Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część szósta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

Spieszył do Świdrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka, nie wiedział. Ale w tym człowieku ukrywała się jakaś przewaga nad nim. Raz przekonawszy się o tem, nie mógł się już uspokoić, a przytem nadeszła już stosowna chwila.
W drodze, jedno pytanie dręczyło go nadewszystko: czy Świdrygajłow był u Porfirjusza?
O ile mógł sądzić i na co byłby przysiągł, nie, nie był. Pomyślał jeszcze i jeszcze raz przebiegłszy w myśli całą wizytę Porfirjusza, dodał: nie, nie był, oczywiście nie był!
Lecz jeżeli jeszcze nie był, to pójdzie, czy nie pójdzie do Porfirjusza?
Jak dotąd zdawało mu się, że nie pójdzie. Dlaczego? Nie mógłby tego wytłumaczyć, gdyby jednak i mógł był wytłumaczyć, to teraz nie łamałby sobie nad tem głowy. Wszystko to zmęczyło go i zarazem jakoś nie chciał się nad tem zastanawiać. Rzecz dziwna, niktby może w to nie uwierzył, że swoim obecnym, najbliższym losem zajmował się jakoś słabo i z roztargnieniem. Męczyło go coś innego, daleko ważniejszego, coś nadzwyczajnego, także dotyczącego jego i tylko jego, ale coś innego, coś ważnego. Przytem czuł nieskończone moralne znużenie, lubo umysł jego tego poranku pracował lepiej, niż w ciągu wszystkich tych dni ostatnich.
Bo czyż warto było, po tem wszystkiem co zaszło, starać się zwalczać wszystkie te nowe mizerne przeszkody! Czy warto było naprzykład starać się intrygować, ażeby Świdrygajłow nie chodził do Porfirjusza; badać, wybadywać, tracić czas dla jakiegoś tam Świdrygajłowa!
O, jakże mu się to wszystko sprzykrzyło!
A jednak, pomimo to spieszył do Świdrygajłowa; czy tylko nie spodziewał się odeń czegoś nowego, wskazówek wyjścia? Wszak i brzytwy chwyta się tonący! Czy nie los nie przeczucie sprowadza ich ze sobą? Może było to tylko znużenie, rozpacz; może potrzebnym był ktoś inny, nie Świdrygajłow, a ten się tylko nawinął. Zosia? Lecz pocóżby poszedł teraz do Zosi? Znowu prosić ją o łzy? Przytem Zosia przerażała go. Zosia uosabiała dlań wyrok nieubłagalny, decyzję bez zmiany. Tu albo dla niej droga, albo dla niego. Szczególnie w tej chwili nie był w stanie jej widzieć. Nie, czy nie lepiej byłoby wybadać Świdrygajłowa: co to takiego? I nie mógł sobie nie przyznać, że w istocie Świdrygajłow jakgdyby mu już oddawna był na coś potrzebny.
Co jednakże może być pomiędzy nimi wspólnego? Nawet i złe postępki musiały się u nich różnić. Przytem ten człowiek był bardzo nieprzyjemny, jawnie nadzwyczaj rozpustny, oczywiście chytry i podstępny, może nawet zły bardzo. Tyle o nim złego mówią. Prawda, że zajął się dziećmi Marmeladowej, ale kto wie dlaczego i co to ma znaczyć? Ten człowiek ciągle ma jakieś projekty i zamiary.
Przez te wszystkie dni trapiła jeszcze Raskolnikowa pewna myśl i niepokoiła go bardzo, lubo starał się jej pozbyć, tak była dlań uciążliwą! Myślał niekiedy: Świdrygajłow ciągle się kręcił koło niego, a i teraz się kręci; Świdrygajłow posiadł jego tajemnicę; Świdrygajłow miał zamiary co do Duni. A jeżeli ma je i teraz? Napewno prawie możnaby twierdzić, że tak jest. A jeśli teraz, posiadłszy jego tajemnicę i w ten sposób otrzymawszy przewagę nad nim, zechce użyć tego jako broni przeciwko Duni?
Myśl ta niekiedy, nawet przez sen, męczyła go, ale dopiero teraz po raz pierwszy, gdy szedł do Świdrygajłowa, stanęła mu w oczach tak wyraźnie. Sama ta myśl doprowadziła go do ponurej wściekłości. Najprzód, wtedy się już wszystko zmieni, nawet w jego własnem położeniu: należy niezwłocznie wyznać całą tajemnicę Duni. Należy nawet może zadenuncjować samego siebie, ażeby odciągnąć Dunię od jakiego nierozważnego kroku. List? Dziś zrana Dunia otrzymała jakiś list. Od kogo w Petersburgu mogłaby ona odbierać listy? Czyżby od Łużyna? Prawda, że tam pilnuje Razumichin; ale Razumichin o niczem nie wie. Może wypadałoby wtajemniczyć i Razumichina? Raskolnikow pomyślał o tem ze wstrętem.
Bądź co bądź, należy się coprędzej zobaczyć ze Świdrygajłowem, zadecydował ostatecznie. Dzięki Bogu, tu nietyle potrzebne są szczegóły, ile istota rzeczy; lecz jeżeli, jeżeli tylko jest on zdolny, jeżeli Świdrygajłow intryguje coś przeciwko Duni, to...
Raskolnikow zmęczył się tak dalece w ciągu tego czasu, przez cały ten miesiąc, że nie umiał już rozwiązywać podobnych pytań inaczej, jak zdaniem: „to go zabiję“, pomyślał w zimnej rozpaczy. Ciężkie uczucie przybiło mu serce: stanął na środku ulicy i zaczął się rozglądać: jaką drogą idzie i dokąd zaszedł? Znajdował się na ...skim prospekcie, o jakie trzydzieści do czterdziestu kroków od placu Siennego, który już minął. Całe pierwsze piętro domu na lewo zajęte było przez restaurację. Wszystkie okna były otwarte na rozcież; restauracja sądząc po sylwetkach ruszających się w oknach, była natłoczona. Z okien dolatywały odgłosy pieśni, brzęk klarnetu, skrzypiec i huk tureckiego bębna. Słychać było piski kobiet. Chciał się cofnąć, nie pojmując, dlaczego skręcił na ten prospekt, gdy nagle, w jednem z narożnych okien traktjerni, spostrzegł siedzącego przy samem oknie, za stołem z herbatą, z fajką w ustach, Świdrygajłowa. Uderzyło go strasznie, aż do przestrachu. Świdrygajłow przyglądał mu się i śledził go w milczeniu i, co odrazu spostrzegł Raskolnikow, usiłował jakgdyby wstać i odejść niepostrzeżenie od okna. Raskolnikow zaraz udał, że go nie widzi i że w zamyśleniu patrzy w inną stronę, ale nie przestawał go śledzić z pod oka. Serce biło mu silnie. Tak jest, Świdrygajłow widocznie nie chce być widzianym. Odjął fajkę od ust i już się chciał schować; ale wstawszy i odsunąwszy krzesło, widocznie spostrzegł nagle, że Raskolnikow widzi go i śledzi. Między nimi zaszło coś podobnego do sceny ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, w czasie snu. Filuterny uśmiech ukazał się na twarzy Świdrygajłowa i rozszerzał się coraz bardziej. I ten i tamten wiedzieli, że obaj widzą i śledzą się nawzajem. Nareszcie Świdrygajłow roześmiał się na cały głos.
— No, no! Wchodź pan, kiedy pan chcesz; jestem tutaj! — zawołał z okna.
Raskolnikow skręcił na schody do restauracji.
Zastał go w maleńkiej, tylnej stancyjce, o jednem oknie, przytykającej do wielkiej sali, gdzie na dwudziestu małych stolikach, przy akompanjamencie zawziętych wrzasków chóru śpiewaków, pili herbatę kupcy, urzędnicy i mnóstwo różnych ludzi. Skądciś dolatywał stuk bil na bilardzie. Na stoliku przed Świdrygajłowem stała zaczęta butelka szampańskiego i kieliszek do połowy napełniony winem. W stancji znajdował się jeszcze mały grajek, z małą ręczną katarynką, i tęga o czerwonych policzkach dziewczyna, w podkasanej pasiastej spódnicy i w kapeluszu tyrolskim z wstążkami, śpiewaczka, lat osiemnastu, która, nie zważając na śpiewy chóralne w sąsiednim pokoju, śpiewała przy akompanjamencie chłopca, dość piskliwym kontraltem, jakąś pieśń lokajską...
— No, dosyć będzie! — przerwał jej Świdrygajłow przy wejściu Raskolnikowa.
Dziewczyna natychmiast urwała i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu. Śpiewała swoją rymowaną bajdę także z jakimś odcieniem powagi i szacunku na twarzy.
— Hej, Filipie, kieliszek — zawołał Świdrygajłow.
— Nie będę pił wina: — ozwał się Raskolnikow.
— Jak pan chcesz, ja nie dla pana. Pij, Kasiu! Dziś cię już nie będę potrzebował, odejdź.
Nalał jej cały kieliszek wina i położył rubla. Kasia wypiła kieliszek wina odrazu jak piją kobiety, to jest nie odrywając ust, wzięła papierek, pocałowała Śwdirygajłowa w rękę, którą ten podał jej z całą powagą i wyszła z pokoju, a za nią powlókł się i mały grajek. Oboje zostali przyprowadzeni z ulicy. Świdrygajłow jeszcze tygodnia nie mieszkał w Petersburgu, a już wszystko było u niego jakoś na stopie patrjarchalnej. Lokaj z restauracji, Filip, był już także jego „znajomym“ i nadskakiwał mu zapobiegliwie. Drzwi do sali zamykały się; Świdrygajłow w tej stancyjce był jak u siebie i spędzał w niej nieomal całe dnie. Restauracja była brudna, licha i nawet mniej niż drugorzędna.
— Szedłem do pana — zaczął Raskolnikow — ale dlaczego nagle zawróciłem na prospekt ..ski z placu Siennego! Ja tu nigdy nie skręcam i nie bywam. Z Siennego idę na prawo. Bo i droga do pana nie tędy. Ledwiem jednak skręcił, otóż i pan! To szczególne.
— Dlaczego pan lepiej odrazu nie powiesz, że to cud!
— Bo może to tylko wypadek.
— Dziwni są jednak ci ludzie! — zaśmiał się Świdrygajłow — choćby byli przekonani nawet, żaden się nie przyzna, że wierzy w cuda! Wszak mi pan mówisz, że „może“ to wypadek. Ani sobie pan wyobrażasz, jacy są tchórze, gdy idzie o własne zdanie! Nie mówię o panu. Pan masz własne zdanie i nie stchórzyłeś pan, gdy szło o nie. Tem właśnie obudziłeś pan moją ciekawość.
— Niczem więcej?
— Toć i tego dosyć.
Świdrygajłow był widocznie trochę podniecony, ale tylko troszeczkę; wina wypił, ledwie pół kieliszka.
— Zdaje mi się, żeś pan przyszedł do mnie wcześniej, aniżeli się pan dowiedział, że jestem zdolny mieć to, co pan nazywasz własnem zdaniem — zauważył Raskolnikow.
— No, wtedy to było co innego. Każdy ma swoje widzimisię. A co się tyczy cudu, to powiem panu, że zdaje się, przespałeś pan te dwa, trzy dni ostatnie. Sam panu naznaczyłem schadzkę i w tej restauracji i niema w tem żadnego cudu, żeś pan tu prosto przyszedł; sam objaśniłem całą drogę, opowiedziałem gdzie jest i w jakich godzinach można mnie tu zastać. Pamiętasz pan?
— Zapomniałem — dodał ze zdziwieniem Raskolnikow.
— Wierzę. Dwa razy mówiłem panu. Adres odbił się w pańskiej pamięci mechanicznie. I skręciłeś pan tu mechanicznie, a jednak ściśle według adresu, sam o tem nie wiedząc. Kiedym mówił wtedy do pana, to nawet widziałem, że mnie pan nie zrozumiałeś. Zanadto się pan zdradzasz, panie Rodjonie. A przytem, jestem przekonany, że w Petersburgu znajduje się wielu ludzi, którzy, chodząc, rozmawiają sami ze sobą. To miasto półwarjatów. Gdyby był zwyczaj badań publicznych, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby dokonać nad Petersburgiem cennych doświadczeń, każdy w zakresie swojej specjalności. Rzadko, ażeby się gdzie spotkało tyle ponurych, wyraźnych i dziwnych wpływów na duszę człowieka, jak w Petersburgu. Ileż wart jest np. wpływ klimatu! A jednak jest to administracyjne centrum całej Rosji i jego cechy powinny się odbijać na wszystkiem. No ale co tam o tem: wie pan, że już niejednokrotnie przyglądałem się panu z boku. Wychodzisz pan z domu — głowa do góry. Po dwudziestu krokach zaczynasz ją pan opuszczać, ręce zakładasz pan w tył. Patrzysz pan i oczywiście ani zaczynasz pan ruszać ustami i rozmawiać sam ze sobą, przyczem niekiedy uwalniasz pan rękę i deklamujesz pan, nakoniec stajesz pan w pośród drogi na długo. To bardzo niedobrze. Może pana kto śledzi oprócz mnie, a to wcale nie na rękę. Dla mnie w gruncie rzeczy jest to obojętne i ja pana nie wyleczę, ale pojmujesz mnie pan oczywiście.
— A czy pan wie, że mnie śledzą? — zapytał Raskolnikow, patrząc nań badawczo.
— Nie, o niczem nie wiem — jakby ze zdziwieniem odparł Świdrygajłow.
— No, to zostawmy mnie w spokoju — marszcząc brwi wyszeptał Raskolnikow.
— Dobrze, dajmy panu spokój.
— Powiedz pan lepiej, jeżeli tutaj przychodzisz pić i sameś mi naznaczył tu dwa razy schadzkę, to dlaczego, kiedym patrzył w okna z ulicy, chowałeś się pan i chciałeś wyjść. Ja to doskonale widziałem.
— He, he, a dlaczegóż wtedy, kiedym do pana przyszedł, leżałeś pan na sofie i udawałeś, że śpisz, zauważyłem to doskonale.
— Mogłem mieć... powody... sam pan wiesz jakie.
— I ja mogłem mieć swoje powody, chociaż się pan o nich nie dowiesz.
Raskolnikow opuścił prawy łokieć na stół, podparł palcami prawej ręki podbródek i bacznie jął się przyglądać Świdrygajłowi. Patrzył przez chwilę na jego twarz, która już przedtem go uderzała. Była to jakaś dziwna twarz, podobna raczej do maski: biała, rumiana, z różowemi wargami, z jasno blond brodą i z dość jeszcze gęstemi blond włosami. Oczy były jakoś za niebieskie a ich wejrzenie jakoś za ciężkie i nieruchome. Było coś strasznie nieprzyjemnego w tej pięknej i nie starzejącej się, wnosząc z lat, twarzy. Ubranie Świdrygajłowa było wykwintne, lekkie, szczególnie zaś wytworną miał bieliznę. Na palcu widniał ogromny pierścień z drogim kamieniem.
— Ach czyż i z panem mam mieć tyle ambarasu — rzekł nagle Raskolnikow, z konwulsyjną niecierpliwością domagając się szczerej rozmowy — chociaż może pan jesteś nawet najniebezpieczniejszym człowiekiem, gdybyś pan zechciał szkodzić, ale ja nie chcę się już krygować przed panem. Przekonam pana zaraz, że nie tyle dbam o siebie, ile się panu zdaje. Dowiedz-że się pan, że przyszedłem powiedzieć panu wprost, iż jeżeli pan trwasz w swoich dawnych zamiarach co do mojej siostry i że jeśli w tym celu chciałbyś co skorzystać z tego, w co się pan w tych dniach wtajemniczyłeś, to ja pana zabiję przedtem, nim mnie pan wsadzisz do więzienia. A wierzaj pan memu słowu; sam pan wiesz, że umiem słowa dotrzymać. Powtóre, jeżeli masz pan mi co do powiedzenia, bo mi się ciągle zdawało ostatniemi czasy, że mi chcesz coś powiedzieć, to gadaj pan prędzej, bo czas drogi i może już wkrótce będzie zapóźno.
— Gdzież się to pan tak śpieszysz? — zapytał Świdrygajłow, przypatrując mu się ciekawie.
— Każdy ma przed sobą drogę — ponuro i niecierpliwie odparł Raskolnikow.
— Sameś się pan przecie domagał otwartości, a przy pierwszem pytaniu odmawiasz odpowiedzi — zauważył Świdrygajłow z uśmiechem. — Panu się ciągle zdaje, że ja mam jakieś zamiary i dlatego patrzysz pan na mnie podejrzliwie. Ha, w pańskiem położeniu nie jest to rzeczą dziwną. Lecz, pomimo całej chęci zbliżenia się z panem, nie będę jednak usiłował przekonywać go, że się pan mylisz. Dalibóg, gra świec nie warta, a i mówić z panem o czemś nadzwyczajnem nie miałem wcale zamiaru.
— Na cóż więc tak byłem panu wtedy potrzebny? Wszak się pan tak kręciłeś koło mnie?
— Poprostu jako osobistość nader ciekawa dla obserwacyj. Podobałeś mi się pan przez fantastyczność swojego położenia, jedynie przez to! Przytem, jesteś pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła i nareszcie od tej samej osoby w swoim czasie strasznie wiele i często słyszałem o panu, z czego doszedłem do przekonania, że pan masz na nią wpływ znaczny; czyż to jeszcze mało? He, he he! Zresztą, przyznaję, pańskie zapytanie jest dla mnie zanadto obszerne i trudno mi jest na nie odpowiedzieć panu. No choćby naprzykład teraz, przyszedłeś pan do mnie nie tylko za interesem, ale jeszcze po coś nowego? Wszak tak? Wszak tak? — nastawał Świdrygajłow z figlarnym uśmiechem — wyobraź że pan sobie, że ja sam, jeszcze jadąc tutaj w wagonie, liczyłem na pana, że mi pan także powiesz coś nowego i że uda mi się coś niecoś pożyczyć od pana! Tacy z nas bogacze!
— Co niby pożyczyć?
— Jakby tu panu powiedzieć? Czy ja wiem. Co? Widzisz pan w jakiej dziurze przebywam cały czas i to przypada do gustu, to jest nietyle do gustu, ile że trzeba przecież gdzieś siedzieć. No choćby ta biedna Kasia, widziałeś ją pan?... No, niechbym chociaż był obżartuchem, gastronomem, ale oto co mogę jeść! (Wskazał palcem na kąt, gdzie na maleńkim stoliczku, na cynowym półmisku stały resztki okropnego befsztyku z kartoflami). A propos jadłeś pan obiad? Ja bo zakąsiłem i więcej nie żądam. Wina, naprzykład, wcale nie pijam. Oprócz szampana, żadnego, a i szampana jeden kieliszek na cały wieczór, i to mnie głowa boli. Teraz kazałem sobie podać dla nabrania werwy, bo się gdzieś wybieram i widzisz mnie pan w usposobieniu niezwykłem. Dlategom się też i schował jak żak bo sądziłem, że mi pan przeszkodzisz; ale zdaje się — teraz wpół do piątej. Czy pan dasz wiarę, żeby też człowiek chociaż czemś był: no, obywatelem, ojcem, ułanem, fotografem, dziennikarzem... a tu nic, żadnej specjalności! Niekiedy aż nadto. Doprawdy myślałem, że mi pan powiesz coś nowego.
— Któż pan jesteś i pocoś pan tu przyjechał?
— Kim jestem? Pan wiesz: jestem szlachcicem, służyłem przez dwa lata w kawalerji, potem tak sobie szwędałem się po Petersburgu, potem ożeniłem się z Martą i mieszkałem na wsi. Oto jest moja biografja!
— Zdaje się, że pan jesteś graczem.
— Nie, jakim tam graczem! — Szulerem, nie graczem.
— Więc pan byłeś szulerem?
— I cóż, bili pana?
— Tak czasem. Bo niby co?
— A no więc mogłeś pan wyzywać na pojedynek... to ożywia.
— Nie przeczę panu, zresztą nie mam kwalifikacyj na filozofa. Przyznam, że przybyłem tu przedewszystkiem dla kobiet.
— Tak zaraz po pogrzebie żony.
— A tak — uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością Świdrygajłow. — I cóż stąd. Pan zdajesz się brać mi to za złe, że ja tak mówię o kobietach?
— To jest, czy biorę za złe rozpustę?
— Rozpustę! A, to pan do tego zmierza! Zresztą odpowiem panu kolejno o kobiecie wogóle; wiesz pan, jestem usposobiony do pogawędki. Powiedz mi pan, dlaczego się mam wstrzymywać? Poco mam rzucać kobiety, skoro ciągnie mnie coś do nich? Przynajmniej mam zajęcie.
— Więc pan tylko rozpustę masz na celu?
— No i cóż! rozpustę. Dobra sobie ta rozpusta. Lubię zresztą kwestję jasno postawioną. W tej rozpuście przynajmniej jest coś, opartego nawet na naturze, coś nie podległego fantazji, coś przebywającego trwale żarzącym się węgielkiem we krwi, coś wiecznie podniecającego, coś, czego nawet z biegiem lat trudno się pozbyć. No powiedz pan, czy to nie zajęcie w swoim rodzaju?
— Niema się czem szczycić. To choroba, i niebezpieczna.
— A, do tego pan zmierza! Nie przeczę, że to choroba jak wszystko, co przebiera miarkę, a tu bezwarunkowo wypadnie przebrać miarkę — ale to, najprzód, u jednego tak u drugiego inaczej, a powtóre, oczywiście, we wszystkiem zachować trza miarę, wyrachowanie, choćby i podłe cóż zrobić? Niech tego nie będzie, to chyba wypadłoby sobie w łeb palnąć. Zgadzam się, że człowiek przyzwoity powinien się nudzić, ale jednak...
— A pan mógłbyś sobie w łeb palnąć?
— Także! — ze wstrętem odparł Świdrygajłow — racz pan o tem nie mówić — dodał skwapliwie i nawet bez cienia fanaberji, którą zdradzały wszystkie jego poprzednie słowa. Nawet twarz jakby mu się zmieniła. — Przyznaję się do słabości nie do darowania, ale cóż zrobić: lękam się śmierci i nie lubię, kiedy mówię o niej. Wiesz pan, jestem po części mistykiem.
— A! Widma w postaci pani Marty! Cóż, dotąd jeszcze przychodzą?
— Niech je tam, nie wspominaj ich pan; w Petersburgu nie było ich jeszcze; pal je zresztą djabli! — zawołał z pewnem rozdrażnieniem. — Nie mówmy lepiej o tem... a zresztą... Hm! Ech, mało czasu, nie mogę długo służyć panu, a szkoda! Miałbym wiele do pogadania!
— A cóż panu tak pilno?... kobieta?...
— Tak, kobieta, niespodziewany wypadek... to jest nie...
— No, a brzydota tego całego otoczenia już nie działa na pana? Już straciłeś pan siłę powstrzymania się?
— A pan masz pretensję i do siły? He! he! he! Zadziwiłeś mnie pan nie na żarty, kochany panie, chociaż zawczasu wiedziałem, że to tak będzie. Pan zaś opowiadasz mi o rozpuście i o estetyce! Pan — Szyller, pan — idealista! Wszystko to, naturalnie tak być powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej, ale jednak, zawsze jakoś to dziwnie wygląda w rzeczywistości... Ach, szkoda, że mało czasu, bo pan sam jesteś arcyciekawą postacią! A propos, lubisz pan Szyllera? Ja go bardzo lubię.
— Jaki też jednak z pana fanfaron! — z jawnym wstrętem wymówił Raskolnikow.
— Co to, to dalibóg nie! — śmiejąc się, odparł Świdrygajłow — a zresztą, nie sprzeczam się, niech sobie będzie fanfaron; ale dlaczegóżby sobie i nie pofanfaronować, skoro to nie obraża nikogo. Siedem lat przemieszkałem na wsi u mojej żony, i dlatego, trafiwszy teraz na człowieka tak rozumnego jak pan, rozumnego i ciekawego w najwyższym stopniu, poprostu rad jestem, że pogawędzę, a przytem wypiłem te pół kieliszka wina i już mi trochę uderzyło do głowy. A co większa istnieje pewien fakt, który mnie bardzo zajął, ale o którym... zamilczę. Dokąd to pan? — zapytał nagle z przestrachem Świdrygajłow.
Raskolnikow zaczął wstawać. Zrobiło mu się i ciężko i duszno i tak nieporęcznie, że tu przyszedł. Co do Świdrygajłowa, upewnił się, że jest to najprędszy i najlekkomyślniejszy z łotrów na świecie.
— E-ech! Posiedź pan, zostań pan — prosił Świdrygajłow — każ że pan, sobie podać herbaty. No posiedź pan no, już nie będę gadał głupstw, to jest o sobie. Coś panu powiem. No chcesz pan opowiem panu, jak mnie kobieta mówiąc pańskim stylem „ratowała?“ To będzie nawet odpowiedzią na pańskie pierwsze pytanie, tą osobą bowiem jest pańska siostra! Czy można opowiadać? A i czas zabijemy.
— Opowiadaj pan, spodziewam się jednak, że...
— O, bądź pan, spokojny! Przytem panna Eudoksja nawet w tak złym i pustym człowieku, jak ja, może wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.