Ze wspomnień (Conrad, 1934)/Kilka słów od Autora

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Kilka słów od Autora
Pochodzenie Ze wspomnień
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KILKA SŁÓW OD AUTORA

Ukazanie się tej książki w nowej szacie nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ze sposobności aby wspomnieć o dwóch kwestjach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w druku.
Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju fenomen; jest to opinja, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.
Fakt, że nie piszę w rodowitym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którąby można połechtać.
W notatce tej chcę przedewszystkiem odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcemi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest to pierwszy przyjaciel, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok p. Cunninghame Grahama; ostatni — rzecz charakterystyczna — zachwycił się moją nowelą p. t. „Placówka postępu“. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów.
P. Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mię niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach, mających za tło archipelag malajski. Pamiętam że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się aż po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tem dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestjach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscyby otwarli usta z podziwu“. Sir Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty z przed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach — między innemi o charakterystycznych cechach różnych języków — i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustem słowem) pobudziła go do napisania studjum o Josephie Conradzie w „North American Review“, podzielił się swem wrażeniem z publicznością.
Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam że chciałem rzec co następuje: gdybym był musiał zrobić wybór między temi dwoma językami, to — pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa — lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym“. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na swym odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerji nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem“; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatją.
Prawda polega na tem, że moja umiejętność pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwszy lepszy wrodzony talent. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta umiejętność była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestją wyboru lub adoptacji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adoptacji — no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, jego właściwości wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.
Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych znikomych namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie.
Zdolność pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tembardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę — co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższem uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko do czego mam prawo — to aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale.
Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośredniem. Nie ma żadnego związku ze sposobem wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie swych sędziów, tembardziej że czułem zawsze, iż oceniają mię wyżej niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała rasowym i historycznym wpływom to, co mojem zdaniem zależy poprostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie „słowiański duch“ jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historja, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnemi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość, we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przytem szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i uczciwej wzajemnej pomocy — oto zasadnicze rysy duchowej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, co wydaje mi się tylko kwestją niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia.
Jeden z najsympatyczniejszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że jestem synem „rewolucjonisty“. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu, i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje“ polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były poprostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem ruchu z 1863, to jest nie pracował nad zniszczeniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był poprostu patrjotą, jak człowiek który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.
Wywołałem z przeszłości postać ojca, aby zechciał w swej łasce usprawiedliwić moje własne dzieło, i zanim się ta postać rozwieje, pragnę jeszcze kilka słów o niej powiedzieć. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonemi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka lecz dla Idei.
Osobiście wzruszyło mię daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego kierunkiem. Tego wieczoru wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu, oparty na poduszkach. Wstał wówczas z łóżka poraz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nietyle beznadziejnie chory co śmiertelnie znużony — jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mię głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.
Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibljotekarz uniwersytetu Krakowskiego odwiedził mię w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i serja listów, pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem odrazu do bibljoteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić aby sporządzono kopję całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa — i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.
Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego p. t. „Chatterton“ i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi — jego kolegów w pracy, dążącej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość — ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nieznanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszem mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi — najwyższe jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów, i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszem życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej wbrew okrutnym nakazom policji. Zachowałem też głównie z tych czasów wspomnienie lęku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu.
Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwej krytyki, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi, zniknie wraz ze mną nazawsze z tego świata.

1919. J. C.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.