Życie tygodnik Rok I (1897) wybór/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Tytuł | Życie tygodnik Rok I (wybór) | |
Wydawca | Ludwik Szczepański | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nr. okazowy. | Kraków, dnia 24. września 1897 Lwów. | Rok I. |
SPIS RZECZY:
BALLADA O GWIAZDACH. P. Anieli Hoene.
Niedościgniony, marzony Edenie! Nie módlcie się!
Nie módlcie się wy za mną, tu modłów nie potrzeba, ANTONI LANGE.
Swemu pokoleniu.
Wiem, myśmy pokoleniem nie zdolnem do czynu „FONTANNA“
(do szkicu St. Wyspiańskiego.)
Z mrocznych źródlisk w wilgotne porosłych wietrznice, Na śmierć Kornela Ujejskiego.
(Pieśń żałobna).
Jezus Marya!... dzwon za dzwonem znowu huczy, grzmi, Nigdy jeszcze wóz żałobny nie zolbrzymiał tak, STEFAN MALLARMÉ.
HERODYADA.
Tak, dla siebie jedynie kwitnę ja samotna! Ty, która mrzesz i gorzesz jasnością swej mocy,
A więc pani chce umrzeć?
Nie, babuniu droga —
A teraz?
Żegnaj. EVOË VITA! Co to jest życie? Otchłań rozkoszy. Czem jest Mi życie? Szumem lwich skrzydeł, Wówczas na gwiazdach bladych w oddali, (ze Szri-Szankara-Aczaryi[1]). W twoje ręce się cały oddaję, o druhu Jak potępieniec, przywalony górą, |
ROMANS WIKTY.
Po równym jak stół, zdawało się gliną wytopionym gościńcu, mknął cicho powóz, ciągniony precz dwa rosłe konie. Mijał zielenią umajone wierzby i stare chaty. Białe główki dzieci, w białych rozpiętych koszulinach wyglądały z za płotów, rozszerzając ciekawie szaro-niebieskie oczy. Zdziwienie i ciekawość dzieci obejmowały dwie strojne kobiety i siedzący na przodzie młodzieniec.
Wśród krzaków bzu i koraliny zrobił się świetlany otwór, a w nim, jak gdyby kwiat tych drzew, ukazała się główka. Na złote jej włosy padało słońce, usta rozchylone jak w kielichu róży, twarzyczka zapłoniona rozkoszą, oczy szeroko rozwarte — niebo z nich patrzało, niebo niebieskie, głębokie...
Powóz cicho posuwał się drogą, mknąc na krzaki bzu i koraliny. Dziewczę zaparło oddech, oczy zamrużyło. Zobaczyła go, był piękny, jak królewicz z bajki, a może jeszcze piękniejszy od niego. Powóz pognał daleko, dziewczę westchnęło, piersi jej wznosiły się i wolno spadały.
W tym spadku była głębia smutku i rozrzewnienia. Stała zamyślona, zasłuchana, łowiąc uchem konające szmery lecącego powozu. Raptownie budząca się myśl, jak dotknięcie iskry elektrycznej, wstrząsnęła ją — wpadła do izby, otworzyła skrzynkę, wyjęła lusterko, spojrzała i westchnęła.
— Mam ci ja i ślepia bławaty i usta korale i zęby śniegu i nosek cienki i szyję bielutką — i bielsze... nie powiedziała, bo ją schwyciło za serce i oniemiło. — i cóż mi, że mam, kiej królewicz mój ani to widzi, ani na to patrzy, ani tego chce!... Cóż jemu, Boże, biedna dziewczyna, co ino umie uganiać po błoniu, sierpem rżnąć i w kościele się modlić. Ani ja do niego zagadać, ani ja do niego uśmiechnąć się i spojrzeć. A jeżeli patrzę, to ukradkiem i z daleka. I cóż mi sierocie z tej dalekości przyjdzie ?...
Ręce zaplotła i zarzuciła za siebie, oczy wpatrzyła w niebieskie niebo, rzeźbione w srebrne, przezroczyste chmurki, i stała tak w białej koszulinie, czerwonej spódnicy, bosa... Koszulina rozpięła się na szyi, po promieniach słońca drgało życiem i utajoną rozkoszą białe ciało o różowej za skórą krwi, wydobywanej ciepłem słońca. Zamyślona patrzała w niebo, srebrne chmurki rozpływały się wolno w niebieskiem przeźroczu.
— I moja dusza tak się rozpłynie w kochaniu, jak te chmurki na niebie. I nie zostanie ze mnie nic, ciało w ziemi, a kochanie w niebie. Skąd przyszło, tam i poleci...
Zabrzęczało na szybie, dziewczyna drgnęła.
— Wiktuś, już czas na sumę — dał się słyszeć głos chłopaka z za okna.
— Nie właź do chałupy — zawołała dziopa — sama jestem...
— Co mam włazić, siędę na przyzbie i zaczekam.
— Czego?...
— Pójdziemy razem do kościoła.
— Sama trafię!...
— Wiem o tem, ale ja nie trafię, zaprowadzisz mnie, ino się spiesz, już dzwonią.
— Leć sam, nie pójdę z tobą.
Chłopak nic nie odpowiedział, siadł na ławie przy oknie, wydobył z kieszeni kapciuch, nałożył fajeczkę, zapalił, i ciągnąc powoli dymek, patrzał, jak słońce wypija srebrne chmurki na niebie...
Świąteczna cisza panowała w wiosce, cisza skwarnego południa. Listki koraliny stały nieruchome, żar panował — zdawało się, że było jedno słońce na niebie i jedna ziemia na świecie, obejmujące się w gorącym pocałunku.
Jędrzej wyciągnął nogi, głowę ukrył w cieniu, padającym z okapu chałupy. Granatowy kontusik rozpiął, białe rękawy koszuli pociągnął i czekał. Cierpliwość była jego siłą, nią wojował i z nią szedł przez życie. Cierpliwość była jego cnotą, chociaż czarne mu ślepia świeciły, a z poza koszuli rysowały się żelazne muszkuły rąk. Mówiono, że Jędrek jest najsilniejszy w całej wsi, lecz moc kryje w sobie, woli ustąpić, jak ją pokazywać i dlatego ludzie się go nie boją i niewiele o nim trzymają, zwyczajnie jak ludzie, których uczy moresu pięść podniesiona w górę. Jędrek nie podnosi pięści, łagodny, spokojny i dobry, lubi zgodę i ciszę, w której się w tej chwili rozkoszował.
Spojrzał w okno i odsunął się — Wikta kładła chusteczkę na głowę.
Drzwi zaskrzypiały, strojna jak malowanie, jak bławat z makiem w pszenicy, stanęła na ścieżce i rada z siebie, z swej piękności, czując, jak wielkie robi na chłopaku wrażenie, zaśmiała się...
— Czemu nie idziesz sam? — odezwała się, ściągając brwi.
Jędrek się zerwał, poprawił żupanika i odpowiedział:
— Aleś się stroiła, no i wystroiła.
— Ale nie do ciebie.
— Wiem, ale i ja mam ślepia, wolno mi patrzeć i lubować się.
— Lubuj się koraliną, a nie mną.
— Lubuję się całem światem, a że i ty Wiktuś na nim żyjesz, lubuję się i tobą, gdy stajesz jako kwiat strojna! Zabaczyłaś se książki od nabożeństwa, a ludzie powiedzieliby, żeś czytać zapomniała...
— Bez ciebie — zawołała Wikta i wpadła do izby.
Poszli — Wikta naprzód, Jędrek za nią. Biała chustka w szkarłatne, wielkie róże okrywała ramiona dziewczyny. Z poza rzuconej na głowie chusteczki świeciły oczy błękitne i usta rozkoszą wezbrane. Prostym noskiem łapała gorące powietrze i wyprostowana jak topola, szła żywo, raźnie, że aż się dusza Jędrka do niej rwała. Patrzał za nią i powtarzał w duchu:
— Moja! nie dziś, to jutro, ale zawdy moja! Nie oddam jej nikomu, choćby to był sam dyabeł z piekła, abo pa — nicz...
Zawrzało w nim. »Panicz!« — dłoń zacisnął, serce mu tak zaczęło bić, że zaciśniętą rękę położył na sercu.
— Panicz! Boże ulituj się nade mną i nad nim!...
Wikta się odwróciła.
— Jeszcze nie dzwonią na podniesienie, a ty już pięścią tłuczesz piersi — zawołała.
— Ze strachu, bo mnie złe myśli opętały, prosiłem Pana Boga, żeby odleciały.
— Jakie?...
— Ty wiesz jakie!...
Wikta zamilkła, przyspieszając kroku. I jej serce zaczęło bić gwałtownie, strach tamował oddech. Zna ona te myśli, tylko nie wiedziała o ich wielkiej złości, a teraz bała się okrutnie.
Na krzyżowych drogach spotkały ją rówieśnice, otoczyły, śmiały się do niej. I ona się śmiała — chociaż jej serce dygotało ze strachu.
— Jędruś cię nie opuszcza, zawdy z tobą — mówiły z żalem i odcieniem zazdrości.
— A łazi ci za mną jak ten pies, że go nie odgonisz...
— Ej Wiktuś, nie obrażaj Pana Boga; chłopak samowity, mocny jak żelazo, gruntowy, wlubił się w ciebie.
— A ja go nie chcę! — zawołała tak głośno, żeby Jędrek usłyszał — i cóż mi zrobi?!
— A cóżbym ci robił — odpowiedział Jędrek. — Tobie nic.
— To komu? — spytała żywo przystając.
— A komużby? nikomu, moja przepióreczko; niema winnych, ino winne twoje serce i moje głupie, bo nie powinno mnie pchać, żebym lazł za tobą.
Odwrócił się i odszedł.
Dziewczęta w śmiech.
— Widzisz Wiktuś, straciłaś chłopaka.
— Wróci, nim się suma skończy — zawołała wesoła Franka.
— Nie, nie wróci — odparła mądra Maryna. — Znam ja go, jak raz odejdzie, żadna go siła nic przyciągnie.
Wikta z zaciśniętemi ustami patrzała za odchodzącym, zła za despekt, jaki jej wyrządził. Rada była dogonić go i sprać, lecz się wstydziła rówieśnic, wyśmiałyby ją.
— Niech leci i niech mnie nie nudzi; przylepił się do mnie jak oset, że go odciągnąć nie mogę.
Odwróciła się i poszła, lecz chmurna i milcząca, na wesołość i żarty towarzyszek nie odpowiadała.
— Czy wróci?... — pytała się siebie. — Żeby mi ino przeszkadzał, żeby mi dokuczał i naśladował mnie; a niech se idzie na cztery wiatry i da mi święty spokój.
Mimo to była zła, niespokojna, zadumana.
— Poszedł i ani się nie odwrócił. Gdyby tak na mnie padło, obejrzałabym się przecie...
— Wikciu, markotno ci? — zaśmiała się Maryś.
— Mnie markotno? o kogo? Zła jestem, żem się spóźniła do kościoła.
— No, no, znamy się na tem — rzekła Kasia.
— To się znajcie, kiej się wam podoba. Wy wiecie jedno, ja drugie.
— My wiemy tylo, że Jędruś nie wróci, zacięta z niego sztuka!... Wiktuś, przekonasz się.
Dziewczynę drażniły przepowiednie towarzyszek; przyspieszyła kroku, aby się od nich uwolnić i przybiedz do kościoła. Tam ją czeka rozkosz. Na jej wspomnienie serce dziewczyny rozkosznie się ściskało. Wbiegła szybko po kamiennych schodach i stanęła u wejścia na cmentarz...
Drewniany kościółek otaczały stare lipy szumiące, wśród nich białe nagrobki odcinały się od zielonej murawy. Kobiety i dzieci otaczały ciemny drewniany kościółek, strojąc go we wzorzyste kwiaty swych szkarłatnych chustek. Z poza ścian kościoła, przedostawały się tony organów, poważnie jęczące. Uroczystość panowała przy cichym akompaniamencie szumu w górze lip.
— Przepadło — szepnęła Wikta — nie dostaniemy się do środka.
— Musimy! ludzie nas puszczą gwoli feretronów.
Maryna, jako najstarsza, wysunęła się pierwsza, za nią szły drugie sznurkiem. Kobiety, zobaczywszy dziewczęta od feretronów, usuwały się im, robiąc drogę.
W kościele tłok był wielki, nabożeństwo wspaniałe, ludu moc. Dwóch księży przed wielkim ołtarzem w złocistych ornatach, jarzące świece, chłopcy w białych komżach, dym kadzideł, płynący w górę, a po obu stronach wielkiego ołtarza w ławkach, pomalowanych na czerwono, siedziało państwo. Wikta podniosła wzrok i zobaczyła promienie oczu panicza, lecące ku niej. Zadrżała z radości i strachu, uklękła, pochyliła głowę, aby się skryć wśród tłumów... Prostowała się powoli, rzucając wzrok na czerwoną ławkę. Panicz szeptał do panienki i oboje razem spojrzeli na nią. Ciepła krew z serca popłynęła jej do głowy i okrasiła twarz. Czuła rumieńce, wargi drżały utajoną prośbą, serce się rozpierało, rosło i biło gwałtownie.
Zadzwoniono na podniesienie; nowe kłęby kadzideł zasłoniły panicza; Wikta pochyliła się za drugimi — odetchnęła głęboko, zaczęła się modlić, sama nie wiedziała o co: o śmierć szczęśliwą, choć zdrowie z niej tryskało; o miłosierdzie, choć szczęście ją rozpierało. Nie wiedziała, o co, ale się modliła gorąco, i to jej robiło ulgę, rozrzewniało ją, przywracało spokój, porządkując myśli.
Dano znak do procesyi. Chorągwie stanęły na środku, dziewczęta skinęły na Wiktę, ujęły drążki feretronu z Najświętszą Panienką i stanęły przed baldachimem... Dzwonki dały znak, ksiądz uniósł w górę Przenajświętszy Sakrament, ludzie padli na kolana, popłynęła pieśń:
Przed tak wielkim Sakramentem
Upadamy na twarze...
i z nią chorągwie, feretrony i lud wysypali się na cmentarz. Pod baldachimem, kapiącym od czerwieni i złota, szedł proboszcz z monstrancyą. Wikta z towarzyszkami, niosącemi Najświętszą Panienkę, tuż przed księdzem. Przy zakrystyi panicz zbliżył się do celebranta, podtrzymując mu rękę, niosącą monstrancyę; panie otoczyły baldachim. Pochód posuwał się wolno wśród salw moździerzy i bicia dzwonów. Śpiew ludu płynął w górę, łączył się z szumem lip w dziwną harmonie. Zdawało się, że ludzie i drzewa jednocześnie wznoszą hymn Panu. Na środku cmentarza feretrony i chorągwie zwróciły się ku baldachimowi, lud klęknął, ksiądz błogosławił na cztery strony świata.
Wikcie się zdawało, że klęczy przed paniczem, czuła wzrok jego na swej twarzy, zahypnotyzowana...
— Wikta! — szepnęły towarzyszki.
Powstała, i nie śmiejąc spojrzeć, poszła za drugiemi.
Słońce świeciło, bęben bił, dzwony kołysały powietrze, lipy w górze szumiały, lud śpiewał, fala jego z kapiącym od złota baldachimem w środku, płynęła, różnobarwne chorągwie powiewały cicho i majestatycznie...
Powoli cała masa wtłoczyła się do kościoła, Sakrament ustawiono na ołtarzu, lud zaśpiewał:
Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami...
i nabożeństwo skończone.
Zaroiło się na placu poza cmentarzem i rozweseliło. Wikta w gronie rówieśniczek stanęła na schodach u wyjścia...
Jednocześnie zajechał powóz i stanął. Najstarsza z pań przywołała Wiktę giestem i uśmiechem, panicz siedział na przodzie.
Na dziewczynę buchnęły ognie, drżała, nogi się pod nią uginały, kroku zrobić nic mogła.
— Pani cię woła — szepnęły do Wikty dziewczęta.
Maryna ujęła ją za rękę i podprowadziła.
— Jak ci na imię? — spytała pani.
— Wikta — odpowiedziała cichutko.
Panicz wlepiał w nią swe czarne ślepia i uśmiechał się tak jakoś ciepło, że uśmiech jego wrażał się w głębię jej serca — bladła.
— Wikciu, a wiesz ty, że jesteś śliczna — zawołała panienka.
Wikta spuściła oczy milcząc.
— Szkoda, że nie jestem malarzem — szepnął panicz.
— Wymalowałbyś ją wśród kłosów pszenicy i czerwonych maków, stojącą z sierpem w ręku, w koszulinie i niebieskim gorsecie. Żar słońca pali, mocne cienie, natura omdlewa.
Wikta spojrzała na panicza i znowu zapłoniona, oczy przysłoniła powiekami. Ślepia swe urażał w nią i tak się jakoś czulił, że aż jej serce drżało.
— Ależ to prawdziwy typ wiejskiej piękności. Szkoda, że ja nie umiem tyle, aby się porwać na takie dzieło...
— Wikciu, jeszcze raz spojrzyj — szeptał panicz.
Lecz Wikta, drżąc z rozkosznego strachu, nie spojrzała.
— Muszę napisać do Władzia, aby przyjechał z płótnem i farbami — to jego rodzaj! On jeden da radę temu zjawisku, on jeden — szczebiotała panienka.
— Moja Wikciu, może nas odwiedzisz we dworze — dodała zwracając się do dziewczęcia. — Przyjdź, bardzo cię proszę.
— Kiej niewiem wkiedy — odparła Wikta cichutko.
— Kiedy chcesz, choćby dziś przed wieczorem.
— Dziś wieczorem — pochwycił panicz.
— Do widzenia — powiedziała starsza pani i skinęła na woźnicę.
Konie ruszyły i niecierpliwie pomknęły jak wiatr, Wiktę otoczyły dziewczęta. Stała zapatrzona, oszołomiona.
— Zaprosiły cię panie do dworu? Pójdziesz?... I cóż tam będziesz robić?...
— A gadajże Wikta — zawołała Maryna.
— Dajcie mi pokój — odpowiedziało dziewczę i zamyślone, rozkosznie smutne wysunęło się naprzód.
— Wikta we dworze napije się kawy z cukrem, naje białych ciast i popsuje sobie smak, że potem nie spojrzy na czarny chleb, a od maślanki głowę odwróci — mówiły do siebie gospodynie.
Wikta szła żywo otoczona rówieśnicami.
Z za węgła dzwonnicy przez sztachety cmentarza patrzał za nią Jędrek ciekawie i smutno. Widział jak stała przed powozem i rozmawiała z państwem...
— Pewno musiała w kościele tak okrutnie zawracać ślepiami na panicza, że aż ją zaczepił... — Ściągnął pięść i wstydząc się, schował ją w kieszeń żupanika.
— A niechtam — rzekł z rezygnacyą — niech robi, co chce, noga moja nie przestąpi progu jej chałupy, a ślepia moje nie popatrzą na nią — nigdy!
Wyraz »nigdy« rozluźnił w nim gniew i zawziętość, zaciśnięta pięść zwolniała, dłoń się wyprostowała, pochylił się, głowę opuścił, nogi wolno ciągnąc za sobą — posmutniał.
— Nigdy — powtórzył — nigdy! I cóż mi po niej, kiej nie moja, kiej ją nic do mnie nie ciągnie, obca, ja nie dla niej, ona nie dla mnie....
I za cóż to mam ją śledzić, naśladować i nadwyrężać, za co?... Kiej ona nie chce i odwraca się odemnie. Niech leci do panicza, jak ćma do świecy, nie będę jej odganiał, bo i po co? I co mi z tego? Nie moja, nic w niej, coby ku mnie ją ciągnęło. Nic, nic — powtarzał smutno — a przecie jaby jej utoczył serdecznej krwi, gdyby ino zechciała!...
— Gdyby ino zechciała! Ale ona chce ino panicza. Panicza jej się zachciewa i pośmiewiska ludzkiego.
— Zagotowało się w nim, wyprostował się, nozdrza rozszerzył, przez nie wciągał wolno powietrze i oglądał się drżąc z gniewu.
— Nie ma ratunku — szeptał — bo gdyby był tobym go znalazł. Zdrowaś Maryja — szeptał dzwoniąc zębami z wzrastającą wściekłością — dziej się wola... udusić go.. Twoja Panie! I cóż mi przyjdzie? dziopa się za nim rozlamentuje... łaskiś pełna... a mnie zpomstuje na wieki... Pan z Tobą... zakują... Błogosławionaś Ty... i wezmą... między niewiastami... dziopa oszaleje z boleści za tamtym...
Przystanął, zdjął kapelusz, pot rękawem koszuli obcierał i oddychał wolno, a długo. Siła w nim wrzała, krew się burzyła, a nie widział dla nich żadnego upustu, żadnego ujścia — i to go męczyło. Przed nikim poskarżyć się nie mógł, wstyd go palił, a zazdrość i żal w głębi serca żarły.
— Ani się nie utopię, ani się nie zabiję... A choćby — dokończył cicho — to na to wszystko mam czas.
Ostatnia myśl uspokoiła go, poszedł wolno do domu sam jeden, nikogo na gościńcu nie było. Słońce, długi, żółty gościniec, ginący w zieleni i jasne, wielkie, puste błonia przecięte rzeczką o srebrem świecącej się wodzie.
— Sam na Bożym świecie sierota i ona, jedyna moja, — a nie moja i moją nie będzie. A bez co, Najświętsza Panienko, bez co — i la czego jej nic ratujesz?...
Rozczulił się, łzy otarł rękawem i zawstydzony niemi, pognał prosto do chałupy.
Słońce się zniżyło, od zachodu jęknął wiatr i wary rozganiał, białe chmurki wyskakiwały z błękitnego przeźrocza i skupiały, jak gdyby się witały z dalekiej podróży.
Wikta w świątecznym gorsecie i białej, cienkiej koszuli o haftowanej kryzie u szyi, w chusteczce na głowie, wysunęła się z izby, obejrzała się do koła, zagłębiając wzrok w niebieskie sklepienie zawieszone nad ziemią. Miała wzrok sokoli — oczy wypatrywała — nikogo. Białe chaty, zieleń pod nogami, żółty gościniec, drzewa, w górze słońce, białe chmurki na niebie — i ona jedna.
— Sama, jednuśka na Bożym świecie — szeptała. — Nikogo wele mnie. Jędrek się odczepił... I dobrze się stało... Dobrze się stało — powtórzyła głośno, aby zdusić gniew i żal rodzący się w jej sercu. — Dobrze i nie żałuję tego! Gdzie on teraz może być?... Może z chłopakami w karczmie? A może u Maryny siedzi?
Zakłuło ją pod żebrem, że aż się zatoczyła, lecz wstydząc się samej siebie na złość się rozśmiała.
— A niech siedzi, a mnie da święty spokój!... Terazem ci swobodna jak ten ptak, mogę lecieć gdzie mi się podoba i polecę, choćby na kraj świata...
— Nie na kraj a do dworu, do mego królewicza, napaść ślepia jego widokiem, nacieszyć głosem, wesołością, dobrocią i wszystkiem, co w nim jest.
Poszła żywo w stronę dworu.
— Królewicz mój i tyle mego szczęścia, co się na niego napatrzę i nasłucham jego głosu. Panienka powiedziała, że jestem w sam raz udatna do malowania, jak tylko ten malarz, pono Głodzio się zwie, z Krakowa przyjedzie. Wtedy będę siadywać we dworze i ślepia paść i uszy paść i serce paść i kto mi zabroni?... Jędrek? — a jemu do mnie zasie. Ma mądrą Marynę, niech słucha jej mądrości i wpatruje się w nią od wschodu do zachodu słońca.
Murowany dwór o czerwonym dachu, z obszerną werandą, stał w głębi parku. Na straży jego, z jednej strony ciemne, zasłuchane w wieczność świerki, z drugiej białe, wesołe o długich warkoczach brzozy, pozwalające wietrzykowi bawić się niemi i szumieć. Przed dworem okrągłe gazony pełne róż, a wśród nich portulaki wiły się po ziemi wabiąc jasnemi barwami...
Dziewczyna stanęła w gromadzie bzów, patrzyła na ich smętną wesołość i słuchała muzyki wiatru grającego na ich warkoczach. Dwór stał jak zaklęty, drzwi pozamykane, dokoła żywej duszy jakaś mroźna pustka wiała, a długie cienie czarnych świerków, kładły się na żółte jego ściany i czerwoność dachu.
— Rety, jak tu smutno, szeptała, jak tu strasznie, widzi się, że pałac zaczarowany. Jakże tam pójść, gdzie zapukać, do kogo. A jeźli sam panicz otworzy i wciągnie mnie do swej izby?... Zadygotała ze strachu, płomienie buchnęły jej na twarz, a krew do głowy, że aż się jej w mózgu zakotłowało.
Jak tu ludzie wyżyć mogą? Jak wyżyje mój królewicz?!... A może on zaczarowany, to mu dobrze, ale mnie?... Wstrząsnęło ją, wodziła wzrokiem po parku, gubiąc się w jego ogromie.
— Tu jak w lesie, tylo że w lesie milej, choć tutaj i róże kwitną i wszelakie kwiatuszki tułają się po ziemi. Tu smutno, że się duszy płakać chce, a zdaje się, jakby tu śmierć wygnała wszelaką wesołość...
Cofała się w głąb brzóz wystraszona.
Otworzyły się drzwi pałacu, na werandę wyszedł panicz, zbliżył się do balustrady, przyłożył dłoń do czoła i patrzał.
Wikta cofała się, ustępując za białe brzozy.
— Za nic nie pójdę tam, za nic — szeptała — ze wstydu, wolę się zapaść pod ziemię.
Panicz stał w jednem miejscu i patrzał z przyłożoną dłonią do czoła. Dziewczę przytulone do brzozy czekało. Panicz zbiegł ze schodów werandy. Wikta wystraszona pocichu wymknęła się z zagajnika brzóz i całym pędem uciekała. Strach i wstyd gnały ją. Dopadła do olszyny na rozłogach, stanęła zdyszana i odwróciła się.
Dwór zakryły drzewa, panicza nie było widać. Zdawało się dziewczynie, że wśród świerków zamajaczał granatowy kontusik i białe rękawy, lecz się jej tak zdawało, bo raz tylko mignęło i znikło.
— Głowę mam nabitą Jędrkiem i ślepia mnie oszukują, szeptała. Cóż teraz pocznę?... Do dworu za nic nie wrócę, na nieszpory zapóźno. Dlaczegóżeś uciekała? Trza było iść — nie zjadłby cię! A jakby cię chciał całować?... Nie dałabym się. Albo to nie ma tyle mocy we mnie, żeby się nie dać?!... Musi ci też całować ogniście i mięciuśko i słodko jak miód, że od tego całowania duszę zatracić można i paść. Na samą myśl strach łapie mnie za gardło, że oddechu złapać nie mogę... A czegóżeś głupia uciekała?... Ze wstydu i już la tegom uciekała. A pocoś tam lazła?... I terazbym poszła, gdyby nie panicz, a panienka wyszła. Wychyliłabym się z za drzew, ujrzałaby mnie i przywołała do siebie. Przy panience mogłabym i ja ślepia swoje w niego wrażać i nieby mi nie zrobił. Ale jak rękę do oczu przyłożył i patrzał niby sep na gołębia — nie było rady, uciekłam.
Szła powoli do chałupy — słońce pochyliło się, kładąc róż na białe chmurki, zachodni wietrzyk szeleściał w olszynie, żółty gościeniec, zielone błonia i białe ściany chat o szarych dachach, przyparte do starych grusz i lip wesołych, patrzały na nią. Śmiechy na błoniu zgromadzonych dzieci, rwały ciszę i smutek rozlany w naturze. Wikta chciała biec do dzieci i zberezić z niemi, bawić się, żeby sobie panicza odsunąć z przed oczu i Jędrka, co jej zaglądał do myśli i pamięci. Chciała lecieć, a nie śmiała, przecie ona już nie dziopa, a śliczności do malowania dziewczyna. Rada była śmiać się i dokazywać, lecz ją jakiś smutek brał, że nie mogła... Zamyślona pochyliła głowę, ręce założyła za siebie, ciężko jej było na sercu, smutno w duszy, pusto dokoła. Stanęła przed drzwiami izby — zaparte! Matusi nie miała, ojciec pojechał na termin do Krakowa, dziewka pognała bydło, ona jedna sierota na bożym świecie.
Niedawniuśko przychodził Jędrek, grał na harmonii, przytupywał, śmiał sic, zęby szczerzył i świadczył — okrutnie świadczył. Przybiegały rówieśnice, dokazywały, ciągnęły chłopaka, a on tylko w nią wlepiał ślepia. A ona?... Na nią rzucono uroki, zobaczyła panicza i utonęła w nim. Utonęło jej serce i oczy, i myśli i pamięć i wszystko. Panicz stoi wciąż przed nią i uśmiecha się jak »kusy« zmieniony w królewicza! Oczy wypatruje za paniczem, myśli lecą za nim, serce drży do niego!... Jędrek odszedł i mówią, że nie wróci — nigdy. I ona nie pójdzie po niego — nigdy — nie zobaczy go — nigdy!... »Nigdy« — szumiało jej w uszach, świdrowało w sercu, stało przed oczyma jak strach. Zaczęła się bać tego »nigdy« okrutnie. Otworzyła drzwi, wpadła do izby, zalała się łzami, kryjąc głowę w poduszki. Czuła się bardzo nieszczęśliwą, opuszczoną przez wszystkich, przez cały świat.
— Zginąć mi, rzucić się do wody, spalić się na popiół, niech nic po mnie nie zostanie. Może panicz zapłacze, a Jędrek wtedy dopiero będzie sobie włosy rwał i żałował, że ją rzucił jak psa i uciekł od niej. Jędrkowi nie daruje, na złość chciałaby zejść z tego świata i pokazać, jak bez niej będzie mu smutno i ponuro, że sobie rady nie da i miejsca nie znajdzie.
Z rozpaczy snuła coraz czarniejsze obrazy, nareszcie zmęczona i wyczerpana — zasnęła. Zbudził ją głos Zośki, wołający do doju. Nie było rady, musiała się przebrać, wziąć skopiec, pójść do stajni i doić krowy. Było ich dwie, Zośka zagniatała zacierkę do mleka na wieczerze. Przy pracy rozpacz odleciała na błonia, zajrzała do dworu, a potem do chaty Maryny, gdzie Jędrek grał na harmonii, a dziewczęta śmiały się i tańczyły.
Po świecie nastały dni pracy. Przy okopywaniu ziemniaków dobrze się trzeba przyłożyć, aby ziemie w około krzaka do głębi wzruszyć. Wikta wstała o świtaniu i z motyką zarzuconą przez ramię przebiegła wieś do ojcowych zagonów. Minęła chałupę Maryny, później Jędrka, lecz nikogo nie spotkała, prócz kilku kobiet, jak i ona idących do ziemniaków. Pogwara z niemi nie szła, dziewczyna oglądała się po za siebie, lecz napróżno — nikogo, jak okiem sięgnąć.
Śniadanie przyniósł jej ojciec i został z nią, dwojgu szło raźniej, robota uciekała... Na obiad wracali do domu i znowu było puściutko przed chałupą Jędrzeja.
— Czy się pod ziemię zapadł, utopił, uciekł ze wsi, zadawała sobie pytania... Bo że panicza nie widać, to poco by miał po takiem gorącu latać, kiej ma cień w swoim sadzie. Ale Jędrek, jego prawo pilnować gospodarstwa, siedzieć na roli! Ziemniaki jego nie tknięte motyką, nikt na nie nawet nie zajrzy. Gdzież Jędrek?... A może czeka, żebym ja swoje okopała, bo się nie chce ze mną spotkać i popatrzeć na mnie — czeka aż mu z drogi zejdę. Niech się nie boi, nie zaczepię go, — nawet nie powiem »Szczęść Boże«... i nie usłyszę od niego — »daj Panie Boże«... — Będę kopała swoje, jakby go w polu nie było. Co mi z niego — głupi, osioł jakiś.
Dziewczyna była zła, uniosła motykę, lecz wkrótce opuściła ją na ramię. Gniew w niej grał, bo Jędrek jakoś panicza z przed oczu jej zasłaniał.
Skończyło się okopywanie, kosiarze ładowali kosy, klepiąc je młotkami na babkach. Dziewczęta wyszukiwały grabi.
Kośba, rozkosz dla młodości! Kosy połyskują na słońcu, a wyciągnięci długim łańcuchem kosiarze, kładą świeże pokosy trawy. Słońce grzeje, skowronek wzlatuje w górę i przyśpiewuje robotnikom...
Ojciec Wikty miał dwie morgi gęstej i wysokiej koniczyny, że w nią kosy wrazić nie było można.
Wikta radziła wezwać do kosiarki Jędrka, jako najmocniejszego parobka we wsi.
— Jeźli on nie poradzi — mówiła — to nikt...
— Abo to przyjdzie — odparł ojciec — chłopaka odepchnęłaś i wyprzysiągł się, że już nigdy nie postanie na naszym zagonie.
I znowu to »nigdy« szarpnęło sercem dziewczyny, że aż ognie buchnęły jej na twarz. Aby ich nie pokazać ojcu, uciekła z izby. Na świeżem powietrzu odetchnęła i spojrzała głęboko w świat, jak gdyby oczami szukała ratunku.
— Kiej narobiłaś zamętu, to teraz szukaj na jutro dwóch kosiarzy, ja stanę trzeci!... A spiesz się, bo jak koniczyna stwardnieje, to jej i przez pięć dni nie damy rady.
Dziewczyna stanęła zamyślona.
— Jeszcześ tu?... A ruszysz się głupia...
Dziewczę, jakby popchnięte niewidzialną siłą, poleciało, zejść ojcu z oczu. Stanęła na drodze — myślała.
— I jakże ja mam szukać chłopów. Pójdę, powiem, a oni w śmiech. Gdzie Jędrek, zapytają. A jabym się wolała pod ziemię skryć, jak iść po Jędrka, zaczepiać go i pierwsza do niego zagadać.
Pod ziemię, powtórzyła zrozpaczona, pod ziemię. Ach, żeby to święta ziemia przyjęła i przykryła mnie i mój ból i mój wstyd i wszelakie męki, co mi gniotą serce!...
Święta ziemia zadudniała! Obejrzała się, stanęła jak wryta, zalękniona, że tchu złapać nie mogła. Gościńcem biegły na nią dwa wielkie konie. Na jednym siedziała bokiem młoda panna, na drugim panicz. Jechali razem. Panicz wrażał ślepia w młodą pannę.
Przejechali — Wikta miała tyle siły i przytomności, że się skłoniła, pochylając rękę ku ziemi, lecz panicz ani ją chciał widzieć, ani głową kiwnął — leciał z wrażonemi ślepiami w dziewczynę, za którą długi, niebieski welon furczał w powietrzu.
Polecieli — Wiktę porwała wściekłość. Podniosła grudę ziemi, cisnęła za nimi. Gruda spadła na ziemię — jeźdźcy byli daleko...
— Ja ci oddałam najpiękniejszego chłopaka we wsi, a tyś mi nawet łbem nie kiwnął, nie spojrzałeś na mnie!... Umyślnie ślepia wraziłeś w tę, żeby ino mnie nic zobaczyć, boś się mnie wstydził. Wstydziłeś się mnie, a przy siostrze i matce mówiłeś, żem malowanie. Wstydziłeś się mnie i spojrzałeś, gorzej jak na psa. Ja ci się kpie, powstydzę! Straciłam bez ciebie Jędrka, a ty się mnie wstydzisz! I gdybym w niedziele głupia do pałacu poszła i tam zczezła — tybyś mnie się dziś wstydził!...
Stanęła roztrzęsiona.
— Zabiłabym cię — krzyknęła, ręce jej drżały. Zabiła — powtórzyła głucho, rzucając w ciszę ten straszny wyraz. Bóg mnie chronił, odepchnął od pałacu, wróciłam, jaką byłam, wróciłam jako kwiat i kpię sobie z twego wstydu!... Kpię — kpię!
Zaśmiała się nerwowo i kopnęła w środek wsi. Leciała bez upamiętania.
Jędrek stal obok swej chałupy, oparty o wrotka opłotek...
— Niech będzie pochwalony...
Drgnęła — chciała biedź, nie mogła! Chwyciło ja i przybiło do miejsca...
— Na wieki — odparła, oblała się ponsem i oczy spuściła.
— Dobrze, że cię spotykam.
— Bez co — szepnęła.
— Chciałem się z tobą pożegnać.
— Jedziesz?
— Do Hameiyki. Brata osadzę na gruncie, zaciągnę dług i jazda. Świat szeroki, młodość się rwie do tej szeroczyzny!..
Stali onieśmieleni, zawstydzeni. Dziewczynie wargi drżały, chłopak pobladł i usta zacisnął. Stali, zdawało im się, że wieczność całą stoją, wzruszeni, nieszczęśliwi, a jednak szczęśliwi swem nieszczęściem. Pierwszy ustąpił chłopak.
— Wikta — szepnął.
— Cóż?
— Zostań z Bogiem.
Dziewczyna jak gdyby w lunatycznym śnie podeszła, chłopakowi nerwy rozsadzały przeczuciem szczęścia — serce...
— To weź mnie z sobą, szepnęła i nie mogąc utrzymać się na nogach, zaczęła się słaniać.
Pochwycił ją w ramiona.
— Ze mną?!...
— Z tobą na kraj świata!
— A po co jechać? — zawołał. I tu świat miły, kiej ty w nim, a ja przy tobie. Kiej tyś przy mnie moja!
— Twoja!
— Na życie i śmierć?
— Na życie i śmierć! Nie mogła dłużej wytrzymać, oparła głowę na jego piersiach i rozpłakała się.
Jędrek ustami zbierał z twarzy płynące łzy.
— Dzieciątko moje! a ja byłem taki dureń, żem se Bóg wie co myślał...
— I nie zajrzałeś, puściłeś mnie samiutką!
— Taki już ze mnie wół kalwaryjski!
— A wiesz, żem sierota bez matusi, bez siostry i brata. I nikogo już nie mam na świecie — prócz...
— Gadaj!
— Prócz ciebie.
— Wikta daj już pokój, bo rozumek stracę.
— Trać, ino kochaj!...
— Wikta! Lećmy do tatusia, bo jutro chcę koniczynę kosić.
Dołęga, w 1897 roku.
Z cyklu „Tajemne dalky“. Barw świetnych tęczo, tonów huraganie! W duszy mej drzemią gorzkie, tęskne wonie — Krwi mej niewieście nie zażegły usta, Nie zgaszę pragnień mych wśród życia piasków Barw świetnych tęczo, tonów huraganie! O śmierci żywych ciał, twa noc mi jasnym dniem, W kaganki źrenic mych przygasłych, święta, zstąp! W polarną długą noc, gdzie w blasku barwnych wiech Wskroś przesyć ciało nie, nerw każdy, każdy rdzeń, |
Wyobraźmy sobie miasteczko cale murem niskim opasane; dokoła rozległego podwórza szpitalne wąskie, długie budynki; widać szeregi małych okienek celek zakonników-duchaków; jest wielki pielgrzymowski dom, osobne domki dla oddziału kobiecego pod dozorem duchaczek; są warsztaty wszelkie dla rzemiosł, kuźnie, stolarnie, kilka browarów, młyn, może i pralnie nad wodą bieżącą Rudawy, bo i Rudawa skądziś tam się brała, tuż pod murami miejskimi płynąca. Kościół św. Ducha stał w środku, z przytykającą doń kaplicą; a dominował nad całością św. Krzyż z wieżycą o hełmie warownych turni miejskich. Rojno tam musiało być od nędzy i jej patronów, od przybłędów, pątników; zaciekawiające i dziwne życie, gdy to jeszcze wszystko trzymało się, a po świeżym pożarze; roku 1528, zaczęło się wznosić trwalej i upiększać.
Stary, zrujnowany kościół św. Ducha i reszty dawnego szpitala skutkiem uchwały krakowskiej rady miejskiej zostały niedawno zburzone; przystąpiono jednak zeszłego roku do restauracyi kościoła św. Krzyża.
Gdy się rozpoczynało odnawianie kościoła św. Krzyża, zamierzone na bardzo szeroką skalę, nie można jeszcze było wiedzieć, co kryje wnętrze, napozór zbiedzone i brudem zeszargane.
Jednego dnia o południu, gdy słońce jesienne padło na ścianę zeszarzałą, w świetle, z pod tynku świeżo od tłuczonego, zarysowały się na głębszym pokładzie ściany jakieś litery i linie i kolory blade, wiekowe. Stojąc na posadzce kościoła czytać można było wyraziście, kolisto pisany tęgi sześciowiersz humanisty. A więc pod tynkiem kryje się historya i pamiątki, więc nowe malowanie niepotrzebne, więc może wiele jest zachowane; może jest wszystko. — Łatwa kombinacya wystarczyła, żeby treść i rozkład przewidywanych starych malowań odgadnąć i szukać za konturami, bijąc młotem w ściany, odwalać z tynku mur a odsłaniać te blade kolory, te czarne linie szerokie, dalekie, śmiałe, wielkie, które wysoko ponad głowami robotników murarskich, wiązały się w zwoje draperyi, w sylwety olbrzymich figur pontyfikalnych.
Szybko rusztowania wzniosły podest drewniany do wyżyn, gdzie palmowe sklepienie się rozgałęzia; teraz już szukać wszędzie. Na sklepieniu ujawniły się floresy, zwoje fantastyczne, łby gryfów, ptaki, maskary, główki skrzydlate, kosze z owocami w barwach bladych, dalekich lat przynoszących do nas piękno i tchnienie. Sklepienia obydwa okazały się malowane, pełne ornamentów; dzień każdy szukania przynosi nową uciechę i radość; pokazało się, że nie brakuje ani jednego szczegółu do całości jednolitej: było wszystko, autentyczne, rzeczywiste, ino przypruszone, bladością nikłe, odległe, bardzo może odległe, ładne wdzięczne, delikatne.
Ale jak dawne?
Odskrobane z wapna klucze sklepienne prezbyteryum jawią jakieś maski; widać wyraźnie lilię, węża z dzieckiem nagiem w paszczy, orzełka opasanego literą s, znak korabia z infułą i pastorałem, do popołudnia odskrobią resztę... po południu wołanie głośne i radosne prawie „jest rok, jest rok“. Na rusztowaniu, na górze, na kawale ściany zygzaki jakieś ledwo dostrzegalne, lekko wodą zwilżone zaczerniły się wyraźniej i stoi napisane mocno: hec testudo erecta est opera ac cura veneralibis domini itd. anno domini 1533.
Za Latalskiego, Tomicki właśnie umarł i przez uszanowanie dano jego korabl na tarczę; żyje Zygmunt Stary, Bona jest młoda, pewien godny mieszczanin pisze się Boner, a poczciwy plebanus X. Teplar każe malować sklepienie prezbyteryum św. Krzyża i kuzynka swego do malowania wzywa, też Stanisława Teplara, starszego podówczas w cechu malarskim krakowskim. W Krakowie Krzycki, a koło niego dwudziestoletni młodzieniec ukochany przez muzy latyńskie, pisze do starca w purpurze list poetycki a Hozyusz uśmiecha się na wiersz Janickiego. Zygmunt August ma lat szesnaście. I my na to dziś patrzymy.
∗
∗ ∗ |
Po całodziennem rysowaniu miło tam było pod wieczór, o zmroku, gdy już cień jesienny szybko ogarniał wnętrze gmachu, siedzieć na tych wyżynach, pod sklepieniem na barokowym jakimś odwiecznym fotelu, i patrzeć jak na rozpięte baldachy cudnego sklepienia biły łuny z żarów koksowego pieca, rozświetlając strojną koronkę splotów włoskiej mody. — Łuny, przy zmroku, biły na ściany mdławo i cienie figur biskupich patrzyły się wielkiemi oczami, pełne zadumy, grozy, ciszy; starców głowy wyraziste o zapadłych policzkach, brodate długiemi siwemi brodami Saturna... Patrzyły przez chwilę oczyma Hozyusza, Krzyckiego, Tomickiego; zgarbione pod ciężkimi zwojami płaszczów fałdzistych słuchały... jak w głosach wieczornego dzwonienia aniołów pańskich... doleci od Wawelu głos stłumiony wielkiego tego dzwonu króla, co żył wtedy. Piec dogasał, łuny bladły a w zmroku ginęły cienie i mary tęgiego renesansu.
FAŁSZYWY RENESANS.
Niepodobna pojąć, czytając opisy gmachów poszpitalnych św. Ducha, zwłaszcza kościółka i kaplicy, że jednak je zburzono; rozglądnięcie się dokładne w Świętym Krzyżu, dopiero całą ich uwydatnia wartość, dopiero daje wskazówkę jaka to całość mogła była być piękna, urocza, ba nawet z resztami miejskich baszt i murów i z barbakanem połączona, zrestaurowana i odtworzona umiejętnie; muzeum starożytności miałoby tam swoje najwłaściwsze pomieszczenie, ogród okratowany wprowadzałby malowniczość i spokój, gdzie przed wiekami tyle było ruchu i wrzawy i nędzy ludzkiej.
Restauracye jakie się u nas prowadzą za prędkie są, za pobieżne; niemamy jeszcze dosyć ludzi, żeby z zadania wywiązać się mogli tak iżby nas przed obcymi nie potrzebował ogarniać wstyd. — Nauczyliśmy się rozumieć zaledwo rzeczy kilka, nie umiemy jeszcze cenić wszystkiego porówno, co nam przeszłość zostawiła w sztuce. Ogół nie jest obowiązany wszystko wiedzieć i umieć, bo ogół w danym razie poinformowany może pojąć wszystko; ale ci, którzy się u nas podejmują wykonywać prace pomnikowe i ich wykonywaniem kierować, z podupadłości i wiekowości dźwignąć zamierzywszy monumentu naszej his tory i, nie dorośli jeszcze do zadania i w tem co robią, grube znać ręce, a uszy muszą mieć zalepione woskiem, przezco nie słyszą muzyk i harmonijnych grań, za któremi właśnie duszą iść powinni.
Porządnie i czysto zrobiono wszystko w architekturze, ale otwory w dachu zbyt sztywnego w liniach, winny być małe, jakby oka wpół przymknione; zakrystya ubrana nad pierwszem piętrem renesansową, lekką, fantazyjną attyką, a nie taka budynkowa, budowała jak obecnie, wieżyczka z krętem i schodami inaczej kryta i z dojściem od zewnątrz, bo przecież było; pogłębienie terenu bardzo szczęśliwie zamierzone, więcej mogło mieć życia i szerokie ceglane schody dane dookoła prawie, byłyby usunęły wrażenie dołu, dziury, lochu, w której się kościół zapadł. Piękna arkada we fasadzie wieży otwarta; ale dawne oddrzwia barokowe w nią wstawione, można było umieścić jako bramkę w ogrodzeniu przed schodkami (podobnie jak w sadzawce św.
Stanisława na Skałce) zamiast dwóch brzydkich klocków słupowych, na tem przecie nie polega styl, (takie do nich podobne stoją wzdłuż centralnego hotelu). Do wszystkiego oczy mogą nawyknąć, ale byłby czas odzwyczajać się od à pen prés, tam, gdzie gust nasz ma o czem świadczyć.
Dzisiejsze malowanie razi przede wszystkiem hałasem barw, tam gdzie delikatnie je zaledwo trzeba było zaznaczyć i rysunek podkreślając kolorem nic nie zagubić z oryginalnych linii starodawnych. Ściany pokryte surową barwą białą tem niechętniej przyjmują wzorzysty ornament z ordynarną zgrabnością kreślony. Ton, jakiby się przez wprowadzenie tła uzyskało, winien był uwydatnić inny gust w prezbyteryum (r. 1540) i jeszcze pewną skłonność do pietnastowiecza, zaakcentować pełny renesans (1568—70) w nawie, gdzie herb biskupa Padniewskiego.
Pod każdą z arkad w górnej części ścian wielkie postacie ojców kościoła i biskupów Iwona, Grzegorza, Hieromina, niestety porówno jak sklepienia w miejsce zeskrobanych starych, namalowane na nowo, i w rysach draperyi, ciągnięciu linii zatraciły styl, zbytecznem modelowaniem ociężałe, a o wyrazach twarzy, o wrażeniu nie może być dzisiaj mowy. Gdy twarz biskupa Iwona, (postać cała podobna układem do portraitów biskupów z krużganków franciszkańskich) tak rzewny, tak uroczysty miała nastrój i szlachetność z niej dziwna biła i spokojna. Albo ów starzec, niby człowiek cierpiący, homo reus, co bije się w piersi raniony tyloma mieczami cierpień, kar, pokus fatalizmu, zastraszony sądu bożego grozą, siedzący w archaicznem krześle nad grobem, nagi, potężny ramionami i w plecach, nędzny starością, co go zgarbiła, dziś brzydkim rysunkiem odległy od oryginału, przejaskrawiony w kolorycie. W prezbyteryum, z jakąże łatwością postacie apostołów dorobiono, te co ledwo je można było odgadnąć, ale jakże potwornie, bez cienia trudu i studyów. Całości ściany nie przedstawiają żadnej, wszystkie szczegóły luźno rozrzucone nie wiążą się zupełnie. Jedynie ocalały sceny męki Pańskiej pod chórem w nawie, oraz postać św. Rocha na ścianie w prezbyteryum pozostawiono nietknięte. Pomalowano obrzydliwe, nieudałe tarcze, biskupią i kasy oszczędności, oraz co już jest szczytem bezmyślności, tarczę malarzy, pytanie których, czy tych co malowali w wieku XVI i których dzieło zbrutalizowano, czy tych, co babrali świeżo.
Czy żyjem jeszcze? Ach, Jutro odpowie, Żółte listki brzóz Gdy na sen śmierci będę tulił oczy, Z nienapisanego poematu. ........... Jak gdyby szeptał przeszłości: „Bądź zdrowa!“ Może, gdy ciała te w grobach spróchnieją, Słuchaczów ciżbę zgromadziwszy liczną, GENIUSZ. Nad czuwającym wisi czarne nocy niebo, Jest potwór, który codzień mi w oczy zagląda Gdzieżeście mi się podziały Jak potężny gigant skalny Jego hufce legły w dole „Kto chce mieć zbójnickie złoto Coby jednę miały szczeć Trzoda, becząc z paszy wraca, Drugi miesiąc błysnął z doła — Teodorowi Mommsenowi. Tobie, któryś znienacka uderzył mój naród, zaciekły Starcze Ale jak niegdyś, dawno już Kiedyś u twego grobu, o który sie wnuki zatroszczą, ZE SNU. Gdybym duszę otworzył i z niej jako bogi Nie wierz!... To była chwila smutku, zapomnienia,
Wzbierz jasną falą myśli wyżej zrębów bytu, „Różnemi stery i na różne drogi Lecz, gdybyś poznał, bracie mój, jak boli I wołam: życia bądź ty mi ozdobą, ŹRÓDŁO. Wśród traw i jerzyn leżą ołtarza kamienie, Południe. Pod słoneczne, ciężarne upały ADAM ASNYK.
Do pana Piotra[2]
Napróżno tyle hałasu Na zwoju róży.
W blasku księżyca na zwoju róży |
- ↑ Filozof indyjski VIII w. po Chr.
- ↑ Niniejszy niedrukowany dotychczas wiersz Asnyka, nosi datę Kraków 11. lipca 1878, a udzielony został Redakcji przez p. Sewerową-Maciejowską. Satyryczny ten wiersz skierowany jest przeciw J. Szujskiemu, który w owym czasie stał się wielce konserwatywnym. Sądzimy, te czytelnicy nasi z zadowoleniem powitają tę satyrę, mającą ogólne znaczenie i dająca się odnieść do wszelkiego rodzaju »panów Piotrów«. Przyp. red.