[79]STANISŁAW PIEŃKOWSKI.
ZE SNU.
I.
Gdybym duszę otworzył i z niej jako bogi
Indyjskie wzniósł gmach wielki pełen kryształowych,
Grających dźwięcznie kolumn i sklepień perłowych,
I fontann, tryskających z mozaik podłogi —
Stałby gmach wieki, ale — przed światem zamknięty...
Gdyż tyś tam była chwilę! Te lustra, marmury
Chłonęły cię w przeźroczach... Tych kolumnad chóry
Echem twoich ust śpiewne... Więc ten gmach jest święty.
Nikt tam przed tobą nie był i nikt już nie będzie...
W księżycową noc, w blasków zielonych powodzi,
Jedne tylko w szmaragdach wód białe łabędzie,
Myśląc, że to ich pani ukochana chodzi,
Ciszę świętą niekiedy przerwą hasłem krótkiem,
Zmącą wody — i w mroki odpłyną ze smutkiem.
[80]II.
Nie wierz!... To była chwila smutku, zapomnienia,
To był duszy anielskiej tęskny śpiew łabędzi,
To była łza wytchnienia na światów krawędzi,
To był sen!... I nadeszła chwila przebudzenia...
Westchnąłem tą miłością, jak bóg Atlantydą
Z pod mórz... I nie ugiąłem się pod nią. Zaiste —
Nawzajem oczy nasze mierzą się ogniste
W ciemniach nocy... Dwa groźne duchy razem idą...
Na wyspie wspomnień więzień z cyprysami płacze,
Lec z mnie już roztęsknione niosą mórz odmęty,
Już w ostrym wichrze czaję dreszcz tworzenia święty — —
Jam wolny! — Tłumy najad i syren tułacze
Dmą w róg zwycięztw... W radosny ryk zagrzmiały burze:
Ich pan wraca, ich władca, ich bóg w chmur purpurze!