Zbójcy (Schiller, 1900)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Zbójcy
Podtytuł Dramat w 5 aktach
Wydawca Nakładem Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1900
Druk Drukiem Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Michał Budzyński
Tytuł orygin. Die Räuber
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Franciszek zamyślony w swoim pokoju.

To dla mnie za długo. Doktor powiada, że powraca do zdrowia — życie starca, to tak jak wieczność! A teraz miałbym równą, swobodną drogę, gdyby nie to twarde, ciężkie do zgryzienia mięsiwo, co mi zagradza jakby w bajkach podziemne psy czarnoksiężnika, ścieżkę do skarbów moich! —
Ale czyż moje zamiary muszą koniecznie giąć się pod żelazne jarzmo mechanizmu? Maż duch mój wysokolotny dać się przykuć do ślimaczego chodu materyi? Zdmuchnąć światło, co i tak kilku tylko ostatniemi kroplami oliwy żyje — tu nic więcej niema. — A jednak sambym tego nie podjął się chętnie — dla ludzi. — Nie chciałbym go zabić, ale życie strawić — jak zręczny doktor, tylko w odwrotnym sposobie: nie naturze przeciąć drogę, ale naturę w jej własnym chodzie popędzić. I w samej rzeczy, skoro mamy możność przedłużenia warunków życia, czemuż skrócić je nie mielibyśmy siły? Filozofowie i doktorowie nauczają mię, jak się doskonale zgadzają usposobienia ducha z ruchami machiny. Bolesnym uczuciom towarzyszy za każdym razem pewne rozstrojenie strun mechanicznych. Namiętności umniejszają siły żywotne. Duch obarczony zgniata swoją skorupę. A więc — Gdyby kto umiał śmierci tę nieudeptaną drogę do zamku życia utorować, przez ducha ciało zniszczyć — ha! — oryginalne dzieło doprowadziłby do skutku. Dzieło, jakiego nigdy nie było! Pomyśl, Franciszku Moor! — Byłaby to sztuka godna mieć ciebie za wynalazcę. Przecież podniesiono dzisiaj przyprawianie trucizn prawie do rzędu zwyczajnych umiejętności. Zmuszono naturę za pomocą doświadczeń do zrzeczenia się właściwych jej granic tak, że dziś liczbę uderzeń serca na lata naprzód rozrachowują i rozkaz wydają pulsowi: masz bić dopotąd — a nie dalej“. Dlaczegóż i w tem nie próbować skrzydeł swoich?
Ale jak dojść do tego, aby słodką, cichą zgodę między duszą a jej ciałem zaburzyć? Jakiego rodzaju uczucia się chwycić? — Które z nich najdrażliwiej pruje błonę życia? Gniew? Ten wilk wygłodniały nasyca się za prędko. Niepokój? To robak, co toczy zbyt powolnie. Zmartwienie? Leniwo pełzająca gadzina. Bojaźń? Nadzieja prędko ją podcina. Jakto? I toż już cały szereg katów rodzaju ludzkiego? Czy tu arsenał śmierci już wyczerpany? Zamyślając się. Jakto? a więc?... Nie! Ha! Przestrach! Czego przestrach nie okaże? Co rozum, co religia poradzą, gdy ten olbrzym w zimne cię porwie objęcia? A jednak? — gdyby on i tę burzę wytrzymał? Gdyby?... O to przyjdziesz mi wtenczas na pomoc, narzekanie, i ty, żałości, piekielna Eumenido, wężu, co jadło swoje kilkakrotnie przeżuwasz, przetrawione napowrót pożerasz — wieczne niszczycielki i tworzycielki trucizny. I ty przyjdziesz, wyjąca zgryzoto, co własny dom pustoszysz i rany zadajesz własnej matce. Na pomoc moją i wy przybieżcie, dobroczynne gracye, słodko uśmiechnięta przeszłości, ty, przyszłości kwitnąca z rogiem tryskającym obfitością źródeł — gdy lotna noga wasza z jego chciwych ramion wyślizgiwać się będzie, pokazujcie mu w zwierciadłach waszych przyszłe rozkosze niebieskie! Tak napad za napadem, szturm za szturmem rozbijać będą to życie ułomne — aż wojska furyi dopędzi furya ostatnia: rozpacz. Zwycięstwo! zwycięstwo! plan jest wygotowany — misterny, wielki... nieomylny... bezpieczny — bo nóż sekcyjny nie znajdzie żadnych śladów rany albo trucizny niszczącej. Dobrze więc! Herman wchodzi. Ha! Deus ex machina! Herman!
Herman. Do usług waszych, łaskawy paniczu!
Franciszek podając mu rękę. Nie rzucasz ich niewdzięcznemu.
Herman. Mam tego dowody.
Franciszek. I więcej mieć będziesz niezadługo — niezadługo, Hermanie! Mam ci co powiedzieć, Hermanie!
Herman. Słucham całemi uszami.
Franciszek. Znam cię, odważny jesteś chłopak, żołnierskie serce, i w czuprynie rozum! Mój ojciec obraził cię, Hermanie!
Herman. Bierz mię dyabli, jeźli kiedykolwiek zapomnę!
Franciszek. To głos mężczyzny! Zemsta przystoi męskiej piersi. Podobasz mi się, Hermanie. Weź ten worek, Hermanie — byłby cięższy niezawodnie, gdybym tu był panem.
Herman. Moje to wieczne pragnienie, łaskawy paniczu — dziękuję wam!
Franciszek. Doprawdy, Hermanie? Doprawdy żądasz, żebym panem został? Ale mój ojciec lwie ma zdrowie a ja syn młodszy.
Herman. Pragnąłbym szczerze, żebyście starszym synem byli, a wasz ojciec miał zdrowi suchotnicy.
Franciszek. Ach! ten syn starszy, jakżeby cię wtenczas wynagrodził, z tego podłego prochu, który tak mało się zgadza z duchem i szlachetnością twoją, jakżeby cię na światło wspaniałe wyniósł. Wtedy jak stoisz, od stóp do głowy byłbyś złotem pokryty, czwórkąbyś rumaków po ulicach paradował — takby to było, istotnie! Ale, nie pamiętam, o czem mówić chciałem — czyś już zapomniał pannę Edelreich, Hermanie!
Herman. Do kroćset piorunów! na co mi przypominać?
Franciszek. Mój brat wziął ci ją z przed nosa.
Herman. Odpokutuje gorąco.
Franciszek. Dała ci harbuza! Zdaje mi się nawet, że cię ze schodów zepchnął.
Herman. Przyjdzie czas, że ja go zepchnę do piekła.
Franciszek. Mówił jeszcze, jakoby ludzie przebąkiwali, że twój ojciec, ile cię razy widział, bił się w piersi i wołał z westchnieniem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznikowi!“
Herman. Do tysiąca grzmotów i piorunów, dajcie pokój!
Franciszek. Radził ci podobno dyplom szlachecki na licytacyę wystawić i za uzyskaną cenę dziurawe pończochy połatać.
Herman. Milion dyabłów! ja mu oczy pazurami wydrapię.
Franciszek. Cóżto, zły jesteś? Jak ty możesz gniewać się na niego? co ty możesz złego mu zrobić? Jak szczurowi na lwa się porywać? Gniew twój zgotuje mu tylko słodszy tryumf. Nic mu zrobić nie możesz, chyba ściąć zęby i całą wściekłość na kawałku suchara wyjątrzyć.
Herman tupając. Ja go na proch zetrę.
Franciszek klepiąc go po ramieniu. Hej, Hermanie! Jesteś szlachcicem i hańby takiej nie powinieneś przenieść. Panienki nie zrzekaj się, nie, za cały; świat nawet, Hermanie! Tysiąc piorunów! jabym, na twojem miejscu, sprawę do ostateczności posunął.
Herman. Ja też nie spocznę, pokąd tego i tego w grób nie zapędzę.
Franciszek. Nie tak gwałtownie, Hermanie! zbliżno się do mnie — Będziesz miał Amalię.
Herman. Muszę, choćby sam dyabeł ją trzymał, muszę!
Franciszek. Będziesz ją miał, powiadam, i to z mojej ręki — chodź tu bliżej, powiadam. Może] nie wiesz, że Karol tak dobrze jakby wydziedziczony.
Herman zbliżając się. Niepodobna! Pierwszy raz słyszę.
Franciszek. Cicho, słuchaj dalej! Drugim razem więcej posłyszysz — tak, powiadam ci, tak dobrze, jakby wypędzony. Ale stary zaczyna już żałować pospiesznego kroku, którego spodziewam się... ze śmiechem nie sam był sprawcą. Ta Edelreich także włazi mu na kark codziennie ze skargami i wyrzutami. Prędzej czy później każe go na czterech końcach świata poszukiwać — a wtenczas, jeźli znajdzie: dobranoc, Hermanie! Z całą pokorą będziesz mógł dreptać za jego powozem, gdy z nią do kościoła na ślub pojedzie.
Herman. Tam — przy krucyfiksie go zadławię.
Franciszek. Ojciec niebawem dobra mu odstąpi i usunie się od zarządu. Wtenczas ta dumna kipiąca głowa mając rząd w swym ręku, szydzić będzie z tych, co go nienawidzą, i z tych, co mu zazdroszczą — a ja, ja sam, co cię na ważnego wielkiego człowieka chciałem wykierować, będę musiał zgięty we czworo przed progiem drzwi jego...
Herman. Nie, jakem Herman, tak nie będzie z tobą! Jeźli tli jeszcze choć iskierka rozumu w tej głowie, tak z tobą nie będzie!
Franciszek. Czy przeszkodzisz? I tobie, kochany Hermanie, da się on we znaki. — W oczy napluje, jak tylko cię spotka na ulicy — a biada ci, jeźli ramionami wzruszysz albo usta zakrzywisz. — Otóż patrz, tak wygląda twoje staranie o pannę, twoje zamiary, twoje widoki.
Herman. Powiedzcie mi, co robić?
Franciszek. Słuchaj więc, Hermanie! żebyś wiedział, że ja losem twoim się zajmuję jak uczciwy przyjaciel. Pójdź, przebierz się tak, aby cię nie poznano; każ się wprowadzić do starego; udaj, że prostą drogą z Czech przybywasz, żeś z moim bratem był razem w bitwie pod Pragą, żeś widział, jak na pobojowisku ducha wyzionął...
Herman. Czyż mi uwierzą?
Franciszek. Oho! to już mnie zostaw. Weź to zawiniątko, tam znajdziesz wszystkie rzeczy potrzebne. Do tego masz tu papiery, które na wypadek wątpliwości każą uwierzyć. Uważaj teraz, abyś wyszedł niepostrzeżony. Wyskocz tylnemi drzwiami na dziedziniec, ztamtąd przez mur ogrodowy — rozwiązanie zaś tej całej tragikomedyi mnie zostaw samemu.
Herman. A wynik będzie: Wiwat nowy pan Franciszek Moor!
Franciszek szczypiąc go w policzek. Łotr z ciebie! — bo widzisz, tym sposobem osiągniemy wszystkie cele na raz i skoro. Amalia zrzecze się swoich nadziei. Stary przypisze sobie śmierć syna — zasłabnie — chwiejąca się budowa nie potrzebuje, trzęsienia ziemi, żeby się w gruzy zawalić — tej wiadomości nie przeżyje — wtenczas ja zostanę synem jedynym — Amalia straciwszy swoją podporę, grą jest mojej woli — możesz stąd łatwo wyobrazić... Słowem wszystko podług życzeń pójdzie — byłeś obietnicy nie cofnął.
Herman. Co mówicie? Prędzej w biegu swoim kula się zawróci i strzelca swojego pierś ugodzi! Licz na mnie, zostaw mi tylko! Adieu.

Franciszek wołając za nim. Żniwo dla ciebie, kochany Hermanie! Sam. Wół do stodoły zboże zaciągnie, ale na sianie przestawać musi. Dla ciebie dziewka w stajni, ale nie Amalia! Odchodzi.
SCENA DRUGA.
Sypialny pokój starego Moora.
Stary Moor spiący w krześle poręczowem. Amalia.

Amalia wchodząc zwolna na palcach. Cicho, cicho! zasnął. Staje przed śpiącym. Jakże piękny, czcigodny! czcigodny, jak świętych malują — nie, ja się na ciebie gniewać nie mogę. Białowłosa głowo, na ciebie ja się gniewać nie mogę! Spij słodko, obudź się radośnie — niech sama czuwam i cierpię.
Moor we śnie. Mój synu, mój synu, mój synu!
Amalia bierze go za rękę. Słyszysz, słyszysz — syn w snach jego.
Moor. Jesteś tu? czy jesteś istotnie? Ach, jakże nędznie wyglądasz! Nie poglądaj na mnie temi zgryzionemi oczami! ja i tak nędzny.
Amalia budzi go. Otwórz oczy, starcze kochany, tobie się śniło tylko. Uspokój się.
Moor w pół obudzony. Nie było go tu? jam nie ściskał rąk jego? Przebrzydły Franciszku, czy go i snom moim chcesz wydrzeć?
Amalia. Czy uważasz Amalię?
Moor ocucony. Gdzie on jest, gdzie? gdzie ja? Ty tu, Amalio?
Amalia. Jak wam jest? Sen musiał was skrzepić.
Moor. Śniło mi się o synie moim. Czemuż dłużej nie śniłem, możebym z ust jego przebaczenie otrzymał.
Amalia. Anioły nie gniewają się — on ci przebacza. Biorąc go za rękę smutnie. Ojcze mojego Karola! — ja ci przebaczam.
Moor. Nie, moja córko! Ta śmiertelna bladość twojej twarzy potępia ojca. Biedna dziewczyno, ja ci zabrałem uciechę twojej młodości — o, nie przeklinaj mnie.
Amalia całując jego ręką z czułością. Ciebie?
Moor. Czy znasz ten obraz, córko moja?
Amalia. Karola!
Moor. Tak wyglądał, gdy rok zaczynał szesnasty. Teraz to inaczej — oh! wnętrzności mi pali. — Ta łagodność musi być gniewem, ten uśmiech rozpaczą — nieprawdaż, Amalio? — Wszak to był dzień jego urodzin, gdyś go w jaśminowym gaju malowała? O córko moja! wasza miłość tyle mi szczęścia sprawiała.
Amalia z oczami w obraz utkwionemi. Nie! nie! to nie on! Na Boga, to nie Karol! Tu, tu na sercu i czoło wskazując on tak doskonały, tak inszy! Leniwa farba nie ma mocy wyźwierciedlić niebiańskiego ducha, co w jego ognistem oku się żarzył. Precz z tym obrazem! Dzieło partacza!
Moor. Ten słodki, rozgrzewający wzrok gdyby stał nad łożem mojem: w śmierci żyłbym nawet! Nigdybym nie umarł!
Amalia. Nigdybyś, nigdy nie umarł! Śmierć tylko lekkim byłaby skokiem, jak się z jednej myśli do drugiej, piękniejszej przeskakuje — ten wzrok ułatwiłby ci przejście poza grób. Ten wzrok poza gwiazdy uniósłby ciebie!
Moor. Ciężko, smutnie! Umieram, a Karola tu niema. Do grobu mię zaniosą, a on płakać nie będzie na grobie moim. Jak to słodko, gdy modlitwa syna do snu cię śmierci kołysze — to śpiew nad kolebką!
Amalia. Prawda! słodko, niebiańsko, gdy do snu śmierci śpiew cię kochanka kołysze. — Wtenczas i w grobie sen się przedłuża, sen długi, wieczny, nieskończony sen o Karolu — aż póki zmartwychwstania dzwonem nie zadzwonią — a odtąd zrywając się radośnie w jego objęciach na wieki! Chwila milczenia — idzie do fortepianu i przegrywa śpiewając.

„Hektor! chcesz uciec z mego objęcia,
Gdzie Eacydy mordecze częcia
Ślą Patroklowi krwawe ofiary?
Któż potem, powiedz, dziecku pokaże,
Jak dzidy ciskać, jak czcić ołtarze,
Gdy cię Orkusa połkną pieczary?“

Moor. Piękna pieśń, moja córko! Musisz mi ją przed śmiercią moją jeszcze powtórzyć.

Amalia. To pożegnanie Andromachy i Hektora. Karol i ja często tę pieśń razem śpiewaliśmy przy lutni. Gra.

„„Idź, droga żono, podaj zgubną lancę,
Puszczaj, niech idę w dzikie bojów tańce!
Ja na ramionach swoich dźwigam Troję.
Za Astyanaksem tam nasze są bogi;
Twój Hektor padnie za dziedziny swoje —
W Elizyum nasze znów się zbiegną drogi.““

Daniel wchodząc. Jakiś człowiek pyta się o pana. Prosi o przypuszczenie — powiada, że ma ważne wiadomości.
Moor. Na tym świecie dla mnie jedno jest ważne — ty wiesz, Amalio — jeźli to nieszczęśliwy, co mojej pomocy potrzebuje, z płaczem odejść nie powinien.
Amalia. Jeźli to żebrak, niech najspieszniej przychodzi. Daniel odchodzi.
Moor. Amalio! Amalio, miej litość nademną!
Amalia gra dalej.

„Nigdy nie szczęka broń twa do boju,
Miecz twój samotny wisi w pokoju,
Ginie Pryama bohaterski ród!
Pójdziesz, gdzie słońce dnia nie uczyni,
Gdzie Kocyta słychać płacz w pustyni,
Miłość twa umrze w głębiach Lety wód.“ —

„„Moje myśli, moje chęci
Zginą w rzece niepamięci,
Ale miłość moja — nie!
Słuchaj! wróg dziki w mury kołacze,
Przypasz mi pałasz, porzuć twe płacze!
Miłość Hektora nie umiera, nie!““

Franciszek. Herman przebrany. Daniel.

Franciszek. Oto jest ten człowiek. Powiada, że okropna wiadomość czeka cię, ojcze. Możesz jej słuchać?
Moor. Ja o jednej tylko wiadomości pamiętam. Zbliż się, mój przyjacielu, i nie szczędź mnie. Podać mu szklankę wina!
Herman odmienionym głosem. Miłościwy panie! Nie karz biednego człowieka, jeżeli mimo chęci ugodzi w serce twoje. Cudzoziemcem jestem w tym kraju, ale was, panie, znam bardzo dobrze. Wy jesteście ojcem Karola.
Moor. Skąd to wiesz?
Herman. Znałem waszego syna, panie!
Amalia zrywając się. On żyje? żyje? Ty znasz go? gdzie on jest? gdzie? Chce wybiedz.
Moor. Czy wiesz co o moim synie?
Herman. Chodził w Lipsku do szkoły. Potem błąkał się po świecie, nie wiem jak daleko. Przewędrował całe Niemcy i (jak mi mówił) z odkrytą głową, z bosemi nogami żebrał przy drzwiach chleba. W pięć miesięcy później wybuchła znowu nieszczęśliwa wojna między Prusami i Austryą, a gdy na świecie nie miał się niczego spodziewać, pociągnął do Czech za odgłosem zwycięskiej trąby Fryderyka. Pozwól mi, mówił do wielkiego Szweryna, żebym zginął na łożu bohaterów — ja nie mam już ojca! —
Moor. Nie patrz tak na mnie, Amalio!
Herman. Dano mu chorągiew do ręki. Pędził z nią za skrzydłem zwycięskiem Prusaków. Pod jednym namiotem spoczywaliśmy razem — tam mi opowiadał o starym ojcu swoim i o lepszych, ubiegłych czasach i o zawiedzionych nadziejach. Łzy nam obydwom płynęły.
Moor tuląc głowę do poduszki. Cicho, o cicho!
Herman. W ośm dni potem zaszła krwawa bitwa pod Pragą — muszę wam powiedzieć, że syn wasz okazał się mężnym bojownikiem. W oczach całego wojska cudów dokazywał. Pięć pułków zmieniało się koło niego — on stał. Kule ogniste na prawo i lewo padały — syn wasz stał. Kula mu ramię prawe zgruchotała, on chorągiew w lewą rękę uchwycił — i stał!
Amalia. Hektor, Hektor! Czy słyszycie — on stał!
Herman. Nad wieczorem po bitwie znalazłem go na ziemi przeszytego strzałami; lewą ręką zatrzymywał krew buchającą — prawą w ziemię pogrzebał. Bracie, mówił do mnie, szepcą w szeregach, że generał nasz zginął. Zginął, odpowiedziałem; a ty? Kto mężny żołnierz, zawołał, ten za generałem iść powinien, i to mówiąc odjął lewą rękę od rany. W kilka chwil potem dusza jego wzleciała za bohaterem!
Franciszek z wściekłością wpadając na Hermana. Bogdaj śmierć ci przeklęty język oniemiła! Czyś tu przyszedł, zabójcze pchnięcia zadawać ojcu naszemu? Ojcze! Amalio! Ojcze!
Herman. Taka była ostatnia wola mojego towarzysza. Weź ten oręż, rzekł mi głosem umierającym, oddasz go ojcu mojemu; tam krew jego syna przylepła — pomszczony jest; niech krwią moją oczy swe napasie. Powiedz mu, że jego przekleństwo na bój i śmierć mię zawiodło; żem ducha wyzionął w rozpaczy! Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia.
Amalia jakby zbudzona ze snu śmiertelnego. Ostatniem westchnieniem: Amalia.
Moor z okropnym krzykiem włosy wyrywając. Moje przekleństwo na śmierć go zawiodło, wyzionął ducha w rozpaczy.
Franciszek błądząc po pokoju. Oh! cóżeś zrobił, ojcze? Mój Karol, mój brat!
Herman. Oto jest oręż, a tu miniatura, którą w tej samej chwili odjął z piersi swojej! Jak dwie krople wody podobna do tej panienki. To dla mojego brata Franciszka, mówił mi — nie wiem, co chciał przez to powiedzieć.
Franciszek jakby zadziwiony. Mnie? miniaturę Amalii? Karol dla mnie Amalię? dla mnie?
Amalia biegąc do Hermana. Niegodny, przekupiony oszuście! Porywa go za ramię.
Herman. Oszustem nie jestem, łaskawa pani. Patrzcie sami, czy to nie jest wasz obraz. Zapewne od was go otrzymał.
Franciszek. Na Boga, Amalio, twój! Twój nieomylnie.
Amalia oddając mu miniaturę. Mój, mój! O Boże na niebie!
Moor szarpiąc twarz i krzycząc. Biada, biada! Moje przekleństwo w śmierć go zagnało, wyzionął ducha w rozpaczy!
Franciszek. I o mnie pamiętał w ostatniej, ciężkiej godzinie skonania — o mnie! Duszo anielska! gdy już czarny sztandar śmierci nad nim powiewał, o mnie pamiętał!
Moor. Moje przekleństwo w śmierć go zagnało; syn mój ducha wyzionął w rozpaczy!
Herman. Tych narzekań nie wytrzymam. Bądźcie zdrowi, stary panie! Cicho do Franciszka. Nacoście to zrobili, paniczu?
Amalia biegąc za odchodzącym Hermanem. Czekaj, czekaj! — Jego słowa ostatnie?
Herman. Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia! Odchodzi.
Amalia. Ostatniem westchnieniem wymówił: Amalia! Nie! tyś nie kłamca! Prawda to, prawda — on umarł! umarł! Chwiejnym krokiem chodząc, aż upada. Umarł! Karol umarł!...
Franciszek. Co widzę? Co tu jest na orężu krwią napisane, Amalio?
Amalia. Przez niego?
Franciszek. Czy to rzeczywiście, czy ja marzę? Patrz krwawem pismem: Franciszku, nie opuszczaj mojej Amalii — a na drugiej stronie: Amalio! przysięgę twoją zerwała wszechmocna śmierć. Widzisz, widzisz teraz? Pisał zdrętwiałą ręką, pisał gorącą krwią serca swego, pisał przed uroczystem wejściem do wieczności! Ulatujący duch jego wstrzymał się jeszcze, żeby Franciszka i Amalię razem połączyć!
Amalia. Święty Boże, jego ręka! On mnie nigdy nie kochał! Odchodzi szybko.
Franciszek nogą uderzając w podłogę. Rozpacz! Cała moja sztuka w niwecz przed tą głową uporną.
Moor. Biada, biada! Nie opuszczaj mnie, córko moja! Franciszku, Franciszku! Oddaj mi syna mojego!
Franciszek. Któż mu posłał przekleństwo? Kto syna swego zagnał na bój, na śmierć i rozpacz? To był anioł, klejnot nieba. Przekleństwo na katów jego! przekleństwo na ciebie samego!
Moor bijąc się po piersi i czole. To był anioł, klejnot nieba! Przekleństwo, przekleństwo, zniszczenie, przekleństwo na mnie samego! Jam ojciec, co zamordował wielkiego syna. Mnie on kochał do śmierci; mnie żeby pomścić, biegł na bój i śmierć! O okropnie, okropnie!
Franciszek. On zginął; na cóż późne skargi? Szydersko śmiejąc się. Łatwiej zabić, jak z martwych obudzić. Nigdy go już z grobu nie dobędziesz.
Moor. Nigdy, nigdy, nigdy go już z grobu nie dobędę. Zginął, przepadł na wieki! Ty mi to przekleństwo z pod serca wydarłeś. Tyś to, ty! — Syna mi powróć!
Franciszek. Nie poruszaj gniewu mojego. Opuszczę cię w godzinie śmierci.
Moor. Okropność, okropność! Syna mi powróć mojego! Wstaje z krzesła i chce porwać Franciszka za gardło.
Franciszek rzucając go na krzesło. Bezsilne kości! Ważysz się jeszcze... Umieraj! rozpaczaj! Odchodzi.
Moor sam. Tysiąc przekleństw niechaj grzmi za tobą! Z moich objęć tyś mi syna wykradł. Z rozpaczy, rzucając się w krześle. Biada, biada! rozpaczać a nie umierać! Uciekają, opuszczają mię w śmierci. Dobre anioły uciekają przedemną, ustępują przed zbójcą posiwiałym. Biada, biada! Niktże mi głowy nie. podeprze, niktże pasującej się duszy nie ulży, by opuściła ciało! Niema synów, niema córek, niema przyjaciół! Ludzie tylko, i żaden nie chce? Sam, opuszczony. Biada! biada rozpaczać a nie módz umierać! Amalia wchodzi z zapłakanemi oczami.
Moor. Amalio! posłanko nieba, czy przychodzisz duszę moją uwolnić?
Amalia głosem łagodnym. Utraciłeś nieocenionego syna!
Moor. Zamordowałeś, chciałaś powiedzieć. Tem świadectwem obarczony idę przed trybunał Boga!
Amalia. O nie, starcze nieszczęśliwy! Ojciec niebieski zawołał go do siebie, bobyśmy na tym świecie za nadto byli szczęśliwi. Tam wysoko nad słońcami obaczymy go znowu.
Moor. Obaczymy go znowu, znowu. O, przez moją duszę miecz przejdzie, choćbym święty znalazł go pomiędzy świętymi! W pośrodku nieba, strachy mię piekła zatraszą! W oblicze patrząc Nieskończonego, zdruzgoce mię przypomnienie, żem syna zamordował.
Amalia. O, on to bolesne wspomnienie uśmiechem swym spłoszy. Rozwesel twarz, ojcze kochany! Ja cała jestem w weselu. On już niebieskim słuchaczom na arfie serafów wyśpiewał imię Amalii a słuchacze niebiescy cichym głosem imię Amalii wymówili za nim. Amalia była jego ostatniem westchnieniem, Amalia będzie pierwszym okrzykiem jego wesela.
Moor. Rajska pociecha z ust twoich wypływa! Uśmiechnie się do mnie, powiadasz? przebaczy? O ty przy mnie zostać musisz, kochanko mojego Karola, gdy ja umierać będę.
Amalia. Umrzeć, to w jego przelecieć objęcia! O ty szczęśliwy, zazdrości godny! Czemu te kości nie wyschłe, czemu te włosy nie siwe? Biada siłom młodego wieku! O przyjdź, wątła starości, co bliżej nieba stoisz i Karola! Franciszek wchodzi.
Moor. Przystąp, synu! Przebacz, żem był przed chwilą tak surowy dla ciebie! I ja przebaczam ci wszystko. Takbym pragnął gorąco w pokoju ducha wyzionąć!
Franciszek. Jużeś się dosyć nad synem swoim napłakał? Ile widziałem, syna masz tylko jednego.
Moor. Jakób miał ich dwunastu, ale nad Józefem swoim krwawe łzy wylewał.
Franciszek. Hum!
Moor. Przynieś biblię, córko moja, i odczytaj mi historyę o Jakóbie i Józefie. Ona mię tak zawsze wzruszała — a wonczas jeszcze Jakóbem nie byłem.
Amalia. Któreż ci miejsce przeczytać? Bierze biblię i przerzuca stronice.
Moor. Czytaj mi płacze opuszczonego, gdy już go między dziećmi nie znalazł i na próżno oczekiwał w kole swoich jedenastu — i owe narzekania, gdy się dowiedział, że mu Józefa odjęto na wieki...
Amalia czyta. „Wonczas wzięli Józefowe odzienie i zabili kozła i pomaczali odzienie we krwi i zabrali z sobą owe zakrwawione odzienie i ponieśli ojcu swojemu i rzekli; Otośmy go znaleźli, patrz, ażali syna twojego jest odzież, alboli też nie.“ Franciszek oddala się spiesznie. „A on go rozpoznał i zawołał: To syna mego odzienie, złośliwe zwierzę rozszarpało go, drapieżne zwierzę Józefa rozszarpało.“
Moor upadając na poduszki. Drapieżne zwierzę Józefa rozszarpało!
Amalia czyta dalej. „I Jakób rozdarł suknie swoje i worem opasał biodra i smutkiem bolał długi czas nad synem swoim, i wszyscy synowie i wszystkie córki przyszli go pocieszać, ale on pocieszyć się nie dał i powiedział: Z tym smutkiem pójdę do grobu!...“
Moor. Przestań, przestań! cierpienia okropne!...
Amalia opuszcza książkę na ziemię i przyskakuje. Boże, przybądź na pomoc! Co to jest?
Moor. To śmierć! czarno — sunie się — przed mojemi — oczami — proszę cię — wołaj księdza — żeby mi — dał przenajświętszy sakrament. — Gdzie — syn mój, Franciszek?
Amalia. Uciekł! Boże, zmiłuj się nad nami!
Moor. Uciekł! Uciekł od łoża umierającego? I tak — tak od dwojga dzieci pełnych nadziei — tyś ich — dał — tyś ich — wziął — imię twoje niech będzie...
Amalia. Umarł! — Wszystko umarło! Odchodzi w rozpaczy.
Franciszek wbiegając z radością. Umarł już, krzyczą, umarł! Teraz ja panem. W całym zamku odbija się słowo: umarł! Ale jeźli on spi tylko? — Zapewne, zapewne to jest sen; tylko, że mu nigdy dobrydzień nie powiedzą. Sen i śmierć, to bliźnięta! zmienimy ci imię, poczciwy, pożądany śnie, oto cię nazwiemy śmiercią. Przywiera oczy zmarłemu. Kto przyjdzie, kto się ośmieli przed sąd mię zawołać, albo mi w oczy powiedzieć: tyś zbrodniarz? Precz więc z tą ciężącą maską łagodności i cnoty! teraz obaczycie Franciszka nagiego, i okropność was zdejmie! Mój ojciec osładzał swoje rozkazy, przemienił swoje dziedziny w koło familijne, siadywał, miło się uśmiechając przy bramie i witał was nazwiskami braci albo dzieci. Moje brwi zawisną nad wami jak chmury burzliwe, imię moje pańskie ponad temi górami przesuwać się będzie jak kometa grożący; a na czole mojem stanie barometr waszego losu. On głaskał i przemawiał, gdy mu stawiano uporne karki; przemawiać i głaskać nie w mojej naturze. Ja wam w ciało zaryję spiczaste ostrogi i spróbuję bicza. W mojem państwie dojdzie do tego, że kartofle i cienkie piwo nie postaną chyba na przysmak świąteczny — a biada temu, kto mi się nawinie w drogę o pełnych, rumianych policzkach. Bladość ubóstwa i strach niewolniczy to kolor mój — w taką liberyę każę was wszystkich poubierać.

Odchodzi.
SCENA TRZECIA.
Lasy czeskie.
Szpigelberg, Racman i banda rozbójników
w gromadach tu i owdzie rozsypanych.

Racman. Tyż to? ty istotnie? Niechże cię zduszę na winną polewkę, kochany, serdeczny Maurycy! Bądź nam wśród czeskich lasów pozdrowiony. I wyrósł i zmężniał! Siarczystyż to batalion! Przywodzisz rekrutów w całej paradzie, ty zwinny werbowniku!
Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? nieprawdaż? I całą gębą chwaty chłopaki. Nie uwierzysz, widoczne błogosławieństwo Boże za mną ugania: jak mię widzisz, ot nędzny, zgłodniały chudeusz, ten kij tylko miałem, gdym Jordan przechodził — a dziś jest nas siedmdziesięciu ośmiu: po największej części zrujnowanych kramarzy, odprawionych belferów, i pisarczuków ze szwabskich prowincyi. To korpus chwacki, braciszku, wyborne chłopaki, powiadam ci — jeden drugiemu guziki kradnie od sukni i jeden przy drugim z nabitą tylko strzelbą pewny jest życia — i znają ich i na czterdzieści mil w około mają respekt — to nie do pojęcia. Niema dziennika, żebyś tam o wisusie Szpigelbergu jakiegoś artykuliku nie wyczytał — tylko o mnie piszą. Od stóp do głowy masz mię przedstawionego — myślisz, że mię widzisz. Nie zapomnieli nawet guzików od mojego surduta. Ale też nielitościwie ciągniemy ich na dudka. Niedawno lecę do drukarni, oświadczając, że osławionego Szpigelberga na własne widziałem oczy — i dyktuję pisarczukowi, co tam siedział, żywy obraz miejscowego eskulapa — rzecz się rozeszła, pociągają nygusa par force, wypytają — a ten w strachu i głupocie wyznaje, niech mię wszyscy dyabli porwą! wyznaje na czysto: jest Szpigelbergem. Do trzystu piorunów, tylko co nie skoczyłem do magistratu, żeby zaskarżyć łajdaka, iż mojem imieniem śmie tak poniewierać — we trzy miesiące jednak już go powieszono. Musiałem dobry niuch tabaki wpakować do nosa, gdym przechodził potem koło szubienicy i widział fałszywego Szpigelberga w całej chwale dyndającego — a tak gdy Szpigelberg wisi, Szpigelberg pomaleńku wywinął się z łapki i poza plecami przemądrej sprawiedliwości pokazywał ośle uszy, że aż litość brała.
Racman śmiejąc się. Zawsze jednakowy!
Szpigelberg. Jak widzisz, ciałem i duszą. Muszę ci też opowiedzieć o figlu, com w klasztorze Celestynek niedawno wypłatał. Postrzegam w mojej wędrówce klasztor jakiś na drodze — tak ku zmierzchowi — a żem przez cały dzień ani jednego naboju nie ruszył, a jak wiesz, na śmierć nie cierpię „diem perdidi,“ postanowiłem noc uczcić wspaniałem dziełem, choćby tam przyszło dyabłu ucho odkręcić. Czekamy cichutko do późnej nocy — ani mysz pisnęła. Światła pogasły, i skoro nam się zdało, że już mniszki skurczone w piernatach, biorę z sobą Grima, a drugim każę stać przy bramie, aż póki nie dosłyszą mojego świśnięcia. Chwytam stróża klasztornego, odbieram mu klucze, wciskam się ostrożnie do celek, gdzie dzieweczki spały, sprzątują sukienki i hop do bramy z tłumokiem. Tak od celi do celi, zabraliśmy wszystką odzież jednej po drugiej — a na samym końcu pannie przeorysze. Jak gwiznę: moje chłopcy nuż z podwórza stukać i szturmować, jakby na dzień sądny, i z bestyalskim hałasem lecieć do wnętrza cel. Ha, ha, ha! trzeba ci było hecę obaczyć, jak te biedne kotki po omacku szukały sukienek i załamywały rączęta z rozpaczy, widząc, że gdzieś poszły do dyabła. My tymczasem, jak zaczniem huku puku podszczuwać, tak nieboraczki to się w prześcieradła pozawijały, to w kuczki przysiadły pod piecem, i dalej szlochać i lamentować, aż nakoniec stara ropucha przeorysza się przywlekła. Wiesz, bracie, że na tym szerokim ziemi okręgu nic dla mnie niema obrzydliwszego jak pająk i baba stara — cóż dopiero, wyobraź sobie, jak ten uwędzony pomarszczony kudłaty tłuk na swoją dziewiczą czystość zaklinać mię począł! Do trzystu dyabłów! jużem wszystkie pięści nastawił, żeby jej tę resztę kości połamać: słowem, krótko i węzłowato, albo na stół srebra wszystkie, skarby kościelne i białe talarki, albo moje chłopaki wiedzą co zrobić. Otóż powiadam ci, wyciągnąłem z klasztoru więcej jak na tysiąc talarów i śmiechu do rozpuku, a chłopcy jeszcze w dodatku pozostawili pamiątkę na dziewięć okrągłych miesięcy.
Racman tupając. Do tysiąca piorunów! Że mnie tam nie było!
Szpigelberg. Widzisz? Powiedzże teraz, że to nie życie? — a przytem świeży i silny tułów trzyma ci się i rośnie na drożdżach jak brzuszek prałacki. Nie wiem, coś magnetycznego muszę mieć w sobie, co całą tłuszczę obszarpaną na ziemi bożej ciągnie do mnie jak stal i żelazo.
Racman. Piękny mi magnes! Ale do kata chciałbym też wiedzieć, jakich ty czarów używasz, żeby...
Szpigelberg. Czarów? Czarów nie trzeba — głowy na karku, pewnego praktycznego judicium, którego nie nabędziesz jedząc kaszę za piecem. — Bo widzisz, ja zawsze powiadam: poczciwego człowieka zrobisz z każdego pastucha, ale na hultaja trzeba cienką mąkę przepytlować — do tego należy także właściwy geniusz narodowy i pewna, że tak powiem, hultajska atmosfera.
Racman. W tym względzie, bracie, zachwalano mi Włochy.
Szpigelberg. Tak, tak, każdemu słuszność oddać należy: Włochy swoich ludzi światu pokazują. Ale i Niemcy jeźli tak dalej postępować będą jak rozpoczęły, jeżeli biblię wymiotą, jak najświetniejsze ku temu nadzieje: jeszcze z Niemiec coś będzie. Szczególnie muszę ci powiedzieć: że jeźli powietrze cokolwiek nie służy, geniusz wszędzie wynagradza — a zresztą, bracie, i w Paryżu nie zrobisz z owsa ryżu — Ale ciągnąc dalej... na czemże to ja stanąłem?
Racman. Na sztucznem zaciąganiu.
Szpigelberg. Tak właśnie, na sztucznem zaciąganiu. Najpierwsza rzecz, skoro do miasta przybędziesz, dowiesz się u policyantów, żandarmów i siepaczów, kto do nich najczęściej zachodzi, najniżej się kłania; i tych wyszukujesz co prędzej. Sadowisz się potem po kawiarniach, b.......h, szynkowniach, i szpiegujesz, badasz, kto najwięcej krzyczy na ciężkie czasy, na wielkie procenta, na wzrastającą czujność policyi poprawczej; kto najwięcej rząd znieważa, uskarża się na postrzeżenia fizyonomistów, i tym podobnie. Hej bracie! oto właściwa wyżyna umiejętności. Uczciwość tam chwieje się jak ząb spróchniały; trzeba tylko szczypczyki do wyrwania podsadzić. Albo króciej i lepiej: przechodząc rzucasz na otwartej ulicy worek z pieniądzmi, zakradasz się w jakiem miejscu i uważasz, kto go podejmie. Za chwilę potem pędzisz z tyłu, szukasz, krzyczysz i pytasz tak niby mimochodem: czyś pan czasem woreczka mego nie znalazł? Przyzna się? to bierz go dyabli — ale jeźli w żywe oczy się wyprze, albo przebąknie: Pan raczy darować; nie wiem, co Pan mówi; bardzo żałuję... Oho, bracie, zwycięstwo! zgaś latarnię, Dyogenesie przebiegły — twój człowiek znaleziony.
Racman. Z ciebie skończony praktyk.
Szpigelberg. Panie Boże! jakbym kiedykolwiek mógł wątpić o tem. Ale gdy tak twój człowiek uchwycił haczyk od wędki, trzeba zgrabnie się zwijać, żeby go wyciągnąć. Otóż mój synu! ja tak robiłem. Jak tyłkom ślad wytropił, przyczepem się jak kleszcz do mojego kandydata, upijam się za panie bracie — notabene musisz sam wszystko fundować, kosztuje to wprawdzie nieco, ale na to zważać nie trzeba — posuwasz dalej, prowadzisz go pomiędzy graczów i rozpustników; wplątujesz go w bójki i brzydkie awantury, póki sos i nos, mienie i sumienie i sławę nazwiska nie porwą puśliska — bo mówiąc ci nawiasem, nic nie sprawisz, aż ciało i duszę zgubisz za jednym zachodem. Wierzaj mi bracie, z mojego doświadczenia ledwiem nie pięćdziesiąt razy wysnuł: że jak tylko poczciwy człowiek z gniazdeczka prychnie, tam zaraz dyabeł panuje, i skok wtenczas tak łatwy, tak łatwy jak skok z zalotnicy na dewotkę. Słuchaj no — co to za łomot?
Racman. Piorun gdzieś uderzył, kończ swoje.
Szpigelberg. Jeszcze krótszym i lepszym sposobem: rabujesz mu dom i gospodarstwo, tak żeby koszulki na grzbiecie nie zostało — przyjdzie z własnej ochoty. Nie ucz mnie sztuczek, braciszku — ot tam raczej zapytaj tej bronzowej twarzy. Ciężka sprawa była! O, tego cudownie w łapki schwyciłem. Przesunąłem mu czterdzieści dukatów pod nosem i obiecałem wyliczyć, jeźli mi przyniesie wyciśnięte na wosku klucze pana swego. Wyobraź sobie, głupi osioł wyciska — i niech mię dyabeł porwie — przynosi klucze i żąda zapłaty. Monsieur, wołam, wiesz waćpan, że ja te klucze zaniosę prostą drogą do komisarza policyi i najmę mu kwyterę pod jasną szubienicą? Tysiąc saprementów — trzeba było widzieć hultaja jak sobie oczy przecierał i dzwonił zębami jak pudel zmoczony! „Przez Boga żywego, ale niech pan wzgląd ma — ja, ja, panie.“ Co panu? — chcesz nogi zadrzeć i do wszystkich dyabłów wyruszyć za mną? „O z całego serca, z największą chęcią.“ Ha, ha, ha, biedaku! Za kawałkiem sadła mysz do łapki wpadła. Kpijże z niego, Racmanie, ha, ha, ha!
Racman. Tak, tak — muszę przyznać. Tę naukę złotemi literami na moich tablicach wypiszę. Szatan zna swoich ludzi, kiedy ciebie na werbownika przeznaczył.
Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? mnie się zdaje, że gdy ja mu dziesięciu przystawię, powinienby mnie wolno wypuścić. Przecież każdy księgarz dziesiąty egzemplarz daje darmo kolporterowi — dlaczegożby dyabeł miał się tak po żydowsku obchodzić? Racman, ja proch czuję...
Racman. Saperment! i ja go czuję oddawna. Ostrożnie, coś się w blizkości dziać musi. Tak, tak! jak ci mówiłem, Maurycy, będziesz kapitanowi naszemu bardzo na rękę z nowo zaciężnymi — i on też tęgich chłopców przyciągnął.
Szpigelberg. Ależbo moi, moi to! — Ba!
Racman. Zapewne, muszą dobre mieć paluszki — ale powiadam ci, sława naszego kapitana uczciwych nawet ludzi skusiła.
Szpigelberg. Nie spodziewam się.
Racman. Bez żartów! i nie wstydzą się pod nim służyć. On dla rabunku jak my, nie zabija; o pieniądze nie zdaje się nawet dopytywać, odkąd ich mieć może dowoli, a część trzecią zdobyczy, która mu prawem przypada, rozdaje na sieroty, albo je przeznacza na naukę zdolnej młodzieży. Ale niechno wywącha dziedzica, co swoich chłopów jak bydło gniecie; albo dostanie w łapki hultaja ze złotym galonem, co prawem frymarczy i srebrem pluje w oczy sprawiedliwości; albo innego panka podobnego szychu: wtenczas on w swoim żywiole, wpada w wściekłość szatańską, jakby się każda żyłka jego w furyę przemieniła.
Szpigelberg. Hum, hum!
Racman. Nie dawno, powiedziano nam, że bogaty hrabia, który z Regensburga ma tędy przejeżdżać, wygrał proces milionowy za pomocą kruczków swojego adwokata. Kapitan nasz siedział przy stole i marzył — Wiele jest naszych? zapytał mię nagle powstając i gryząc zębami dolną wargę, jak ma zwyczaj, gdy w największym jest gniewie. Nie więcej jak pięciu, odpowiedziałem. To dosyć — zawołał, cisnął szynkarce pieniądze na stół, wino, które sobie podać kazał, zostawił nietknięte, i zabraliśmy się w drogę. Przez cały czas nie wyrzekł ani jednego słowa, z boku biegł samotnie; tylko od czasu do czasu zapytywał, czyśmy czego nie postrzegli, i kazał ucho przykładać do ziemi. Na koniec nadjeżdża hrabia w powozie ciężko naładowanym; adwokat siedział przy nim — na przodzie jeździec, a z boku dwóch służących pędziło. Gdybyś go widział wtenczas, jak sam z dwoma pistoletami w ręku wyprzedziwszy nas, do powozu skoczył; gdybyś ten głos usłyszał, którym on zawołał: Stój! Woźnica, co nie chciał czekać, zaraz stoczył się z kozła; hrabia strzelił z powozu na wiatr; jeźdźcy pouciekali. Twoje pieniądze, łajdaku! krzyknął kapitan grzmiącym głosem i jak byka toporem rozciągnął. To ty, oszuście, co sprawiedliwość w wszetecznicę przemieniasz? — Adwokat trząsł się, aż mu zęby dzwoniły — sztylet wtoczył się do jego brzucha jak kół tv winne jagody. „Jam swoje zrobił,“ zawołał, i dumnie odwrócił się od nas — rabunek to wasza sprawa. Po tych słowach poszedł w las.
Szpigelberg. Hum, hum! Wiesz, bracie, to com ci opowiadał, niech przy nas zostanie. Nie potrzeba mu wiedzieć. Rozumiesz?
Racman. Słusznie, słusznie, rozumiem.
Szpigelberg. Ty go znasz, miewa swoje kaprysy. Rozumiesz?
Racman. Rozumiem, rozumiem.

Szwarc wbiega zadyszany.

Racman. Kto tam? Co się stało? Czy podróżni w lesie?
Szwarc. Prędko, prędko! Gdzie reszta? Tysiąc sapramentów! Stoicie tu i paplacie. Czy nie wiecie nic, czy nic wcale nie wiecie? a Roller...
Racman. Cóż tam? Cóż tam?
Szwarc. Rollera powiesili i jeszcze czterech razem...
Racman. Rollera? Okropność! Kiedy? Skąd wiesz?
Szwarc. Już od trzech tygodni siedzi, a myśmy nic nie wiedzieli; trzy sądy nad nim odprawiano, a myśmy nie słyszeli nic. Brano go na tortury, żeby powiedział, gdzie kapitan — dzielny chłopak nic nie wyznał. Wczoraj skończono z nim proces, a dziś rano ekstrapocztą odprawiono do dyabła.
Racman. Przeklęta sprawa! Czy wie kapitan?
Szwarc. Wczoraj się dopiero dowiedział. Jak dzik się pieni. Ty wiesz, on najwięcej był do Rollera przywiązany. Sznury i drabiny do wieży przystawiliśmy; nic nie pomogło. Kapitan w habicie kapucyna sam się podkradł do niego i na jego miejscu chciał zostać; Roller odrzucił upornie. Wtedy on przysięgę wykonał, aż mróz nam przebiegł po ciele, że mu pochodnię pogrzebową zapali, jaka jeszcze żadnemu królowi nie przyświecała, a grzbiety im posmaże na sino i czarno. Boję się bardzo o miasto; już on dawno ma z niem na pieńka za bigotyzm; a ty wiesz, że gdy powie: Chcę zrobić! to tak, jakby już zrobiono.
Racman. To prawda, znam kapitana. Gdyby dyabłu samemu dał słowo, że do piekła pójdzie: nie weźmie się pewnie do modlitwy, choćby go jeden ojczenasz miał zbawić! Ale ach! biedny Roller, biedny Roller!
Szpigdberg. Memento mori! mnie to nie porusza. Nuci.

Gdy wisielca widzę tam,
Zmarszczę sobie prawe brwi,
I pomyślę: wisisz sam,
Kto tu głupi, ja, czy ty?

Racman. Słuchajcie! Strzał. Strzelanie i hałas.
Szpigelberg. Jeszcze jeden!
Racman. I trzeci! To kapitan! Za sceną śpiewają:

W Norymberdze nie powieszą
Ni jednego z nas;
Chociaż naprzód się ucieszą,
Że złowili w czas.

Szwajcer i Roller za sceną. Hola lio! Hola ho!
Racman. Roller! Roller! niech mię dyabli porwą!
Szwajcer i Roller za sceną. Racman! Szwarc! Szpigelberg! Racman!
Racman. Roller! Szwajcer! Do kroć grzmotów i piorunów! Lecą na spotkanie.

Karol na koniu. Szwajcer. Roller. Grim. Szufterle.
Rozbójnicy błotem i pyłem okryci.

Karol zeskakując z konia. Swoboda, wolność! Tu już na lądzie jesteś, Roller! Szwajcer, odprowadź mojego konia i wymyj go winem! Rzuca się na ziemię. To jednak kosztowało!
Racman do Rollera. No, na kuźnię Plutona, czyś z pod koła zmartwychwstał?
Szwarc. Czyś ty duch jego, czy ja głupi? Czy to ty istotnie?
Roller odetchnąwszy. Ja sam, żywy, cały. Gdzieżeś chciał, żebym się podział?
Szwarc. Pytaj czarownic! Wyrok twój zapadł przecie?
Roller. Oj, zapadł i więcej jeszcze: oto prosto z pod szubienicy wylazłem. Dajcie mi tylko odetchnąć. Szwajcer wam opowie. Nalejcie mi kieliszek wódki. Ty tu także, Maurycy? Jam cię myślał gdzieindziej obaczyć. Dajcież wódki! Kości mi się rozlatują. O mój kapitanie! Gdzie jest mój kapitan?
Szwarc. Zaraz, zaraz! ale mówże, gadajże, jakeś się ztamtąd wywinął! jakeśmy cię odzyskali? Głowa mi się zawraca. Z pod szubienicy, powiadasz?
Roller butelkę wódki wychylając. Hu! to smakuje, rozgrzewa! Prostą drogą z pod szubienicy, mówię wam. Osłupieliście, wytrzeszczacie oczy i ani się wam marzy — trzy kroki od sakramenckiej drabiny, z której na łono Abrahama miałem się już wznosić — tak blizko, tak blizko — ciało i skórę do ostatniego włoska już anatomom przehandlowali! Niucha tabaki moje życie nie było warte; ale kapitanowi i dech i życie i wolność dłużny jestem.
Szwajcer. Był to figiel, którego warto posłuchać. Dzień przedtem wytropiliśmy przez szpiegów, że Roller dobrze pieprzem obłożony, i że, jeźli niebo nie wda się zawczasu, to nazajutrz — niby to dziś — będzie musiał zwyczajną śmiertelnego cielska pomaszerować drogą. Na nogi! krzyknął kapitan, dla przyjaciela wszystko się waży — wybawimy go czy nie wybawimy: to się mu przynajmniej taka pogrzebowa pochodnia zapali, jaka jeszcze żadnemu królowi nie przyświecała i co im grzbiety na sino i czarno posmaże. Cała banda zwołana. Posyłamy umyślnego, który mu udzielił wiadomość na karteczce w rosole.
Roller. Rozpaczałem o skutku.
Szwajcer. Przeczekaliśmy, aż się ulice zupełnie wypróżniły. Całe miasto wyruszyło na widowisko — — jeźdźcy i piesi i powozy, wszystko zmieszane w natłoku — a wrzawa i psalm szubieniczny już w dali zagrzmiały. Teraz, rzekł kapitan, podkładajcie ogień, podkładajcie! Jak strzały puścili się chłopaki, podpalili miasto na trzydziestu trzech końcach odrazu — porozrzucali ogniste lonty w blizkości prochowni, po kościołach i stajniach. Morbleu! kwadrans nie minął — a północno wschodni wiatr, co także musiał ząbki ostrzyć na miasto, zadął w samą porę i płomień aż na najwyższe szczyty popędził. My tymczasem to w ulicę, to z ulicy, jak opętani krzyczymy: ogień! ogień! przez calusienkie miasto — wycie, wrzask, tartas — dzwony na gwałt uderzyły — w górę huknęła prochownia, jakby się ziemia na wpół rozpłatała, niebo bryznęło i o dziesięć tysięcy sążni piekło głębiej zapadło.
Roller. Ogląda się mój orszak poza sobą — aż oto miasto leży na kształt Sodomy i Gomory; na całym horyzoncie tylko ogień, siarka i dym, a czterdzieści gór w około echem odgrzmiewa łomot piekielny — strach blady plackiem do ziemi wszystkich obalił — korzystam z chwili i huź, jak wiatr się zrywam — pękają sznury na mnie, i gdy straż skamieniała patrzy po za siebie jak Lota niewiasta, a hyć! i tłumy rozdzieram i zwijam nogami. Na sześćdziesiąt kroków ściągam odzienie, skaczę do rzeki i płynę pod wodą póki mnie z oczów nie stracili. Mój kapitan już tam z koniem i sukniami czekał — a tak wymknąłem się szczęśliwie. Moor, Moor! bogdaj ci takiego samego bigosu nawarzyli, żebym ci za tę usługę podobną usługą mógł się odwdzięczyć.
Racman. Szelmowskie życzenie, za którebyś wisieć powinien — ale zabawka, że pęknąć ze śmiechu.
Roller. Była to pomoc w ciężkiej potrzebie — wy jej ocenić nie możecie. Gdybyście stryczek mieli na szyi, z żywem ciałem jak ja do grobu maszerowali i widzieli te przygotowania przeklęte, te obrządki rzeźnicze i za każdym krokiem naprzód, drżącą nogą stawianym, coraz bliżej i coraz straszliwie bliżej tę machinę przeklętą, gdzie mi kwaterę zamówiono i właśnie w całej świetności występującą w okropnym blasku wschodzącego słońca — tuż przy mnie czyhająca służba kątowników, a dalej muzyka przeraźliwa, co jeszcze skrzypie w uszach moich, i krakanie kruków zgłodniałych, co się czepiały po trzydzieści do wpół zgniłego ciała mojego poprzednika — i wszystko i wszystko do koła — i na domiar ta woń przyszłej szczęśliwości, która mi tak zakwitała — bracie, bracie! — a tu naraz wybawienie i wolność! O! to był huk, jakby się jedno koło z nieba odłamało. Słuchajcie, wisusy! powiadam wam, że gdybyście z głębi rozpalonego pieca prosto do wody z lodem wskoczyli, jeszczebyście tego przejścia tak mocno nie czuli jak ja, gdym się obaczył na drugim brzegu rzeki.
Szpigelberg śmiejąc się. Biedaku! wszak już minęło. Pijąc. Za szczęśliwe zmartwychwstanie!
Roller rzucając szklanką swoją. Nie, za wszystkie skarby mamony — tegobym nie chciał drugi raz się doczekać. Umierać, coś więcej znaczy jak koziołka wywrócić — ale na śmierć poglądać, to ciężej jak umierać.
Szpigelberg. A taż skacząca w obłoki prochownia? Uważasz, Racman, dlatego to powietrze z daleka siarką czuć było, jakby całą garderobę Lncypera pod firmamentem przewietrzali. Dzieło mistrzowskie, kapitanie! Zazdroszczę ci go.
Szwajcer. Jeźli miasto zabawkę sobie zrobiło, gdy naszego towarzysza jakby poszczutą świnię sprzątnąć mieli — do stu katów! — toż nas sumienie ma boleć, żeśmy za życie naszego towarzysza miasto z ziemią zrównali? I w dodatku jeszcze nasze chłopaki cokolwieczek zrabowali. Hej! powiedzno mi, coś tam wyciągnął.
Jeden z rozbójników. W czasie zamieszania wkradłem się do kościoła świętego Szczepana i poobrzynałem galony z ołtarza. Pan Bóg, mówiłem sobie, to bogacz nielada i potrafi z trzygroszowego postronka złote nitki powysnuwać.
Szwajcer. Dobrześ zrobił! Poco kościołowi takiego szmatałajstwa? Znoszą Stwórcy, który drwi sobie z tych kramów tandetnych, a dzieciom jego każą z głodu umierać. A ty, Szpangler, gdzieżeś gniazdo splądrował?
Drugi z rozbójników. Ja i Bigel zrabowaliśmy sklep jeden i mamy sukna dla naszych pięćdziesięciu.
Trzeci. Ja dwa złote zegarki schwytałem i tuzin srebnych łyżek w dodatku.
Szwajcer. Dobrze, dobrze — a myśmy im nawarzyli, że na czterdzieści dni będzie co gasić. Jeźli się od ognia zechcą uwolnić, to wodą zniszczą miasto. Nie wiesz, Szufterle, ile tam ludzi zginęło?
Szufterle. Ośmdziesięciu trzech, powiadają. Sama prochownia sześćdziesięciu na proch roztarła.
Karol. Roller! drogośmy ciebie opłacili.
Szufterle. Ba, ba! co to znaczy? Gdyby to ludzie byli przynajmniej, ale to dzieci w powiciu, co swoje pieluchy pozłacają; pomarszczone mateczki, co im muchy odganiały; wyschłe i we czworo pogięte kaleki, co się do drzwi dociągnąć nie mogli; chorzy, co skowyczeli za doktorem, który całą swoją powagę poniósł na paradę szubieniczną. Co nogi miało, wyciągnęło na komedyę, same fosy miasta zostały, żeby domów pilnować.
Karol. Biedne stworzenia! Słabi, powiadasz, starcy i dzieci?
Szufterle. Ale tak jest, do dyabła! Do tego niańki i blizkie połogu kobiety, co się lękały pod jasną szubienicą poronić. Młode żony, co się bały zapatrzeć na kawał powieszonego ścierwa, żeby ich dziecięciu w żywocie matki, na grzbiecie szubienica się nie wypiekła. Byli tam jeszcze obdarci poeci bez butów, którzy ostatnią parę do łatania oddali, i w podobnym rodzaju plugastwo. Nie warto i wspominać o tem. Ale, gdym niedaleko jednej takiej kuczki przechodził, słyszę pisk — zaglądam do środka i widzę przy świetle ognia, cóż? oto dziecię jeszcze żywe i zdrowe — leżało na ziemi pod stołem, a stół zaczynał się palić. Biedny nieboraczku, zawołałem, ty zmarzniesz tu — i wrzuciłem do ognia...
Karol. Czy to prawda, Szufterle? Niechże ten ogień pali twoje wnętrzności, aż póki wieczność nie posiwieje! Precz, potworze! Żeby cię w bandzie mojej więcej nie widziano! Czy szemracie? Co, jakiś namysł? Kto się tu namyśla, gdy ja nakazuję? Precz z nim natychmiast! Jeszcze tu więcej jest pomiędzy wami, co na mój gniew już dojrzeli. Znam ja cię, Szpigelberg. Ale niebawem wejdę ja w wasze szeregi i straszliwy uczynię przegląd. Rozbójnicy drżący odchodzą.
Karol sam w zdłuż i w szerz się przechadzając. Nie słuchaj ich, Mścicielu niebieski! Co ja tu mogę? Co ty sam możesz, gdy twoja zaraza, twój głód, twoje powodzie sprawiedliwego i złoczyńcę razem pochłaniają? Kto płomieniowi zakaże, żeby niszcząc gniazda gąsienic nie dotykał pola kłosem usłanego. Hańba to mordować dzieci, kobiety, chorych! Jakże mnie czyn ten poniża, zatruwa najpiękniejsze dzieła moje! Oto niedorostek wstydem zarumieniony, szyderstwem ukryty, staję przed obliczem nieba — ośmieliłem się maczugę Jowisza podjąć, ale zamiast druzgotać tytanów, małe strącałem pigmeje. Pójdź, pójdź! tyś nie taki, żebyś mógł władać mieczem mściwym wyższego trybunału — przy pierwszej próbie upadłeś. Wyrzekam się odtąd zuchwałych zamiarów; pójdę i zaczołgam się gdzieś w najgłębszą ziemi pieczarę, gdzieby dzień przed hańbą moją ustąpił. Chce uciekać.
Jeden z rozbójników spiesznie wchodząc. Obejrzyj się, kapitanie! Coś straszy. Szwadrony czeskich kawalerzystów obiegają las cały. Któreś chłopisko musiało nas przefrymarczyć.
Nowi rozbójnicy. Kapitanie, kapitanie! wytropili nas — w kilka tysięcy obsaczają naokoło środkową część lasu.
Jeszcze inni. Biada, biada, biada nam! Pojmą nas, na koło wbiją, poćwiertują. Tyle tysięcy huzarów, dragonów i strzelców! Wskazują na wzgórza i wszystkie obsadzają przesmyki.

Karol odchodzi.
Szwajcer. Grim. Roller. Szufterle. Szpigelberg. Racman.
Banda rozbójników.

Szwajcer. Wyciągnęliśmy ich z piernatów? Ciesz się, Roller! Dawno już pragnąłem z tymi lampasowymi trochę się poborykać. Gdzie jest kapitan? Czy banda się nasza zebrała? Przecież prochu mamy dosyć?
Racman. Prochu podostatkiem. Ale nas wszystkiego ośmdziesięciu, a tak zaledwie jeden na ich dwudziestu.
Szwajcer. Tem lepiej! Choćby i pięćdziesięciu na mój jeden paznogieć. Póty czekali, ażeśmy im wiegciem ogon podsmalili. Bracia, bracia! nie ciężka to sprawa. — Oni za dziesięć grajcarów życie wystawiają; my walczyć będziem za szyję i wolność. Jak powódź na nich wpaduiemy; jak błyskawice hukniemy im do łbów. Gdzież u dyabła Jest kapitan?
Szpigelberg. Opuszcza nas w niebezpieczeństwie. Czyby nie można się wymknąć?
Szwajcer. Wymknąć?
Szpigelberg. Ach! dlaczegom w Jerozolimie nie został!
Szwajcer. Wolałbym, żebyś się w kloace był zdławił, ty licha duszo. Przy nagich mniszkach umiesz pysk rozdziawiać, ale gdy dwie pięście obaczysz, piecuchu!... Teraz się pokaż, albo cię w świnią skórę zaszyć każemy i zaszczujemy psami.
Racman. Kapitan, kapitan!
Karol zwolna wchodząc, do siebie. Dopuściłem, żeby ich całkiem obsaczyli; muszą bić się z rozpaczą. Głośno. Dzieci! Teraz pora wystąpić. Jesteśmy zgubieni, albo musimy walczyć jak postrzelone dziki.
Szwajcer. Już ja im moim długim nożem brzuchy przeplatam, tak że na łokieć flaki im powyłażą. Prowadź nas, kapitanie! W paszczę śmierci za tobą pójdziemy!
Karol. Ponabijać strzelby! Przecie prochu nie brakuje?
Szwajcer. Choćby ziemię do księżyca wysadzić.
Racman. Każdy ma po pięć par pistoletów nabitych, i każdy trzy gwintówki.
Karol. Dobrze, dobrze! A teraz niech jedna część na drzewa wylezie, albo w gąszczy ukryta z tyłu praży ich ogniem...
Szwajcer. Tam ty pójdziesz, mosanie Szpigelberg!
Karol. My pozostali wpadniemy jak furye na środek.
Szwajcer. Tam ja być muszę.
Karol. Każdy niech przy tem świstać nie zapomni, po lesie przebiegać: żeby nasza liczba straszną się wydała — wszystkie psy wypuścić, szczuć na szeregi: żeby się rozwarli, rozprószyli i wpadali łatwiej na strzały wasze. My trzej, Roller, Szwajcer i ja, walczyć będziemy w ich tłumie.
Szwajcer. Wybornie, wybornie! Zasypiemy ich wszystkiemy chmurami i burzami, tak że nie zgadną, skąd biją pioruny — już ja niejedną wisznię z między ust zestrzelił — niechno przyjdą tylko! — Szufterle trąca Szwajcera, ten bierze kapitana na stronę i cicho z nim rozmawia.
Karol. Milcz!
Szwajcer. Proszę cię!...
Karol. Precz! Niech dziękuje swojej podłości; ona go wybawiła. Nie chcę, żeby on umierał wtenczas, kiedy ja i mój Szwajcer i mój Roller umierać będą. Niech suknie swoje zdejmie, ja każę powiedzieć, że był podróżny okradziony przezemnie. Bądź spokojny, przysięgam ci, że go jeszcze szubienica nie minie. Ksiądz wchodzi.
Ksiądz do siebie. Czy to jest gniazdo tych smoków? Głośno. Za pozwoleniem, moi panowie, ja jestem sługa kościoła, a tam stoi tysiąc siedmset ludzi, co każdego włoska na mojej skroni pilnują.
Szwajcer. Brawo, brawo! dobrze zapowiedział, żeby sobie żołądek ciepło utrzymać.
Karol. Cicho, kamracie! Mów krótko, księże plebanie, co tu masz do roboty?
Ksiądz. Mnie tu przysyła prześwietny trybunał, który na życie i śmierć pisze wyroki. — Wy złodzieje, wy podpalacze, wy łajdaki — jadowity jaszczurczy gadzie, co w ciemnościach kroczysz, a z ukradka kłujesz... Wyrodki rodzaju ludzkiego, piekielna hałastro, ścierwo na jadło krukom i owadom, gromado przeznaczona na szubienicę i koło...
Szwajcer. Psie! przestań lżyć, albo cię... Przymierza mu do twarzy.
Karol. Pfe bo Szwajcer! psujesz mu koncept — on się swojego kazania tak expedite wyuczył. Dalej mój panie: „na szubienicę i koło“ —
Ksiądz. A ty prześwietny herszcie! Książę rzezimieszków, królu oszustów, wielki mogule wszystkich łajdaków pod słońcem! Podobniusienki do owego przewódcy, co w tysiącu legionach niewinnych aniołów buntowny ogień rozdmuchał i za sobą do głębokiej przepaści potępienia zaciągnął. Jęk opuszczonych matek goni za twoim krokiem, krew pijesz jak wodę, na twojem morderczem żelazie ludzie bańki mydlanej nie ważą.
Karol. Wielka prawda! wielka prawda — cóż dalej?
Ksiądz. Co? wielka prawda, wielka prawda! I toż jest odpowiedź?
Karol. Jakto, mój panie? Czyś się do tego nie przygotował? No dalej, dalej! Co chciałeś dalej mówić?
Ksiądz. Bezecny człowieku! Pójdź mi z przed oczu! Czy krew zabitego dygnitarza, hrabiego nie przylepła smołą do twoich przeklętych palców? Czyś nie włamał się złodziejskiemi rękami w przybytek pański i hultajską pięścią czyś nie znieważył poświęconych naczyń sakramentu? Jakto? Czyś nie rzucił ognia na bogobojne miasto nasze, a prochownię czyś nie zwalił na głowy chrześcijan poczciwych? Z załamanemi rękami. Przemierzła, przemierzła zbrodnia! ona aż do nieba wzniesie dym zaraźliwy, uzbroi sąd straszny, żeby gwałtownie zagrzmiał na ziemi. Zbrodnia dojrzała na karę; za wczesna tylko, żeby obudzić trąbę dnia ostatecznego!
Karol. Dotąd po mistrzowsku wywodziłeś! Ale do rzeczy! Co mi prześwietny Magistrat przez ciebie objawia?
Ksiądz. To, czego nigdy godzien nie byłeś! Oglądnij się, krwawy podpalaczu! — gdzie oko twoje zasięgnie, wszędzie cię nasi jeźdźcy obsaczyli. — Tu niema sposobu ucieczki. Jeźli się wisznie na tych dębach, a brzoskwinie na tych jodłach zrodzą, wtenczas chyba te dęby i te jodły z tyłu za sobą zostawisz.
Karol. Czy słyszysz, Szwajcer? Ale mów dalej!
Ksiądz. Posłuchaj więc, jak dobroczynnie, jak łagodnie z tobą, złoczyńco, chce się sąd obchodzić: jeżeli tej chwili w prochu się czołgać, o łaskę i pobłażanie błagać będziesz — słuchaj tylko — surowość miłosierdziem, sprawiedliwość czułą matką ci będzie. Ona przywiera oczy na połowę zbrodni twoich i skazuje cię — pomyśl tylko — na jedyną karę koła.
Szwajcer. Czy słyszysz, kapitanie? Pozwól mi temu owczarskiemu psu gardło zasznurować, żeby mu soczek czerwony wszystkiemi wytrysnął porami!
Roller. Kapitanie! Do trzystu z piekła piorunów! kapitanie! — Jak on dolną wargę zębami zagryza! — Czy mi pozwolisz, żebym tego hultaja do góry nogami pod firmamentem zawiesił!
Szwajcer. Mnie, mnie! na kolana, na kolana upadnę — mnie pozwól na mąkę go zetrzeć! Ksiądz krzyczy.
Karol. Odstąpcie od niego: niech się ani jeden dotknąć nie waży! Do księdza wyciągając szpadę swoją. Patrz, panie kapelanie, tu stoi siedmdziesięciu dziewięciu, których ja jestem dowódcą — a żaden nie umie na znak i rozkaz uciekać, albo pod muzyką działową przebierać nogami; tam zaś stoi tysiąc siedmiuset osiwiałych pod karabinem. — Ale słuchaj, tak mówi Moor, rozbójników i podpalaczów herszt! Prawda jest istotna, żem dygnitarza zamordował, kościół Dominikanów obdarł i spalił, palne łuczywa rzucił na wasze miasto obłudne i prochownię obalił na głowy poczciwych chrześcijan — ale to nie wszystko! Pokazuje prawą rękę swoją. Widzisz te cztery kosztowne pierścienie, które na palcach moich noszę? Idź i powtórz tym panom od trybunału życia i śmierci słowo w słowo wszystko, co odemnie usłyszysz. — Ten rubin ściągnąłem z palca ministrowi, któregom na polowaniu u nóg jego księcia trupem położył. Z pyłu motłochu wyniósł się on pochlebstwem na pierwszego ulubieńca — upadek jego poprzednika był mu szczeblem do zaszczytów, przez łzy sierót do najwyższej wzniósł się potęgi. Ten dyament ściągnąłem radcy, który przedawał godności i urzędy więcej dającemu a żalących się obywateli od drzwi swoich odpychał. Ten agat noszę na pamiątkę popa z twojego rodzaju, którego własną ręką zadusiłem, gdy na publicznej kazalnicy łzy rzewne ronił, że święta inkwizycya ma się ku upadkowi. Mógłbym ci jeszcze więcej historyjek o moich pierścieniach opowiedzieć, gdyby mi nie żal już było tych kilku słów darmo wyrzuconych...
Ksiądz. O Faraonie, Faraonie!
Karol. Czy słyszycie? Zauważaliście ten wykrzyknik? Czy nie ma on postawy, jakby chciał ogień niebieski na zgraję Koraha przywołać! — Osądza ramion wzruszeniem — swojem chrześcijańskiem ach! potępia. Możeż człowiek tyle być ślepym? On, co tysiącem oczów Argusa bliźniego winy wyśledza, w ślepocie swoich widzieć nie może? Z pośrodka chmur tajemniczych grzmią słowami dobroci i cierpliwości, a składają z ludzi ofiary Bogu miłosierdzia, jakby o ognistych ramionach Molochowi; nauczają o miłości bliźniego, a przekleństwami wypędzają za drzwi ośmdziesięcioletniego starca bez oczów; wyrzekają na chciwość, a wyludnili Peru za sztaby złota i pogan jak bydło do wozów zaprzęgali. Łamią sobie głowy, jak to być mogło, że natura spłodziła Iskaryota — a nie ostatni pomiędzy nimi, w Trójcy jedynego Boga za dziesięćby zdradził srebrników. O wy faryzeusze, wy fałszerze prawdy, wy Bóstwa małpy! Przed ołtarzem i krzyżem padacie na kolana, dyscyplinami rozdzieracie ciało na grzbiecie i dręczycie postami. Toż wam się zdaje, że kuglarstwem podobnem nasypiecie piasku do oczów Temu, którego wy głupcy wszechwiedzącym zowiecie. Jest to najwyższy szczyt naigrawania się z panów ziemskich, gdy im w pochlebstwie mówią, że oni pochlebców nie lubią. Głosicie o uczciwości i przykładnem życiu, a Bóg, który wasze serca przenika, rozzłościłby się na stwórcę waszego, gdyby on nie był ten sam, co nad Nilem krokodyla stworzył. Wziąść mi go z przed oczów!
Ksiądz. Że też taki zbrodniarz tyle ma dumy!
Karol. I nie tyle jeszcze — teraz dopiero z dumą przemawiać będę. Idź, i powiedz prześwietnemu sądowi, co na życie i śmierć kości rzuca, że... ja nie jestem złodziejem, co ze snem i nocą knuje sprawy i chwały szuka po drabinach u okna. — Moje czynności bez wątpienia znajdę kiedyś w niebieskiej księdze przewinień; ale tu na ziemi, ze sługusami, nie myślę słów na próżno tracić. Powiedz, że moim urzędem jest wymierzanie kary — zemsta mojem rzemiosłem. Odwraca się od niego.
Ksiądz. Nie chcesz łaski i zmiłowania — z tobą moje dzieło skończone. Zwraca się do bandy, Słuchajcie więc wy, co wam trybunał przez moje usta ogłasza: jeżeli natychmiast tego osądzonego złoczyńcę zwiążecie i wydacie sprawiedliwości — słuchajcie: wszystkie zbrodnie wasze odpuszczone w zapomnienie pójdą. Kościół święty przyjmie was, owieczki zbłąkane, z odrodzoną miłością na matczyne swe łono, i każdemu droga do urzędów zaszczytnych otworem stanie. Z uśmiechem tryumfu. No, no! jakże to się podoba waszej królewskiej mości? prędzej więc, wiążcie go i idźcie na wolność!
Karol. Czy słyszycie? — słyszycie go? czegóż stanęliście osłupieli? Czego się namyślacie? Daje wam wolność w chwili, gdy istotnie więźniami ich jesteście; daruje wam życie — i to nie próżna przechwałka — bo wasze głowy osądzone; obiecuje wam zaszczyty i urzędy — a jakiż los was czeka, na wypadek zwycięstwa nawet, jeżeli nie hańba, przekleństwo i pościg? Przebaczanie niesie wam od nieba — a otoście już potępieni. Nie macie wioska na głowie, któryby nie należał do piekła. Rozważcie, chwiejecie się jeszcze? Czyż tak to trudno pomiędzy niebem a piekłem wybierać? Pomóżże mi, kapłanie!
Ksiądz do siebie. Czy ten łotr oszalał? Głośno. Sądzicie może, że to są sidła zastawione, żeby was żywcem pochwycić? Czytajcie sami — to jest przebaczenie ogólne podpisane. Daje papier Szwajcerowi. Czy wątpicie jeszcze?
Karol. Patrzcie, patrzcie tylko! Czego wara więcej żądać potrzeba? podpisane ręką własną. Łaska to bez granic. Lękacie się może, że wam słowo złamią, boście słyszeli, że zdrajcom nie dotrzymują obietnic? Nie bójcie się! Własny ich interes przymusza do dotrzymania słowa, choćby je posłali szatanowi; bo któżby na przyszłość dawał im wiarę? Jakimżeby sposobem drugi raz tego samego mogli użyć środka? przysięgnę wam, że ich propozycya jest szczera. Oni wiedzą: żem ja podburzył, ja was do wściekłości doprowadził — wyście u nich niewinni; wasze zbrodnie są tylko błędami młodości, nierozważną czynnością. Mnie oni chcą dostać, ja sam jeden kary ich godny. Czyż nie tak, kapłanie?
Ksiądz. Jak się nazywa ten dyabeł, co z jego ciała przemawia? — Zapewne, zapewne, tak jest! Ten łotr zawraca mi głowę.
Karol. Jakto, dotąd żadnej odpowiedzi? Czy się spodziewacie z bronią w ręku wydostać? Popatrzcież w około, popatrzcież w około! Tego się spodziewać nie można, toby była dziecinna zarozumiałość! Łudzicie się może myślą, że jak bohaterowie zginiecie, boście widzieli radość moją na odgłos trąby wojennej? Nie wierzcie złudzeniu; Moorem z was żaden nie będzie! Wyście bezbożni złodzieje, narzędzia wielkich moich przedsięwzięć, stryczki w ręku katowskim! Złodziej nie może zginąć jak bohater. Dla złodziei życie jest dobrem jedynem, potem okropność przychodzi. Złodzieje mają prawo drżeć na widok śmierci. Słyszycie, jak brzmią ich rogi, widzicie, jak ich grożące miecze błyskają! Jakto? jeszczeście nie postanowili? Czyście szaleni! To nie do darowania! Ja za życie do wdzięczności wam nie poczuwam się, ja wstydzę się waszej ofiary!
Ksiądz w najwyższem zadziwieniu. Ja tu zmysły stracę, uciekam co prędzej! Czy kto słyszał co podobnego?
Karol. Czyż może obawa, żebym się nie przebił, i swem samobójstwem nie zniszczył warunku, który się tylko do żywego ściąga? Nie, dzieci, bojaźń to płonna. Ciskam oto swój sztylet i pistolety i tę flaszeczkę z trucizną, coby mi drogą być mogła — tak jestem nędzny, żem nawet panowanie nad życiem własnem utracił. Co! jeszcze wahanie? myślicie może, że bronić się będę, gdy mię pętać przyjdziecie? Patrzcie, do gałęzi tego dębu wiążę prawe ramię swoje — jestem bezbronny, dziecię mię może obalić. Któż z was pierwszy swego kapitana w nieszczęściu opuści?
Roller w dzikiem poruszeniu. Choćby i piekło same dziewięć nas razy okrążyło! Dobywa pałasza. Kto nie pies, kapitana pójdzie wybawić!
Szwajcer rozdziera pardon i ciska jego kawałki na twarz księdza. W lufkach naszych pardon. Precz, łajdaku! Powiedz senatowi, który cię przysłał, żeś w bandzie Moora ani jednego zdrajcy nie spotkał. Wybawcie, wybawcie kapitana!
Wszyscy. Wybawcie, wybawcie kapitana!
Karol zrywając się radośnie. Teraz wolni jesteśmy! Towarzysze, w tej pięści czuję całą armię. Śmierć albo wolność! Przynajmniej żadnego żywcem nie pojmą! Trąby brzmią do ataku, wrzask i zamięszanie, rozbójnicy z nagiemi szpadami idą do boju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Michał Budzyński.