak sądzę i mam nadzieję, wkrótce ich braćmi nazwać swoimi. Możecie mi zatem właściwego bohatera pokazać — gdyż szukam waszego kapitana, wielkiego hrabiego Moora.
Szwajcer podając mu rękę z zapałem. Kochany chłopcze — my się tu tykamy.
Karol zbliżając się. Czy znasz kapitana?
Kosiński. Ty nim jesteś! w tej postawie... któż cię widział i śmiał szukać innego? Spozierając długo na niego. Zawszeni pragnął poznać ów wzrok obalający męża, co na gruzach siedział Kartaginy — teraz już nie pragnę.
Szwajcer. Chwacki chłopak!
Karol. I cóż cię do mnie sprowadza?
Kosiński. O kapitanie! mój los więcej niż okropny. Mój okręt się rozbił na tym burzliwym świata oceanie; patrzeć musiałem, jak wszystkie nadzieje mojego życia przepadły — i nic mi nie zostało, tylko męczeńska pamięć straty. — Onaby mię do szaleństwa zawiodła, gdybym czynami na innej drodze nie usiłował jej zatłumić.
Karol. Znowu skarga przeciwko Bóstwu. — Mów dalej.
Kosiński. Byłem żołnierzem — nieszczęście i tam mię ścigało. Popłynąłem do Indyi Wschodnich — mój okręt rozbił się o skały. — Wszędzie zawiedzione zamiary! Słyszę nakoniec w szerz i w zdłuż o czynach twoich — o twoich rozbojach, jak je nazywają, i przybyłem tu o trzydzieści mil, z silnem postanowieniem służenia pod tobą, jeżeli moją służbę przyjąć zechcesz. Proszę cię, dostojny kapitanie, nie odprawiaj mnie.
Szwajcer. Hejże ha! Otóż nasz Roller tysiąc razy wynagrodzony. To całą gębą brat rozbójnik dla naszej bandy.
Karol. Jak się nazywasz?
Kosiński. Kosiński.
Karol. A więc, Kosiński, czy wiesz, żeś lekkomyślny i lekkomyślnie stawiasz krok swojego życia, jak jaka nierozważna dziewczyna. Tu ani piłek rzucać, ani kręgli nie będziesz zbijał, jak sobie wyobrażasz.
Kosiński. Wiem, co chcesz mówić. Prawda, że tylko dwadzieścia cztery lat liczę, ale widziałem już szable migające i słyszałem gwiżdżące kule.
Karol. Czy tak, paniczu? Toś się na to sztuki bojowej wyuczył, żebyś podróżnych za talar rozbijał, albo kobietom rozpruwał brzuchy? Idź, idź! Uciekłeś od matki dlatego, że ci rózgą pogroziła.
Szwajcer. Cóżbo u kata, kapitanie! Co sobie myślisz! Chceszże tego Herkulesa odprawić? Czy on nie wygląda, jakby zamierzał Marszałka Saskiego łyżką drewnianą za Ganges zapędzić?
Karol. Dlatego że ci się twoje błazeństwa nie udały, przychodzisz tu i łajdakiem, rozbójnikiem chcesz zostać? Zabójstwo, chłopcze! rozumiesz ty to słowo? Idziesz spać spokojnie, gdy główki makowe pozbijasz — ale zabójstwo na duszy swojej nosić...
Kosiński. Za każde zabójstwo na twój rozkaz popełnione odpowiem śmiało.
Karol. Co? takeś już zmądrzał? Ośmielasz się człowieka pochlebstwami zjednać? Skąd wiesz, że ja strasznych snów nie miewam, albo że na łożu śmierci nie zblednę? Czyś już wiele nabroił, za coby cię do odpowiedzialności można pociągnąć?
Kosiński. Wprawdzie bardzo mało — jednakże ta podróż do ciebie, szlachetny hrabio!
Karol. Twój nauczyciel musiał ci historyę Robina do ręki wsunąć — powinniby takich nierozważnych łajdaków na galerach okuwać. Ta powieść musiała ci dziecinną wyobraźnię rozpalić, zarazić cię szaloną żądzą zostania wielkim człowiekiem. Czy cię nie łechce czasem imię i sława? Chcesz za rozboje kupić nieśmiertelność? Pamiętaj, żądny chwały młodzieńcze! Dla rozbójników nie zielenieją wawrzyny! Niema wieńca za zwycięstwa zbójców: ale klątwy, niebezpieczeństwa, śmierć i hańba. A tam na wzgórzu czy widzisz szubienicę?
Szpigelberg z nieukontentowaniem przechadzając się. Jakże to głupio, jak obrzydliwie, niedarowanie głupio! To nie jest sposób. — Inaczej ja się brałem!
Kosiński. Co może zastraszyć tego, co się śmierci nie lęka!
Karol. Brawo, nieporównanie! Widać, żeś się gracko sprawował w szkole, żeś się Seneki na palcach wyuczył. Ale mój przyjacielu, podobnemi sentencyami cierpiącej natury nie przegadasz, i nie stępisz nigdy ostrych strzał boleści. Namyśl się dobrze, synu! Biorąc go za rękę. Patrz, ja ci radzę jak ojciec, poznaj wprzód głębokość przepaści, nim skoczysz do niej. Jeźli cię do świata choćby jedna tylko radość powoływała — mogą przyjść chwile, kiedy ty się ockniesz — a wtenczas... może już za późno będzie. Wstępując tu, wychodzisz z koła ludzkości — albo wyższym musisz być mężem, albo szatanem. Jeszcze raz, mój synu, jeźli ci skądkolwiek jedna iskierka tli jeszcze nadziei, to opuść ten straszliwy związek, co tylko rozpaczą się trzyma, albo stoi rozrządzeniem wyższej mądrości. Można się omylić, wierz mi, można to za moc duszy uważać, co w końcu niczem nie jest, jak tylko — rozpaczą. Wierz mnie, mnie! i spiesznie stąd odejdź.
Kosiński. Nie, już się nie cofnę. Jeźli cię prośby moje nie wzruszają, to wysłuchaj dziejów mego nieszczęścia — a wtenczas sam sztylet wetkniesz mi do ręki, wtenczas... Usiądźcie tu na ziemi i posłuchajcie uważnie.
Karol. Dobrze, posłucham.
Kosiński. Wiedzcie więc, żem szlachcic czeski i po wczesnej śmierci mego ojca znacznej posiadłości dziedzic. Okolica rodzinna była mi rajem, bo miała anioła, dziewicę ozdobną wszystkimi wdziękami młodości i czystą jak światło nieba. Ale komuż ja to mówię — słowa moje przejdą mimo uszów waszych — wyście nie kochali nigdy, nie byli nigdy kochani.
Szwajcer. Powoli, powoli! na kapitanie wszystkie ognie wystąpiły.
Karol. Przestań! Innym razem posłucham — jutro, niezadługo — albo jak krew obaczę.
Kosiński. Krew, krew — posłuchaj dalej, krew całą ci duszę napełni. Nie była ze szlachty: Niemka, ale jej widok topił wszystkie przesądy szlacheckie. Z bojaźliwą skromnością przyjęła pierścień oblubieńczy, a za dwa dni miałem swoją Amalię do ołtarza zaprowadzić. Karol powstaje. Wśród upojenia czekającej na mnie szczęśliwości, wśród przygotowań ślubnych, odbieram rozkaz przez umyślnego wysłany, stawienia się u dworu. Przybyłem. Pokazano mi listy najwystępniejszej treści, jakoby moją ręką pisane. Uniosłem się nad złośliwością — odebrano mi szpadę; rzucono mnie do więzienia — wszystkie zmysły straciłem.
Szwajcer. Tymczasem — lecz dalej! wiem naprzód, co będzie.
Kosiński. Leżałem tam cały miesiąc i nie wiedziałem, jak to wszystko zaszło. Trapiłem się o Amalię, która każdej chwili męki śmiertelne o los mój cierpieć musiała. Nakoniec jawi się pierwszy minister dworu, winszuje mi cukrowanemi słowami wykrycia mojej niewinności, czyta dekret uwolnienia i oddaje szpadę. Lecę coprędzej w tryumfie do mego zamku, w objęcia mojej Amalii. — Zniknęła. Porwano ją o północy, nikt nie wiedział gdzie, i żadne jej więcej oko nie spotkało. Hej, łysnęło mi we łbie jak od pioruna; pędzę do miasta, śledzę na dworze — wszystkich oczy, jakby korzeniem przyrosły do mnie; nikt nie chciał powitać. W końcu dostrzegłem ją przez tajemne kraty w pałacu — rzuciła mi liścik.
Szwajcer. Czyżem nie odgadł?
Kosiński. Śmierć! piekło! szatani! Stanąłem jak posąg! Dano jej do wyboru: albo patrzeć na śmierć moją, albo zostać księcia kochanką. W walce między cnotą a miłością — miłość rozstrzygnęła i — ze śmiechem byłem wybawiony.
Szwajcer. Cóżeś uczynił?
Kosiński. Stanąłem, jakby wszystkie pioruny we mnie uderzyły! Krew, była pierwszą myślą — i krew, ostatnią. Z pianą na ustach biegnę do domu, wybierani najostrzejszą szpadę i z nią jak strzała do domu ministra — bo on to był tym piekielnym swatem. Musiano mię postrzedz na ulicy, bo skorom wszedł na schody, wszystkie drzwi zamknięto. Szukam, pytam: pojechał do księcia, odpowiadają — i tam lecę; tam go nie widziano. Wracam, wybijam drzwi, znajduję, chcę właśnie... ale pięciu czy sześciu służących napada na mnie z tyłu i wydzierają szpadę.
Szwajcer uderzając nogą o ziemię. I nic nie oberwał? i tyś z próżnemi odszedł rękami?
Kosiński. Byłem ujęty, zaskarżony, kryminalnie badany, haniebnie — zważcie tylko — przez szczególną łaskę haniebnie wygnano mię z granic państwa. Moje dobra w darze dostały się ministrowi; moja Amalia w szponach tygrysa boleścią trawi swe życie, a moja zemsta wygłodzona zginać się musi pod jarzmem ucisku.
Szwajcer powstając i ostrząc szpadę. Jest tu woda na nasze młyny, kapitanie! znajdzie się coś zapalić!
Karol który dotychczas w żywych poruszeniach przechadzał się, zwraca się nagle do rozbójników. Muszę ją widzieć. Na nogi! zbierać się! zostajesz, Kosiński. Spiesznie do marszu!
Rozbójnicy. Jakto? dokąd?
Karol. Dokąd? kto pyta dokąd? Żywo do Szwajcera. Zdrajco, chcesz mię zatrzymać? Ale na zbawienie!...
Szwajcer. Zdrajca ja? Idź w piekło, ja pójdę za tobą!
Karol. Duszo braterska, pójdziesz za mną! Ona płacze, ona płacze, ona na śmierć rozpacza. Na nogi, prędzej! Wszyscy! Do Frankonii. Za dni ośm musimy tam stanąć. Odchodzą.