Ze wspomnień (Conrad, 1934)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ze wspomnień | |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego | |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna | |
Data wyd. | 1934 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Aniela Zagórska | |
Tytuł orygin. | Some Reminiscences | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JOSEPH CONRAD
WARSZAWA 1934 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA PRAWA PRZEDRUKÓW I PRZERÓBEK ZASTRZEŻONE COPYRIGHT BY ANIELA ZAGÓRSKA, WARSAW 1934 Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8 DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE |
[Książka ta została napisana w ciągu lat 1908 i 1909 w Someries, Aldington (Kent); drukowano ją pod tytułem Some Reminiscences w „English Revue“ od grudnia 1908 do czerwca 1909 włącznie. W 1911 autor napisał Przedmowę bez ceremonji. W 1912 Some Reminiscences pojawiły się w książce u londyńskiego wydawcy Eveleigh Nash; w tym samym roku wydała je w New Yorku firma Harpers & Bros, pod zmienionym tytułem A Personal Record. Ten ostatni tytuł został przyjęty przez autora dla wszystkich następnych wydań.
Kilka słów od autora Conrad napisał w roku 1919, gdy firma J. M. Dent & Sons przygotowała nowe wydanie.
Wiadomości te podaje G. Jean-Aubry, biograf Conrada.]
Ukazanie się tej książki w nowej szacie nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ze sposobności aby wspomnieć o dwóch kwestjach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w druku.
Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju fenomen; jest to opinja, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.
Fakt, że nie piszę w rodowitym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którąby można połechtać.
W notatce tej chcę przedewszystkiem odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcemi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest to pierwszy przyjaciel, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok p. Cunninghame Grahama; ostatni — rzecz charakterystyczna — zachwycił się moją nowelą p. t. „Placówka postępu“. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów.
P. Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mię niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach, mających za tło archipelag malajski. Pamiętam że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się aż po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tem dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestjach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscyby otwarli usta z podziwu“. Sir Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty z przed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach — między innemi o charakterystycznych cechach różnych języków — i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustem słowem) pobudziła go do napisania studjum o Josephie Conradzie w „North American Review“, podzielił się swem wrażeniem z publicznością.
Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam że chciałem rzec co następuje: gdybym był musiał zrobić wybór między temi dwoma językami, to — pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa — lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym“. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na swym odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerji nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem“; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatją.
Prawda polega na tem, że moja umiejętność pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwszy lepszy wrodzony talent. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta umiejętność była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestją wyboru lub adoptacji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adoptacji — no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, jego właściwości wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.
Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych znikomych namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie.
Zdolność pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tembardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę — co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższem uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko do czego mam prawo — to aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale.
Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośredniem. Nie ma żadnego związku ze sposobem wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie swych sędziów, tembardziej że czułem zawsze, iż oceniają mię wyżej niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała rasowym i historycznym wpływom to, co mojem zdaniem zależy poprostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie „słowiański duch“ jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historja, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnemi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość, we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przytem szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i uczciwej wzajemnej pomocy — oto zasadnicze rysy duchowej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, co wydaje mi się tylko kwestją niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia.
Jeden z najsympatyczniejszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że jestem synem „rewolucjonisty“. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu, i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje“ polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były poprostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem ruchu z 1863, to jest nie pracował nad zniszczeniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był poprostu patrjotą, jak człowiek który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.
Wywołałem z przeszłości postać ojca, aby zechciał w swej łasce usprawiedliwić moje własne dzieło, i zanim się ta postać rozwieje, pragnę jeszcze kilka słów o niej powiedzieć. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonemi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka lecz dla Idei.
Osobiście wzruszyło mię daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego kierunkiem. Tego wieczoru wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu, oparty na poduszkach. Wstał wówczas z łóżka poraz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nietyle beznadziejnie chory co śmiertelnie znużony — jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mię głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.
Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibljotekarz uniwersytetu Krakowskiego odwiedził mię w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i serja listów, pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem odrazu do bibljoteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić aby sporządzono kopję całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa — i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.
Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego p. t. „Chatterton“ i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi — jego kolegów w pracy, dążącej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość — ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nieznanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszem mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi — najwyższe jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów, i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszem życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej wbrew okrutnym nakazom policji. Zachowałem też głównie z tych czasów wspomnienie lęku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu.
Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwej krytyki, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi, zniknie wraz ze mną nazawsze z tego świata.
1919. | J. C. |
Nie potrzebujemy w zasadzie silnego bodźca aby mówić o sobie, a jednak ta niewielka książka jest wynikiem przyjaznej zachęty, nawet lekkiego przyjaznego nacisku. Broniłem się dość żywo, lecz przyjazny głos powtarzał mi z charakterystycznym uporem: „Słuchaj, musisz koniecznie napisać swoje wspomnienia“.
Nie był to żaden argument, ale poddałem się odrazu. Jak trzeba, to trzeba!
Oto jaką siłę ma słowo. Ten, który pragnie innych przekonać, powinien zaufać nie właściwemu argumentowi, lecz właściwemu słowu. Siła dźwięku działa zawsze mocniej niż siła argumentu. Nie mówię tego z pogardą. Korzystniej jest dla ludzkości rządzić się wrażeniem niż refleksją. Nic z tego co po ludzku jest wielkie — w tem znaczeniu że dotyczy ogromnej liczby istnień — nie zrodziło się z namysłu. Natomiast każdy zdaje sobie sprawę z potęgi słów — takich naprzykład jak Sława lub Litość. Innych nie wymieniam. Nie trzeba ich szukać daleko. Te dwa słowa — wygłaszane z zapałem, z przekonaniem, z wytrwałością — samym swym dźwiękiem wprawiły w ruch całe narody i rozkołysały suchy, twardy grunt, który jest podłożem całej naszej społecznej budowy. Jeśli chcecie, wymienię także i „Cnotę“! Trzeba naturalnie uważać i na ton wypowiedzianego słowa. Na właściwy ton. To bardzo jest ważne. Trzeba mieć potężne płuca i grzmiące lub czułe głosowe struny. Nie mówcie mi o dźwigni Archimedesa; był to roztargniony osobnik o wyobraźni matematyka. Nauki matematyczne budzą we mnie wielki szacunek, ale nie umiem się obchodzić z maszynami. Dajcie mi właściwe słowo i właściwy ton, a świat z miejsca poruszę.
Cóż to za marzenie — dla pisarza! Albowiem pisane słowa mają także swój ton. Tak! Byle tylko znaleźć właściwe słowo! Tkwi ono gdzieś z pewnością wśród szczątków wszystkich radosnych uniesień i wszystkich skarg, rozbrzmiewających już od pierwszego dnia kiedy nadzieja — nieśmiertelna nadzieja — zstąpiła na ziemię. Może słowo to jest gdzieś blisko pod ręką, nie zauważone i niewidzialne. Ale cóż mi z tego? Wiem że są ludzie, którzy potrafią znaleźć odrazu igłę w stogu siana. Co do mnie, nigdy się takiem szczęściem nie cieszyłem.
A przytem chodzi także i o ton. Jeszcze jedna trudność. Bo jakże osądzić czy ton jest właściwy czy nie, nim jeszcze padło słowo, które może poleci z wiatrem nie zauważone przez nikogo i wcale świata nie poruszy? Żył ongi cesarz, który był mędrcem i poniekąd pisarzem. Notował na tabliczkach z kości słoniowej myśli, maksymy, uwagi, ocalone przez los ku zbudowaniu potomności. Wśród różnych powiedzeń — cytuję z pamięci — jest tam uroczyste napomnienie: „Niech wszystkie twoje słowa mają ton bohaterskiej prawdy“. Ton bohaterskiej prawdy! Bardzo pięknie, ale sądzę że łatwo było surowemu cesarzowi spisywać wzniosłe rady. Prawdy, według których ludzie postępują, są po większej części skromne a nie bohaterskie; istniały zaś czasy w historji, gdy słowa bohaterskiej prawdy budziły w ludziach tylko szyderstwo.
Niech się nikt nie spodziewa, że znajdzie na kartach tej książki słowa o niezwykłej potędze lub ton porywającego bohaterstwa. Wprawdzie obniża to moje pojęcie o samym sobie, ale muszę wyznać iż rady Marka Aureljusza do mnie nie przemawiają. Odpowiedniejsze są dla moralizatora niż dla artysty. Mogę wam obiecać prawdę z rodzaju tych skromnych — i szczerość pozatem. Tę zupełną, chwalebną szczerość, która wydaje człowieka w ręce jego nieprzyjaciół, a jednocześnie różni go często z przyjaciółmi.
„Różni“ jest może zbyt silnem wyrażeniem. Nie umiem sobie wyobrazić ani wśród swych przyjaciół, ani wśród wrogów kogoś tak znudzonego bezczynnością, aby chciało mu się ze mną pokłócić. „Szczerość rozczarowuje przyjaciół“ — bliższe jest prawdy. Większość przyjaźni — prawie wszystkie przyjaźnie w okresie pisarskim mego życia — zawdzięczam swym książkom; i wiem, że powieściopisarz żyje w swem dziele. Tkwi w niem jako jedyna rzeczywistość wymyślonego świata, wśród urojonych rzeczy, wydarzeń i ludzi. Pisząc o nich, pisze jedynie o samym sobie. Ale to uzewnętrznienie się nie jest zupełne. Pisarz pozostaje do pewnego stopnia jakby za zasłoną, obecność jego jest raczej przeczuwana niż oczywista — niby ruchy i głos dochodzące zza ekranu powieści. W tych oto zapiskach zasłona ta nie istnieje. I nieodparcie przychodzi mi tu na myśl pewien ustęp z „Naśladowania Chrystusa“, gdzie ascetyczny autor, co tak głęboko znał życie, mówi: „Bywa że osoby, które szanujemy na podstawie ich reputacji, przy osobistem zetknięciu psują opinję, jaką miało się o nich“. Oto niebezpieczeństwo grożące pisarzowi powieści, który zaczyna mówić o sobie bez obsłonek.
Gdy te wspomnienia wychodziły w odcinku, strofowano mię za złą gospodarkę, jakby tego rodzaju pisanie było czemś nakształt pobłażania samemu sobie, jakby trwoniło materjał przyszłych tomów. Widocznie zbyt mało we mnie jest z literata. Doprawdy, człowiek, który aż po trzydziesty szósty rok życia nie napisał ani jednego wiersza z myślą o druku, nie może siebie zmusić do zapatrywania się na swoje istnienie i przeżycia, na wszystkie swe myśli, doznania i wzruszenia, na swoją przeszłość, i swoje żale, i wszystko co go kiedykolwiek spotkało — wyłącznie jako na tworzywo dla swoich rąk. Robiono mi już podobne uwagi ze trzy lata temu, gdy wydałem „Zwierciadło morza“, tom złożony ze wspomnień i wrażeń. Uwagi te były praktyczne. Lecz wyznam, że nie mogłem nigdy zrozumieć tego rodzaju oszczędności, jaką mi zalecano. W „Zwierciadle morza“ pragnąłem złożyć hołd morzu, jego statkom i ludziom, którym zawdzięczam w wielkim stopniu że stałem się tem, czem jestem. Okazanie czci ich cieniom wydawało mi się możliwe jedynie w takiej formie. Inaczej sobie tego wyobrazić nie mogłem. Widać zły ze mnie ekonomista — ale jestem stanowczo niepoprawny.
Dojrzewałem na morzu, wśród szczególnych warunków morskiego życia, i mam specjalny pietyzm dla tej postaci swojej przeszłości; albowiem skupione w niej wrażenia były żywe, jej zew bezpośredni a wymagania tego rodzaju, że mogłem im sprostać z właściwem młodemu wiekowi uniesieniem i siłą. Nie było w tych wymaganiach nic, coby mogło wprowadzić rozterkę do młodego sumienia. Wyrwałem się ze swego kraju wśród gromów rzucanych na mnie przez wszystkich ludzi, mających choćby najlżejsze prawo do wypowiadania opinji; od pozostałych mi najbliższych osób oddzielała mię nietylko wielka przestrzeń ale poniekąd i niepojęty dla nich rodzaj życia, które uwiodło mię tak tajemniczo i sprowadziło z drogi posłuszeństwa — to też mogę śmiało powiedzieć, że naskutek ślepej siły okoliczności morze stało się na długi szereg lat mym światem a marynarka handlowa jedynem domowem ogniskiem. Nic więc dziwnego iż w moich dwóch wyłącznie morskich książkach, „Murzynie z załogi Narcyza“ i „Zwierciadle morza“ (a także w kilku krótkich opowieściach z morskiego życia, np. w „Młodości“ i „Tajfunie“) usiłowałem z nieledwie synowskim szacunkiem odtworzyć życie drgające w wielkim świecie wód, w sercach prostych ludzi, którzy od wieków wędrują po jego pustych obszarach, a także oddać to coś żywego, co zdaje się tkwić w okrętach — dziele ludzkich rąk i przedmiocie ludzkiej pieczołowitości.
Życie twórcze pisarza musi się często zasilać wspomnieniem i szukać rozmowy z cieniami — chyba że autor postanowił pisać tylko aby strofować ludzkość za to czem jest, lub chwalić ją za to czem nie jest, albo też wogóle uczyć ją jak się zachowywać. Nie będąc ani sprzeką, ani pochlebcą, ani mędrcem, nie uprawiałem żadnej z tych rzeczy i jestem gotów znieść z pogodą lekceważenie będące udziałem tych, którzy nie zajmują się wścibstwem w jakimkolwiek zakresie. Lecz rezygnacja nie jest obojętnością. Nie chciałbym aby mię uważano tylko za widza, co stoi na brzegu wielkiej rzeki, unoszącej tyle istnień. Pragnąłbym, żeby mi przyznano dar pewnej wnikliwości, która umie się wypowiedzieć głosem sympatji i współczucia.
Zdaje się iż conajmniej jeden z miarodajnych odłamów krytyki posądza mię o to, że się odnoszę do faktów z pewnego rodzaju ponurą obojętnością; Francuzi nazwaliby to sécheresse de coeur. Piętnaście lat niezachwianego milczenia wobec pochwał lub nagany świadczy dostatecznie o mym szacunku dla krytyki — pięknego kwiatu wyrosłego z osobistych wynurzeń w ogrodzie literatury. Lecz tamto posądzenie jest bardziej osobistej natury, dosięga człowieka poza jego książkami i dlatego wolno mi o niem wspomnieć w dziełku, które jest osobistą notatką na marginesie publicznej karty. Nie czuję się bynajmniej dotknięty owym zarzutem. Oskarżenie — jeśli wogóle można to nazwać oskarżeniem — zostało wypowiedziane z jaknajwiększym szacunkiem; brzmiała w niem nuta żalu.
A oto moja odpowiedź. Jeśli jest prawdą, że każda powieść zawiera autobiograficzne pierwiastki — a trudno temu zaprzeczyć, ponieważ twórca może wyrazić tylko siebie w swem dziele — to dla niektórych pisarzy publiczne rozwodzenie się nad swemi uczuciami jest wstrętne. Nie chciałbym wychwalać przesadnie cnoty powściągliwości. Często jest to poprostu kwestja temperamentu. Ale powściągliwość niezawsze świadczy o chłodzie. Bywa także oznaką dumy. Największe z upokorzeń grożących pisarzowi, to widzieć jak pocisk jego wzruszenia omija cel — wzbudzenie łez lub śmiechu. Nic bardziej nie upokarza! A to dlatego, że jeśli cel jest chybiony, jeśli pokaz uczuć nie wzruszył czytelnika, wówczas wrażenie przepada niechybnie, budząc wstręt lub pogardę. Nie można mieć za złe żadnemu artyście, iż wzdraga się przed ryzykiem, które tylko durnie biorą na siebie z ochotą, a którego jedynie geniusz może bezkarnie się podjąć. W zadaniu polegającem głównie na tem, że w mniejszym lub większym stopniu obnaża się duszę przed ludźmi, wzgląd na przyzwoitość — nawet za cenę powodzenia — jest u pisarza tylko szacunkiem dla własnej godności, związanej nierozdzielnie z godnością jego dzieła.
Pozatem bardzo trudno na tej ziemi być całkowicie wesołym lub też całkowicie smutnym. Śmieszność, jeśli jest głęboko ludzka, nabiera cech bólu; niektóre zaś z naszych cierpień (tylko niektóre, nie wszystkie, bo właśnie zdolność do cierpienia czyni człowieka wzniosłym w oczach innych ludzi) mają swe źródło w słabościach, do których należy się przyznać z uśmiechem współczucia, jako do wspólnego dziedzictwa nas wszystkich. Radość i smutek na tym świecie przenikają się nawzajem, stapiając swe kształty i szepty w półmroku życia tajemniczego jak mroczny ocean, a olśniewająca, czarowna jasność wymarzonych nadziei tkwi nieruchomo hen w dali, u krańca odległego widnokręgu.
Tak! I jabym pragnął trzymać magiczną pałeczkę, dającą władzę nad śmiechem i łzami, uznaną za szczyt literatury pięknej. Lecz aby się stać wielkim czarodziejem, trzeba się poddać tajemnym i nieodpowiedzialnym siłom, znajdującym się poza nami lub też w naszych własnych piersiach. Słyszeliśmy wszyscy o prostaczkach sprzedających duszę dziwacznemu djabłu za miłość lub potęgę. Najzwyklejszy umysł potrafi dostrzec, nie wytężając się zbytnio, że na tego rodzaju umowie musi się wyjść jak Zabłocki na mydle. Nie uważam aby moja antypatja i nieufność do podobnych tranzakcyj dowodziła szczególnej mądrości. Może zaważył tu mój zawód marynarza — w połączeniu z wrodzoną mi skłonnością do trzymania się jedynej rzeczy bezspornie mojej — lecz odczuwam poprostu wstręt do utraty, nawet na jedną chwilę wzruszenia, tej pełnej władzy nad samym sobą, która jest pierwszym warunkiem dobrej służby. A pojęcie o dobrej służbie przeniosłem z mego wcześniejszego do późniejszego życia. Ja, który nie szukałem nigdy w pisanem słowie nic poza pewną postacią Piękna, przeniosłem tamten artykuł wiary z pokładu okrętów na bardziej ograniczoną przestrzeń mego biurka, i sądzę że stałem się przez to raz na zawsze niedoskonały w oczach wykwintnego towarzystwa czystych estetów.
Zarówno na politycznem jak i na literackiem polu ludzie najczęściej zdobywają sobie przyjaciół przez namiętność swych uprzedzeń i konsekwentną ciasnotę poglądów. Ale nigdy nie umiałem kochać tego, co nie jest godne miłości lub nienawidzieć tego, co na nienawiść nie zasługuje — wyłącznie przez szacunek dla jakiejś ogólnej zasady. Nie wiem, czy trzeba odwagi aby to zeznać. Gdy przebyliśmy połowę drogi wyznaczonej nam w życiu, patrzymy beznamiętnie na radości i niebezpieczeństwa. Tedy oświadczam ze spokojem, że w wysiłku dążącym do wywołania skrajnych wzruszeń, podejrzewałem zawsze poniżający odcień nieszczerości. Aby głęboko innych poruszyć, musimy z całym rozmysłem dać się porwać uniesieniu poza granice właściwej nam wrażliwości; jest to może dość niewinne i nieuniknione, jak u aktora, który na scenie podnosi głos ponad ton zwykłej rozmowy — ale jest jednak konieczne. Niewielki to grzech bezwątpienia. Lecz niebezpieczeństwo polega na tem, że pisarz staje się ofiarą swej przesady, traci poczucie własnej szczerości i w końcu zaczyna lekceważyć samą prawdę, jako coś zbyt zimnego, zbyt tępego dla jego celu, jako w gruncie rzeczy coś, co wyraża zbyt słabo zachłanne wzruszenie twórcy. Od śmiechu i łez prosta droga do szlochów i chichotu.
Te uwagi mogą się wydać egoistyczne; ale zasady zdrowej etyki nie pozwalają potępić człowieka za to, że dba o własną uczciwość. To jego prosty obowiązek. A już w żadnym razie nie można potępić artysty, który dąży — choćby pokornie i nieudolnie — do twórczego celu. W tym wewnętrznym świecie, gdzie myśl artysty i jego wrażliwość dążą do przeżywania zmyślonych przygód, niema policjantów, ani praw, ani nacisku okoliczności lub lęku przed opinją, któreby pomogły twórcy utrzymać się w mierze. Któż się zatem oprze pokusom, jeśli nie jego własne sumienie?
A przytem — pamiętajcie że to jest miejsce i okazja do zupełnej otwartości — sądzę że każda ambicja jest uprawniona prócz tych, które pną się wgórę po ludzkiej łatwowierności i ludzkich nędzach. Wszelkie umysłowe i artystyczne ambicje są dozwolone aż do granic zdrowego rozsądku, a nawet poza jego granicami. Nikomu to krzywdy nie wyrządzi. Jeśli ambicje artysty są szalone, tem gorzej dla niego. Zaiste — takie ambicje, podobnie jak i cnota, bywają same dla siebie nagrodą. Czy to jest szaleńcza zarozumiałość, jeśli pisarz wierzy we władczą potęgę swej sztuki, jeśli próbuje coraz innych środków, innych dróg, aby potwierdzić tę wiarę przez osiągnięcie głębszej wymowy w swem dziele? Gdy artysta usiłuje sięgnąć głębiej, nie znaczy to aby był nieczuły. Dziejopis serc nie jest dziejopisem wzruszeń, a jednak przenika głębiej, mimo swej powściągliwości, ponieważ celem jego jest dotarcie aż do samego źródła śmiechu i łez. Widok ludzkich spraw zasługuje na podziw i litość. A także i na szacunek. Nie można pomawiać o obojętność tego, kto składa powściągliwy hołd ludzkim sprawom w westchnieniu, które nie jest szlochem, w uśmiechu, który nie jest grymasem. Rezygnacja, bynajmniej nie mistyczna lub oderwana, rezygnacja o szeroko otwartych oczach, świadoma siebie i natchniona przez miłość, jest jedynem z uczuć, które blagą stać się nie może.
Nie uważam jednak rezygnacji za ostatnie słowo mądrości. Zbyt jestem na to dzieckiem swego czasu. Ale myślę że właściwą mądrością jest pragnąć tego, czego chcą bogowie, nie wiedząc może czego oni pragną — a nawet czy mają wogóle jakie pragnienia. W tej sprawie życia i sztuki „jak“ ważniejsze jest dla naszego szczęścia, niż „dlaczego“. Zgodnie z powiedzeniem tego Francuza: „Il y a toujours la manière“. Święta prawda. Tak. Sposób także coś znaczy. Sposób w jaki człowiek się śmieje, płacze, ironizuje, oburza czy zapala, wypowiada swą opinję — i nawet kocha. Sposób postępowania, który — niby rysy i wyraz ludzkiej twarzy — odbija wewnętrzną prawdę dla tych, co umieją patrzeć na swoich bliźnich.
Ci, którzy mnie czytają, wiedzą o mem przekonaniu że świat, doczesny świat, spoczywa na paru bardzo prostych wyobrażeniach, tak prostych, że muszą być prastare. A między innemi spoczywa głównie na pojęciu Wierności. W czasach, kiedy się można spodziewać że tylko to, co zawiera jakikolwiek element rewolucyjny, przyciągnie ogólną uwagę, nie byłem rewolucyjny w swych książkach. Buntowniczy duch jest niezmiernie wygodny z tego względu, że pozbawia człowieka wszelkich skrupułów w stosunku do idej. Jego surowy, bezwzględny optymizm jest mi wstrętny dla groźby fanatyzmu i nietolerancji, którą zawiera. Należałoby oczywiście zbyć te sprawy uśmiechem; lecz nieudolny ze mnie esteta i nie lepszy filozof. Wszelkie pretensje do wyjątkowej sprawiedliwości budzą we mnie tę pogardę i gniew, od których filozoficzny duch powinien być wolny...
Zdaje się że, chcąc utrzymać ton konwersacyjny, odbiegłem niepotrzebnie od przedmiotu. Nie posiadałem nigdy w pełni sztuki rozmowy — tej sztuki, która, jak słyszałem, uchodzi obecnie za przepadłą. W mych młodych latach — latach co kształtują przyzwyczajenia i charakter człowieka — obcowałem najczęściej z długotrwałem milczeniem. Głosy, które je przerywały, nie miały nic wspólnego z konwersacją. Bynajmniej. Więc nie nabrałem tego nawyku. Ale dygresje nie rażą zbytnio w tej książce, choć jej to wytykano — zarówno jak i lekceważenie chronologicznego porządku (co już samo w sobie jest zbrodnią), oraz niezwykłą formę (co jest nieprzyzwoitością). Zapowiedziano mi surowo, że czytelnicy odniosą się niechętnie do bezceremonjalnego charakteru mych wspomnień. „Jakże mi przykro!“ zapewniałem łagodnie. „Czyż mogłem zacząć od sakramentalnych słów: urodziłem się takiego to a takiego dnia, w takiej to a takiej miejscowości? Jest to miejscowość bardzo odległa, co pozbawiłoby wszelkiej wagi moje zeznanie. Nie przeżywałem nadzwyczajnych przygód, którebym mógł kolejno opowiadać. Nie znałem wybitnych ludzi, o którychbym mógł wygłaszać banalne uwagi. Nie byłem zamieszany w wielkie lub skandaliczne sprawy. Te kartki są tylko krótkim psychologicznym dokumentem i nie pisałem ich poto by wyciągać jakiekolwiek osobiste wnioski.
Ale mój oponent nie został ułagodzony. Oświadczył, że powyższe argumenty nie są żadnem usprawiedliwieniem dla tego, co jest już napisane, lecz dowodem iż wcale pisać nie należało.
Zgadzam się z tem, że prawie wszystko, wszystko na świecie mogłoby służyć za słuszny powód aby nie pisać wcale. Ale ponieważ te kartki są już gotowe, chcę powiedzieć na ich obronę co następuje: wspomnień swych, kreślonych bez żadnego względu na ustalone zwyczaje, nie rzuciłem na papier bez systemu i celu. Tkwi w nich pewna nadzieja i pewien zamysł. Nadzieja, że może z tych kart wyłoni się nareszcie wizja osobistości; człowiek tkwiący za książkami tak zasadniczo różnemi jak naprzykład „Szaleństwo Almayera“ i „Tajny agent“ — a jednak konsekwentny i zrozumiały na tle swego życia. Taka jest moja nadzieja. Bezpośredni cel, związany ściśle z nadzieją, dąży do przedstawienia osobistych wspomnień przez wierne oddanie moich uczuć i wrażeń, dotyczących napisania mej pierwszej książki oraz mego pierwszego zetknięcia z morzem.
Może w połączonych świadomie dźwiękach tej podwójnej melodji niektórzy z mych przyjaciół odkryją gdzieniegdzie subtelną harmonję.
Książki można pisać w przeróżnych miejscach. Zdarza się, że natchnienie wcielone w słowa nawiedza kajutę marynarza na statku unieruchomionym w środku miasta przez zamarzniętą rzekę; a że święci spoglądają podobno życzliwie na pokornych wyznawców, lubię sobie wyobrażać cień starego Flauberta (co wierzył między innemi że jest potomkiem wikingów), unoszący się z żartobliwem zainteresowaniem nad parowcem Adowa, objętości 2.000 ton, uwięzionym przez niełaskawą zimę przy bulwarze w Rouen; na tym właśnie parowcu zacząłem pisać dziesiąty rozdział „Szaleństwa Almayera“.[1] Powtarzam, że cień Flauberta przyglądał mi się z zainteresowaniem, bo czyż dobrotliwy normandzki olbrzym o wielkich wąsach i grzmiącym głosie nie był ostatnim z romantyków? Czyż w swem nieziemskiem, prawie ascetycznem poświęceniu dla sztuki, nie był czemś w rodzaju świętego pustelnika-literata?
— „Zaszło nareszcie — rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce...“ Pamiętam jak kreśliłem te słowa romantycznej córki Almayera na szarym papierze bloku, który leżał na kołdrze okrywającej moje łóżko. Słowa te odnosiły się do pewnego zachodu słońca na wyspach malajskich i ukształtowały się w mym mózgu wśród gorączkowej wizji lasów, i rzek, i mórz, leżących daleko od handlowego a jednak romantycznego miasta północnej półkuli. Lecz właśnie w owej chwili nastrój pełen wizyj i słów został zniweczony przez trzeciego oficera, wesołego, przeciętnego młodzika, który wszedł, trzaskając drzwiami, i wykrzyknął: „Jak tu u pana rozkosznie ciepło!“
Było rzeczywiście ciepło. Otworzyłem kaloryfer, ustawiwszy blaszankę pod cieknącym kurkiem; może nie wiecie, że woda cieknie przez szparę, którą para się nie przedostanie. Nie mam pojęcia co mój młodociany przyjaciel robił na pokładzie przez cały ten ranek, lecz ręce, które mocno zacierał, były bardzo czerwone; sam ich wygląd przejął mię chłodem. Młodzieniec ów pozostał jedynym z moich znajomych uprawiającym grę na banjo, a że był przytem młodszym synem dymisjonowanego generała, więc przez dziwną a bezsensowną asocjację myśli zawsze mi się wydaje, iż poemat p. Kiplinga dotyczy wyłącznie jego osoby. Jeśli mój młody kolega nie grał na banjo, pasjami lubił siedzieć i na nie patrzeć. Zabrał się i teraz do tej sentymentalnej kontemplacji; przyglądałem mu się badawczo, a on rozmyślał chwilę nad strunami, poczem zapytał lekko:
— Co też pan tam wciąż bazgrze, jeśli wolno zapytać?
Było to pytanie zupełnie usprawiedliwione, ale nic nie odrzekłem i odwróciłem poprostu blok w odruchu instynktownej skrytości: nie mogłem powiedzieć temu młodzikowi, że wypłoszył mi z myśli psychologję Niny Almayer, wypowiedziane przez nią zdanie, rozpoczynające rozdział dziesiąty i pełne swoistej mądrości słowa pani Almayer, które miała wyrzec wśród zapadającej złowieszczo tropikalnej nocy. Nie mogłem mu powiedzieć, że Nina oznajmiła: „Zaszło nareszcie“. Niezmiernieby go to zdziwiło i byłby może upuścił swe drogocenne banjo. Nie mogłem mu także powiedzieć, że słońce mego życia na morzu chyliło się również ku zachodowi w tej samej właśnie chwili, gdy kreśliłem słowa opisujące niecierpliwe porywy młodości pochłoniętej swem pragnieniem. Sam o tem nie wiedziałem, a można śmiało powiedzieć, że nie byłoby to obeszło mego kolegi, choć zacny ten młodzian odnosił się do mnie z większem uszanowaniem, niż tego właściwie wymagały nasze służbowe stosunki.
Opuścił wzrok z tkliwością na banjo a ja patrzyłem w dalszym ciągu przez iluminator. Okrągły otwór ujmował w mosiężne ramy fragment bulwaru, z beczkami stojącemi rzędem na zamarzłym gruncie, i koniec wielkiego wozu. Furman o czerwonym nosie, odziany w bluzę i wełnianą szlafmycę, stał oparty o koło. Po wybrzeżu spacerował leniwie bezczynny strażnik z urzędu celnego, w ściągniętej pasem granatowej kapocie; zdawało się że jest zgnębiony niepogodą i jednostajnością swej egzystencji. Tło obrazu objętego iluminatorem stanowiły brudne domy, przed któremi rozpościerał się szeroko bruk, brunatny od zamarzniętej warstwy błota. Koloryt obrazu był ciemny, a jego najwydatniejszy punkt stanowiła mała kawiarnia o oknach przybranych firankami i obdrapanym froncie z białego drzewa, który to front harmonizował z niechlujstwem biedniejszych dzielnic miasta, ciągnących się wzdłuż rzeki. Przesunięto nas tutaj z innego stoiska w sąsiedztwie opery, gdzie tenże iluminator otwierał się na kawiarnię zupełnie innego rodzaju — najlepszą w mieście, o ile mi się zdaje; w tej to właśnie kawiarni zacny Bovary i jego żona, romantyczna córka starego Père Renault, posilali się po pamiętnym przedstawieniu w operze, wysłuchawszy tragicznej historji Łucji z Lammermooru w oprawie lekkiej muzyki.
Nie mogłem już przywołać z powrotem wizji archipelagu Wschodniego, który miałem wszelką nadzieję znów ujrzeć. Historja o „Szaleństwie Almayera“ została schowana na resztę dnia pod poduszkę. Nie przypominam sobie, aby jakie zajęcie odrywało mię od pisania; Bogiem a prawdą prowadziliśmy wówczas na pokładzie życie kontemplacyjne. Nie powiem tu nic o mem uprzywilejowanem stanowisku na okręcie. Znalazłem się tam poprostu „z grzeczności“, niby wybitny aktor, który podejmuje się drobnej roli na benefisie przyjaciela.
Jeżeli chodzi o moje własne uczucia, nie dogadzał mi pobyt na tym parowcu w owym czasie i w danych okolicznościach. I może nie byłem tam nawet potrzebny w zwykłem tego słowa znaczeniu, w jakiem statek „potrzebuje“ oficera. Pierwszy to i ostatni wypadek w mej morskiej karjerze, że służyłem na statku, którego właściciele pozostali dla mnie zupełnie nieuchwytni. Nie myślę tu o znanej ogólnie firmie londyńskich agentów handlujących statkami, którzy wynajęli nasz parowiec Francusko-Kanadyjskiej Spółce Transportowej, nietyle krótkotrwałej co efemerycznej. Śmierć zostawia coś poza sobą, ale po F. K. S. T. nie zostało nic uchwytnego. Kwitła nie dłużej od róży i, bynajmniej nie jak róża, rozwinęła się w samym środku zimy, siejąc nikłą woń przygód, poczem zwiędła jeszcze przed nastaniem wiosny. Lecz bez kwestji była to spółka, miała nawet swą własną flagę, całą białą z literami F. K. S. T. splecionemi zręcznie w skomplikowany monogram. Podnosiliśmy ją na szczycie grotmasztu; dochodzę teraz do przekonania, że była to flaga jedyna w swoim rodzaju. Jednak my tam na pokładzie mieliśmy w ciągu dłuższego czasu wrażenie, że jesteśmy częścią wielkiej floty, której statki wyruszają raz na dwa tygodnie do Montrealu i Quebecu; głosiły o tem broszury i prospekty przywiezione w dużej paczce na parowiec, gdy znajdował się jeszcze w Victoria Dock w Londynie i miał za chwilę wyruszyć do Francji, do Rouen. W tajemniczem życiu F. K. S. T. zawarty jest sekret ostatniej posady w moim zawodzie, posady, która pośrednio zatrzymała miarowy rozwój historji o Ninie Almayer.
Ówczesny sekretarz Londyńskiego Stowarzyszenia Kapitanów, które mieściło się w skromnych pokojach na Fenchurch Street, był człowiekiem o niezmordowanej ruchliwości i największem poświęceniu dla swego zadania. On jest właśnie odpowiedzialny za moje ostatnie związanie się z okrętem. Tak to określam, ponieważ nie można tego nazwać właściwie morską wyprawą. Kochany kapitan Froud — po tych wszystkich latach nie mogę go nie wspomnieć z serdeczną poufałością — otóż kapitan Froud myślał słusznie, że korpusowi oficerów marynarki handlowej trzeba dać więcej wykształcenia i lepsze towarzyskie stosunki. Urządzał dla nas cykle fachowych odczytów, korespondował pracowicie z urzędami i członkami parlamentu o sprawach związanych ze służbą; a czuł taką nieodpartą potrzebę troszczenia się o naszych związkowców, że jeśli wypadło jakie śledztwo lub komisja tycząca się morskich spraw i pracy marynarzy, była to dla niego prawdziwa gratka. Przy wysokiem poczuciu swych urzędowych obowiązków odznaczał się niewyczerpaną dobrocią — wybitną skłonnością do wyświadczania wszelkich możliwych usług członkom zawodu, w którym był swego czasu znakomitym kapitanem. A czyż można wyświadczyć marynarzowi większe dobrodziejstwo niż nastręczyć mu pracę? Kapitan Froud uważał, że Stowarzyszenie Kapitanów, poza ogólną opieką nad naszemi sprawami, powinno być nieoficjalną agencją najwyższej klasy, dostarczającą nam posad.
— Usiłuję przekonać wszystkich armatorów, żeby zwracali się do nas o potrzebnych im ludzi. Nasze stowarzyszenie nie ma nic z ducha związków zawodowych i doprawdy nie widzę, dlaczegoby armatorzy nie mieli do nas się zwracać — rzekł raz do mnie. — A przytem zawsze mówię, że jeśli wszyscy zgłaszający się mają równe kwalifikacje, kapitanowie powinni przenosić członków stowarzyszenia nad innych kandydatów. Na mojem stanowisku łatwo mi naogół znaleźć dla dowódców to, czego pragną, wśród naszych członków lub też członków korespondentów.
W mych wędrówkach po Londynie z zachodu na wschód i z powrotem (nie miałem wówczas nic do roboty) dwa małe pokoiki na Fenchurch Street były czemś w rodzaju schronienia, gdzie mój duch, stęskniony za morzem, mógł się czuć bliżej okrętów, ludzi i życia swego wyboru — bliżej niż w jakiemkolwiek innem miejscu na stałym lądzie. Około piątej popołudniu schronienie to bywało pełne ludzi i tytoniowego dymu, lecz kapitan Froud urzędował oddzielnie w mniejszym pokoju i udzielał tam posłuchań, których głównym celem było wyświadczanie przysług. I oto pewnego chmurnego popołudnia — działo się to w listopadzie — kiwnął na mnie zgiętym palcem, spoglądając zza okularów w charakterystyczny sposób, który zapamiętałem chyba najlepiej z całej jego powierzchowności.
— Był u mnie dziś rano pewien kapitan — rzekł, wracając do swego biurka i wskazując mi krzesło — który potrzebuje oficera. Chodzi tu o parowiec. Pan wie, to dla mnie największa przyjemność kiedy mię o coś proszą, ale na nieszczęście niebardzo widzę cobym mógł zrobić w tym wypadku...
Sąsiedni pokój pełen był ludzi, to też spojrzałem ze zdziwieniem na zamknięte drzwi, ale kapitan potrząsnął głową.
— O tak, byłbym uszczęśliwiony gdyby się udało dostać to miejsce dla któregoś z nich. Ale rzecz w tem, że ów kapitan potrzebuje oficera mówiącego płynnie po francusku, a to niełatwo znaleźć. Osobiście nie znam żadnego takiego oficera prócz pana. To jest miejsce drugiego pomocnika i oczywiście panby go nie wziął... prawda? Wiem, że to nie jest to, czego pan szuka.
Nie tego szukałem istotnie. Byłem pogrążony w lenistwie jak człowiek, którego zaprząta tylko jedno: pogoń za słowami dla uchwycenia swych wizyj. Ale przyznaję, że nazewnątrz przypominałem mniej więcej człowieka, któryby mógł objąć stanowisko drugiego oficera na parowcu wydzierżawionym przez francuską spółkę. Nie zdradzałem się z tem, że mię prześladuje los Niny i szum podzwrotnikowych lasów; nawet poufne obcowanie z Almayerem (człowiekiem o słabym charakterze) nie odbijało się wyraźnie w mych rysach. Przez wiele lat Almayer i świat, w którym się obracał, przepełniały mi wyobraźnię, nie naruszając — sądzę — mej zdolności do porania się z rzeczywistością morskiego życia. Ów człowiek wraz ze swem otoczeniem towarzyszył mi nieustannie od chwili gdy powróciłem ze wschodnich wód, na jakieś cztery lata przed dniem, o którym mówię.
We frontowym salonie umeblowanych pokoi, wychodzących na skwer w Pimlico, wspomnienia te odżyły we mnie po raz pierwszy z przejmującą wyrazistością, obcą mym dawnym, rzeczywistym stosunkom z Almayerem. Pozwoliłem sobie wówczas na długi pobyt na lądzie, a że potrzebowałem zapełnić czemś ranki, Almayer (ten dawny znajomy) przybył mi szlachetnie z pomocą. Wkrótce, jak wypadało, żona jego i córka zasiadły wślad za nim u mego stołu, a potem zjawiła się i reszta kompanji z nad Pantai, bogata w słowa i gesty. Szanowna moja gospodyni nic nie wiedziała, że miałem zwyczaj urządzać zaraz po śniadaniu ożywione przyjęcia dla Malajów, Arabów i metysów. Nie domagali się głośno mej uwagi. Przychodzili z niemą, nieodpartą prośbą — i stwierdzam na tem miejscu, że owa prośba nie zwracała się do mego samolubstwa czy też próżności. Wydaje mi się teraz, iż był to apel do mego sumienia; bo dlaczegoby pamięć o istotach, które wiodły w mych oczach skromne życie skąpane w słońcu, dlaczegożby ta pamięć żądała dla siebie wyrazu pod postacią powieści, jeśli nie na podstawie owego tajemniczego koleżeństwa w nadziei i trwodze, koleżeństwa, które jednoczy wszystkich mieszkańców tej ziemi?
Nie witałem mych gości z gwałtownem uniesieniem, niby posłów niosących dary bogactwa lub sławy. Nie nawiedziła mnie wizja drukowanej książki, gdy siedziałem, pisząc, u stołu, w podupadłej części Belgravii. Po upływie tych wszystkich lat — a każdy rok pozostawił swój ślad w postaci zapisanych powoli kartek — mogę uczciwie powiedzieć, że nic innego tylko uczucie pokrewne pietyzmowi skłoniło mię do wyrażenia — w słowach dobranych sumiennie i troskliwie — pamięci odległych rzeczy i ludzi, których już niema.
Wracając do kapitana Frouda i jego manji by nie narazić nigdy na zawód właścicieli statków lub dowódców, nie zanosiło się na to, abym zawiódł jego ambicje; w parę godzin udało mu się zaspokoić niezwykłe żądanie, domagające się oficera mówiącego po francusku. Kapitan Froud wyjaśnił mi że statek, o który chodziło, został wydzierżawiony przez francuską spółkę, zamierzającą stworzyć regularną miesięczną komunikację dla transportu francuskich emigrantów z Rouen do Kanady. Lecz mówiąc szczerze, tego rodzaju historja niewiele mię obchodziła. Odrzekłem z powagą, że jeśli chodzi istotnie o podtrzymanie reputacji Stowarzyszenia Kapitanów, to wezmę pod uwagę propozycję kapitana Frouda. Ale powiedziałem to jedynie dla formy. Nazajutrz rozmawiałem z dowódcą owego statku i zdaje mi się że zrobiliśmy na sobie wzajemnie dobre wrażenie. Wyjaśnił mi, iż jego pierwszy oficer jest pod każdym względem człowiekiem bez zarzutu i niema mowy aby go mógł oddalić dla powierzenia mi wyższego stanowiska; lecz o ile się zgodzę zostać drugim oficerem, będę miał zastrzeżone specjalnie korzystne warunki — i tak dalej.
Odpowiedziałem, że jeśli zasadniczo się zdecyduję, ranga nie będzie miała dla mnie znaczenia.
— Jestem pewien — nalegał kapitan — że pan porozumie się świetnie z Paramorem.
Zobowiązałem się święcie do odbycia przynajmniej dwóch podróży i w takich oto okolicznościach zaczęła się moja służba, która miała być mym ostatnim związkiem z okrętem. W rezultacie ani jedna podróż nie doszła do skutku. Może wypełnił się w ten sposób wyrok losu, który mi snać wypisał na czole, że w ciągu wszystkich morskich wędrówek niewolno mi przepłynąć oceanu Zachodniego; używam tej ostatniej nazwy w specjalnem znaczeniu, na wzór marynarzy mówiących np. o handlu na oceanie Zachodnim, o parowcach pasażerskich oceanu Zachodniego, o ciężkich wypadkach na oceanie Zachodnim. Nowe życie następowało tuż za dawnem i dziewięć rozdziałów „Szaleństwa Almayera“ towarzyszyło mi do Victoria Dock, skąd po paru dniach wyruszyliśmy w kierunku Rouen. Nie posunąłbym się aż do twierdzenia, iż Francusko-Kanadyjska Spółka Transportowa nie dokonała ani jednej podróży z tego jedynie powodu, że zaangażowała człowieka, którego przeznaczeniem było nigdy oceanu Zachodniego nie przepłynąć. Może i było tak rzeczywiście; lecz jawną, główną przeszkodę stanowił najoczywiściej brak pieniędzy. Czterysta sześćdziesiąt koj dla emigrantów umieścili pracowici cieśle na międzypokładzie, podczas gdyśmy leżeli w Victoria Dock, lecz ani jeden emigrant w Rouen się nie pokazał — z czego się, wyznaję, cieszyłem, ponieważ jestem humanitarny. Kilku panów z Paryża — trzech, o ile mi się zdaje, a jeden z nich był podobno prezesem Spółki — zjawiło się rzeczywiście; chodzili z końca w koniec po statku, obijając w straszny sposób cylindry o belki sufitu. Oprowadzałem ich osobiście i mogę zaręczyć, że interesowali się wszystkiem w sposób wcale inteligentny, choć widać nigdy przedtem nie widzieli nic w tym rodzaju. Gdy wracali na brzeg, wyraz pogodnej niepewności malował się na ich twarzach. Choć ta uroczysta inspekcja miała być wstępem poprzedzającym bezpośrednio nasz wyjazd, właśnie wówczas, w chwili gdy członkowie komisji sunęli wdół gęsiego po schodni, odebrałem wewnętrzną przestrogę, iż żadna z podróży zamierzonych przez dzierżawców naszego parowca nigdy do skutku nie dojdzie.
Nawiasem mówiąc, w niespełna trzy tygodnie nastąpiło przesunięcie statku. Kiedyśmy przybyli do Rouen, popłynęliśmy bardzo uroczyście dobry kawał w górę, ku środkowi miasta, a że na rogach wszystkich ulic rozlepiono trójkolorowe afisze oznajmiające o narodzinach naszej spółki, każdy petit bourgeois z żoną i rodziną urządzał sobie w niedzielę rozrywkę ze zwiedzenia okrętu. Włożywszy najlepszy mundur, trzymałem się zawsze na widocznem miejscu, aby udzielać objaśnień niby tłumacz agencji Cooka dla turystów, a nasi podoficerowie zbierali bogate żniwo napiwków od oprowadzanych grup. Ale gdy statek został przesunięty — wskutek czego znaleźliśmy się z jakie półtorej mili niżej, przycumowani u znacznie bardziej błotnistego i brudniejszego bulwaru — wówczas pustka samotności stała się naszym udziałem. Ogarnął nas zupełny, głuchy zastój; bo, ponieważ statek gotów był do podróży nawet w najdrobniejszych szczegółach, ponieważ mróz trzymał tęgi a dni były krótkie, nie mieliśmy dosłownie nic do roboty — do tego stopnia że czerwieniliśmy się ze wstydu, kiedy przyszło nam na myśl że za cały ten czas bierzemy pensję. Młody Cole martwił się, ponieważ, jak twierdził, żadna zabawa nie mogła cieszyć wieczorem po takiem całodziennem próżniactwie; nawet banjo straciło swój urok, odkąd nic nie przeszkadzało jego właścicielowi brzdąkać na niem bez końca od posiłku do posiłku. Poczciwy Paramor — był to doprawdy najzacniejszy z ludzi — stracił na humorze, o ile na to pozwalało jego wesołe usposobienie, aż wreszcie pewnego posępnego dnia podszepnąłem mu z czystej swawoli, żeby zużył uśpioną energję załogi na wybranie obu cum na pokład i przymocowanie ich odwrotnym końcem do nadbrzeża.
Paramor na chwilę się rozpromienił. „Świetna myśl!“ Lecz twarz jego zachmurzyła się natychmiast. „No tak... oczywiście! Ale ta robota nie może trwać dłużej niż trzy dni“ — mruknął markotnie. Nie umiem powiedzieć na jak długo obliczał nasz postój u krańców Rouen, ale wiem że cumy zostały wybrane na pokład i umocowane odwrotnym końcem na wybrzeżu wedle mego szatańskiego podszeptu, poczem zapomniano, jak sądzę, o ich istnieniu — aż wreszcie francuski pilot przybył aby poholować wdół nasz statek, równie pusty jak przedtem, na szlak wiodący do Hawru. Możnaby myśleć, że ten stan przymusowego lenistwa pchnął naprzód dzieje Almayera i jego córki. Ale nic podobnego. Chyba coś mię urzekło w chwili, gdy mój towarzysz z kajuty, banjoista, przeszkodził mi w pisaniu; dzieje Almayera utknęły na owym wyrocznym zachodzie słońca — i to na przeciąg wielu tygodni. Tak było zawsze z tą książką, zaczętą w 1889 roku i skończoną w 1894 — tą najkrótszą z powieści, które przeznaczone mi było napisać. Między pierwszemi jej słowami, okrzykiem żony Almayera, wołającej go na obiad, i niemą apostrofą Abdulli (wroga Almayera) do Boga mahometan, „który jest łaski pełen i miłosierdzia“, apostrofą zamykającą książkę — miało się zmieścić kilka długich morskich podróży, wizyta (według wzniosłej frazeologji odpowiedniej w tym wypadku) do niektórych miejsc związanych z mojem dzieciństwem i urzeczywistnienie pustych dziecinnych słów, wypowiadających kaprys lekkomyślny i romantyczny.
Było to w roku 1868 — miałem wtedy lat około dziewięciu; patrząc na mapę Afryki, dotknąłem palcem białej przestrzeni, stanowiącej wówczas niezbadaną tajemnicę tego lądu, i rzekłem do siebie z niewzruszoną pewnością i zdumiewającem zuchwalstwem, których nie mam już w charakterze:
— Kiedy dorosnę, pojadę tam.
I naturalnie więcej już o tem nie myślałem, póki mniej więcej w ćwierć wieku później nie trafiła mi się sposobność pojechania właśnie tam — jakby grzech dziecinnej zuchwałości musiał spaść na mą dojrzałą głowę. Tak. Pojechałem tam; ponieważ wodospady Stanleya znajdują się w tamtej okolicy, która w 1868 roku była najbardziej pustą z pustych przestrzeni na wizerunku ziemskiej powierzchni. A rękopis „Szaleństwa Almayera“, który zawsze z sobą woziłem, jakby był talizmanem lub skarbem, również tam ze mną pojechał. To, że wogóle stamtąd wrócił, wydaje mi się szczególnem zrządzeniem Opatrzności, ponieważ wiele innych rzeczy, nieskończenie bardziej dla mnie cennych i pożytecznych, przepadło wskutek nieszczęśliwych wypadków w czasie transportu. Przypominam sobie naprzykład szczególnie trudny zakręt na rzece Kongo, między Kinchassa a Leopoldsville — tem trudniejszy że trzeba go było przebyć nocą w wielkiem czółnie, mając tylko połowę niezbędnych do tego wioślarzy. Mało brakowało, a byłbym został drugim białym z kolei, utopionym w tem interesującem miejscu wskutek wywrócenia się czółna. Pierwszym był młody oficer belgijski; wypadek ten zdarzył się parę miesięcy wcześniej, i zdaje się że ów Belg wracał również do kraju; nie był może tak ciężko chory jak ja w owej chwili — ale jednak wracał do kraju. Przebyłem tamto miejsce nawpół żywy, a było wówczas ze mną tak źle, że nic mnie wogóle nie obchodziło; rękopis „Szaleństwa Almayera“ stale mi towarzyszył wśród coraz mniej licznych bagaży i tak się oto dostałem do owej rozkosznej stolicy Boma, gdzie przed wyruszeniem parowca, który wracał do kraju, miałem czas życzyć sobie śmierci raz po raz z najzupełniejszą szczerością. Istniało wówczas tylko siedem rozdziałów „Szaleństwa Almayera“, lecz najbliższy rozdział mego życia zawierał długą, długą chorobę i bardzo posępny powrót do zdrowia. Genewa, a ściślej mówiąc wodoleczniczy zakład w Champel wsławił się raz na zawsze, gdyż tam ukończyłem ósmy rozdział historji o zmierzchu i upadku Almayera. Treść dziewiątego rozdziału jest nierozdzielnie splątana z troską o sprawne administrowanie wielkim składem towarów na wybrzeżu Tamizy, składem należącym do pewnej firmy w City — mniejsza o jej nazwisko. Lecz praca ta, którą podjąłem aby się przyzwyczaić z powrotem do czynnego, normalnego życia, trwała krótko. Ziemia nie miała w sobie nic, coby potrafiło mię przykuć na czas dłuższy. Tedy ową pamiętną powieść, niby beczkę wyborowej madery, obwoziłem tu i tam po morzu przez całe trzy lata. Czy ów system wpłynął na nią korzystnie, tego bym oczywiście powiedzieć nie umiał. Sądząc jednak z pozoru, nie było tak bynajmniej. Rękopis wypłowiał, pożółkł i nabrał starożytnego wyglądu. Przypuszczenie, aby Almayerowi i Ninie mogło się coś wogóle wydarzyć, wydało mi się w końcu absurdem. A jednak wydarzyła się rzecz dziwnie nieprawdopodobna na szerokich morzach — i to ich zbudziło z letargu.
Jak to powiedział Novalis? „Przekonania moje zyskują niewątpliwie na głębi z chwilą, gdy w nie inna dusza uwierzy“. A czemże jest powieść, jeśli nie przekonaniem o istnieniu naszych bliźnich, przekonaniem tak głębokiem, że przybiera kształt urojonego życia przejrzystszego od rzeczywistości, w którem zestawienie wybranych epizodów góruje prawdopodobieństwem nad pewną siebie, popartą dokumentami historją. Opatrzność, co wyratowała mój rękopis z bystrych nurtów Konga, podsunęła go przyjaznej duszy daleko na pełnem morzu. Byłaby to z mej strony czarna niewdzięczność, gdybym kiedykolwiek zapomniał bladą, zapadłą twarz i głęboko osadzone, ciemne oczy młodego studenta z Cambridge („pasażera dla celów zdrowotnych“ na samym statku Torrens płynącym do Australji), który był pierwszym czytelnikiem „Szaleństwa Almayera“ — pierwszym czytelnikiem jakiego wogóle miałem. „Czy bardzoby to pana znudziło, gdybym panu dał do przeczytania rękopis napisany takim charakterem jak mój?“ — zapytałem pod wpływem nagłego porywu, przy końcu dość długiej rozmowy, której przedmiotem była „Historja“ Gibbona. Jacques (tak się student nazywał) przyniósł mi był książkę z własnego podróżnego zapasu i siedział u mnie w kajucie podczas pewnej burzliwej psiej wachty.
— Ani trochę — odrzekł uprzejmym jak zawsze tonem i uśmiechnął się leciutko. Gdy wyciągnąłem szufladę, pobudzona jego ciekawość nadała mu baczny wyraz. Ciekaw jestem, czego się spodziewał. Może poematu? Niepodobna już dziś tego odgadnąć. Nie był to człowiek zimny, raczej spokojny, a co więcej zgaszony przez chorobę, małomówny, o prostem i skromnem obejściu — lecz w całej osobie miał coś niezwykłego, co go odgradzało od szarego tłumu naszych sześćdziesięciu pasażerów. Zaduma malowała się w jego oczach; patrzył jakby wgłąb samego siebie. Zapytał nieco ochrypłym, miłym głosem w zwykły swój sposób, pociągający i dyskretny:
— A co to jest takiego?
— Coś w rodzaju opowiadania — rzekłem z wysiłkiem. — To nawet jeszcze nie skończone. Ale mimo to chciałbym usłyszeć o tem pańskie zdanie.
Włożył rękopis do bocznej kieszeni kurtki; pamiętam doskonale jego cienkie, brunatne palce, składające kartki podłużnie.
— Przeczytam to jutro — powiedział i chwycił za klamkę, a potem, śledząc kołysanie się statku dla wybrania odpowiedniej chwili, otworzył drzwi i już go nie było. W chwili gdy wychodził, słyszałem przeciągłe wycie wiatru, syk wody na pokładach Torrensa i stłumiony, jak gdyby odległy ryk budzącego się morza. Zauważyłem rosnące wzburzenie wśród wielkiego niepokoju wód i odpowiedziałem na nie zawodową myślą, że o ósmej, najdalej za pół godziny, trzeba będzie zwinąć żagle górne.
Nazajutrz, ale tym razem podczas pierwszej psiej wachty, Jacques wszedł do mojej kajuty. Miał gruby wełniany szal naokoło szyi i trzymał rękopis. Podał mi go, patrząc na mnie przeciągle ale bez słowa. Wziąłem rękopis w milczeniu. Jacques usiadł na kanapie i wciąż jeszcze nic nie mówił. Otworzyłem i zamknąłem szufladę biurka, na którem leżała zapisana łupkowa tabliczka w drewnianej ramce, czekając na porządne wciągnięcie swej treści do pewnego rodzaju książki prowadzonej przeze mnie starannie, a mianowicie do dziennika okrętowego. Odwróciłem się od biurka. Ale nawet i wtedy Jacques wcale się nie odezwał.
— No więc co pan mi powie? — rzekłem wreszcie. — Czy warto kończyć? — Moje pytanie wyrażało ściśle to co myślałem.
— Bezwzględnie — odrzekł swym spokojnym, nieco zachrypłym głosem i zlekka zakaszlał.
— Czy pana to zajęło? — pytałem dalej prawie szeptem.
— I bardzo!
Nastało milczenie; przechylałem się wciąż instynktownie w takt gwałtownych chybotów statku, a Jacques wyciągnął się jak długi na kanapie. Zasłona u mego łóżka kołysała się tam i z powrotem jak punka, lampa u grodzi zataczała kręgi na kółkach, a od czasu do czasu drzwi kajuty zgrzytały lekko pod uderzeniami wiatru. Znajdowaliśmy się pod czterdziestym stopniem szerokości południowej, w pobliżu południka Greenwich — o ile pamiętam — w chwili gdy odbywał się ten spokojny obrządek wskrzeszenia Almayera i Niny. Wśród przeciągłego milczenia przyszło mi na myśl, że w tem opowiadaniu — tak jak się wówczas przedstawiało — zamieściłem dużo swych wspomnień. Czy akcja jest zrozumiała, pytałem siebie, jakby pisarz powieści już się był urodził w ciele marynarza. Lecz z pokładu doszedł mnie gwizdek oficera służbowego; nadstawiłem ucha aby pochwycić rozkaz, który miał nastąpić po tem zwróceniu uwagi. Dosłyszałem słaby, rozkazujący okrzyk: „Brasuj reje!“ „Aha!“ pomyślałem sobie, „zbliża się wiatr od zachodu“. Potem zwróciłem się do mego pierwszego czytelnika, który, niestety, miał żyć zbyt krótko by doczekać końca powieści.
— Niech mi pan pozwoli zadać jeszcze jedno pytanie: czy ta historja, taka jaką jest, wydaje się panu zrozumiała?
Podniósł na mnie ciemne, łagodne oczy jak gdyby ze zdziwieniem:
— Tak! Najzupełniej.
Oto wszystko co miałem usłyszeć z jego ust o zaletach „Szaleństwa Almayera“. Nie mówiliśmy z sobą już nigdy o tej książce. Nastał długi okres niepogody i wszystkie moje myśli skupiły się na służbie, a tymczasem biedny Jacques zaziębił się fatalnie i nie mógł opuszczać kajuty. Gdy przybyliśmy do Adelaidy, pierwszy czytelnik mej prozy wyruszył natychmiast wgłąb lądu i wreszcie umarł po krótkiej chorobie, czy to w Australji, czy też może wracając do kraju przez kanał Suezki. Nie wiem napewno jak było właściwie, i chyba nigdy mi dokładnie tego nie mówiono, choć wypytywałem o Jacques’a wracających na statek pasażerów, którzy w czasie naszego postoju w przystani odbywali wędrówkę po lądzie, „zwiedzając kraj“, i spotykali Jacques’a tu i ówdzie. Wyruszyliśmy wreszcie z powrotem i wciąż jeszcze ani jedna kreska nie przybyła do nagryzmolonych niedbale licznych kart, które biedny Jacques miał cierpliwość czytać, gdy cienie Wieczności już się gromadziły w jego życzliwych, spokojnych oczach.
Proste a rozstrzygające „bezwzględnie“, wypowiedziane przez Jacques’a, natchnęło mię postanowieniem, które drzemało we mnie, czekając tylko na odpowiednią sposobność. Można powiedzieć, że jestem teraz zmuszony, podświadomie zmuszony, do pisania tomu za tomem, jak w dawnych latach byłem zmuszony do wyruszania raz po raz na morze. Kartki muszą następować jedne za drugiemi, jak w dawnych czasach mile ciągnęły się jedna za drugą, wciąż dalej, aż do wyznaczonego celu, co będąc samą Prawdą, jest Jeden — dla wszystkich ludzi i dla wszystkich zajęć.
Nie wiem, który z tych dwóch porywów wydał mi się bardziej tajemniczy i bardziej nadzwyczajny. Lecz zanim zacząłem pisać, a także zanim stałem się marynarzem, musiałem czekać na odpowiednią sposobność. Pozwolę sobie wyznać, że nigdy nie byłem bohaterem z rodzaju tych, którzy dla zabawy popłynęliby w szafliku na morze; a jeśli wolno mi się chwalić swem poczuciem odpowiedzialności, dałem jego dowody także i w czasie pisarskiej karjery. Opowiadano mi że niektórzy piszą w wagonie, i zapewne mogliby pisać, siedząc ze skrzyżowanemi nogami na sznurze od bielizny; lecz muszę się zwierzyć, że mój sybarytyzm pozwala mi pisać tylko wtedy, gdy mam przynajmniej coś w rodzaju krzesła. „Szaleństwo Almayera“ rozrastało się raczej wiersz za wierszem niż karta za kartą.
I stało się raz, że omal nie zgubiłem rękopisu — doprowadzonego wówczas do pierwszych słów dziewiątego rozdziału — na stacji Friedrichstrasse (znajdującej się jak wiadomo w Berlinie), jadąc do Polski, a ściślej mówiąc, na Ukrainę. Przesiadałem się wczesnym rankiem i w pośpiechu zostawiłem torbę podróżną w kolejowej restauracji. Zacny i sprytny Kofferträger ją wyratował. Niepokojąc się, nie myślałem jednak o rękopisie, ale o wszystkich innych rzeczach, które tam były.
W Warszawie, gdzie spędziłem dwa dni, wędrowne te kartki nie ujrzały wcale dziennego światła, tylko raz światło świec, gdy torba leżała otwarta na krześle. Przebierałem się wówczas z pośpiechem na obiad w pewnym sportowym klubie. Przyjaciel mego dzieciństwa (służył poprzednio w dyplomacji, a wówczas hodował pszenicę w dobrach ojcowskich — nie widzieliśmy się od lat przeszło dwudziestu) czekał na hotelowej kanapie aby mię zabrać do klubu.
— Póki się ubierasz, opowiedzże mi coś o swojem życiu — zachęcał mię uprzejmie.
Nie zdaje mi się abym opowiedział mu dużo o sobie, ani wtedy ani też później. Jedliśmy obiad w nielicznem, dobranem kółku, a rozmowa była niezmiernie ożywiona i toczyła się na wszystkie możliwe tematy, od łowów na grubego zwierza w Afryce aż do ostatniego poematu, który się ukazał w bardzo modernistycznym przeglądzie, wydawanym przez najmłodszych i popieranym przez wysokie sfery. Ale nie zawadziliśmy ani razu o „Szaleństwo Almayera“, i na drugi dzień rano rękopis — nieodłączny mój towarzysz — tkwił w dalszym ciągu w ciemności, tocząc się wraz ze mną w południowo-wschodnim kierunku, ku gubernji kijowskiej.
W owych czasach trzeba było jechać końmi osiem godzin, jeśli nie więcej, od stacji kolejowej aż do wiejskiego dworu, celu mojej podróży.
„Dear boy“ (te słowa były zawsze napisane po angielsku) — brzmiał ostatni list, wysłany z owego dworu a odebrany przezemnie w Londynie. „Każ się zawieść do jedynej miejscowej gospody, zjedz obiad jaki się da, a wieczorem mój zaufany służący, factotum i majordomus, pan W. S. (zaznaczam że jest z pochodzenia szlachcicem), stawi się przed tobą i doniesie o przybyciu małych sanek, które przywiozą cię tu nazajutrz. Posyłam przez niego moje najcieplejsze futro; razem z okryciami, które zapewne masz z sobą, zabezpieczy cię to od zziębnięcia w drodze“.
I rzeczywiście, w chwili gdy jadłem obiad, podany przez kelnera Żyda, w olbrzymim sypialnym pokoju o świeżo pomalowanej podłodze, pokoju podobnym do stodoły, drzwi się otworzyły i ukazał się pan W. S. (szlachcic rodem), w stroju podróżnym — długich butach, wysokiej czapce z baraniej skóry, krótkiem palcie ściśniętem skórzanym pasem. Był to człowiek mniej więcej trzydziestopięcioletni; jego szczera, wąsata twarz miała wyraz zakłopotany. Podniosłem się z krzesła i powitałem go z właściwym — mam nadzieję — odcieniem szacunku, którego wymagała jego szlachecka krew i stanowisko zaufanego sługi. Twarz rozjaśniła mu się w sposób zdumiewający. Okazało się że, wbrew usilnym zapewnieniom mego wuja, poczciwiec wątpił o możliwości naszego wzajemnego porozumienia. Wyobrażał sobie, iż przemówię do niego w jakimś cudzoziemskim języku. Podobno, wsiadając już do sanek aby jechać na moje spotkanie, wykrzyknął z niepokojem:
— No dobrze! Dobrze! Zabieram się i jadę, ale Bóg raczy wiedzieć jak się tam porozumiemy z siostrzeńcem naszego pana.
Porozumieliśmy się bardzo dobrze od samego początku. Zaopiekował się mną, jakbym był jeszcze wyrostkiem. Miałem rozkoszne chłopięce uczucie że wracam ze szkół do domu, gdy mię opatulił nazajutrz rano w olbrzymie podróżne futro z niedźwiedzich skór i zasiadł opiekuńczo u mego boku. Sanki były malutkie i wyglądały bardzo nikło — prawie jak zabawka — przy czterech wielkich gniadoszach zaprzężonych w lejc. We trzech ze stangretem wypełnialiśmy sanki zupełnie. Wiózł nas młody chłopak o jasnoniebieskich oczach; wysoki kołnierz futrzanej liberji okalał jego wesołą twarz i sterczał równo z głową.
— No, Józefie — zwrócił się mój towarzysz do stangreta — jak myślisz, czy uda się nam zajechać do domu przed szóstą?
Józef odpowiedział że napewno się uda z Bożą pomocą, jeśli tylko nie będzie wysokich zasp na wielkiej przestrzeni między pewnemi wsiami, których nazwy zabrzmiały mi w uszach jak coś bardzo znanego. Okazało się że Józef świetnie powozi, a przytem ma instynkt do wynajdywania drogi wśród pól pokrytych śniegiem, oraz wrodzony dar wydobycia z koni wszystkiego co dać mogą.
— To syn tego Józefa, którego pan kapitan pewno pamięta. Tego, co to woził świętej pamięci babkę pana kapitana — zauważył W. S., zajęty utykaniem futra naokoło mych nóg.
Pamiętałem doskonale wiernego Józefa, który woził moją babkę. Jakże! Przecież to on dał mi lejce do ręki poraz pierwszy w mem życiu i pozwalał bawić się wielkim czterokonnym batem przed bramą stajni.
— Co się z nim stało? — zapytałem. — Pewnie już teraz nie służy?
— Służył u naszego pana — brzmiała odpowiedź. — Ale umarł na cholerę przed dziesięciu laty, wtedy podczas tej wielkiej epidemji. A jednocześnie umarła jego żona — cały ich dom wymarł i został się ten jeden chłopiec.
Rękopis „Szaleństwa Almayera“ spoczywał w torbie pod naszemi nogami.
Ujrzałem znów słońce zachodzące na równinach, jak je widywałem, podróżując w dzieciństwie. Zachodziło, czyste i czerwone, zanurzając się w śniegi, widzialne jak na dłoni, rzekłbyś zachodzące na morzu. Upłynęło już było dwadzieścia trzy lata, odkąd widziałem poraz ostatni jak słońce nad tym krajem zachodzi; jechaliśmy wśród ciemności, która padła szybko na siną przestrzeń śniegu, aż wreszcie z pustki białej ziemi zlewającej się z gwiaździstem niebem wyłoniły się czarne kształty, kępy drzew nad wioską wśród ukraińskiej równiny. Przesunęło się koło nas parę domków, niska ściana bez końca i wreszcie ukazały się światła dworu, połyskując i migocąc przez zasłonę z drzew.
Tego samego wieczoru wędrowny rękopis „Szaleństwa Almayera“ został rozpakowany i położony bez ostentacji na biurku w moim pokoju, w gościnnym pokoju, który — jak mi oświadczono niby to niedbałym tonem — czekał na mnie od jakich lat piętnastu. Rękopis nie przyciągnął uwagi bliskiego mi człowieka, który krzątał się naokoło syna swej ukochanej siostry.
— Niewiele tu będziesz miał czasu dla siebie, mój bracie — rzekł wuj, używając tego zwrotu na wzór naszych chłopów, co było u niego zawsze oznaką najlepszego humoru w chwilach serdecznego wzruszenia. — Będę zachodził do ciebie ciągle na pogawędki!
Mieliśmy właściwie cały dom do gawędy i odwiedzaliśmy się nawzajem bez końca. Nachodziłem wuja w jego gabinecie, gdzie najważniejszym sprzętem był olbrzymi srebrny kałamarz, ofiarowany wujowi w pięćdziesiątą rocznicę urodzin przez wszystkich jego ówczesnych pupilów. Był opiekunem wielu sierot z ziemiaństwa trzech południowych prowincyj — począwszy od 1860 roku. Niektórzy jego pupile byli mymi szkolnymi kolegami i towarzyszami zabaw, ale o ile wiem, nikt z pomiędzy tych wszystkich dziewcząt i chłopców nie napisał nigdy powieści. Paru było starszych odemnie, i to znacznie. Jeden z nich — pamiętam jak przyjechał w odwiedziny, kiedy byłem małym chłopcem, — posadził mię na grzbiecie konia pierwszy raz w mem życiu; czterokonny jego zaprząg, mistrzowska konna jazda i zręczność we wszystkich sportach stanowiły jeden z mych najwcześniejszych zachwytów. Zdaje mi się że pamiętam jak moja matka — stojąc pod kolumnadą przed oknami jadalni — przyglądała się, gdy mnie wsadzano na kucyka; trzymał go za uzdę chyba ten sam Józef, który umarł na cholerę, stajenny chłopiec oddany specjalnie na usługi mej babki. Pamiętam tego młodego mężczyznę w granatowej kurcie i fałdzistych kozackich spodniach, gdyż tak wyglądała liberja służby stajennej. Musiał to być rok 1864, a według innego systemu obliczeń działo się to z pewnością w roku, kiedy dozwolono mej matce opuścić miejsce wygnania, dokąd towarzyszyła memu ojcu, i udać się na południe celem odwiedzenia rodziny. Matka moja musiała także w swym czasie uzyskać pozwolenie aby jechać na wygnanie razem z mężem; jednem z zastrzeżeń, na których udzielono jej tej łaski, był warunek, że władze będą się z nią obchodzić jak ze skazaną również na wygnanie. Ale w parę lat później, przez pamięć na mego najstarszego wuja, który służył w gwardji i umarł, zostawiając w wielkim świecie Petersburga najlepszą pamięć i całe zastępy przyjaciół, kilka wpływowych osób wystarało się dla mojej matki o pozwolenie — zwane oficjalnie „Najwyższą Łaską“ — na trzymiesięczny urlop z wygnania.
Jest to także rok, od którego począwszy pamiętam matkę z większą wyrazistością — już nietylko jako czyjąś kochającą, cichą, opiekuńczą obecność, jako istotę o szerokiem czole i oczach wyrażających jak gdyby słodki nakaz; i pamiętam także wielki zjazd wszystkich krewnych zbliska i zdaleka, siwe głowy przyjaciół rodziny, składających mej matce hołd szacunku i miłości w domu jej ulubionego brata, który w kilka lat później miał mi zastąpić oboje rodziców.
W owym czasie nie rozumiałem tragizmu tego wszystkiego, choć pamiętam że doktorzy także nas odwiedzali. Po mojej matce nie było wcale znać choroby — lecz sądzę że lekarze podpisali już byli na nią wyrok; tylko zmiana klimatu, tylko pobyt na południu mógł przywrócić opuszczające ją siły. Dla mnie owe czasy wydają się najszczęśliwszym okresem życia. Była tam moja kuzynka, rozkoszne, żywe dziewczątko o kilka miesięcy młodsze odemnie; jej życie — nad którem czuwano z miłością jakby była księżniczką krwi — skończyło się z piętnastym jej rokiem. Były tam również inne dzieci — wiele z nich już nie żyje — a między niemi i takie, które zapomniałem nawet z imienia. Nad wszystkiem wisiał gnębiący cień wielkiego rosyjskiego cesarstwa, cień mroczniejący jeszcze od świeżo powstałej nienawiści do Polaków, wyhodowanej przez moskiewską szkołę dziennikarzy po nieszczęsnem powstaniu 1863 roku.
Odeszliśmy bardzo daleko od rękopisu „Szaleństwa Almayera“, lecz publiczne wspominanie tych kształtujących mnie wrażeń nie jest wybrykiem niespokojnego egotyzmu. Są to również ludzkie sprawy, odległe już w swej wymowie. Należy się aby powieściopisarz zostawił swoim dzieciom coś więcej niż barwy i postacie własnej ciężko wypracowanej twórczości. Kiedy dzieci pisarza dorosną, to, co się wyda światu najbardziej zagadkową stroną ich natury, będzie właśnie ich nieświadomym odzewem na cichy głos tej nieubłaganej przeszłości, z której i dzieło wyobraźni pisarza, i indywidualność jego dzieci biorą odległy początek; a odzew ten pozostanie może nazawsze niejasny nawet dla tychże dzieci.
Tylko w ludzkiej wyobraźni znajduje każda prawda istotne i niezaprzeczone istnienie. Wyobraźnia, a nie intelekt, jest najwyższym mistrzem sztuki i życia. Obrazowe i wierne odtworzenie rzeczywistych wspomnień może służyć godnie temu duchowi pietyzmu dla wszystkich ludzkich spraw, duchowi co daje sankcję zarówno pomysłom powieściopisarza jak wzruszeniom człowieka rozpatrującego swą przeszłość.
Jak już wspomniałem, byłem zajęty rozpakowywaniem rzeczy po przyjeździe z Londynu na Ukrainę. Rękopis „Szaleństwa Almayera“ — towarzysz mój od trzech lat lub więcej, liczący wówczas dziewiąty rozdział życia — został położony bez ostentacji na biurku stojącem między dwoma oknami. Nie przyszło mi na myśl aby go schować do biurka, lecz ładny kształt mosiężnych rączek u szuflady tegoż biurka przyciągnął mój wzrok. Dwa kandelabry, każdy o czterech świecach, oświetlały wesoło pokój, który czekał przez tyle lat na wędrownego siostrzeńca. Okiennice były zamknięte.
O jakie pięćset metrów od miejsca gdzie siedziałem, stała pierwsza z brzegu chata tej wsi, stanowiącej część dóbr mego dziada ze strony matki, jedyną część, która została w posiadaniu członka rodziny; a poza wsią, w czarnej nieskończoności zimowej nocy, leżały wielkie nieogrodzone pola — nie ciągnące się płaską, surową równiną, lecz dobrotliwym, chlebodajnym krajem o niskich, zaokrąglonych pagórkach teraz całych w bieli, z czarnemi plamami drzew gnieżdżących się w zagłębieniach. Droga, którą przyjechałem, biegła przez wieś i skręcała tuż za bramą, zamykającą krótką aleję. Ktoś jechał po wgłębionym śnieżnym szlaku; żywy dźwięk dzwonków wkradał się stopniowo w ciszę pokoju jak dźwięczny szept.
Rozpakowywaniu kufrów przyglądał się służący, który przyszedł mi pomóc i przeważnie stał u drzwi, uważny lecz zbyteczny. Nie potrzebowałem go wcale, ale nie chciało mi się odprawić tego chłopca, młodszego ode mnie z pewnością więcej niż o dziesięć lat. Nie byłem ani w tej wsi, ani w tych okolicach od 1867 roku; a jednak dobroduszna, otwarta twarz wiejskiego wyrostka dziwnie mi się wydała znajoma. Bardzo możliwe że był potomkiem, synem, a może i wnukiem służących, których przyjazne twarze widywałem we wczesnem dzieciństwie. Okazało się jednak, że ów chłopiec nie ma prawa wymagać odemnie szacunku na tej podstawie. Pochodził z jakiejś sąsiedniej wsi i awansował świeżo na lokaja, wyuczywszy się służby w dwóch czy trzech domach jako chłopiec kredensowy. Dowiedziałem się o tem nazajutrz od naszego W. Mogłem oszczędzić sobie tego pytania. Odkryłem wkrótce że wszystkie twarze w domu i wszystkie twarze na wsi: poważne twarze gospodarzy o sumiastych wąsach, okryte puchem twarze młodzieńców, twarze małych jasnowłosych dzieci, piękne, opalone twarze i szerokie czoła kobiet, które widywałem na progach chat — wszystkie były mi tak znajome, jakbym je znał od dzieciństwa, i jakby moje dziecinne lata tylko co się skończyły.
Dzwonki podróżnego zabrzmiały głośniej, poczem oddaliły się szybko i zgiełk psów szczekających we wsi uspokoił się wreszcie. Mój wuj, rozparty w rogu małej kanapki, palił w milczeniu fajkę o długim tureckim cybuchu.
— Jakie śliczne biurko stoi w moim pokoju — zauważyłem.
— To jest właściwie twoja własność — rzekł z oczami utkwionemi we mnie z wyrazem zajęcia i uwagi, wyrazem, który nie opuszczał jego twarzy od chwili gdy przybyłem.
— Przed czterdziestu laty twoja matka pisywała przy tem biurku. W naszym domu w Oratowie stało w małym saloniku, który za milczącem porozumieniem odstąpiliśmy panienkom — to jest twojej matce i jej siostrze zmarłej tak młodo. Ofiarował im obydwóm to biurko nasz stryj, Mikołaj Bobrowski, gdy twoja matka miała lat siedemnaście a ciotka o dwa lata mniej. Było to najmilsze, rozkoszne dziewczątko, ta twoja ciotka, znana ci pewnie tylko z imienia. Nie jaśniała wielką pięknością ani inteligencją jak twoja matka. Ale była wszystkim droga przez swój zdrowy rozsądek, cudowną słodycz charakteru, wyjątkową łatwość i swobodę w codziennych stosunkach. Jej śmierć stała się dla nas wszystkich strasznym ciosem i ciężką stratą moralną. Gdyby ta dziewczyna nie była umarła, ściągnęłaby największe błogosławieństwa na dom, w który weszłaby jako żona, matka i pani. Stworzyłaby naokoło siebie atmosferę spokoju i zadowolenia, bo tylko ci, co kochają bez egoizmu, umieją tego dokazać. Twoja matka — bez porównania piękniejsza, wyróżniająca się niezwykłą dystynkcją i wyjątkowym intelektem — miała mniej łatwy charakter. Znacznie hojniej obdarzona przez naturę, spodziewała się też więcej od życia. W owych szczególnie ciężkich czasach niepokoiliśmy się o nią ogromnie. Zapadła na zdrowiu wskutek wstrząsu wywołanego śmiercią naszego ojca (była z nim sama w domu, gdy nagle umarł); szarpała ją wewnętrzna walka między miłością dla człowieka, którego miała w końcu poślubić i świadomością, że jej ojciec sprzeciwiał się stanowczo temu małżeństwu. Nie mogła się zdobyć na lekceważenie uwielbianej pamięci ojca i jego sądu, który zawsze szanowała i któremu wierzyła, a z drugiej strony czuła że nie ma siły oprzeć się głębokiemu i szczeremu uczuciu; trudno się też było spodziewać, aby umiała zachować równowagę ducha. Skłócona wewnętrznie, nie mogła dać innym tego poczucia spokoju, którego w niej nie było. Dopiero później, gdy połączyła się wreszcie z człowiekiem swego wyboru, rozwinęła te niepospolite dary umysłu i serca, które nakazywały szacunek i podziw nawet naszym wrogom. Znosiła ze spokojem i hartem okrutne dopusty życia, odbijającego wszystkie narodowe i społeczne nieszczęścia; stała się najwznioślejszym przykładem obowiązku jako żona, matka i patrjotka, dzieląc wygnanie męża i wcielając wspaniale ideał polskiej kobiety.
— Wuj Mikołaj nie był człowiekiem bardzo uczuciowym. Poza swem uwielbieniem dla Napoleona Wielkiego kochał prawdziwie, o ile mi się zdaje, tylko trzy osoby na świecie: swoją matkę a waszą prababkę, którą widziałeś ale pamiętać jej nie możesz; swego brata, naszego ojca, w którego domu mieszkał przez tyle lat; a z nas wszystkich, siostrzeńców i siostrzenic naokoło niego wyrosłych, kochał tylko twoją matkę. Zdawało się że nie umie dostrzec cichych, pociągających zalet najmłodszej siostrzenicy. Z całej rodziny ja odczułem najgłębiej ów nieoczekiwany cios śmierci, który spadł na naszą rodzinę w niespełna rok od chwili kiedy zostałem jej głową. Była to straszliwa niespodzianka. Twoja ciotka wracała do domu pewnego zimowego wieczoru; miała dotrzymywać mi towarzystwa w naszym pustym domu, gdzie musiałem stale mieszkać aby administrować majątkiem i doglądać powikłanych interesów; obie siostry przebywały ze mną kolejno, zmieniając się co tydzień. Otóż, jak już wspomniałem, gdy twoja ciotka wracała sankami z domu pani Tekli Potockiej, gdzie nasza chora wówczas matka bawiła aby być bliżej lekarza, stało się że stangret zabłądził i utknęli w zaspie. Ciotka twoja jechała sama ze stangretem i starym Walerym, osobistym służącym naszego nieboszczyka ojca. Obaj usiłowali wyciągnąć sanki ze śniegu, a ciotka, zniecierpliwiona zwłoką, wysiadła i poszła sama szukać drogi. Działo się to w roku 1851, o niecałe dziesięć mil od domu gdzie teraz jesteśmy. Drogę prędko odnaleziono, ale śnieg zaczął znów gęsto padać i upłynęło jeszcze cztery godziny zanim dojechali do dworu. Obaj mężczyźni zdjęli baranice i owinęli ciotkę we wszystkie derki, chcąc ją od zimna uchronić; nie zważali na jej protesty, rozkazy, a nawet usiłowania aby zrzucić z siebie te okrycia, jak mi Walery później opowiadał. „Jakżebym mógł — tłumaczył jej — spotkać się z błogosławioną duszą mego świętej pamięci pana, gdybym panienki nie strzegł od złego, póki jest jeszcze choćby iskierka życia w mem ciele?“ Gdy dotarli wreszcie do domu, biedny staruszek zdrętwiał z zimna i nie mógł słowa przemówić, a stangret był w niewiele lepszym stanie, choć miał jeszcze dość sił aby dojechać do stajni. Robiłem twojej ciotce wyrzuty, że odważyła się wogóle w taki czas wyruszyć; odpowiedziała na to w charakterystyczny dla siebie sposób: nie mogła znieść myśli iż siedzę samotnie, smutny i opuszczony. Niepodobna zrozumieć, jakim sposobem pozwolono na jej wyjazd. Widocznie tak być musiało! Lekceważyła kaszel, którego dostała zaraz nazajutrz, lecz wkrótce rozwinęło się zapalenie płuc i w trzy tygodnie już jej nie było! Ona pierwsza odeszła z młodego pokolenia powierzonego mej opiece. Pomyśl jak kruche są wszystkie nasze nadzieje i lęki! Byłem po urodzeniu najdelikatniejszy z rodzeństwa. Przez szereg lat byłem tak delikatny, że rodzice mieli mało nadziei abym się mógł wychować; a jednak przeżyłem pięciu braci i dwie siostry, a także wielu moich współczesnych; przeżyłem żonę, przeżyłem córkę — a ze wszystkich, którzy mieli choćby trochę pojęcia o tamtych dawnych czasach, ty jeden mi pozostałeś. Było mi przeznaczone złożyć w przedwczesnym grobie wiele uczciwych serc, wiele świetnych zapowiedzi, wiele nadziei tętniących życiem.
Wstał nagle, westchnął i odszedł, mówiąc: „Obiad będzie za pół godziny“. Słuchałem, nie ruszając się z miejsca, szybkich jego kroków, rozlegających się po wywoskowanej posadzce w sąsiednim pokoju a potem w przedpokoju, obstawionym półkami pełnemi książek — gdzie się zatrzymał aby umieścić cybuch w postumencie na fajki, poczem przeszedł do salonu (wszystkie te pokoje leżały jeden za drugim); kroki jego zamarły na puszystym dywanie. Ale usłyszałem jeszcze jak zamykał drzwi od swego gabinetu. Miał wówczas sześćdziesiąt dwa lata i był przez ćwierć wieku najmędrszym, najbardziej stanowczym, najpobłażliwszym z opiekunów; otaczał mnie ojcowską opieką i przywiązaniem, dając mi moralne oparcie; zdawało mi się zawsze że je czuję, choćby w najodleglejszych miejscach ziemi.
Co się tyczy pana Mikołaja Bobrowskiego, podporucznika z 1808, porucznika armji napoleońskiej w 1813 a przez krótki czas officier d’ordonnance marszałka Marmonta, potem zaś kapitana drugiego pułku strzelców konnych w polskiem wojsku — takiem jakie istniało aż do 1830 roku w okrojonem Królestwie ustanowionem przez Kongres Wiedeński — otóż co się tyczy pana Mikołaja muszę wyznać, że wizerunek jego odbił się najmniej wyraźnie w mojej pamięci ze wszystkich osób tej odległej przeszłości przekazanej mi przez tradycję, w drobnej części znanej mi osobiście, a wywołanej słowami człowieka, który mię przed chwilą opuścił. Musiałem widzieć pana Mikołaja w 1864 roku, bo nie byłby opuścił sposobności aby się zobaczyć z moją matką, którą — o czem z pewnością wiedział — miał widzieć po raz ostatni. Od mego najwcześniejszego dzieciństwa aż po dziś dzień, jeśli usiłuję wywołać jego obraz, coś w rodzaju mgły wznosi się przedemną, mgły w której dostrzegam niejasno tylko głowę o białych, porządnie zaczesanych włosach (co jest wyjątkiem w rodzinie Bobrowskich, gdzie z reguły mężczyźni łysieją już przed trzydziestym rokiem życia, z czem im jest bardzo do twarzy) i cienki, orli nos pełen godności, rys najzupełniej zgodny z fizyczną tradycją tej rodziny. Ale nie z powodu tych szczątków znikomej śmiertelności dziad Mikołaj żyje w mej pamięci. Wiedziałem już od bardzo wczesnego dzieciństwa że brat mego dziadka, Mikołaj Bobrowski, był kawalerem Legji Honorowej i że miał także polski krzyż za waleczność, Virtuti Militari. Świadomość tych chlubnych faktów wzbudzała we mnie szacunek pełen podziwu, a jednak uczucie to, jakkolwiek żywe, nie jest dla mnie miarą siły i znaczenia jego indywidualności. Góruje nad niem inne i powikłane wrażenie grozy, współczucia oraz wstrętu. Pan Mikołaj Bobrowski pozostał dla mnie nazawsze człowiekiem nieszczęsnym i godnym politowania (lecz bohaterskim), który zjadł ongi psa.
Upłynęło już dobrych pięćdziesiąt lat od chwili gdy usłyszałem tę historję, a wrażenie moje jeszcze nie zbladło. Zdaje się że była to pierwsza, powiedzmy, realistyczna opowieść, jaką słyszałem w życiu, ale mimo to nie zdaję sobie sprawy, dlaczego tak strasznie na mnie podziałała. Wiem oczywiście, jak wyglądają psy po naszych wsiach, a jednak... Nie! Nawet i dziś zapytuję siebie, wspominając swe dziecinne wrażenia zgrozy i współczucia, czy mam prawo odsłonić przed zimnym i wybrednym światem ten straszny epizod z historji mojej rodziny. Pytam siebie, czy mam prawo? tembardziej że ród Bobrowskich znany był zawsze zaszczytnie, blisko i daleko, z subtelności swych upodobań w zakresie jedzenia i picia. Lecz koniec końców, wziąwszy pod uwagę iż gastronomiczne poniżenie, które dotknęło dzielnego młodego oficera, obarcza właściwie Wielkiego Napoleona, sądzę że byłoby przesadną literacką dyskrecją, gdybym je pokrył milczeniem. Niech się prawda tutaj objawi. Odpowiedzialność za to spada na człowieka z wyspy Świętej Heleny, który poprowadził rosyjską kampanję z tak opłakaną lekkomyślnością.
W czasie pamiętnego odwrotu z pod Moskwy pan Mikołaj Bobrowski, w towarzystwie dwóch kolegów-oficerów — o których moralności i wrodzonym wykwincie upodobań nic nie wiem — ukradł psa na skraju wsi i następnie go pożarł. O ile pamiętam, użył jako broni kawaleryjskiego pałasza, a wynik owej myśliwskiej przygody był kwestją życia i śmierci, i to bardziej niż spotkanie z tygrysem. Oddział kozaków nocował w tej wiosce, zagubionej w głębi litewskiego boru. Trzej myśliwi śledzili z ukrycia, jak kozacy rozgaszczali się wygodnie między chatami, nim wczesny zimowy mrok zapadł o czwartej. Śledzili ich ze wstrętem i może z rozpaczą. Późno w noc nierozważne podszepty głodu zapanowały nad zasadami przezorności. Czołgając się po śniegu, dopełzli do ogrodzenia z suchych gałęzi, które zwykle otacza wsie w tej części Litwy. Bóg raczy wiedzieć, co spodziewali się zdobyć i w jaki sposób, i czy warto było tak się narażać. Jednak kozackie oddziały, wędrujące przeważnie bez oficerów, znane były z tego że nie zachowywały prawie żadnych ostrożności. A przytem wieś leżała daleko od linji francuskiego odwrotu i kozacy nie mogli podejrzewać, iż maruderzy z Wielkiej Armji znajdują się w pobliżu. Owi trzej oficerowie oddalili się wśród zawiei od głównej kolumny i przez kilka dni błądzili po lesie, co tłumaczy dostatecznie okropne położenie w jakiem się znaleźli. Mieli zamiar przyciągnąć uwagę chłopów w jednej z chat położonych najbliżej płotu, lecz gdy już byli gotowi rzucić się w samą paszczę lwa, że się tak wyrażę, pies (to bardzo dziwne że się tam znalazł tylko jeden), stworzenie w danych okolicznościach groźne jak lew — zaczął ujadać z drugiej strony płotu...
W tem miejscu opowiadania, które słyszałem wiele razy (na własne żądanie) z ust bratowej kapitana Mikołaja Bobrowskiego, mojej babki, drżałem zawsze z podniecenia.
Pies szczekał. I gdyby był na tem poprzestał, trzej oficerowie Wielkiej Armji napoleońskiej zginęliby zaszczytnie na ostrzach pik kozackich, lub może, umknąwszy pościgowi, umarliby przyzwoicie z głodu. Lecz nim zdołali pomyśleć o ucieczce, ów wyroczny i obrzydliwy pies, uniesiony przesadnym zapałem, wyskoczył przez szparę w płocie. Wyskoczył — i rozstał się z tym światem. Podobno jego łeb został odcięty od ciała jednem uderzeniem. I podobno gdy później, wśród posępnej samotności borów pokrytych śniegiem, maruderzy rozpalili ogień w zacisznej kotlinie, okazało się że stan łupu jest wybitnie niezadawalający. Pies nie był chudy — przeciwnie, wydawał się chorobliwie obrzękły; na skórze jego widniały nagie plamy o nieprzyjemnym wyglądzie. Nie dla futra zabito go jednak. Był duży... Został zjedzony... Resztę pokrywa milczenie —
Milczenie, podczas którego mały chłopczyk wzdryga się i mówi stanowczo:
— Nie mógłbym jeść tego psa.
A babka odpowiada z uśmiechem:
— Może dlatego, że nie wiesz co to znaczy być głodnym.
Dowiedziałem się o tem później. Nie byłem jednak nigdy zmuszony do jedzenia psiego mięsa. Karmiłem się mięsem symbolicznego zwierzęcia, które w języku płochych Gallów zwie się la vache enragée; żywiłem się starem solonem mięsem, znam smak rekina, trepangu, węża, niemożliwych do opisania potraw z rzeczy nieokreślonych — lecz nigdy nie jadłem psa z litewskiej wsi. Pragnę aby mię zrozumiano dokładnie; to nie ja, tylko brat mego dziadka Mikołaj, polski szlachcic osiadły na wsi, Chevalier de la Légion d’Honneur etc. etc., w zaraniu swej młodości jadł litewskiego psa.
Wolałbym aby tego nie był popełnił. Dziecinny wstręt do jego postępku prześladuje w idjotyczny sposób osiwiałego człowieka. Nic na to poradzić nie mogę. Lecz jeśli dziad Mikołaj był naprawdę do tego zmuszony, nie zapominajmy że zjadł tego psa, będąc w czynnej służbie, stawiając mężnie czoło nieprzyjacielowi podczas największej wojskowej klęski nowożytnej historji, i niejako dla dobra ojczyzny. Zjadł go oczywiście aby głód zaspokoić, ale także aby nasycić nieugaszone patrjotyczne pragnienie, podżegane potężną wiarą, która żyje po dziś dzień; zjadł go w pościgu za wielką iluzją, wznieconą przez wielkiego męża nakształt fałszywej pochodni, aby sprowadzić na manowce wysiłek mężnego narodu.
Pro patria!
Oglądany w tem świetle, posiłek ów wyda się nam smaczny i przyzwoity.
A jeśli patrzę w tem samem świetle na moje własne pożywienie — de la vache enragée — wydaje mi się niedorzecznym i dziwacznym sposobem dogadzania sobie samemu; bo dlaczegóż ja — syn kraju, który ludzie tacy jak mój dziad i jego koledzy orali pługami i zraszali swą krwią — puściłem się na szerokie morza w pogoni za fantastycznemi potrawami z solonego mięsa i twardych sucharów? Przy najżyczliwszem rozpatrywaniu tej kwestji wydaje mi się ona nierozwiązalną. Niestety! Jestem przekonany że istnieją ludzie o nieskazitelnej prawości, którzy gotowi są wyszeptać z pogardą słowo: dezercja. Tak oto smak niewinnych przygód może się stać gorzki dla podniebienia. Oceniając ludzkie postępki, należy uwzględnić to co jest niewytłumaczalne na tej ziemi, gdzie żadne wyjaśnienie nie bywa ostatecznem. Nigdy nie powinno się rzucać na wiatr oskarżenie o niewierność. Pozory tego kruchego życia są zwodne, jak wszystko co podlega sądowi naszych niedoskonałych zmysłów. Wewnętrzny głos może pozostać lojalny w swych tajnych podszeptach. Wierność dla pewnej tradycji może przetrwać wśród wydarzeń życia zupełnie od pnia oderwanego, a jednak nie sprzeniewierzyć się drodze wykreślonej przez niewytłumaczony popęd.
Zadługoby mi przyszło wyjaśniać ścisły związek przeciwieństw w ludzkiej naturze, związek, który nawet miłości nadaje niekiedy rozpaczliwy pozór zdrady. A może niema tu żadnego wyjaśnienia. Wyrozumiałość, jak ktoś powiedział, jest najinteligentniejszą z cnót. Pozwalam sobie uważać tę cnotę za jedną z najrzadziej spotykanych, jeśli nie najrzadszą ze wszystkich. Nie chcę przez to powiedzieć, aby wszyscy ludzie byli ograniczeni — a nawet przeważna ich część. Nic podobnego. Golibroda i ksiądz, poparci przez opinję całej wsi, potępili sprawiedliwie postępowanie pomysłowego hidalga, który, wyruszając ze swej rodzinnej miejscowości, rozbił głowę mulnikowi, zadał śmierć stadu niewinnych owiec i doznał bardzo żałosnych przeżyć w pewnej stajni. Niech Bóg uchowa, aby jaki niegodny prostak uszedł zasłużonej naganie, czepiając się strzemienia wzniosłego caballero. Fantazja jego była bardzo szlachetna, pozbawiona doszczętnie egoizmu i zdolna wzbudzić tylko zazdrość podlejszych śmiertelników. Ale można rozmaicie się zapatrywać na czar tej postaci, egzaltowanej i niebezpiecznej. Don Kichot miał także swoje słabości. Naczytawszy się tylu romansów, pragnął naiwnie uciec z duszą i ciałem od nieznośnej rzeczywistości życia. Chciał spotkać się oko w oko z walecznym olbrzymem Brandabarbaranem, władcą Arabji, którego zbroja jest zrobiona ze skóry smoka, a tarcza przywiązana do ramienia jest bramą ufortyfikowanego miasta. O miła i naturalna słabości! O błogosławiona prostoto łagodnego serca bez zdrady! Ktoby nie uległ tak kojącej pokusie? A jednak był to pewien sposób dogadzania sobie samemu i pomysłowy hidalgo z La Manchy nie był dobrym obywatelem. Ksiądz i golibroda mieli słuszność, że potępili go surowo. Nie posuwając się tak daleko jak stary król Ludwik Filip, który mawiał na wygnaniu: „Narody nie mylą się nigdy“ — można przyznać, że musi być pewna słuszność w zgodnem zdaniu całej wioski. Szalony! Ten, który spędził na pobożnych rozmyślaniach przepisaną rytuałem rycerską wigilję u studni przy oberży, i ukląkł ze czcią o świcie aby być pasowanym na rycerza przez oberżystę, tłustego, przebiegłego łotra — jest bardzo bliski doskonałości. Jedzie na koniu, z głową w aureoli — patron wszystkich żywotów popsutych lub zbawionych przez potężną łaskę wyobraźni. Ale dobrym obywatelem nie był.
Może właśnie to miał oznaczać okrzyk mego nauczyciela, okrzyk, którego nigdy nie zapomniałem.
Działo się to w roku pańskim 1873, w tym samym roku, kiedy użyłem rozkosznych wakacyj po raz ostatni. Przeżywałem nieraz i później długie okresy bezczynności, dość na swój sposób wesołe i nie pozbawione dla mnie pożytku, ale rok przeze mnie wspomniany był rokiem mych ostatnich szkolnych wakacyj. Są także i inne przyczyny, dla których ów rok pamiętam, ale zadługoby mi przyszło mówić, gdybym je chciał tu przytaczać. Nie mają przytem nic wspólnego z tamtemi wakacjami. Natomiast wiąże się z niemi podróż, którą odbyłem zanim usłyszałem ów okrzyk; zwiedziliśmy wówczas Wiedeń, górny Dunaj, Monachjum, wodospady na Renie, jezioro Konstancjeńskie — była to doprawdy pamiętna podróż wakacyjna.
Wędrowaliśmy zwolna w górę doliną rzeki Reuss. Ta rozkoszna wycieczka przypominała raczej spacer niż włóczęgę. Wysiedliśmy w Fluelen z parowca krążącego po jeziorze Lucerneńskiem i pod wieczór drugiego dnia, gdy zmierzch przyłapał nas w czasie powolnej wędrówki, znaleźliśmy się za Hospenthalem. Ale nie wówczas usłyszałem ową uwagę; wśród cienia głębokiego wąwozu byliśmy dość daleko od ludzkich siedzib i myśli nasze zaprzątała nietyle etyka postępowania, co prostszy dylemat jak znaleźć schronienie i posiłek. Zdawało się że nic podobnego niema w pobliżu i myśleliśmy już o zawróceniu z drogi, gdy nagle natknęliśmy się za zakrętem na budynek wyglądający upiornie w półmroku.
Prowadzono wówczas roboty przy tunelu Św. Gotarda i wspaniałe to podziemne przedsięwzięcie przyczyniło się bezpośrednio do tego, że ów nieoczekiwany budynek stał tam samotnie u stóp góry. Długi choć wcale nie obszerny, niski, zbudowany z belek, bez żadnych ozdób, przypominał barak; białe okienne ramy znajdowały się na jednej płaszczyźnie z żółtą ścianą pospolitego frontu. A jednak był to hotel; miał nawet jakąś nazwę, którą zapomniałem. Lecz przy skromnych jego drzwiach nie stał wygalonowany szwajcar. Nieładna, krzepka służąca odpowiedziała na nasze pytania, poczem ukazało się dwoje właścicieli hotelu, mężczyzna i kobieta. Nie spodziewano się widać podróżnych i może wcale ich nie pożądano w tej dziwacznej gospodzie, której surowy styl przypominał dom, wznoszący się na nieżeglownym kadłubie arki Noego, zabawki posiadanej przez wszystkie dzieci europejskie. Tylko że dach owej gospody nie poruszał się na zawiasach i nie nakrywał wnętrza pełnego aż po brzegi zwierząt wyciosanych niezgrabnie z drzewa i pomalowanych. Nawet żywych zwierząt zwanych turystami nigdzie się nie dostrzegało. Dano nam coś do jedzenia w długim, wąskim pokoju, u końca długiego, wąskiego stołu; spojrzałem nań zmęczony sennym wzrokiem i wydało mi się, że ten stół się przechyli jak ustawiona na pniu huśtawka, ponieważ na drugim końcu nie było nikogo, ktoby stanowił przeciwwagę dla dwóch postaci pokrytych kurzem i uznojonych od wędrówki. Potem pośpieszyliśmy na górę aby się położyć w pokoju pachnącym sosnowemi deskami; zasnąłem mocno, ledwie dotknąwszy głową poduszki.
Nazajutrz rano mój nauczyciel (był to student krakowskiego uniwersytetu) obudził mię wcześnie i rzekł, podczas gdyśmy się ubierali: „Zdaje się że jest dużo gości w tym hotelu. Słyszałem odgłosy rozmów aż do jedenastej“. Bardzo mnie to zdziwiło; nie słyszałem żadnego hałasu, bo zasnąłem jak kamień.
Zeszliśmy do długiej, wąskiej jadalni o długim, wąskim stole z dwoma rzędami talerzy. Przy jednem z okien bez firanek stał wysoki, kościsty człowiek; miał obfitą czarną brodę i łysą głowę ozdobioną kępką czarnych włosów nad każdem uchem. Popatrzył na nas z nad gazety, którą czytał; zdawało się że jest szczerze naszem najściem zdziwiony. Wkrótce weszło jeszcze więcej mężczyzn. Żaden z nich nie wyglądał na turystę. Ani jedna kobieta się nie zjawiła. Miałem wrażenie że ci ludzie znają się dość dobrze, ale nie mogę powiedzieć aby byli bardzo rozmowni. Łysy człowiek zasiadł z powagą na pierwszem miejscu. Wszystko to wyglądało na familijne zebranie. Dowiedzieliśmy się niebawem od jednej z krzepkich służących w narodowym stroju, że hotel ten jest właściwie pensjonatem dla angielskich inżynierów zajętych przy budowie tunelu Św. Gotarda. Mogłem się nasłuchać do syta dźwięków angielskiej mowy, choć ludzie ci nie byli zbyt rozmowni, uważając widać, że nie należy tracić wielu słów na pustą uprzejmość.
Było to pierwsze moje zetknięcie z brytyjskim odłamem ludzkości, poza klasą turystów widywaną w hotelach Zurichu i Lucerny — klasą, która w pracującym świecie właściwie nie istnieje. Wiem teraz, że łysy mężczyzna mówił silnym szkockim akcentem. Spotykałem później wielu ludzi z jego rasy, tak na lądzie jak i na morzu. Naprzykład drugi mechanik z parowca Mavis[2] wyglądał jak jego bliźniak. Nie mogę się opędzić myśli że był nim naprawdę, choć mechanik utrzymywał dla osobistych powodów, że nie miał nigdy brata bliźniaka. W każdym razie ten rozważny, łysy Szkot o kruczej brodzie wydał się mym chłopięcym oczom istotą bardzo romantyczną i tajemniczą.
Wymknęliśmy się, nie zwracając niczyjej uwagi. Droga wytknięta przez nas na mapie prowadziła przejściem Furca ku lodowcowi Rodanu, poczem mieliśmy zejść po stoku doliny Hasli. Słońce już zachodziło, gdyśmy się znaleźli na przełęczy, i wkrótce miałem usłyszeć okrzyk, o którym wspomniałem.
Usiedliśmy na brzegu drogi aby prowadzić dalej dyskusję rozpoczętą jakie pół mili wstecz. Jestem pewien że to była dyskusja, bo pamiętam doskonale dowodzenie mego nauczyciela; siedziałem z oczami wbitemi uparcie w ziemię, nie umiejąc mu odpowiedzieć. Usłyszawszy jakiś ruch na drodze, podniosłem oczy i zobaczyłem mego niezapomnianego Anglika. Wiele osób znanych mi w późniejszych latach, ludzi z którymi byłem w zażyłych stosunkach, kolegów ze statku, pamiętam mniej dobrze. Szedł szybko ku wschodowi (w towarzystwie posępnego przewodnika Szwajcara) i wyglądał niby podróżnik nieustraszony i pełen zapału. Miał na sobie krótkie spodnie i skarpetki pod sznurowanemi butami (dla przyczyn zdrowotnych lub moralnych, oczywiście wyssanych z palca); jego łydki, wystawione na widok publiczny i na ożywcze wysokogórskie powietrze, wyglądały jak marmur i olśniewały ciepłym tonem młodej kości słoniowej. Szedł na czele niewielkiej karawany. Blask zapamiętałej, żarliwej radości z ludzi i górskiego świata rozjaśniał jego pociągłą, bardzo czerwoną twarz, krótkie, srebrzyste baki, oczy pełne naiwnej żarliwości i tryumfu. Przechodząc, rzucił spojrzenie życzliwe a ciekawe i błysnął przyjaźnie dużemi, zdrowemi, lśniącemi zębami ku mężczyźnie i chłopcu siedzącym na brzegu drogi niby wędrowcy okryci pyłem, ze skromnym plecakiem u stóp. Białe łydki Anglika błyskały olśniewająco, nieokrzesany przewodnik o kwaśnym wyrazie twarzy kroczył jak niechętny niedźwiedź u jego boku; mała karawana, złożona z trzech mułów stąpających gęsiego, sunęła pod wodzą tego porywającego entuzjasty. Dwie panie przejechały na mułach jedna za drugą, lecz widziałem tylko ich nieruchome, jednakowe plecy i długie końce błękitnych welonów, które zwisały nisko z identycznych kapeluszy. Były to z pewnością jego córki. Na samym końcu stąpał pracowity muł o obwisłych uszach, objuczony bagażem i prowadzony przez wybladłego, niezgrabnego woźnicę. Nauczyciel mój urwał, popatrzył na karawanę z lekkim uśmiechem i zaczął znów poważnie dowodzić.
Mówię wam, że to był rok pamiętny! Takiego Anglika nie spotyka się dwa razy w życiu. Może był — według mistycznego porządku zwykłych wydarzeń — ambasadorem mej przyszłości, wysłanym aby przeważyć szalę w chwili krytycznej — na alpejskiej przełęczy, wśród szczytów berneńskiego Oberlandu, świadków niemych i uroczystych? Jego spojrzenie, uśmiech, żarliwy i śmieszny zapał sunącej naprzód postaci pomogły mi się dźwignąć na duchu. Należy stwierdzić że właśnie w owym dniu, wśród ożywczego powietrza tej wyniosłości, poczułem się doszczętnie zmiażdżony. Był to rok, w którym pierwszy raz wypowiedziałem głośno, że pragnę zostać marynarzem. Z początku oświadczenie to pozostało niedostrzeżone, jak owe dźwięki rozlegające się poza skalą, do której są dostrojone ludzkie uszy. Zdawało się że wogóle nic nie rzekłem. Próbowałem później różnych intonacyj i udawało mi się niekiedy wywołać chwilowe zainteresowanie pełne zdziwienia, coś nakształt pytania: „Cóż to za dziwny hałas?“ A później mówiono: „Słyszałeś co ten chłopiec powiedział? To wybryk wprost niesłychany!“ Niebawem fala zgorszonego zdumienia (nie byłoby większe, gdybym oświadczył że zamierzam wstąpić do Kartuzów) wypłynęła z akademickiego miasta Krakowa, docierając do kilku prowincyj. Rozlała się płytko lecz daleko. Wznieciła mnóstwo wyrzutów, oburzenia, współczującego zdumienia, gorzkiej ironji, zwykłych drwin. Ledwie mogłem zipnąć pod jej ciężarem i oczywiście nie znajdowałem słów na odpowiedź. Ludzie byli ciekawi, co też p. Tadeusz Bobrowski pocznie ze swym nieznośnym siostrzeńcem i spodziewali się dobrotliwie, że przemówi mi skutecznie do rozumu.
A tymczasem mój wuj przyjechał aż z Ukrainy aby się ze mną rozmówić; chciał rozpatrzyć moją sprawę sam, bez uprzedzeń, bezstronnie i sprawiedliwie, stojąc na gruncie mądrości i uczucia. O ile to było możliwe dla chłopca, którego umiejętność wypowiedzenia się jest jeszcze niewyrobiona, zwierzyłem mu się z tajnych myśli, a on pozwolił mi wzamian spojrzeć w swoją duszę i serce; ujrzałem wtedy po raz pierwszy niewyczerpany, szlachetny skarb jasnego rozumu i gorącego uczucia, co się stał moim udziałem. Miałem czerpać z niego przez całe życie z miłością i zaufaniem, które nie zawiodło mnie nigdy. Po kilku wyczerpujących rozmowach mój wuj doszedł do przekonania, że nie życzy sobie abym mu później wyrzucał, iż przez stanowczy opór zmarnował mi życie. Ale polecił mi nie śpieszyć się i dobrze wszystko rozważyć. Trzeba pomyśleć nietylko o sobie lecz także i o innych; rozpatrzyć z jednej strony wymagania swych uczuć i swego sumienia, a z drugiej szczerość swego zamiaru. „Pomyśl dobrze nad tem, jak to będzie wyglądało na dalszą metę“, upomniał mię w końcu ze szczególną serdecznością. „A tymczasem staraj się zdać jaknajlepiej doroczne egzamina“.
Rok szkolny dobiegł końca. Egzamina wypadły dość pomyślnie, a było to dla mnie z pewnych przyczyn zadanie trudniejsze niż dla innych chłopców. Mogłem więc z czystem sumieniem rozpocząć te wakacje, niby długą wizytę pour prendre congé złożoną lądowi starej Europy, którą miałem widywać tak rzadko przez następnych lat dwadzieścia cztery. Jednak nie to stanowiło jawny cel tej wycieczki. Sądzę że ułożono ją raczej aby mię rozerwać i zwrócić moje myśli w inną stronę. Przez kilka miesięcy nie mówiło się wcale o tem, że mam zostać marynarzem. Ale moje uczucia do młodego nauczyciela i wpływ, jaki na mnie wywierał, były tak dobrze znane, iż zapewne powierzono mu poufną misję aby wybił mi z głowy romantyczne szaleństwo. Ten plan był świetnie obmyślony, ponieważ ani mój nauczyciel ani ja nigdyśmy w życiu morza nie widzieli. Miało to nastąpić niebawem w Wenecji na wybrzeżu Lido. Tymczasem nauczyciel mój wziął tak bardzo swą misję do serca, że poczułem się zmiażdżony jego argumentami zanim jeszcze dosięgliśmy Zurichu. Przekonywał mię i w kolei, i w czasie jazdy parowcem po jeziorach, zatruł mi nawet obowiązkowy wschód słońca na Righi — słowo daję! O przywiązaniu nauczyciela do niegodnego ucznia niepodobna było wątpić. Dowiódł go już wcześniej podczas dwóch lat nieustannej i trudnej pieczy. Nie mogłem go nienawidzieć. Ale powolutku kruszył mój opór, a gdy zaczął dowodzić na przełęczy Furca Pass, był już bliżej celu niżeśmy obaj myśleli. Przysłuchiwałem mu się w rozpaczliwem milczeniu, czując że to upragnione, niedościgłe widmo morza, o którem śniłem, wymyka się z bezsilnego uchwytu mej woli.
Zapalony stary Anglik nas minął — a nauczyciel mój w dalszym ciągu dowodził. Jakiejże nagrody dla ambicji, honoru lub też sumienia mógłbym się spodziewać u końca swych dni po takiem życiu? Pytanie, na które niema odpowiedzi. Ale już się nie czułem zmiażdżony. Nasze oczy spotkały się i prawdziwe wzruszenie odmalowało się i w jego wzroku, i w moim. Spór nagle się skończył. Nauczyciel mój wziął do ręki plecak i dźwignął się na nogi.
— Jesteś niepoprawnym, beznadziejnym Don Kichotem! Ni mniej ni więcej.
Byłem zdziwiony. Miałem wówczas dopiero lat piętnaście i nie widziałem co on chce właściwie powiedzieć. Ale pochlebiło mi niejasno, że imię nieśmiertelnego rycerza padło w związku z mem szaleństwem — jak niektórzy określali mój zamiar, mówiąc mi to w oczy. Niestety! Nie uważam abym miał wówczas z czego być dumny. Nie było we mnie materjału, z którego powstają opiekunowie opuszczonych dziewic, prostujący ścieżki tego świata — a mój nauczyciel mógł o tem wiedzieć najlepiej. To też wyższy był w swem oburzeniu od golibrody i księdza, gdy cisnął mi jako wyrzut czczone imię.
Szedłem za nim przez całych pięć minut; wreszcie stanął, ale się nie obejrzał. Cienie odległych szczytów wydłużyły się nad Furca Pass. Kiedy się z nim zrównałem, zwrócił się do mnie i — mając jak na dłoni Finster Aarhorn z orszakiem olbrzymich braci, wznoszących potworne głowy na tle wspaniałego nieba — położył mi serdecznie rękę na ramieniu.
— No! Dosyć. Nie będzie już o tem mowy.
I rzeczywiście nie było już między nami mowy o tajemniczem mem powołaniu. I wogóle nigdzie i z nikim nie było już o tem mowy. Zaczęliśmy schodzić z Furca Pass, rozmawiając wesoło. W jedenaście lat później co do miesiąca, stałem na Tower Hill, na schodach doku Św. Katarzyny, jako kapitan brytyjskiej marynarki handlowej. Ale człowiek, który na przełęczy Furca Pass położył mi rękę na ramieniu, już nie żył.
W tym samym roku naszej podróży zdobył doktorat na wydziale filozoficznym — i dopiero wtedy ujawniło się prawdziwe jego powołanie. Poszedł za niem, wstępując odrazu na czteroletni kurs medycznego wydziału. Nadszedł dzień, kiedy na pokładzie statku zakotwiczonego w Kalkucie otworzyłem list, donoszący mi o kresie życia godnego zazdrości. Nauczyciel mój wyrobił był sobie praktykę w któremś z mało znanych galicyjskich miasteczek. List opisywał, jak wszyscy tamtejsi osieroceni biedacy, zarówno chrześcijanie jak Żydzi, odprowadzili do grobu całą gromadą trumnę zacnego doktora, szlochając i lamentując.
Jakże krótkie jego życie i jaka jasna jego wizja! Nie mógł sobie wymarzyć większej nagrody dla swej ambicji, swego honoru i swego sumienia, gdy na przełęczy Furca Pass kazał mi głęboko się zastanowić nad kresem świtającego mi życia.
Pożarcie nieszczęsnego litewskiego psa w posępnym borze przez mego wujecznego dziada, Mikołaja Bobrowskiego, oraz przez dwa inne zgłodniałe żołnierskie straszydła, uosabiało dla mej dziecinnej wyobraźni całą grozę odwrotu z pod Moskwy i niemoralność zdobywczych ambicyj. Niezmierny wstręt do tego przykrego epizodu zabarwił pojęcie, jakie mam o charakterze i czynach Napoleona Wielkiego. Nie potrzebuję mówić, że to pojęcie jest niekorzystne. Wielki wódz zasługuje na naganę, ponieważ doprowadził prostodusznego polskiego szlachcica do zjedzenia psa, obudziwszy złudne nadzieje w piersi tegoż szlachcica — obietnicą, że przywróci jego narodowi niepodległość. Przeznaczeniem tego łatwowiernego narodu było cierpieć głodowe męki przez sto lat z górą, żywiąc się fałszywemi nadziejami i — powiedzmy — psiem mięsem. Doprawdy, jeśli się nad tem zastanowić, jest to djeta szczególnie trująca. Można zrozumieć niejaką dumę z narodowego organizmu, który wytrzymał długoletnie pożywienie tego rodzaju.
Ale dość tych uogólnień. Wracając do poszczególnego wypadku, p. Mikołaj Bobrowski zwierzył się swojej bratowej (a mojej babce), z właściwą sobie mizantropijną lakonicznością, że po tej kolacji w lesie znalazł się „o włos od śmierci“. Nic w tem dziwnego. Natomiast dziwię się że ktoś wogóle słyszał ową historję, bowiem dziad mój wujeczny Mikołaj różnił się tem od ogółu wojaków z czasu Napoleona (a może i wszystkich czasów) że nie lubił mówić o swych kampanjach, które się zaczęły pod Friedlandem i skończyły gdzieś w sąsiedztwie Bar-le-Duc. Dla wielkiego cesarza miał mój dziad uwielbienie bezgraniczne pod każdym względem, lecz nigdy o niem nie wspominał. Jak religja u wierzącego człowieka, było to uczucie zanadto głębokie aby je roztaczać przed ludźmi małej wiary. Pozatem zdawało się zawsze, że pan Mikołaj nie zna ani jednej żołnierskiej anegdoty, jakby nigdy w życiu żołnierza nie widział. Był dumny ze swych odznaczeń, zdobytych przed dwudziestym piątym rokiem życia, lecz nie chciał nosić w klapie orderowych wstążeczek, jak to się do dziś dnia praktykuje w Europie i nawet niechętnie przypinał sobie ordery przy uroczystych okazjach; rzekłbyś krył się z niemi, w obawie aby go nie posądzono o pyszałkowatość. „Wystarcza że je mam“, mruczał pod nosem. W ciągu trzydziestu lat widziano odznaczenia na jego piersi tylko dwa razy — przy okazji pomyślnego ślubu w rodzinie i na pogrzebie starego przyjaciela. Że ślub zaszczycony w ten sposób nie był ślubem mej matki, o tem dowiedziałem się już zbyt późno aby czuć żal do p. Mikołaja Bobrowskiego, który zrehabilitował się przy sposobności mych urodzin; napisał długi list z powinszowaniem i wypowiedział tam następujące proroctwo: „Dożyje on lepszych czasów“. Nawet w jego zgorzkniałem sercu żyła nadzieja. Ale nie był dobrym prorokiem.
Miał w sobie dziwne sprzeczności. Mieszkał przez długi czas u swego brata, w domu pełnym dzieci, ożywienia, gwaru licznych gości, którzy przyjeżdżali i wyjeżdżali bez przerwy — a jednak zachował zamiłowanie do samotności i ciszy. Uważany za skrytego i upartego we wszystkich swych zamierzeniach, był w istocie ofiarą niezmiernie przykrego braku decyzji w sprawach prywatnych. Pod jego milczącem, flegmatycznem obejściem kryła się skłonność do krótkotrwałych napadów zapamiętałego gniewu. Nie miał chyba narracyjnych zdolności, lecz opowiadał jak gdyby z posępnem zadowoleniem, że jest ostatnim człowiekiem, który przejechał konno przez most na Elsterze po bitwie pod Lipskiem. Aby nikt nie wywiódł z tego faktu jakichś wniosków pochlebnych dla jego męstwa, raczył wyjaśniać jak się to stało. Podobno wkrótce po rozpoczęciu odwrotu został wysłany do miasta, gdzie oddziały państw zjednoczonych tępiły dosłownie kilka dywizyj armji francuskiej (a wśród nich polski korpus księcia Józefa Poniatowskiego), stłoczonych beznadziejnie na ulicach. Gdy zapytano pana Mikołaja jak to wyglądało, mruknął w odpowiedzi jedno słowo: „Jatki“. Wręczywszy rozkaz księciu, ruszył natychmiast z powrotem aby zdać sprawę ze swej misji zwierzchnikowi, który go wysłał. Tymczasem nieprzyjaciel zdążył otoczyć miasto; ostrzeliwano pana Mikołaja z domów, a bezładna banda austrjackich dragonów i pruskich huzarów ścigała go aż do samej rzeki. Założono minę pod most już wczesnym rankiem; pan Mikołaj twierdził iż widok jeźdźców, pędzących ze wszystkich stron za nim w pościgu, zaniepokoił oficera dowodzącego saperami i sprawił że podpalono przedwcześnie lonty. Pan Mikołaj nie ujechał i 200 metrów po drugiej stronie rzeki, gdy usłyszał huk fatalnych wybuchów. Tu kończyła się zwięzła opowieść na słowie: „Dureń“ — wypowiedzianem z głębokiem przekonaniem. Świadczyło to o oburzeniu pana Mikołaja z powodu utraty tylu tysięcy ludzi. Lecz gdy mówił o swej jedynej ranie, jego flegmatyczna twarz rozjaśniała się czemś podobnem do zadowolenia. Czytelnicy zrozumieją że miał do tego niejakie przyczyny; pan Mikołaj był ranny w piętę. „Jak Jego Wysokość sam cesarz Napoleon“ przypominał słuchaczom niby to obojętnie. Niema kwestji że owa obojętność była fałszywa, jeśli się zważy do jakiej niezwykłej kategorji należała ta rana. Sądzę że w całej historji wojen jest tylko trzech wojowników, znanych z tego że byli ranni w piętę: Achilles, Napoleon — zaiste półbogi — a do nich rodzinny pietyzm niegodnego potomka dołącza imię i nazwisko zwykłego śmiertelnika, Mikołaja Bobrowskiego.
Podczas Stu Dni pan Mikołaj bawił u naszego dalekiego krewnego, właściciela niewielkiej posiadłości w Galicji. Jak się tam dostał poprzez całą szerokość zbrojnej Europy i po jakich przygodach, tego, sądzę, nigdy się już nie dowiemy. Wszystkie papiery pana Mikołaja zostały zniszczone na krótko przed jego śmiercią; lecz jeśli był między niemi, jak twierdził, krótki opis jego życia, jestem pewien że ów opis nie zajmował więcej niż, powiedzmy, pół handlowego arkusza. Tak się złożyło że nasz krewny, u którego pan Mikołaj gościł, był austrjackim oficerem i wystąpił z wojska po bitwie pod Austerlitz. Odwrotnie niż pan Mikołaj, który ukrywał swoje ordery, tamten lubił się chwalić zaszczytną swoją dymisją, gdzie stwierdzano iż jest unschreckbar (nieustraszony) wobec nieprzyjaciela. Zetknięcie się tych dwóch ludzi zapowiadało się jaknajgorzej, lecz rodzinna tradycja głosi, że żyło im się razem bardzo dobrze w wiejskiem ustroniu.
Gdy pytano pana Mikołaja, czy podczas Stu Dni nie miał pokusy aby się dostać do Francji i wstąpić do szeregów ukochanego cesarza, mruczał pod nosem: „Ani pieniędzy, ani konia. Na piechotę zadaleko“.
Upadek Napoleona i zniweczenie nadziei narodu wpłynęły ujemnie na charakter pana Mikołaja. Odsuwał ze wstrętem myśl o powrocie w rodzinne okolice. Ale wchodziła tu w grę i inna przyczyna. Pan Mikołaj i jego brat — ojciec mej matki — stracili ojca, będąc małemi dziećmi. Matka ich, młoda jeszcze i bardzo zamożna wdowa, wyszła zamąż po raz drugi za człowieka o wielkim uroku i miłem usposobieniu, ale bez grosza. Okazał się ojczymem czułym i troskliwym, lecz na nieszczęście, choć kierował wychowaniem chłopców i wpływał mądremi radami na ukształtowanie ich charakterów, zrobił wszystko co mógł aby zawładnąć majątkiem, sprzedając ziemię, kupując ją na własne imię i umieszczając kapitały w ten sposób, aby zatrzeć ślady istotnego ich pochodzenia. Widać praktyki tego rodzaju mogą się udać człowiekowi, który ma dość na to czaru aby olśniewać swą żonę, i dość odwagi dla wyzywania czczych gróźb opinji. Chwila krytyczna nadeszła, gdy starszy z chłopców osiągnął pełnoletniość w 1811 roku i zażądał rachunków oraz przynajmniej części swego dziedzictwa, chcąc zacząć niezależne życie. W owej to chwili ojczym oświadczył spokojnie i stanowczo, że nie ma żadnych rachunków do zdania, a pasierb żadnej ojcowizny. Cały majątek jest własnością jego, ojczyma. Wykazał przytem wiele dobroduszności w stosunku do młodzieńca, nie umiejącego zrozumieć jak interesa właściwie stoją, lecz oczywiście uważał za konieczne podtrzymać niezachwiane swe stanowisko. Starzy przyjaciele krzątali się gorliwie, pośrednicy zgłaszali się na ochotnika, podróżując po okropnych drogach z najodleglejszych zakątków trzech prowincyj, a marszałek szlachty (ex officio opiekun wszystkich sierot ze szlacheckich rodzin) zwołał zebranie ziemian aby „zbadać po przyjacielsku, jak powstało nieporozumienie między X. a jego pasierbami, i przedsięwziąć odpowiednie kroki dla usunięcia tegoż nieporozumienia“. Deputacja zebrana w tym celu udała się do pana X., który przyjął ją doskonałemi winami, lecz odmówił kategorycznie wysłuchania jakichkolwiek napomnień. Na propozycję polubownego sądu roześmiał się poprostu; a jednak cała prowincja musiała zdawać sobie sprawę, że gdy pan X. przed laty czternastu żenił się z wdową, cały jego widzialny majątek (pominąwszy towarzyskie zalety) składał się z szykownego czterokonnego zaprzęgu oraz stangreta i lokaja, z którymi jeździł w odwiedziny od domu do domu; co się zaś tyczy posiadanych przezeń funduszów, o istnieniu ich świadczyła tylko punktualność, z jaką uiszczał skromne przegrane w karty. Lecz magiczna potęga uporczywych i nieustannych zapewnień sprawiła, że gdzieniegdzie znaleźli się ludzie, przebąkujący iż z pewnością „coś w tem wszystkiem być musi“. Jednak gdy wypadły imieniny pana X. (które były zawsze obchodzone przez wielkie trzydniowe polowanie), z mnóstwa zaproszonych gości zjawiło się tylko dwóch dalekich sąsiadów, ludzi bez znaczenia; jeden — skończony osioł, a drugi — bardzo uczciwy i pobożny, lecz tak namiętny myśliwy, że — według jego własnych słów — nie byłby w stanie odmówić, nawet gdyby go sam djabeł zaprosił. X. zniósł ten przejaw publicznej opinji z pogodą nieskazitelnego sumienia. Nie dał się zgnębić. Lecz musiał to być człowiek o głębokich uczuciach, bo gdy jego żona stanęła otwarcie po stronie dzieci, utracił swój wspaniały spokój, oświadczył że ma złamane serce i wypędził ją z domu, zapominając w swym bólu dać jej czas do spakowania kufrów.
Wynikł stąd proces — arcydzieło wstrętnej przebiegłości — który przy pomocy wszystkich legalnych wybiegów ciągnął się przez kilka lat. Była to również sposobność do wielu przejawów życzliwości i współczucia. Wszystkie sąsiednie domy otworzyły się naoścież dla przyjęcia bezdomnych. Nie zabrakło ani prawnej, ani też materjalnej pomocy przy dalszem prowadzeniu procesu. X. ze swej strony ronił publicznie łzy nad niewdzięcznością pasierbów i zaślepieniem małżonki, lecz ponieważ rozwijał jednocześnie wielką zręczność w sztuce usuwania dokumentów (podejrzewano go nawet o spalenie wielu rodzinnych papierów o historycznem znaczeniu), skandaliczny ten proces trzeba było zakończyć kompromisem aby uniknąć czegoś gorszego. Zaspokojono ostatecznie żądania pana X., odstępując mu z obszaru spornych majątków dwie wsie, których nazwami nie chcę zaprzątać swych czytelników. Po tem kulawem i niedołężnem zakończeniu ani żona, ani pasierbowie nie mieli nic do powiedzenia człowiekowi, co obdarzył świat tak udanym przykładem samopomocy, opartej na sile charakteru, determinacji i pracowitości; moja prababka zaś, której zdrowie było zupełnie zrujnowane, umarła parę lat później w Karlsbadzie. Umocniony prawnie dekretem w posiadaniu swego łupu, X. odzyskał zwykłą pogodę i mieszkał jak przedtem w sąsiedztwie wśród pozornego spokoju ducha, opływając w wygody. Jego wielkie polowania miały znów dość duże powodzenie. Nie przestawał nigdy oświadczać ludziom, że nie ma najmniejszego żalu za to co się stało i głosił swą niezmienną miłość do żony i pasierbów. Wprawdzie — mówił — chcieli go obedrzeć ze skóry u schyłku jego dni, a gdy usiłował bronić się od grabieży, co każdy zrobiłby na jego miejscu, porzucili go i oddali na pastwę samotnej starości — jednakże miłość jego przeżyła te ciężkie ciosy. Może było i trochę prawdy w tych zapewnieniach. Bardzo prędko wystąpił z propozycjami przyjaźni do swego najstarszego pasierba, ojca mej matki; gdy zostały kategorycznie odrzucone, powtarzał je raz po raz z charakterystycznym uporem. Wytrwał całemi latami w usiłowaniach aby doprowadzić do zgody, obiecując memu dziadkowi, że uczyni go swym spadkobiercą, jeśli tylko dziadek nawiąże z nim stosunki i zechce odwiedzić go od czasu do czasu (było to dość bliskie sąsiedztwo jak na tamte okolice, około piętnastu mil), a choćby tylko pokazać się na wielkiem polowaniu w dzień imienin. Mój dziadek był wielkim miłośnikiem wszelkich sportów. W jego charakterze nie było ani krzty zawziętości czy gniewu. Wychowany w liberalnym duchu przez Benedyktynów, którzy prowadzili jedyną wówczas w południowych prowincjach szkołę stojącą na pewnym poziomie, wczytywał się w pisarzy osiemnastego wieku. Chrześcijańskie miłosierdzie łączyło się w nim z filozoficzną wyrozumiałością dla braków ludzkiej natury. Lecz pamięć na młodociane lata pełne nieszczęścia i troski, na młodość obdartą ze wszystkich szlachetnych złudzeń przez cynizm plugawego procesu, nie pozwalała mu przebaczyć. Nie uległ nigdy ponętom wielkich łowów; a tymczasem X. — który wyczekiwał na pojednanie aż do ostatka i trzymał przy łóżku testament gotowy do podpisu — umarł, nie położywszy na nim swego nazwiska. Majątek zdobyty w ten sposób i powiększony przez mądrą i staranną administrację, przypadł dalekim krewnym, których X. nigdy nie widział i którzy nie nosili nawet jego nazwiska.
Tymczasem błogosławieństwo powszechnego pokoju zstąpiło na Europę. Pan Mikołaj Bobrowski, pożegnawszy się ze swym gościnnym krewniakiem, owym austrjackim oficerem, opuścił Galicję; nie udał się w rodzinne strony, gdzie ohydny proces wciąż jeszcze się ciągnął, lecz pojechał wprost do Warszawy i wstąpił do wojska w świeżo ukonstytuowanem Królestwie Polskiem pod berłem Aleksandra I, wszechrosyjskiego autokraty.
Królestwo to, stworzone przez Kongres Wiedeński, jako zadosyćuczynienie dla narodu za jego utraconą niepodległość, obejmowało tylko środkowe prowincje polskiego dziedzictwa. Brat cesarza, wielki książe Konstanty (Pawłowicz), namiestnik Królestwa Kongresowego i jego wódz naczelny, ożeniony morganatycznie z Polką, do której był namiętnie przywiązany, rozciągał to przywiązanie — kapryśne i dzikie — na tych, których nazywał „swymi Polakami“. Cerę miał bladą, twarz tatarską o małych, dzikich oczkach; chodził z zaciśniętemi pięściami, pochylony naprzód, rzucając podejrzliwe spojrzenia z pod olbrzymiego stosowanego kapelusza. Inteligencja jego była ograniczona, a nawet i poczytalność wątpliwa. Dziedziczne obciążenie wyrażało się w jego wypadku nie przez mistyczne skłonności jak u dwóch braci, Aleksandra i Mikołaja (u każdego z nich w inny sposób, bo jeden był mistycznym liberałem a drugi mistycznym autokratą), ale przez nieposkromiony temperament, który zwykle wybuchał wstrętnemi przekleństwami podczas parad wojskowych. Wielki książe Konstanty był namiętnym militarystą i świetnym kierownikiem mustry. Obchodził się z polskiem wojskiem, jak popsute dziecko obchodzi się z ulubioną zabawką, z tą tylko różnicą że w nocy nie brał jej z sobą do łóżka. Była na to za duża. Ale bawił się nią dzień w dzień od rana do wieczora, rozkoszując się rozmaitością pięknych mundurów i nieustanną zabawą w mustrę. Ta dziecinna namiętność — nie do wojny lecz do samego militaryzmu — osiągnęła pożądany skutek. Polskie wojsko pod względem ekwipunku, uzbrojenia i sprawności na polu bitwy — jak ją wówczas rozumiano — stało się pod koniec 1830 roku pierwszorzędnem narzędziem taktycznem. Polscy chłopi (nie byli to niewolnicy) służyli w szeregach jako zaciężni, a oficerowie należeli głównie do drobnej szlachty. P. Mikołaj uzyskał z łatwością stopień porucznika ze względu na swe zasługi podczas kampanij napoleońskich, lecz awanse w polskiej armji były rzadkie, ponieważ stanowiła oddzielną jednostkę i nie brała udziału w wojnach rosyjskiego cesarstwa z Persją czy Turcją. Pierwsza kampanja polskiego wojska, przeciwko samej Rosji, była zarazem ostatnią. W 1831 roku, w chwili wybuchu rewolucji, pan Mikołaj Bobrowski był najstarszym kapitanem w swym pułku. Na jakiś czas przedtem został mianowany szefem remontu, znajdującego się poza Królestwem w jednej z naszych południowych prowincyj, skąd pochodziły prawie wszystkie konie polskiej kawalerji. Dziad mój odetchnął powietrzem kresów, swem ojczystem powietrzem, po raz pierwszy od czasu gdy wyruszył z domu w wieku lat osiemnastu, aby rozpocząć wojskowe życie pod Friedlandem. Niełaskawy los czyhał na niego wśród otoczenia jego dzieciństwa. Przy pierwszej wieści o powstaniu w Warszawie cały oddział remontu, oficerowie, weterynarze, nawet szeregowcy zostali natychmiast aresztowani i odstawieni za Dniepr do najbliższego miasta w Rosji właściwej. Stamtąd wywieziono ich do różnych odległych części cesarstwa. Przy tej sposobności biedny pan Mikołaj przeniknął znacznie dalej wgłąb Rosji niż w czasie inwazji napoleońskiej, a przytem ze znacznie mniejszą ochotą. Astrachań był miejscem jego przeznaczenia. Pozostał tam przez trzy lata, przyczem pozwolono mu mieszkać w mieście, musiał jednak meldować się codzień o dwunastej w południe u komendanta placu, który zatrzymywał go często na fajkę i pogawędkę. Trudno sobie wyrobić właściwe pojęcie o tem, jak wyglądała pogawędka z panem Mikołajem Bobrowskim. Jego milczenie musiało kryć wiele tłumionej wściekłości, gdyż komendant udzielał mu nowin z teatru wojny, nowin bardzo złych dla Polaków, co było do przewidzenia. Pan Mikołaj przyjmował je z pozorną flegmą, mimo to jednak Rosjanin okazywał gorące współczucie swemu więźniowi.
— Jestem sam żołnierzem i rozumiem doskonale co pan czuje. Pan chciałby oczywiście być tam, gdzie jest najgoręcej. Lubię pana, słowo honoru! Gdyby nie wojskowa przysięga, puściłbym pana na własną odpowiedzialność. I cóż to dla nas za różnica, jeden Polak mniej czy więcej?
Innym znów razem pytał z prostotą:
— Niechże pan mi powie, Mikołaju Stefanowiczu (mojemu pradziadkowi było Stefan na imię i komendant używał tego rosyjskiego uprzejmego zwrotu) — niech mi pan powie, dlaczego wy, Polacy, szukacie zawsze guza? I czegóż innego możecie się spodziewać, rzucając się na Rosję?
Zdobywał się także na filozoficzne uwagi.
— Niechże pan teraz spojrzy na waszego Napoleona. Człowiek wielki. Niema dwóch zdań, że był wielkim człowiekiem, póki dawał w skórę tym Niemcom, i Austrjakom, i wszystkim tamtym narodom. Ale nie! Musiał poleźć do Rosji szukać guza, i co z tego wynikło? Tak jak mnie pan widzi — ta moja szabla obijała się o paryskie bruki.
Wróciwszy do Polski, pan Mikołaj — jeśli udało się go naciągnąć aby opowiadał o swem wygnaniu — opisywał owego oficera jako „zacności człowieka, ale durnia“. Odrzucił propozycję wstąpienia do armji rosyjskiej i został zwolniony, przyczem wyznaczono mu tylko połowę pensji. Jego bratanek (a mój wuj i opiekun) opowiadał mi, że pierwszem trwałem wrażeniem, które odniósł mając cztery lata, było radosne podniecenie w domu jego rodziców, w dniu kiedy pan Mikołaj wrócił z rosyjskiego wygnania.
Każda generacja ma swoje wspomnienia. Pierwsze wspomnienia pana Mikołaja Bobrowskiego kształtowały się zapewne pod wpływem zajść wywołanych przez ostatni rozbiór Polski, a żył dość długo aby przecierpieć ostatnie zbrojne powstanie 1863 roku — wypadek który wywarł wpływ na całą moją generację i zabarwił najwcześniejsze moje wrażenia. Pan Mikołaj, z natury odludek, pełen nieśmiałości wobec najprostszych życiowych zagadnień, przez jakich lat siedemnaście znajdował przytułek u swego brata, który umarł po roku 1850. Wówczas pan Mikołaj musiał się zdobyć na odwagę i zadecydować o swej przyszłości. Wahał się długo i dręczył, wreszcie namówiono go aby wziął w dzierżawę około 1500 akrów, wydzielonych z dóbr przyjaciela mieszkającego w sąsiedztwie. Warunki dzierżawy były bardzo korzystne, ale sądzę że najbardziej pociągało mego dziada odludne położenie wsi i skromny lecz wygodny dwór dobrze zachowany. Mieszkał tam spokojnie około dziesięciu lat, widując bardzo mało osób i nie biorąc żadnego udziału w publicznem życiu prowincji, takiem jakie się mogło rozwijać pod arbitralną, biurokratyczną tyranją. Charakter i patrjotyzm pana Mikołaja były ponad wszelkiem podejrzeniem, lecz organizatorowie powstania omijali skrupulatnie jego dom w swych częstych podróżach po prowincji. Panowało ogólne przekonanie, że spokój ostatnich lat starca nie powinien być naruszony. Nawet tacy bliscy mu ludzie jak mój dziadek ze strony ojca — towarzysz broni dziadka Mikołaja z czasu moskiewskiej kampanji napoleońskiej a później kolega w polskiem wojsku — nie odwiedzał swego dawnego kompana, gdy wybuch powstania był bliski. Dwaj synowie mego dziadka i jedyna jego córka brali bardzo czynny udział w pracy rewolucyjnej; on sam zaś należał do tego typu polskiego szlachcica, którego ideał pracy patrjotycznej streszczał się w słowach: „siąść na koń i precz ich wygonić“. Ale nawet i on był zdania, że „kochanego Mikołaja niepokoić nie trzeba“. Lecz wszystkie te ostrożności i względy ze strony przyjaciół — niezależnie od tego czy byli spiskowcami czy nie — nie zabezpieczyły mego dziada przed nieszczęściami złowieszczego roku.
W niecałe dwie doby po wybuchu powstania w tej części kraju, wywiadowczy szwadron kozaków przejechał przez wieś i wtargnął do dworu. Prawie cały oddział pozostał w szyku między dworem a stajniami, tylko kilku kozaków zsiadło z koni, przeszukując różne zabudowania. Dowódca szwadronu podszedł w towarzystwie dwóch ludzi do frontowych drzwi dworu. Wszystkie okiennice z tej strony były zamknięte. Oficer rzekł służącemu, który go przyjął, iż chce się widzieć z panem. Odpowiedź brzmiała że pana niema w domu, co było prawdą.
Opowiadam dalej według relacji służącego, którą zdawał później przyjaciołom i krewnym pana Mikołaja, a którą mi powtarzano.
Usłyszawszy to, kozacki oficer, stojący w przedsionku, wszedł do domu.
— A gdzież pan pojechał?
— Nasz pan pojechał przedwczoraj do Żytomierza (gubernjalne miasto oddalone mniej więcej o trzydzieści mil).
— Tylko dwa konie są w stajniach. Gdzie reszta?
— Nasz pan podróżuje zawsze własnemi końmi (co miało znaczyć że nie jeździ pocztą). Nie będzie go w domu z tydzień lub więcej. Powiedział mi że ma do załatwienia jakieś sprawy w sądzie.
Podczas gdy służący to mówił, oficer rozglądał się po sieni. Naprzeciw niego były drzwi, a także po prawej i lewej ręce. Oficer zdecydował się wejść do pokoju po lewej stronie i rozkazał otworzyć okiennice. Był to gabinet pana Mikołaja, z paru wysokiemi bibljotekami, obrazami na ścianach i tak dalej.
Oprócz wielkiego stołu pośrodku, pełnego książek i papierów, było tam małe biureczko o kilku szufladach, stojące między drzwiami a oknem w oświetleniu dogodnem dla pracy; przy tem biurku właśnie mój dziadek siadywał, czytając lub pisząc. Służący otworzył okiennice i zdumiał się, ujrzawszy że cała męska ludność wsi stłoczyła się przed domem, depcząc klomby. Było tam i kilka kobiet. Ucieszył się na widok miejscowego księdza, proboszcza greckiego obrządku, który szedł aleją. Poczciwiec tak się śpieszył, iż zakasał sutannę powyżej butów.
Oficer przyglądał się grzbietom książek w bibliotekach. Potem przysiadł na brzegu środkowego stołu i zauważył lekkim tonem:
— A więc twój pan nie zabrał ciebie do miasta.
— Jestem tu kamerdynerem; nasz pan zostawia zawsze dom na mojej opiece. Z naszym panem pojechał młody, silny mężczyzna. Gdyby — co nie daj Boże — zdarzył się po drodze jaki wypadek, ten chłop przydałby się daleko bardziej odemnie.
Spojrzawszy przez okno, oficer zobaczył że ksiądz rozprawia o czemś gwałtownie w samym środku tłumu, który jak gdyby się poddawał jego wpływowi. Jednak trzech czy czterech ludzi rozmawiało u drzwi z kozakami.
— A czy przypadkiem twój pan nie pojechał do buntowników, co? — spytał oficer.
— Nasz pan jest na to o wiele za stary. Ma już dobrze po siedemdziesiątce, a przytem coraz bardziej traci siły. Od kilku lat już nie siedział na koniu, chodzić dużo także nie może.
Oficer siedział wciąż, kiwając nogą, bardzo spokojny i obojętny. Tymczasem chłopom, którzy rozmawiali z kozakami u drzwi wejściowych, pozwolono wejść do sieni. Jeszcze paru innych ludzi oddzieliło się od tłumu i weszło za nimi. Było ich wszystkich siedmiu, a między nimi kowal, dawny żołnierz. Służący zwrócił się z szacunkiem do oficera:
— Może wasza miłość zechce powiedzieć ludziom, żeby wrócili do swoich domów. Co im przychodzi do głowy, że się tak pchają do dworu? Do czego to podobne, żeby się tak zachowywać podczas nieobecności naszego pana? Ja tu przecież odpowiadam za wszystko.
Oficer zaśmiał się tylko zlekka i zapytał po chwili:
— Czy macie tu broń we dworze?
— Tak. Mamy. Kilka sztuk starej broni.
— Przynieś to wszystko i połóż tu na stole.
Służący usiłował znów się odwołać do opieki oficera.
— Może wasza miłość powie tym ludziom...?
Lecz oficer popatrzył na niego bez słowa w taki sposób, że służący zamilkł odrazu i pobiegł po chłopca kredensowego aby mu pomógł zebrać broń. Tymczasem oficer przechadzał się zwolna po pokojach i przyglądał się bacznie wszystkiemu, niczego jednak nie dotykając. Gdy przechodził przez sień, stojący tam chłopi cofnęli się przed nim i zdjęli czapki. Nie odezwał się do nich ani słowem. Kiedy wrócił do gabinetu, wszystka broń znajdująca się w domu leżała na stole. Była tam para wielkich pistoletów olstrowych z czasów Napoleona, dwie szable kawaleryjskie, jedna typu francuskiego a druga polskiego, wreszcie parę strzelb myśliwskich.
Oficer otworzył okno, wyrzucił po kolei pistolety, szable i strzelby, a szeregowcy przybiegli je podnieść. Chłopi w sieni, zachęceni zachowaniem oficera, wkradli się za nim do gabinetu. Nie okazał najlżejszym znakiem, że zdaje sobie sprawę z ich obecności i uważał widać że jego misja jest skończona, bo wyszedł z dworu wielkiemi krokami, nie mówiąc ani słowa. Natychmiast po jego odejściu chłopi w gabinecie włożyli czapki i zaczęli się jeden do drugiego uśmiechać.
Kozacy odjechali i z folwarcznego podwórza ruszyli prosto w pole. Ksiądz wciąż coś chłopom przekładał, oddalając się zwolna aleją, a jego pełna zapału wymowa odciągała milczący tłum coraz dalej od domu. Należy oddać sprawiedliwość proboszczom greckiego kościoła że, będąc zupełnie obcymi w tym kraju (sprowadzano ich zawsze z głębi Rosji), po większej części używali wpływu, jaki mieli na swoich parafjan, dla sprawy pokoju i humanitaryzmu. Wierni duchowi swego powołania, usiłowali łagodzić namiętności podburzonego chłopstwa, przeciwstawiając się ze wszystkich sił — w miarę możności — rabunkom i gwałtom. A postępowali tak wbrew wyraźnym życzeniom władz. Na niektórych zemściło się później to nieposłuszeństwo, gdyż przeniesiono ich na daleką północ lub też wysłano do syberyjskich parafij.
Służący pragnął pozbyć się jaknajprędzej chłopów, którzy się dostali do dworu. Kto widział — pytał ich — tak się zachowywać w domu człowieka, który jest tylko dzierżawcą i już od lat okazuje mieszkańcom wsi tyle dobroci i względności? Przecież dopiero co zgodził się oddać dwie łąki na użytek wiejskich stad. Służący przypomniał także, z jakiem poświęceniem pan Mikołaj Bobrowski pielęgnował chorych w czasie cholery. Wszystko to było najprawdziwszą prawdą i poskutkowało o tyle, że ludzie zaczęli się drapać po głowach; wyglądali na niezdecydowanych. Mówca wskazał wówczas ku oknu, wołając: „Patrzcie! oto cała wasza gromada odchodzi spokojnie; i wy także, durnie jedne, idźcie lepiej za nimi i pomódlcie się do Boga żeby wam przebaczył złe myśli“.
Wezwanie to nie było szczęśliwym pomysłem. Chłopi zaczęli się tłoczyć niezgrabnie do okna, chcąc się przekonać czy służący mówi prawdę, i w trakcie tego przewrócili małe biurko. Gdy padało, zadźwiękły w niem monety. „Oho, tam są w środku pieniądze“, zawołał kowal. W mig rozbito wierzch delikatnego mebla; w szufladzie leżało osiemdziesiąt półimperjałów. Złote monety były wówczas w Rosji rzadkością; na ich widok chłopi stracili głowę. „Tu w domu musi być więcej pieniędzy — dobierzemy się do nich!“ — krzyknął były żołnierz, kowal. „Teraz jest wojna!“ Inni byli już u okna, zwołując na pomoc gromadę. Ksiądz, porzucony nagle u bramy, wzniósł ręce ku niebu i odszedł śpiesznie, aby nie widzieć tego co miało nastąpić.
W poszukiwaniu pieniędzy sielska zgraja potrzaskała wszystko w domu, popruła nożami, porozbijała siekierą, tak że — jak opowiadał służący — nie ostało się i dwóch kawałków drzewa trzymających się razem. Potłukli kilka pięknych luster, wszystkie okna, a porcelanę i szkło co do sztuki. Książki i papiery wyrzucili na łąkę i podpalili cały stos chyba wyłącznie dla przyjemności. Jedna jedyna rzecz pozostała nietknięta: mały krucyfiks z kości słoniowej, co wisiał na ścianie w zdemolowanym pokoju nad bezładnym stosem strzępów, potrzaskanego mahoniu i desek rozbitych na drzazgi, który to stos był przedtem łóżkiem p. Mikołaja Bobrowskiego. Dostrzegłszy że służący wymyka się z metalową lakierowaną kasetką, chłopi wyrwali mu ją, a ponieważ stawiał opór, wyrzucili go przez okno jadalni. Dom był parterowy lecz wzniesiony wysoko nad ziemią i służący tak się potłukł, padając, że leżał ogłuszony na miejscu, aż wreszcie kucharz i chłopiec stajenny odważyli się wyjść o zmierzchu ze swych kryjówek i podnieśli go. Gromada opuściła już była wówczas dwór, zabierając z sobą kasetkę, w przekonaniu że pełno w niej papierowych pieniędzy. Rozbili ją dość daleko od domu, na środku pola. Znaleźli dokumenty wypisane na pergaminie oraz dwa krzyże: Legję Honorową i Virtuti Militari. Na widok tych przedmiotów, które, jak wyjaśnił kowal, były honorowemi odznakami udzielanemi tylko przez cara, ogarnął chłopów paniczny strach przed tem co uczynili. Rzucili wszystko razem do rowu i rozpierzchli się szybko.
Gdy pan Mikołaj dowiedział się o tej stracie, zdrowie jego zepsuło się doszczętnie. Zdawało się że samo złupienie domu niebardzo go obchodzi. Gdy leżał jeszcze w łóżku po wstrząsie, jakiego doznał, znaleziono oba krzyże i zwrócono mu je. Przyśpieszyło to trochę jego powolny powrót do zdrowia; natomiast metalowe pudełko i pergaminy nie znalazły się nigdy, choć szukano ich po wszystkich rowach wokoło. Pan Mikołaj nie mógł przeboleć utraty patentu Legji Honorowej; umiał na pamięć co do słowa wstęp sławiący jego wojenne czyny i po tym ciężkim ciosie zgadzał się niekiedy recytować ów wstęp, przyczem łzy stawały mu w oczach. Widać słowa dokumentu nie schodziły mu z myśli podczas ostatnich dwóch lat życia, do tego stopnia że nieraz sam je sobie powtarzał. Potwierdza to spostrzeżenie starego sługi, który dzielił się niem często z bliższymi znajomymi swego pana: „Aż mnie serce boli, kiedy słyszę jak nasz pan chodzi nocą po pokoju tam i z powrotem, i modli się głośno po francusku“.
Chyba w przeszło rok po tem zajściu zobaczyłem pana Mikołaja Bobrowskiego, a właściwie mówiąc, on mnie zobaczył po raz ostatni. Było to — jak już wspomniałem — w czasie gdy moja matka, dostawszy trzymiesięczny urlop z wygnania, spędzała go w domu brata; przyjaciele i krewni zjeżdżali się zdaleka i zbliska aby jej złożyć uszanowanie. Trudno byłoby zrozumieć, gdyby pan Mikołaj Bobrowski do nich nie należał. Malutka, kilkumiesięczna dziewczynka, którą wziął na ręce w dzień swego powrotu do domu po latach wojny i wygnania, stwierdzała teraz swą wiarę w wybawienie narodu, cierpiąc z kolei wygnanie. Nie wiem czy pan Mikołaj był obecny przy naszym wyjeździe. Wspomniałem już, że dla mnie jest przedewszystkiem człowiekiem, który w młodości jadł pieczeń z psa w głębi ponurego sosnowego boru o gałęziach pokrytych śniegiem. Nie mogę go sobie przypomnieć w żadnej ze scen, które pamiętam. Orli nos, gładkie białe włosy, przelotna, nieuchwytna wizja chudej, cienkiej, sztywnej postaci w ubraniu zapiętem po wojskowemu aż do szyi — oto wszystko co pozostało na ziemi z pana Mikołaja Bobrowskiego; tylko nikły cień ścigany pamięcią jego wnuka — chyba ostatniego z żyjących ludzkich stworzeń, które spotkał w ciągu swego milczącego żywota.
Lecz przypominam sobie dobrze dzień naszego powrotu na wygnanie. Wydłużona, dziwaczna, obdrapana karetka pocztowa z czwórką koni, stojąca przed długim frontem dworu o ośmiu kolumnach, rozmieszczonych po cztery z dwóch stron szerokich schodów. Na stopniach gromadki służących, kilkoro krewnych, paru przyjaciół z najbliższego sąsiedztwa; głucha cisza, na wszystkich twarzach wyraz poważnego skupienia; babka, cała w czerni, z wyrazem stoicyzmu w oczach, wuj prowadzący moją matkę pod rękę do karetki, gdzie mię już umieszczono; u szczytu schodów moja kuzyneczka w kraciastej szkockiej sukience, w której przeważał kolor czerwony, otoczona jak mała księżniczka przez opiekujące się nią kobiety: główną gouvernante, naszą kochaną, grubą Franczeskę (która była przez trzydzieści lat w rodzinie Bobrowskich); dawną niańkę, a wówczas przychodnią służącą, chłopkę o pięknej twarzy pełnej współczucia; zacną, brzydką nauczycielkę, Mlle Durand, o czarnych brwiach, spotykających się nad krótkim, grubym nosem, i cerze podobnej do jasno brunatnego papieru. Ze wszystkich oczu zwróconych ku pojazdowi tylko jej dobroduszne oczy roniły łzy, i tylko jej szlochający głos przerwał milczenie zwróconą do mnie prośbą: „N’oublie pas ton français, mon chéri!“ W ciągu trzech miesięcy, poprostu bawiąc się z nami, nauczyła mnie nietylko mówić po francusku ale i czytać. Świetny był z niej towarzysz zabaw. W oddali, na połowie drogi ku wielkiej bramie, lekki, otwarty powozik, zaprzężony z rosyjska w trzy konie, stał tuż przy trawniku; siedział w nim okręgowy szef policji w płaskiej czapce z czerwonym lampasem i daszkiem nasuniętym na oczy.
Dziwnem się wydaje, że się tam znalazł aby pilnować tak skrupulatnie naszego wyjazdu. Nie chcę lekceważyć słusznych obaw imperjalistów całego świata, lecz pozwolę sobie na uwagę, że kobieta skazana na śmierć przez lekarzy i chłopczyk niespełna sześcioletni nie mogą być uznani za niebezpiecznych dla największego z mocarstw, choćby święta odpowiedzialność ciążyła na tem mocarstwie. I zdaje mi się że ów zacny człowiek podzielał to zdanie.
Dowiedziałem się później, dlaczego się tam znajdował. Sam tego wcale nie pamiętam, ale podobno mniej więcej miesiąc wcześniej matka moja czuła się tak źle, iż nie można było wiedzieć, czy wydobrzeje natyle, aby w oznaczonym czasie wyruszyć z powrotem. W tej niepewności podano prośbę do generałgubernatora w Kijowie, aby pozwolił przedłużyć o dwa tygodnie jej pobyt w domu brata. Nie było na to żadnej odpowiedzi, lecz pewnego dnia o zmierzchu podjechał do dworu okręgowy szef policji i powiedział służącemu, który wybiegł na jego spotkanie, że chce porozmawiać z panem natychmiast w cztery oczy. Służący, bardzo tem przejęty (myślał, że wyniknie stąd aresztowanie), „ledwie żywy ze strachu“, jak potem sam opowiadał, przeprowadził szefa policji ukradkiem przez wielki salon, gdzie było ciemno (nie codzień zapalano tam światło), przyczem obaj szli na palcach, aby nie przyciągnąć uwagi pań — i powiódł go przez oranżerję do apartamentów wuja.
Bez żadnych wstępów policmajster wcisnął wujowi jakiś papier do ręki.
— Proszę. Niech pan to przeczyta. Nie powinienem panu pokazywać tego papieru. To źle z mojej strony. Ale nie mogę ani jeść ani spać z taką sprawą na karku.
Naczelnik policji, rodem z głębi Rosji, służył już od lat w tym okręgu.
Mój wuj rozłożył i przeczytał dokument. Był to służbowy rozkaz z kancelarji generałgubernatora, dotyczący podanej prośby i nakazujący szefowi policji, aby nie zważał na żadne perswazje i wyjaśnienia w kwestji choroby mej matki, czy to ze strony doktorów czy kogokolwiek innego, „a gdyby nie opuściła domu brata“, brzmiał dalej dokument, „rano tego samego dnia, który jest wyszczególniony w odnośnem pozwoleniu, ma pan ją wysłać natychmiast pod eskortą prosto“ (podkreślone) „do szpitala więźniów w Kijowie, gdzie będą ją leczyć stosownie do jej choroby“.
— Na miłość Boską, panie Bobrowski, niech pan dopilnuje aby pańska siostra punktualnie tego dnia odjechała. Niechże pan mnie nie naraża na takie postępowanie wobec kobiety, która w dodatku należy do pańskiej rodziny. Poprostu nie mogę znieść tej myśli.
Załamał dosłownie ręce. Mój wuj spojrzał na niego, milcząc.
— Dziękuję panu za ostrzeżenie. Zapewniam pana, że nawet jeśli moja siostra będzie umierająca, wyniesiemy ją do powozu.
— Tak — bo naprawdę, cóż to za różnica, jechać do Kijowa, zamiast do męża z powrotem. Gdyż musiałaby wyjechać — żywa czy martwa. I niech pan sobie zapamięta, panie Bobrowski, że oznaczonego dnia muszę tu być na miejscu, nie dlatego abym wątpił o pana obietnicy, ale dlatego że muszę. Nie mogę tego nie zrobić. Obowiązek. Swoją drogą mój zawód to teraz poprostu psia służba, od czasu jak niektórzy z was Polaków upierają się przy buncie, a wszyscy za to cierpieć musicie.
Oto przyczyna, dla której siedział tam naczelnik policji w otwartym powozie stojącym między domem a wielką bramą. Żałuję że nie umiem wymienić jego nazwiska aby je wydać na pogardę wszystkich tych, co wierzą w święte prawa zdobywców — nazwiska tego stróża carskiej potęgi, który godzien jest nagany za swą uczuciowość. Natomiast mogę podać nazwisko generałgubernatora, który podpisał rozkaz i dodał na marginesie własnoręczną notatkę: „Wypełnić wszystko co do joty“. Ten pan nazywał się Bezak. Wysoki dygnitarz, energiczny urzędnik, był przez jakiś czas bóstwem rosyjskiej prasy patrjotycznej.
Każda generacja ma swoje wspomnienia.
Nie należy przypuszczać iż zapomniałem o „Szaleństwie Almayera“, opisując wspomnienia, które ogarnęły mię przez te pół godziny między wyjściem mego wuja a spotkaniem się z nim przy obiedzie. Zwierzyłem się już, że moja pierwsza powieść została poczęta w lenistwie — podczas urlopu — i jak sądzę dałem do zrozumienia, iż pisanie jej wciąż odkładałem. Lecz nigdy nie schodziła mi z myśli, nawet gdy nadzieja ukończenia jej była bardzo nikła. Wiele rzeczy stawało mi na przeszkodzie: codzienne obowiązki, nowe wrażenia, stare wspominki. Ta powieść nie jest wynikiem potrzeby — sławetnej potrzeby wypowiedzenia się, którą artyści odkrywają w sobie, szukając źródeł swej twórczości. Potrzeba, która mną powodowała, była ukryta i niejasna, była objawem zatajonym i niezrozumiałym. A może jaki leniwy, płochy czarodziej (w Londynie z pewnością są czarodzieje) rzucił na mnie urok przez okno swego gabinetu, gdy zwiedzałem labirynt ulic na wschód i zachód od mego domu, podczas samotnych przechadzek bez mapy ani kompasu. Nim się wziąłem do tej powieści, nie pisałem nic prócz listów, a i tych niewiele. Nigdy w życiu nie notowałem żadnych wypadków, wrażeń czy anegdot. Pomysł uplanowanej książki był mi najzupełniej obcy, gdy zasiadłem do pisania; ambitne marzenie aby się stać autorem nie pojawiło się nigdy wśród urojonych, pełnych wdzięku istnień, które chętnie sobie wyobrażamy wśród ciszy i bezruchu snu na jawie; a jednak jest jasne jak słońce, że z chwilą gdy napisałem pierwszą stronę „Szaleństwa Almayera“ (zawierała około dwustu słów, i ten stosunek słów do stronicy pozostał niezmieniony przez piętnaście lat mego literackiego życia), z chwilą gdy w prostocie ducha napisałem tę stronę ze zdumiewającym brakiem jakichkolwiek przeczuć, losy były rzucone. Nikt nie przekroczył Rubikonu z większą nieświadomością, bez wzywania bogów, bez lęku przed ludźmi.
Tego ranka wstałem od śniadania, odsunąwszy krzesło, i zadzwoniłem gwałtownie, a może powinienem rzec: stanowczo, a może powinienem rzec: z zapałem — nie umiem powiedzieć. Ale był to najwyraźniej szczególny dzwonek, pospolity dźwięk, w którym czuło się coś niezwykłego, jak dzwonek na podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem nowego aktu. Nie dzwoniłem prawie nigdy. Siadywałem długo przy śniadaniu i rzadko kiedy chciało mi się zadzwonić aby sprzątnięto ze stołu; ale owego ranka wstałem odrazu dla jakiejś przyczyny, którą kryje zasadnicza tajemniczość tego wydarzenia. A jednak nie spieszyłem się wcale. Pociągnąłem niedbale za sznurek, i podczas gdy słaby dźwięk dzwonka rozlegał się gdzieś głęboko w suterenie, zacząłem jak zwykle napychać fajkę, poczem rozejrzałem się za zapałkami wzrokiem wprawdzie roztargnionym, lecz nie zdradzającym (gotów jestem na to przysiąc) żadnych oznak szaleństwa. Byłem tak dalece spokojny, że spostrzegłem po dłuższym czasie pudełko z zapałkami na gzymsie kominka, tuż pod moim nosem. Wszystko to odbywało się jak codzień, w poczuciu rozkosznego bezpieczeństwa. Nim zdołałem rzucić zapałkę, córka mej gospodyni, dziewczyna o spokojnej, bladej twarzy, pojawiła się we drzwiach i spojrzała na mnie pytająco. Od niejakiego czasu na dzwonki moje ukazywała się zawsze córka gospodyni. Wspominam z dumą o tym drobnym fakcie, ponieważ dowodzi to, że w ciągu trzydziestu czy czterdziestu dni mego pobytu w pensjonacie wywarłem korzystne wrażenie. Od dwóch tygodni z górą oszczędzano mi nieprzyjemnego widoku domowej niewolnicy. Pokojówki na Bessborough Gardens zmieniały się często, ale — wysokie czy niskie, blondynki czy brunetki — były zawsze nieporządnie ubrane i dziwnie rozczochrane, jakby (trawestuję czarodziejską bajkę) kotka z popielnika przeobraziła się w służącą. Chwaliłem sobie bardzo ten przywilej korzystania z usług córki mej gospodyni. Była schludna lecz anemiczna.
— Może pani sprzątnie to zaraz ze stołu? — zapytałem przerywanym głosem, gdyż jednocześnie usiłowałem rozpalić fajkę. Przyznaję że żądanie moje było niezwykłe. Wstając od śniadania, siadywałem zazwyczaj z książką u okna i wszystko mi było jedno kiedy się sprzątnie ze stołu. Ale czytelnik jest w błędzie, jeśli przypuszcza że się niecierpliwiłem. Pamiętam iż byłem zupełnie spokojny. W gruncie rzeczy nie wiedziałem że chcę pisać, lub zamierzam pisać, lub że wogóle mam coś do napisania. Nie, nie byłem niecierpliwy. Wałęsałem się między kominkiem a oknem, nie zdając sobie nawet sprawy, iż czekam na sprzątnięcie ze stołu. Było więcej niż prawdopodobne, że zanim córka gospodyni skończy sprzątać, wezmę książkę i zasiądę do czytania na cały ranek w nastroju miłego rozleniwienia. Twierdzę to z całą stanowczością, choć zapomniałem jakie książki leżały wtedy na stole. W każdym razie nie dzieła wielkich mistrzów, w których można znaleźć tajemnicę jasnej myśli i dokładnego wysłowienia się.
Już od szóstego roku życia byłem zapalonym miłośnikiem książek, co nie jest może dziwne u dziecka, które nauczyło się czytać, nie wiedząc kiedy. Jako dziesięcioletni chłopczyk znałem wiele książek Wiktora Hugo i innych romantyków. Czytałem po polsku i po francusku, dzieła historyczne, podróże, powieści; znałem „Gil Blasa“ i „Don Kiszota“ w skróconych wydaniach; będąc małym chłopcem, czytałem polskich i francuskich poetów — ale nie umiem powiedzieć, co czytałem w wilję owego dnia, gdy sam pisać zacząłem. Zdaje mi się że powieść, może jedną z powieści Antoniego Trollope’a. To bardzo prawdopodobne. Moja znajomość z tym autorem była wówczas świeża. Jest to jeden z angielskich powieściopisarzy, których czytałem pierwszy raz po angielsku. Z pisarzami o europejskiej sławie, z Dickensem, z Walter Scottem, z Thackerayem było inaczej. W świat angielskiej literatury pięknej wprowadził mię poraz pierwszy „Mikołaj Nickleby“. To nadzwyczajne, jak świetnie pani Nickleby umiała pleść trzy po trzy po polsku, jak ponury Ralf umiał szaleć z wściekłości w polskim języku. Co się tyczy rodziny Crummlesów i rodziny uczonego Squeersa, wyrażali się tak swobodnie, jakby język polski był ich ojczystą mową. Musiało to być świetne tłumaczenie. Czytałem je prawdopodobnie około 1870 roku. Ale chyba jednak się mylę. Nie ta książka wprowadziła mnie po raz pierwszy do angielskiej literatury. Pierwszą moją znajomością z tego zakresu byli „Dwaj panowie z Werony“, i to w rękopiśmiennym przekładzie mego ojca. Działo się to w czasie naszego wygnania w Rosji, prawdopodobnie w niespełna rok po śmierci mej matki, bo pamiętam że byłem w ciężkiej żałobie — miałem czarną bluzę z białemi wypustkami. Zamieszkiwaliśmy we dwóch mały domek na krańcach Czernihowa — w zupełnem odosobnieniu. Owego popołudnia, zamiast pójść się bawić na wielkiem podwórzu (korzystaliśmy z niego wspólnie z naszym gospodarzem), pozostałem w pokoju gdzie mój ojciec zwykle pisywał. Nie mam pojęcia, co mię ośmieliło do wdrapania się na jego krzesło, dość że w parę godzin później zastał mnie tam klęczącego z łokciami na stole i głową wspartą na rękach — nad rękopisem złożonym z luźnych kartek. Bardzo byłem zmieszany i spodziewałem się bury. Ojciec stał we drzwiach i patrzył na mnie zdziwiony, ale po chwili milczenia rzekł tylko:
— Przeczytaj głośno tę stronę.
Kartka leżąca przede mną nie była na szczęście pokreślona i pełna poprawek, a przytem pismo ojca było niezmiernie czytelne. Kiedy dobrnąłem do końca, ojciec skinął głową a ja się wymknąłem, szczęśliwy że mnie ominęły wymówki za ten poryw zuchwalstwa. Starałem się później odgadnąć przyczynę ojcowskiej łagodności; wyobrażam sobie że — wcale o tem nie wiedząc — zasłużyłem w oczach ojca na prawo do poufalszych stosunków z jego biurkiem. Miesiąc, a może tylko tydzień przedtem, gdy ojciec mój leżał w łóżku, niebardzo dobrze się czując, przeczytałem mu głośno od początku do końca — ku zupełnemu jego zadowoleniu — korektę przekładu „Pracowników morza“. Sądzę, że stąd pochodziła względność mego ojca. Wówczas to zetknąłem się po raz pierwszy z morzem w literaturze. Nie pamiętam wcale, kiedy, jak i gdzie nauczyłem się czytać, lecz nie zapomnę chyba nigdy ćwiczeń w sztuce głośnego czytania. Mój biedny ojciec, który czytał sam bardzo pięknie, był nauczycielem niezmiernie wymagającym. Wspominam z dumą, że mając lat osiem musiałem dość dobrze przeczytać tę stronę „Dwóch panów z Werony“. Następnym razem spotkałem się z nimi w jednotomowem wydaniu dzieł dramatycznych Williama Szekspira za pięć szylingów; czytałem je w Falmouth w wolnych chwilach, przy hałaśliwym akompanjamencie robotników, wbijających młotkami pakuły do szwów okrętowego kadłuba w suchym doku. Weszliśmy wówczas do portu, o mało co nie utonąwszy, z załogą odmawiającą posłuszeństwa po miesiącu ciężkich zmagań z burzami północnego Atlantyku. Książki są istotną częścią życia; moje szekspirowskie wspomnienia łączą się z pierwszym rokiem naszego sieroctwa — ostatnim, który spędziłem z ojcem na wygnaniu (odesłał mię do Polski, do mego wuja, z chwilą gdy potrafił zdobyć się na to rozstanie) — i z rokiem ciężkich burz, w którym byłem najbliżej śmierci na morzu, najpierw przez wodę a potem przez ogień.
Pamiętam te wszystkie rzeczy, ale nie pamiętam co czytałem w wilję dnia, kiedy się zaczęło moje literackie życie. Może jedną z politycznych powieści Trollope’a — tak mi się coś zdaje. I przypominam sobie także, jakiego to rodzaju był dzień — jesienny, o powietrzu mieniącem się jak opal, zasnuty na wpół przejrzystą mgłą a jednak pełen jasności, z ognistemi plamami i błyskami czerwonego światła na dachach i oknach przeciwległych domów; bezlistne drzewa skweru wyglądały jak rysunki tuszem na arkuszu bibułki. Był to jeden z tych londyńskich dni, które mają tajemniczy jakiś powab, słodycz pełną czaru. Gra opalowych mgieł powtarzała się często na Bessborough Gardens z powodu bliskości rzeki.
Nie wiem dlaczego upamiętniła mi się tak wyraźnie właśnie owego dnia — chyba z tego powodu że stałem długi czas, patrząc przez okno, choć córka gospodyni już uniosła swój łup złożony z filiżanek i talerzyków. Słyszałem jak postawiła tacę na ziemi w korytarzu i zamknęła nareszcie drzwi, a jednak stałem wciąż tyłem do pokoju i paliłem. Jasne jak słońce, że nie śpieszyło mi się dać nurka w literacki żywot, jeśli można określić tę pierwszą próbę jako danie nurka. Całem jestestwem byłem pogrążony w rozleniwieniu właściwem marynarzowi oddalonemu od morza, tej widowni nie kończącej się nigdy pracy i bezustannego obowiązku. Nic nie dorównywa owemu rozleniwieniu, kiedy marynarz podda mu się całkowicie, rozkoszując się poczuciem zupełnej nieodpowiedzialności. Pewno nie myślałem wówczas o niczem, ale jest to tylko wrażenie, w które trudno mi dziś uwierzyć z tej odległości czasu. Lecz jestem przekonany, że ani mi się śniło o pisaniu powieści, choć możliwe jest i prawdopodobne iż myślałem o człowieku nazwiskiem Almayer.
Widziałem go po raz pierwszy mniej więcej cztery lata przedtem z mostka parowca, przycumowanego do koślawego małego pomostu na borneańskiej rzece, w odległości około czterdziestu mil od jej ujścia. Działo się to bardzo wczesnym rankiem; lekka mgła opalizowała jak na Bessborough Gardens, ale bez ognistych błysków londyńskiego słońca, przeglądającego się w dachach i rurach od kominów; zanosiło się na to, że mgła się przemieni niebawem w wełniste opary. Prócz małego czółenka na rzece, jak okiem sięgnąć nie było nic widać. Wyszedłem dopiero co, ziewając, ze swej kajuty. Serang, wraz z malajską załogą, oglądał uważnie łańcuchy od ładowania i próbował wind; głosy majtków dochodziły stłumione z dołu, z pokładu, ruchy ich były powolne. Ten tropikalny świt przejmował chłodem. Podoficer, Malaj, który wszedł na mostek aby wyjąć coś ze skrzyni, drżał wyraźnie. Lasy w górę i w dół rzeki, a także i na przeciwległym brzegu, wyglądały czarno i mokro; wilgoć kapała z osprzętu na mocno naciągnięty płócienny dach; ziewnąłem, otrząsając się z zimna i właśnie w środku tego ziewnięcia spostrzegłem Almayera. Szedł przez wypaloną trawę, mglista postać na tle mglistej bryły domu o wysokim dachu z trawy, niskiego domu z mat, bambusów i liści palmowych.
Wstąpił na pomost. Miał na sobie tylko szerokie spodnie z kretonu (w ogromne żółte kwiaty na przykrem, błękitnem tle) i cienką bawełnianą koszulę o krótkich rękawach. Ręce, gołe do łokcia, skrzyżował na piersiach. Czarna jego czupryna wyglądała jakby jej nie strzygł oddawna; jedno wijące się pasmo spadało na czoło. Słyszałem o nim w Singapurze; słyszałem o nim wczesnym rankiem i późno w nocy; słyszałem o nim przy śniadaniu i obiedzie; słyszałem o nim w miejscowości zwanej Pulo Laut od pewnego metysa, który podawał się za dyrektora kopalni węgla; słowa jego brzmiały bardzo kulturalnie i postępowo, póki mi nie oświadczył, że trzeba było zaprzestać prac w owej kopalni, ponieważ jest nawiedzana przez szczególnie okrutne duchy. Słyszałem o Almayerze w miejscowości zwanej Dongola, na wyspie Celebes, gdzie radża tego mało znanego portu (nie można tam zapuścić kotwicy bliżej niż o piętnaście sążni od brzegu, co jest bardzo niewygodne) zjawił się po przyjacielsku na pokładzie w towarzystwie dwóch tylko dworzan i pił flaszka za flaszką sodową wodę na tylnej luce świetlnej z mym zacnym przyjacielem i dowódcą, kapitanem Craigiem. A przynajmniej słyszałem nazwisko Almayera wymówione wyraźnie kilka razy w czasie długiej rozmowy prowadzonej po malajsku. O tak, słyszałem je zupełnie wyraźnie — Almayer, Almayer — kapitan Craig uśmiechał się na to, a tłusty, ciemny radża śmiał się głośno. Zapewniam was, że się nieczęsto spotyka aby malajski radża śmiał się na cały głos. I słyszałem także nazwisko Almayera wśród naszych pasażerów (przeważnie wędrownych kupców o solidnej reputacji), którzy siedzieli rozstasowani po całym pokładzie — każdy obłożony zawiniątkami i skrzynkami — na matach, poduszkach, kołdrach i polanach drzewa, rozmawiając o sprawach archipelagu. Słowo daję, nawet o północy usłyszałem kiedyś nazwisko Almayera wymruczane pocichu, gdym szedł z mostka na rufę aby spojrzeć na patentowany log wydzwaniający swoje ćwierci mili wśród wielkiej ciszy morza. Nie chcę przez to powiedzieć aby nasi pasażerowie mówili przez sen o Almayerze, lecz nie ulega wątpliwości że conajmniej dwaj, którzy spać nie mogli i usiłowali odstraszyć bezsenność, ucinając sobie szeptem gawędkę w tej godzinie duchów — że ci dwaj wspominali tak lub owak o Almayerze. Na tym statku niepodobna było doprawdy pozbyć się Almayera na dobre; dla niego był przeznaczony przywiązany na dziobie malutki kucyk, który machał ogonem, zamiatając nim wnętrze kambuza ku wielkiemu stroskaniu naszego kucharza, Chińczyka. Bóg raczy wiedzieć na co kucyk był potrzebny, ponieważ z całą pewnością Almayer jeździć na nim nie mógł; ale to maluje tego człowieka, jego ambicję, dążenie do wspaniałości; sprowadził sobie kuca, gdy tymczasem w całej osadzie, której dzień w dzień groził bezsilną pięścią, była tylko jedna ścieżka dostępna dla konnej jazdy, długa conajwyżej na trzysta metrów i otoczona setkami kwadratowych mil dziewiczego lasu. Ale kto wie? sprowadzenie tego kucyka z Bali było może częścią jakiegoś głębokiego planu, jakiejś dyplomatycznej kombinacji, czy intrygi rokującej najlepsze nadzieje. Z Almayerem nie można było nic wiedzieć. Stosował swoje postępowanie do przyczyn głęboko ukrytych, do niewiarygodnych przypuszczeń, i to sprawiało że jego logika była nieprzenikniona dla ludzi rozsądnych. O tem wszystkiem dowiedziałem się później. Więc owego ranka, widząc postać w pidżamie poruszającą się wśród mgły, powiedziałem sobie: „Aha, to on“.
Podszedł bardzo blisko do statku i podniósł znużoną twarz, okrągłą i płaską, o czarnym loku spadającym na czoło i ociężałem, zgryzionem spojrzeniu.
— Dzieńdobry.
— Dzieńdobry.
Popatrzył na mnie uważnie; byłem nowym przybyszem, gdyż zastąpiłem właśnie pierwszego oficera, do którego Almayer już się przyzwyczaił; sądzę że ta nowość — jak wogóle wszystkie wydarzenia — natchnęła go głęboką nieufnością.
— Nie spodziewałem się was przed wieczorem — zauważył podejrzliwie.
Nie wiem jakie mógł mieć przyczyny do zmartwienia, ale wyglądał na zmartwionego. Zadałem sobie trud aby mu wyjaśnić, że ponieważ odszukaliśmy przed samym zmierzchem boję u ujścia rzeki, kapitan Craig mógł przy sprzyjającym prądzie przebyć ławicę i nic nam nie przeszkadzało popłynąć dalej nocą.
— Kapitan Craig zna tę rzekę jak własną kieszeń — oświadczyłem z przekonaniem, usiłując nawiązać rozmowę.
— Lepiej — rzekł Almayer.
Oparłszy się o poręcz mostka, patrzyłem na Almayera, który spoglądał w dół na pomost, pogrążony w markotnych myślach. Poruszył zlekka nogami, obutemi w słomiane chodaki o grubych podeszwach. Ranna mgła bardzo zgęstniała. Wszystko naokoło nas ociekało wodą: żórawie ładunkowe, poręcze, każdziutka lina na statku — jakby cały wszechświat dostał napadu płaczu.
Almayer podniósł znów głowę i zapytał ledwie dosłyszalnie, tonem człowieka przyzwyczajonego do poniewierki i złego losu:
— Chyba nie macie tam na pokładzie czegoś w rodzaju kucyka?
Odpowiedziałem prawie szeptem, stosując swoje informacje do minorowego tonu jego słów, że owszem, mamy coś w rodzaju kucyka, i napomknąłem — możliwie najoględniej — iż wściekle nam przeszkadza. Bardzo mi pilno odstawić go na brzeg, nim się zabiorę do oddawania ładunku. Almayer popatrzył na mnie dłuższą chwilę niedowierzająco i melancholijnie, jakby nie było bezpiecznie wierzyć mym słowom. Ten wzruszający brak wiary w pomyślny wynik jakiegokolwiek interesu wzruszył mię głęboko. Dodałem:
— Zdaje się że zniósł podróż doskonale. To ładny kucyk.
Ale niepodobna było Almayera pocieszyć; odchrząknął za całą odpowiedź i patrzył znów na swoje nogi. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt w inny sposób.
— Czy pan się nie boi — rzekłem — dostać zapalenia płuc albo bronchitu, spacerując w jednej koszuli wśród takiej mokrej mgły?
Nie udało mi się go ułagodzić zainteresowaniem dla jego zdrowia.
— Niema strachu, — zabrzmiała posępna odpowiedź, jakby chciał dać do zrozumienia, że nawet ta droga ucieczki od niełaskawego losu jest dla niego zamknięta.
— Ja właśnie przyszedłem... — mruknął po chwili.
— No więc, ponieważ pan przyszedł, odstawię natychmiast na ląd pańskiego kuca i będzie go pan mógł zabrać do domu. On mi tu zawadza.
Almayer wydawał się zwątpiały. Natarłem na niego znowu:
— Poprostu podniosę go windą i postawię tuż przed panem na pomoście. Stokroć wolę załatwić się z tem przed otwarciem luk. To małe licho jeszcze mi skoczy do ładowni albo zrobi jakiego innego psikusa.
— A jest postronek? — zapytał Almayer.
— Tak, naturalnie że jest postronek. — I nie czekając dłużej, wychyliłem się za poręcz mostka.
— Serangu, proszę odstawić na pomost kuca tuana Almayera.
Kucharz zamknął śpiesznie drzwi od kambuza i w chwilę potem wielka kotłowanina zaczęła się na pokładzie. Kucyk wierzgał z niesłychaną energją, majtkowie rozskakiwali się raz po raz, serang wydawał rozkazy głuchym głosem. Nagle kucyk skoczył na przednią lukę. Jego małe kopytka wytupywały z piekielnym hałasem; wierzgał i stawał dęba. Zwichrzona grzywa na szyi i czole nadawała mu wygląd zdumiewającej dzikości; rozdymał nozdrza, kłaki piany plamiły jego drobną, szeroką pierś, oczy mu się iskrzyły. Mierzył niespełna metr; był dziki, straszny, gniewny, wojowniczy; rżał wyraźnie: ha, ha! wściekał się i tupał — a szesnastu krzepkich marynarzy stało wokół niego, jak zakłopotane niańki naokoło rozpieszczonego, złoszczącego się dzieciaka. Siekł bez przerwy ogonem, wyginał ładną szyję: był poprostu rozkoszny, był czarująco niegrzeczny. Nie dostrzegało się w nim ani śladu narowistości, dzikiego szczerzenia zębów lub kładzenia uszu po sobie. Przeciwnie: stroszył je z komiczną zadzierzystością. Był nawskróś niemoralny i pełen wdzięku; dałbym mu z rozkoszą chleba, cukru, marchwi. Ale życie jest rzeczą poważną a poczucie obowiązku jedynym bezpiecznym przewodnikiem. Tedy opancerzyłem się w hart i z wyniosłego stanowiska na mostku rozkazałem ludziom aby rzucili się razem na kuca.
Stary serang wydał dziwny, nieartykułowany okrzyk i rzucił się pierwszy. Był to doskonały podoficer, znający dobrze swój fach; palił umiarkowanie opium. Reszta ludzi ruszyła jednocześnie z miejsca i przytłoczyła kucyka. Zawiśli u jego uszu, grzywy, ogona; leżeli kupą na jego grzbiecie, siedemnastu ludzi. Cieśla okrętowy chwycił hak od łańcucha ładunkowego i wlazł na sam wierzch stosu. Był to także bardzo dzielny podoficer, tylko że się jąkał. Czyście kiedy słyszeli jak poważny, jasnożółty, chudy, smętny Chińczyk jąka się w chińsko-angielskim żargonie? To jest doprawdy bardzo dziwne. On był osiemnasty zkolei. Kuca wcale nie było widać, ale z chwiania i falowania całego stosu poznawało się że jest na dnie coś żywego.
Almayer zawołał drżącym głosem, stojąc na pomoście:
— O mój Boże!
Z miejsca gdzie stał nie mógł widzieć co się dzieje na pokładzie, chyba tylko wierzchołki głów, ale słyszał szamotanie się i potężne, głuche łoskoty jakbyśmy demolowali statek. Spojrzałem na Almayera:
— A co?
— Niech pan nie da mu połamać nóg! — błagał żałośnie.
— Ależ nic podobnego! Już wszystko w porządku. Obezwładnili go.
Tymczasem przyczepiono łańcuch od ładunku do szerokiej płóciennej pętli, która opasywała kucyka. Majtkowie odskoczyli jednocześnie w różne strony, wpadając jeden na drugiego, a zacny serang rzucił się do windy i odkręcił parę.
— Wolno! — krzyknąłem, w wielkim strachu aby zwierzę nie zostało porwane aż do szczytu żórawia.
Na pomoście Almayer zadreptał niespokojnie w swych słomianych chodakach. Zgrzyt windy ustał i wśród naprężonej ciszy kucyk zaczął sunąć nad pokładem.
Jakiż był wiotki! Z chwilą gdy się poczuł w powietrzu, wszystkie jego muskuły odprężyły się w zadziwiający sposób. Cztery kopytka zetknęły się, potrącając jedno o drugie, głowa zwisała bezsilnie, ogon zwieszał się w zupełnym bezruchu. Przypominał mi jota w jotę wzruszające jagniątko, które wisi u naszyjnika orderu Złotego Runa. Nie wyobrażałem sobie, aby jakiekolwiek zwierzę końskiego rodzaju mogło się stać tak wiotkiem, żywe czy umarłe. Zwichrzona grzywa zwisała jedną masą jak kłąb włosia, zaczepne uszki obwisły, lecz gdy sunął, kołysząc się zwolna, wzdłuż frontu mostka, zauważyłem chytry błysk w jego sennem, nawpół przymkniętem oku. Zaufany podoficer kierował czujnie żórawiem, z niepokojem w oczach i ustami rozwartemi w szerokim uśmiechu. Czuwałem nad tem wszystkiem z wielkiem zajęciem.
— Tak! Dosyć.
Żóraw stanął. Majtkowie ustawili się rzędem przy barjerze. Lina od płóciennej pętli wisiała przed Almayerem prostopadle i nieruchomo jak dzwonek. Nastał zupełny spokój. Zaproponowałem przyjaźnie żeby Almayer wziął linę i uważał na to co robi. Wyciągnął rękę ruchem wyzywająco niedbałym i pełnym wyższości.
— Uwaga! Na dół!
Almayer pociągnął ku sobie linę w sposób dość sprytny, lecz z chwilą gdy kopyta kucyka dotknęły pomostu, poddał się nagle najlekkomyślniejszemu optymizmowi. Natychmiast, bez zastanowienia i prawie nie rzuciwszy wzrokiem, zdjął pętlę z haka; łańcuch ciepnął kuca po zadzie i zwrócił się ku burcie, uderzając o nią z głośnym, zgrzytliwym chrzęstem. Musiałem widać zmrużyć oczy na chwilę. Coś uszło mojej uwadze, bo zaraz potem zobaczyłem że Almayer leży nawznak na pomoście. Był sam.
Oniemiałem ze zdziwienia, a tymczasem Almayer dźwigał się na nogi powoli i z trudnością. Majtkowie u poręczy rozdziawili gęby. Mgła płynąca z lekkim powiewem zgęstniała, zakrywając brzeg doszczętnie.
— Jakim sposobem u licha pozwolił mu pan uciec? — spytałem ze zgorszeniem.
Almayer popatrzył na bolącą dłoń u prawej ręki, ale nie odpowiedział na pytanie.
— Jak pan myśli, gdzie on mógł pobiegnąć? — zawołałem. — Czy w tej mgle są gdzie jakie płoty? A do lasu czy może się dostać? Co teraz począć?
Almayer wzruszył ramionami.
— Moi ludzie są tam gdzieś z pewnością. Złapią go prędzej czy później.
— Prędzej czy później! Bardzo pięknie, ale co będzie z moją płócienną pętlą? Poleciał z nią, a ja jej potrzebuję zaraz, natychmiast, żeby wyładować dwie krowy z Celebesu.
Już począwszy od Dongoli mieliśmy na pokładzie razem z kucykiem parę sztuk ładnego, drobnego bydła rasy wyspiarskiej. Przywiązane po przeciwnej stronie na dziobie, zamiatały ogonami drugie drzwi od kambuza. Ale te krowy nie były przeznaczone dla Almayera, tylko dla Abdulli bin Selima, jego wroga. Almayer odnosił się do mych żądań z zupełnem lekceważeniem.
— Na pańskiem miejscu starałbym się zbadać gdzie on uciekł — nalegałem. Może pan zwoła swych ludzi, czy jak tam? Jeszcze się przewróci i pokaleczy. Przecież może nawet złamać nogę.
Lecz Almayer pogrążył się w abstrakcyjnych myślach, i zdawało się że już mu na kucu nie zależy. Zdumiony tą nagłą obojętnością, wysłałem na własną rękę wszystkich swych ludzi w pogoń za kucem, a właściwie za płócienną pętlą, którą miał na sobie. Cała załoga parowca z wyjątkiem palaczy i mechaników przebiegła obok zamyślonego Almayera i znikła mi z oczu. Biała mgła połknęła ich wszystkich i znów zapadła głęboka cisza, która rozciągała się rzekłbyś całe mile w górę i w dół rzeki. Almayer, wciąż milcząc, zaczął się wspinać na burtę, a ja zszedłem z mostka, aby się z nim spotkać na rufie.
— Czy nie zechciałby pan powiedzieć kapitanowi, że pragnę z nim koniecznie pomówić? — zapytał cichym głosem, błądząc oczami po pokładzie.
— I owszem. Pójdę go poszukać.
Kapitan Craig, wielki i barczysty, stał w swojej kajucie, której drzwi były otwarte naoścież; wrócił przed chwilą z łazienki i czesał dwiema dużemi szczotkami gęste, wilgotne, siwe włosy koloru stali.
— Pan Almayer mówił mi, że chce się koniecznie z panem widzieć, panie kapitanie.
Mówiąc to, uśmiechnąłem się — nie wiem dlaczego; chyba dlatego że niepodobna było wspomnieć o Almayerze bez czegoś w rodzaju uśmiechu, który niekoniecznie musiał być wesoły. Kapitan Craig zwrócił do mnie głowę i uśmiechnął się dość bezbarwnie.
— Kuc mu uciekł, co?
— Tak, panie kapitanie. Uciekł.
— A gdzie on jest?
— Bóg raczy wiedzieć.
— Ale nie, ja mówię o Almayerze. Niech tu przyjdzie.
Kajuta kapitana wychodziła na pokład pod mostkiem; wystarczyło mi kiwnąć z progu na Almayera, który stał ze spuszczonemi oczami na rufie, w tem samem miejscu gdzie go zostawiłem. Zbliżył się powoli z posępnym wyrazem twarzy, podał kapitanowi rękę i natychmiast zapytał, czy może zamknąć drzwi.
— Opowiem panu ładną historję — usłyszałem na końcu. Niezmierna gorycz przebijała z tych słów.
Odszedłem naturalnie ode drzwi. Na razie nie miałem załogi na statku; tylko cieśla, Chińczyk, z płóciennym workiem zawieszonym u szyi i młotkiem w ręku, wałęsał się po pustym pokładzie; wybijał kliny z luk i rzucał je sumiennie do worka. Nie mając nic do roboty, przyłączyłem się do naszych dwóch mechaników, stojących u drzwi maszynowni. Zbliżała się pora śniadania.
— Rano bo rano przyszedł, co? — oświadczył drugi mechanik i uśmiechnął się obojętnie. Był to wstrzemięźliwy człowiek o dobrym żołądku i spokojnym, rozsądnym stosunku do życia — nawet na głodno.
— Tak — rzekłem. — Zamknęli się ze starym. Ma do niego jakiś bardzo ważny interes.
— Będzie go zanudzał bez końca — zauważył główny mechanik.
Uśmiechnął się dość kwaśno. Chorował na żołądek i rano głód mu bardzo dokuczał. Drugi mechanik uśmiechnął się od ucha do ucha i dwie prostopadłe fałdy zarysowały się na jego wygolonych policzkach. Ja uśmiechnąłem się także, ale nie mogę powiedzieć, abym się czuł ubawiony. Nie widziałem nic zabawnego w tym człowieku, którego nazwiska nie można było wymienić bez uśmiechu na całym archipelagu Malajskim. Owego rana jadł z nami śniadanie, milcząc i patrząc przeważnie w swą filiżankę. Zawiadomiłem go, że moi ludzie znaleźli kuca, brykającego we mgle tuż obok studni głębokości ośmiu stóp, gdzie Almayer trzymał zwykle swój zapas gumy. Pokrywa studni była zdjęta, nikogo w pobliżu, i cała moja załoga ledwie że nie zleciała na łeb na szyję do tej przeklętej dziury. Jurumudi Itam, najlepszy z naszych podoficerów, biegły w delikatnem szyciu (naprawiał flagi i przyszywał nam guziki do ubrań) został paskudnie kopnięty w ramię.
Zdawało się że zarówno wyrzuty sumienia jak i uczucie wdzięczności obce są charakterowi Almayera. Wymamrotał:
— Pan mówi o tamtym piracie?
— Jakim znów piracie? Ten człowiek jest od jedenastu lat na statku — rzekłem z oburzeniem.
— Bo on tak wygląda — mruknął Almayer za całe usprawiedliwienie.
Słońce pochłonęło mgłę. Z miejsca gdzie siedzieliśmy pod płóciennym dachem na rufie widać było w oddali kuca, przywiązanego przed domem Almayera do jednego ze słupów werandy. Milczeliśmy przez dłuższy czas. Nagle Almayer, robiąc najwidoczniej aluzję do rozmowy w kajucie kapitana, wykrzyknął niespokojnie:
— Doprawdy, nie mam pojęcia co teraz począć!
Kapitan Craig podniósł tylko brwi, patrząc na niego, i wstał z krzesła. Rozproszyliśmy się wszyscy do swych obowiązków, lecz Almayer, tak jak był ubrany w spodnie z kretonu i cienką bawełnianą koszulę, pozostał na pokładzie; wałęsał się przy schodni, jakby się nie mógł zdecydować czy pójść do domu, czy zostać z nami na dobre. Nasi Chińczycy rzucali na niego w przejściu ukośne spojrzenia; młody Ah Sing, nasz starszy steward, najpiękniejszy i najsympatyczniejszy z Chińczyków, pochwycił mój wzrok; kiwnął głową znacząco ku szerokim plecom Almayera. Podszedłem raz do niego w ciągu tego poranka.
— Jakże to, panie Almayer — rzekłem swobodnie — pan jeszcze nie zaczął czytać swoich listów.
Przywieźliśmy mu pocztę, i odkąd wstaliśmy od stołu, trzymał w ręku paczkę listów. Spojrzał na nie w chwili gdym mówił; wyglądało na to że otworzy palce i wszystkie listy spadną za burtę. Zdaje się iż miał pokusę to zrobić. Nie zapomnę nigdy tego człowieka bojącego się swoich listów.
— Dawno pan już wyjechał z Europy? — zapytał.
— Niebardzo dawno. Niecałe osiem miesięcy — odrzekłem. — Musiałem opuścić statek w Samarangu, bo byłem ranny w plecy i przez kilka tygodni leczyłem się w szpitalu w Singapurze.
Almayer westchnął.
— Handel fatalnie tu idzie.
— Doprawdy!
— Beznadziejnie!... Widzi pan te gęsi?
Ręką, którą trzymał listy, pokazał mi coś, co wyglądało na ruchomą plamę śniegu pełznącą przez odległą część dziedzińca. Znikła za krzakami.
— Jedyne gęsi na wschodniem wybrzeżu — powiadomił mię niedbale, bez najmniejszej iskierki wiary, nadziei lub dumy. Potem oświadczył z tym samym brakiem ożywienia, że ma zamiar wybrać tłustego ptaka i posłać go nam na statek najpóźniej jutro.
Byłem już uprzedzony o tych hojnych gestach. Almayer ofiarowywał gęś, jakby to było coś nakształt orderu, nadawanego tylko wypróbowanym przyjaciołom domu. Wyobrażałem sobie że ta ceremonja odbywa się z większą pompą. Był to niewątpliwie dar szczególny o licznych i rzadkich zaletach. Z jedynego stada na całem wschodniem wybrzeżu! Almayer nie wyzyskał ani trochę owej uroczystej chwili. Ten człowiek nie umiał chwytać nasuwających mu się sposobności. Mimo to zacząłem mu dziękować.
— Widzi pan — przerwał mi nagle bardzo dziwnym tonem — to jest najgorsze z wszystkiego w tym kraju, że człowiek nie może zrozumieć... że niepodobna zrozumieć... — Głos jego przeszedł w powolny szept. — A kiedy się ma bardzo rozległe interesy... bardzo ważne interesy... — kończył pocichu — w górze rzeki...
Spojrzeliśmy na siebie. Zdziwiłem się gdy Almayer drgnął nagle i wykrzywił się w sposób bardzo dziwaczny.
— No, muszę już iść — wybuchnął z pośpiechem. — Tyle czasu!
W chwili gdy wstępował na kładkę, zatrzymał się jednak i wymamrotał abym wieczorem przyszedł z kapitanem na obiad, które to zaproszenie przyjąłem.
Lubię tych zacnych ludzi, którzy rozpowiadają o wolnej woli — „a już przynajmniej w zakresie kwestyj praktycznych“. Wolna wola, co? W kwestjach praktycznych! Bzdury! Jakim sposobem mogłem odrzucić zaproszenie na obiad do tego człowieka? Nie odmówiłem, bo poprostu odmówić nie mogłem. Ciekawość, naturalna chęć pewnej odmiany w jedzeniu, zwykła uprzejmość, rozmowy o Almayerze i uśmiechy z ostatnich dwudziestu dni — każda okoliczność mego życia w owej chwili i na owem miejscu skłaniała mię nieodparcie do przyjęcia; a przedewszystkiem zaważyła tu nieświadomość — nieświadomość, powtarzam, fatalny brak wszelkiego przeczucia, któreby mogło się przeciwstawić tym imperatywom. Odmowa byłaby wyglądała na perwersję i warjactwo. Tylko zgryźliwy dureń mógł odmówić. Lecz gdybym nie był poznał dość dobrze Almayera, prawie napewno nie wydrukowałbym nigdy ani wiersza.
Przyjąłem wówczas to zaproszenie — i po dziś dzień pokutuję za swój rozsądek. Właściciel jedynego stada gęsi na wschodniem wybrzeżu jest odpowiedzialny za jakieś czternaście tomów, jak dotąd. Ilość gęsi, które powołał do życia wśród niesprzyjających klimatycznych warunków, przekracza znacznie tę liczbę. Z całą pewnością liczba tomów nie dopędzi nigdy liczby gęsi — lecz moje ambicje nie biegną ściśle w tym kierunku, i bez względu na męczarnie, jakie trud pisania mi zadał, myślałem zawsze z życzliwością o Almayerze.
Ciekaw jestem, jak byłby do mnie się odniósł, gdyby mógł przyszłość przewidzieć? Tego nie dowiemy się już na tym świecie. Lecz jeśli spotkam go kiedy na Polach Elizejskich — a wystawiam go sobie tylko eskortowanego zdaleka przez stado gęsi (ptaków poświęconych Jupiterowi) — i jeśli zwróci się do mnie wśród ciszy tej beznamiętnej krainy, która nie jest ani światłem ani ciemnością, ani dźwiękiem ani milczeniem, krainy falującej nieustannie rozkołysaną mgłą — nieuchwytnem mnóstwem rojących się duchów — sądzę że wiem, co mu odpowiedzieć.
Rzeknę, wysłuchawszy uprzejmie jego monotonnych, umiarkowanych wyrzutów, które oczywiście nie powinny zamącić ani na chwilę uroczystej wieczności milczenia — rzeknę coś w tym rodzaju:
— Prawdą jest, że na ziemi użyłem twego imienia dla własnych celów. Ale to bardzo małe przestępstwo. Czemże jest imię, o Cieniu? Jeśli tkwią w tobie jeszcze dawne ziemskie słabości i czujesz się pokrzywdzony (był to zwykły ton twego ziemskiego głosu), wówczas zaklinam cię, pomów natychmiast z naszym wzniosłym kolegą-Cieniem, który w przelotnem ziemskiem życiu — jako poeta — rozpamiętywał woń róży[3]. On cię pocieszy. Zjawiłeś się przede mną, ogołocony z wszelkiego uroku przez dziwne ludzkie uśmiechy i lekceważącą gadaninę wszystkich wędrownych kupców na wyspach. Twoje nazwisko było na łasce wiejących wiatrów i rzekłbyś unosiło się nagie na wodach równika. Otuliłem je w królewski płaszcz zwrotników i usiłowałem przelać w jego pustkę najgłębszy ból ojcowstwa — czego ode mnie nie żądałeś — ale pamiętaj że cały trud i wszystkie wysiłki spadły na mnie. Wspomnienie twoje prześladowało mię w ziemskiem życiu. Zważ, że to było wielkie zuchwalstwo. Żaliłeś się zawsze iż jesteś stracony dla świata; zapamiętaj więc, że gdybym nie uwierzył w ciebie tak silnie, gdybym ci nie pozwolił nawiedzać mych pokoi na Bessborough Gardens, byłbyś stokroć bardziej zapomniany. Sądzisz że nie umiałem spojrzeć na ciebie z większą bezstronnością i prostotą, że nie dostrzegłem wyraźniej cudowności, która — jak twierdzisz — towarzyszyła twym losom na tym drobniutkim błyszczącym pyłku, gdzie leżą groby nas obu — pyłku ledwie widzialnym daleko, daleko pod nami. Masz słuszność! Ale zastanów się tylko, o żałośliwy Cieniu! Przecież to jest nietyle moja wina, co twój pech nieubłagany. Uwierzyłem w ciebie w jedyny sposób, na jaki było mnie stać. Zasługiwałeś na coś więcej? Bardzo możliwe. Ale ty zawsze miałeś pecha. Nic nie stało nigdy na twej wysokości. Właśnie dlatego byłeś dla mnie taki rzeczywisty, że głosiłeś tę wyniosłą teorję z silnem przekonaniem i niezłomną wytrwałością.
W takich oto mniej więcej słowach, przełożonych na język właściwy duchom, gotów jestem przebłagać Almayera w Elizejskim Przybytku Cieniów, ponieważ rozstaliśmy się przed wielu laty i nie sądzono nam już spotkać się na tym świecie.
W karjerze najmniej literackiego z pisarzy — w tym sensie że literackie ambicje nie zaprzątały nigdy jego wyobraźni — pojawienie się pierwszej książki jest zdarzeniem zupełnie niezrozumiałem. W mym własnym wypadku nie umiem tego powiązać z żadną umysłową czy psychologiczną przyczyną, którąby można wskazać i rozpatrzyć. Ponieważ największym z moich talentów jest zdolność do absolutnego lenistwa, nie mogę nawet twierdzić że nuda pobudziła mię do chwycenia za pióro. W każdym razie pióro miałem pod ręką, i nic w tem dziwnego. Każdy posiada pióro (zimną stal naszych czasów) w oświeconym wieku marek i kart pocztowych. Przecież właśnie w owej epoce zapomocą pióra i pocztówek p. Gladstone rozsławił jedną czy dwie powieści. Więc ja też miałem pióro wałęsające się gdzieś po kątach — rzadko używane i niechętnie brane do ręki pióro marynarza przebywającego na lądzie. Była to obsadka ze stalówką szorstką od zaschłego atramentu po listach, które się rzuca, ledwie zacząwszy je pisać, a potem zwleka się z odpowiedzią w sposób niedopuszczalny, które się rozpoczyna z niezmierną niechęcią i odkłada nagle do jutra albo i przyszłego tygodnia! Zaniedbane, lekceważone pióro, ciśnięte przy najlżejszej okazji a potem, pod naciskiem twardej konieczności, poszukiwane niedbale, bez zapału, wśród skłopotania i dąsów, wyrażających się nieuprzejmemi słowami: „Gdzież się to u djabła podziało?“ A właśnie, gdzie! Może leży już od paru dni za kanapą. Anemiczna córka mej gospodyni (jakby się Ollendorf wyraził), choć sama chwalebnie czysta, odnosiła się w pański, niedbały sposób do swych domowych obowiązków. Albo może pióro tkwi delikatnie na ostrzu obok nogi od stołu, a podjęte z ziemi ukaże rozwarty szeroko dziób, na nic już nie przydatny, któryby zniechęcił każdego człowieka o literackich instynktach. Ale nie mnie! „Nic nie szkodzi. To pióro wystarczy“.
O dni pełne prostoty! Gdyby mi kto wtedy powiedział, że całe oddane mi otoczenie — mające naogół przesadne pojęcie o mych talentach i ważności mojej osoby — pogrąży się w lęku i niepokoju, ponieważ będę robił historje o to, że ktoś jakoby użył mego nietykalnego autorskiego pióra — nigdybym nie raczył zareagować nawet pogardliwym uśmiechem niewiary. Są wymysły zbyt nieprawdopodobne aby mogły zwrócić uwagę, zbyt szalone na pobłażliwe traktowanie, zbyt idjotyczne aby je przyjąć uśmiechem. Gdyby ów zwiastun przyszłości był mym przyjacielem, zgryzłbym się w głębi ducha. „Niestety!“ pomyślałbym, patrząc na niego z nieporuszoną twarzą, „ten biedak goni w piętkę“.
Zgryzłbym się z całą pewnością; bo na tym świecie, gdzie dziennikarze czytają znaki na niebie, gdzie nawet wiatr, który wieje gdzie chce, czyni to według proroczych zarządzeń stacji meteorologicznej, lecz gdzie tajników ludzkich serc przeniknąć nie można ani prośbą ani groźbą — na tym świecie było stokroć bardziej prawdopodobne, aby w najrozsądniejszym z mych przyjaciół tkwił zarodek szaleństwa, niż abym ja się stał pisarzem powieści.
Śledzić ze zdumieniem zmiany zachodzące we własnej duszy, to zaiste pasjonujące zajęcie na bezczynne godziny. Zakres jest taki szeroki, niespodzianki takie urozmaicone, przedmiot taki bogaty w ciekawe, choć nie mające praktycznego zastosowania wskazówki co do działania ukrytych sił, że człowiek się tem łatwo nie nuży. Nie mówię tu o megalomanach, których męczy niepokój pod wieńcem bezgranicznej pychy, którzy doprawdy nie mogą zaznać spoczynku na tym świecie, a opuściwszy go, irytują się i dąsają na ograniczone możliwości ostatecznego przytułku, gdzie wszyscy ludzie muszą leżeć w mroku, zrównani z sobą. I nie myślę także o tych ambitnych duchach, które dążą stale do jakiegoś celu mającego ich wywyższyć, duchach, którym brakuje czasu na oderwane, bezosobiste spojrzenie wgłąb samych siebie.
A szkoda; godni są pożałowania. Te dwa rodzaje ludzi, obok znacznie liczniejszego odłamu nieszczęsnych istot, pozbawionych doszczętnie wyobraźni, przed których pustym i niewidzącym wzrokiem (jak to powiedział wielki pisarz francuski) „cały wszechświat rozpływa się w czczą nicość“ — wszyscy oni nie dostrzegają może prawdziwego zadania nas, ludzi, których dzień krótki jest na tej ziemi, przybytku ścierających się przekonań. Etyczny pogląd na wszechświat wplątuje nas w końcu w mnóstwo okrutnych i bezsensownych sprzeczności, gdzie rzekłbyś przepadają ostatnie szczątki wiary, nadziei, miłosierdzia i nawet rozumu; to też zaczynam wątpić, aby cel stworzonego świata mógł być wogóle etyczny. Skłaniam się raczej do przekonania, że świat ma być tylko widowiskiem; widownią dla grozy, miłości, uwielbienia lub nienawiści, jeśli chcecie; lecz z tego punktu widzenia — i to wyłącznie z tego punktu — nigdy dla rozpaczy! Te wizje, rozkoszne lub dojmujące, są same przez się celem moralnym. Reszta jest naszą sprawą — śmiech, łzy, tkliwość, oburzenie, wyniosły spokój hartownego serca, oderwana ciekawość subtelnego umysłu — to nasza jest sprawa! A niestrudzona, bezinteresowna czujność na wszystkie przemiany żyjącego wszechświata, odbitego w naszej świadomości, jest chyba zadaniem wyznaczonem nam na tej ziemi. Zadaniem, w którem los każe brać udział może tylko naszemu sumieniu, obdarzonemu głosem po to aby świadczyło uczciwie o jawnych cudach, o upiornej grozie, o nieskończonej namiętności i pogodzie bez granic; o najwyższem prawie i wiecznej tajemnicy wzniosłego widowiska.
Chi lo sà? Może tak jest naprawdę. Tego rodzaju wyobrażenie o świecie obejmuje wszystkie religje — prócz tej wiary naopak, prócz bezbożności, która jest maską i płaszczem jałowej rozpaczy — wszystkie radości i wszystkie smutki, wszystkie piękne sny i wszystkie miłosierne nadzieje. Najwyższy cel polega na tem, aby zachować wierność dla wzruszeń zrodzonych z otchłani objętej gwiaździstym firmamentem; nieskończoność gwiazd i przerażająca ich dalekość mogą wzbudzić w nas śmiech lub łzy (któż to w tym wierszu, mors czy też cieśla, „rozpłakał się na widok takiej mnogości piasku?“) a na opancerzonem sercu nie wywrą żadnego wrażenia. Ta cytata z pięknego wiersza[4], która przyszła mi na myśl, nasuwa mi uwagę, że jeśli uznamy wszechświat za widowisko, każde natchnienie będzie w nim na miejscu, wszyscy artyści znajdą pole dla siebie, a wśród nich poeta jako wieszcz par excellence. Nawet prozaik — który ma do spełnienia mniej szlachetne, znojniejsze zadanie i powinien być człowiekiem o hartownem sercu — nawet on zasługuje także na miejsce, byle patrzył niezamąconym wzrokiem i był nieprzystępny dla śmiechu; niech inni płaczą lub się śmieją. Tak! Nawet on, twórca artystycznej prozy, która właściwie jest tylko prawdą, często wydobytą z głębokości i przyodzianą w barwną szatę malowniczych zdań — nawet on ma swoje miejsce wśród królów, demagogów, księży, szarlatanów, książąt, żyraf, ministrów, socjalistów, murarzy, apostołów, mrówek, uczonych, kafrów, żołnierzy, marynarzy, słoni, prawników, dandysów, mikrobów i konstelacyj wszechświata, którego zdumiewające widowisko jest samo w sobie moralnym celem.
Spostrzegam tutaj (nie chcę urazić nikogo), że czytelnik przybiera chytry wyraz twarzy, jak gdyby spostrzegł że szydło wyszło z worka. Stwierdzam ze śmiałością właściwą powieściopisarzowi, iż w duszy czytelnika formułuje się wykrzyknik: „Tum go czekał! Ten człowiek mówi pro domo“.
Lecz nie leżało to zaiste w moim zamiarze! Kiedy dźwignąłem worek na plecy, nie zdawałem sobie sprawy że tkwi w nim szydło. A zresztą — czemu nie? Na pięknych dziedzińcach Domu Sztuki tłoczy się wielu pokornych klijentów. A ten, któremu wolno siadywać na progu, jest najwierniejszy ze wszystkich. Ci, co się dostali do środka, skłonni są zbyt wiele myśleć o sobie. Podkreślam, że ostatnia obserwacja nie jest złośliwością zakrawającą na oszczerstwo. Jest to słuszna uwaga o sprawie, która obchodzi szeroki ogół. Ale mniejsza z tem. Pro domo. Niech i tak będzie. Mówię we własnym interesie — tant que vous voudrez. A jednak w gruncie rzeczy nie chodzi mi wcale o usprawiedliwienie swego życia. Podobny zamiar byłby nietylko niepotrzebny i bezsensowny, lecz prawie niezrozumiały we wszechświecie pojętym tylko jako widowisko, gdzie taka przykra konieczność jest nie do pomyślenia. Wystarczy gdy powiem (a mówię o tem dość obszernie na tych kartach): J’ai vécu. Istniałem, zagubiony wśród cudów i przerażeń mych czasów, jak Abbé Sieyès (on to wypowiedział po raz pierwszy przytoczone wyżej słowa), który potrafił istnieć wśród gwałtów, zbrodni i uniesień Rewolucji Francuskiej. J’ai vécu, jak zapewne i większość z nas istnieć potrafi, mijając się nieustannie o włos z różnemi postaciami zniszczenia, ocalając swe ciało — to jasne — a może i duszę, ale tu i ówdzie nie bez szkody dla pięknej linji swego sumienia, tego dziedzictwa wieków, rasy, grupy, rodziny — dającego się urabiać i chłonącego barwę — dziedzictwa na które oddziałują słowa, spojrzenia, czyny, a nawet to, co się przemilcza i ukrywa przed nami w dzieciństwie; dziedzictwa zabarwionego całą gamą delikatnych odcieni i jaskrawych kolorów przez przekazane nam tradycje, wierzenia, przesądy — nieodpowiedzialne, despotyczne, przekonywające, a często nawskróś romantyczne.
A często romantyczne!... Zależy mi jednak na tem, aby moje wspomnienia nie stały się wyznaniami — którą to formę literatury zdyskredytował Jan Jakób Rousseau, wskutek niezmiernej sumienności z jaką przystąpił do usprawiedliwienia swej egzystencji; bo że taki był jego cel, rzuca się w oczy każdemu nieuprzedzonemu czytelnikowi. Ale zaznaczam: ten człowiek nie jest powieściopisarzem. Jest to prostoduszny moralizator, co jasno wypływa z faktu, że jego rocznice są obchodzone rozgłośnie i uroczyście przez spadkobierców Rewolucji Francuskiej, która nie była wcale ruchem politycznym lecz wielkim wybuchem moralności. Rousseau nie posiadał wyobraźni, o czem przekona się każdy, kto przeczyta — choćby pobieżnie — „Emila“. Nie był powieściopisarzem, którego zasadniczą cnotę stanowi dokładne poczucie granic, narzuconych grze wyobraźni przez współczesną twórcy rzeczywistość. Natchnienie przychodzi od ziemi, która ma przeszłość, historję, przyszłość — nie zaś od zimnych, niezmiennych niebios. Artysta prozaik (bardziej jeszcze niż inni artyści) wypowiada się w swojem dziele. Jego sumienie, jego głębsze wyczucie rzeczy, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, określają jego postawę wobec świata. Zaiste, każdy kto bierze za pióro aby pisać dla obcych ludzi (z wyjątkiem moralizatorów, co naogół nie mają innego sumienia prócz tego, które wypracowują z trudem na użytek innych) może pisać tylko o sobie. P. Anatol France, najwymowniejszy i najsprawiedliwszy z pośród francuskich prozaików, twierdzi iż ostatecznie musimy przyznać, że „jeśli nie starczy nam sił aby milczeć, możemy mówić tylko o sobie“.
Uwaga ta, jeśli dobrze pamiętam, została wypowiedziana podczas polemiki z nieżyjącym już Ferdynandem Brunetière, polemiki na temat zasad i praw krytyki literackiej. Jak się należało spodziewać po człowieku, któremu zawdzięczamy pamiętne powiedzenie: „Dobrym krytykiem jest ten, który opowiada o przygodach swej duszy wśród arcydzieł“ — p. Anatol France utrzymywał, że niema dla krytyka ani praw ani zasad. To bardzo możliwe. Prawa, zasady i hasła codzień umierają i nikną. Może teraz już wszystkie pomarły i znikły. W dzisiejszych czasach ludzie z większą niż kiedykolwiek odwagą i beztroską niszczą kopce graniczne, jednocześnie zaś zdolne umysły biedzą się nad wymyślaniem nowych morskich latarni, które, jak się pocieszam, wkrótce zostaną znów umieszczone na dawnych miejscach. Ale ważnem jest dla pisarza przeświadczenie o nieśmiertelności krytyki literackiej, ponieważ człowiek (określany tak rozmaicie) to przedewszystkiem zwierzę krytyczne. I póki wybitni ludzie uważają krytykę literacką za teren wzniosłych przygód, póty ona przemawia do nas całym urokiem i mądrością przeżyć barwnie opowiedzianych.
Szczególniej dla Anglików, bardziej niż dla wszystkich innych ras na tej ziemi, zadanie — każde zadanie zamierzone jako przygoda, ma urok romantyzmu. Ale naogół krytycy przejawiają w małym stopniu zamiłowanie do przygód. Ponoszą ryzyko, oczywiście — bez tego żyć przecież nie można. Powszedni chleb jest nam wydzielany (dość skąpo) ze szczyptą soli. Gdyby nie to, znudziłoby się nam pożywienie, o które się modlimy, a toby było nietylko niewłaściwe ale i bezbożne. Od wszelkiego rodzaju bezbożności niech nas Bóg uchowa! Idealne panowanie nad sobą — wypływające z poczucia tego co wypada, a może z nieśmiałości, czy ostrożności, czy poprostu ze zmęczenia — doprowadza do tego niektórych pisarzy zajmujących się krytyką, że tłumią awanturniczość swego zawodu; wówczas krytyka staje się poprostu sprawozdaniem, niby opowieścią o podróży, gdzie tylko odległości i geologja nowego kraju są uwzględnione; natomiast przelotny widok dziwnych zwierząt, niebezpieczeństwa — na ziemi i wodzie — z których się wyszło cudem, cierpienia podróżnika (o tak, cierpienia także! nie wątpię o cierpieniach) troskliwie są pominięte; niema wzmianki ani o cienistych zakątkach, ani o roślinach owocodajnych — tak iż całość wygląda tylko na popis zręczności wyćwiczonego pióra biegnącego przez pustkę. Okrutne widowisko — opłakana przygoda. „Życie“ — według nieśmiertelnych słów myśliciela, sielskiego — że tak powiem — pochodzenia, myśliciela, którego imię stracone jest dla uwielbienia ludzkości — „życie, to nietylko piwo i kręgle“. Ani też pisanie powieści. Naprawdę. Je vous donne ma parole d’honneur że to — nie — jest — to. Nietylko to. Podkreślam te słowa z naciskiem, ponieważ pamiętam jak przed kilku laty córka generała...
Nagłe rewelacje świeckiego świata musiały być niekiedy udziałem pustelników w celach, średniowiecznych mnichów zamkniętych w klasztorze, samotnych mędrców, ludzi nauki, reformatorów; rewelacje płytkich ludzkich sądów, rażące dla dusz skupionych w gorzkim trudzie, mającym na celu świętość, albo wiedzę, albo, powiedzmy, wstrzemięźliwość, albo sztukę — choćby tylko sztukę sypania dowcipami lub grę na flecie. I tak też zjawiła się u mnie owa córka generała — a raczej jedna z jego córek. Było ich trzy, tych panien, przedzielonych równemi odstępami wieku; zawładnęły sąsiednim folwarkiem i trzymały go zgodnie pod okupacją, w rygorze mniej lub więcej wojskowym. Najstarsza walczyła z upadkiem manier u wiejskich dzieci i urządzała czołowe ataki na wiejskie matki dla zdobycia łupu w postaci dygów. To wygląda na błahostkę, ale była to doprawdy walka dla idei. Druga harcowała po całej okolicy, wypuszczając się na zwiady; i ona to właśnie (ta która nosiła wysokie kołnierzyki) dotarła z rekonesansem aż do mego stołu. Przyszła właściwie w odwiedziny do mojej żony w przypływie łagodnej popołudniowej życzliwości, lecz ze zwykłą sobie wojskową energją. Wmaszerowała do mego pokoju, machając laską... ale nie, nie trzeba przesadzać. Nie jestem pisarzem humorystycznym. Tedy stwierdzam z całą powściągliwością, że trzymała w ręku laskę.
Żaden rów ani też mur nie otaczał mej siedziby. Okno było otwarte; drzwi były także otwarte naoścież dla tego najlepszego przyjaciela mej pracy, ciepłego, cichego słońca z szerokich pól otaczających mię zewsząd, nieskończenie życzliwych. Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, nie wiedziałem już od tygodni czy słońce świeci nad ziemią i czy gwiazdy na wysokości poruszają się wciąż po wyznaczonych im szlakach. Właśnie wtedy byłem pogrążony już od szeregu dni w ostatnich rozdziałach powieści „Nostromo“, opowiadania o fantastycznem (lecz prawdziwem) morskiem pobrzeżu. Jest to powieść, o której ludzie wspominają wciąż jeszcze i to z życzliwością; czasem zaopatrują ją w słowo: „nieudane“, a czasem w słowo: „zdumiewające“. Nie umiem się wypowiedzieć w kwestji owej sprzeczności. Tego rodzaju rozdźwięku usunąć nie można. Wiem tylko napewno, że przez dwadzieścia miesięcy zaniedbywałem zwykłe radości życia, przypadające w udziale najskromniejszym na tej ziemi, i jak ów prorok z zamierzchłych czasów „walczyłem z Panem“ o swoje dzieło; o przylądki wybrzeża, o mrok zatoki Spokojnej, o blask na śniegach, o chmury na niebie i o dech życia, które trzeba było tchnąć w postacie mężczyzn i kobiet z rasy romańskiej i anglosaskiej, żydów i pogan. Może wyrażam się zbyt dosadnie, ale trudno określić inaczej głębię i natężenie wysiłku, w który umysł, i wola, i sumienie wprzęgnięte są bez reszty, godzina za godziną, dzień za dniem, w oderwaniu od świata, w odcięciu od wszystkiego co czyni życie pociągającem i łagodnem; jako porównanie dla tego stanu ducha nasuwa mi się w świecie materji tylko jedno: nieskończony, mroczny wysiłek przy okrążaniu zimą przylądka Horn w zachodnim kierunku. Gdyż to jest również mocowanie się ludzi z potęgą ich Stworzyciela, wśród zupełnego odcięcia od świata, od przyjemnych i kojących stron życia; samotna walka w poczuciu druzgocącej nierówności sił, walka dla której niema stosownej nagrody, której jedynym celem jest zyskanie na długości. Ale pewnej długości, raz osiągniętej, kwestjonować nie można. Słońce, i gwiazdy, i kształt naszej ziemi są świadkami tego, co się uzyskało; a tymczasem garść stronic, bez względu na to jak wiele z siebie człowiek w nie włożył, jest w najlepszym razie tylko niepewną i sporną zdobyczą. Oto macie: z jednej strony: „Nieudane“ — z drugiej: „Zdumiewające“; można wybrać co się podoba, a choćby i jedno i drugie, albo nic — tylko szelest i trzepot kartek opadających wśród nocy, niewyraźnych jak płatki śnieżnej zamieci, których przeznaczeniem jest stopnieć w blasku słońca.
— Dzieńdobry panu.
Było to powitanie córki generała. Nie usłyszałem nic — żadnych kroków, żadnego szelestu. Poczułem tylko chwilę przedtem jakby zapowiedź grożącego niebezpieczeństwa, bliskość czyjejś złowróżbnej obecności — poprostu tylko ostrzeżenie, nic więcej; potem rozległ się dźwięk głosu i nastąpił straszliwy wstrząs jakby po upadku z wielkiej wysokości — upadku, powiedzmy, ze szczytu chmur, płynących nad polami w wolnym korowodzie, pędzonych leciuchnym zachodnim powiewem tego lipcowego popołudnia. Naturalnie przyszedłem do siebie bardzo prędko, a mówiąc innemi słowami, zerwałem się z krzesła, ogłuszony i oszołomiony; wyrwano mnie z jednego świata i ciśnięto w drugi; każdy nerw drgał we mnie z bólu — ale zachowałem się ze wzorową uprzejmością.
— Ach! Dzieńdobry pani. Niechże pani siada.
Takie były moje słowa. To okropne lecz — mogę zapewnić — najzupełniej prawdziwe wspomnienie wymowniejsze jest od całego tomu wyznań à la Jean Jacques Rousseau. Proszę zauważyć! Nie zawyłem na jej widok, ani nie zacząłem przewracać mebli, ani się nie rzuciłem na ziemię, kopiąc nogami, ani nie pozwoliłem sobie na jakiekolwiek inne przejawy świadczące o przeraźliwym ogromie klęski. Cały świat Costaguany (jeśli pamiętacie, jest to teren mej opowieści z wybrzeża), mężczyźni, kobiety, przylądki, domy, góry, miasto, campo (nie było tam ani jednej cegły, kamienia czy ziarnka piasku, którychbym nie umieścił gdzie należało własnemi rękoma); cała historja tego kraju, geografja, polityka, finanse; bogactwo srebrnych złóż Charles Goulda i wspaniałość pysznego Capataza de Cargadores, którego imię, rzucone w noc (dr. Monygham słyszał jak przemknęło nad jego głową, krzyknięte przez Lindę Violę) panowało nawet po jego śmierci nad ciemną zatoką, skarbcem zdobytych przez niego łupów i miłości — wszystko to zwaliło mi się z hukiem na głowę. Czułem że nie zdołam nigdy dźwignąć tych szczątków — i w tejże samej chwili powiedziałem:
— Niechże pani siada.
Morze jest potężnem lekarstwem. Zważcie, czego może dokazać tresura, choćby tylko na statku handlowym! Ten epizod może wam dać nowy pogląd na angielskich i szkockich marynarzy (benjaminków karykatury), którzy przyłożyli rękę naostatku do ukształtowania mego charakteru. Skromność przedewszystkiem, ale sądzę że moje zachowanie podczas tej katastrofy świadczy zaszczytnie o ich prostych środkach pedagogicznych. „Niechże pani siada“. To piękne; to bardzo piękne. Usiadła. Błądziła rozbawionym wzrokiem po całym pokoju. Kartki rękopisu leżały na stole i pod stołem, stos stronic przepisanych na maszynie piętrzył się na krześle, pojedyńcze arkusze rozproszyły się po odległych kątach; były tam karty żywe, karty pokreślone i ranne, martwe karty, które miałem spalić przy końcu dnia — nieład okrutnego pobojowiska, długiej, długiej i rozpaczliwej walki. Jakże długiej! Sądzę że kładłem się spać od czasu do czasu i tyleż razy wstawałem z łóżka. Tak, zdaje mi się że spałem, i jadłem posiłki, które przedemną stawiali, i w odpowiednich chwilach mówiłem z pewnym sensem do mego otoczenia. Ale nie czułem wcale równego biegu codziennych spraw; ciche, czujne, niezmordowane przywiązanie czyniło moje życie łatwem i spokojnem. Wydało mi się naprawdę że dniem i nocą siedziałem bez końca przy tym stole, otoczony nieładem rozpaczliwej walki. A wydało mi się tak wskutek niezmiernego znużenia, które poczułem dzięki temu niespodzianemu wtargnięciu; wskutek okropnego rozczarowania ducha, co nagle zdał sobie sprawę z błahości olbrzymiego zamiaru; jednocześnie zaś doznałem tak silnego fizycznego wyczerpania, jakiego nie jest w stanie wywołać żadna praca rąk, choćby najcięższa. Nosiłem worki pszenicy na plecach, zgięty prawie wpół pod belkami pokładu, od szóstej rano do szóstej wieczór (z półtoragodzinną przerwą na posiłki), więc powinienem coś o tem wiedzieć.
I kocham literaturę. Jestem wrażliwy na jej honor, dbam o godność i piękno literackiego zawodu. Byłem prawdopodobnie jedynym pisarzem, którego ta schludna osoba przyłapała w chwili gdy się oddawał swej pracy; ogarnęła mię rozpacz, bo nie mogłem sobie przypomnieć kiedy i jak się ubrałem po raz ostatni. Z pewnością wszystko było zasadniczo w porządku. Mój dom zawierał na szczęście parę szaro-niebieskich, bacznych oczu, które nad tem czuwały. Ale doznałem wrażenia, że jestem brudny jak costaguański lepero po całodziennych walkach na ulicy, że jestem zmięty i rozczochrany od stóp do głów. I zdaje się, niestety, iż mrugałem idjotycznie oczami. Wszystko to przynosiło ujmę honorowi literatury i godności jej przedstawicieli. Widziałem zacną damę niewyraźnie poprzez pył mego świata w gruzach, a ona rozglądała się po pokoju, pogodna, zlekka ubawiona. I uśmiechała się. Dlaczego u licha się uśmiechała? Rzekła niedbale:
— Boję się że przeszkodziłam panu w pracy.
— Ależ nie.
Przyjęła to zaprzeczenie z zupełną dobrą wiarą. W mych słowach była ścisła prawda. Przeszkodziła — to mi się podoba! Obdarła mię przynajmniej z dwudziestu istnień, z których każde było nieskończenie bardziej wzruszające i rzeczywiste niż jej własne, bo wzbierające namiętnością, oparte na przekonaniach, uwikłane w wielkie sprawy wysnute z mego własnego ducha dla troskliwie obmyślonego celu.
Milczała przez chwilę a potem rzekła, ogarniając ostatniem spojrzeniem cały nieład walki:
— I pan tak sobie tutaj siedzi, pisząc swoje — swoją...
— Ja... co takiego? Ach tak! Siedzę tu przez cały dzień.
— To musi być poprostu rozkoszne.
Zważywszy na mój wiek, zdaje się że zagrażała mi poważnie apopleksja; lecz zacna dama zostawiła swego psa przy wejściu, a pies mego synka, patrolujący pole przed domem, wyśledził go zdaleka. Nadbiegł z szybkością armatniej kuli, a hałas walki, który uderzył nagle o nasze uszy, wystarczył aż nadto do odstraszenia apoplektycznego ataku. Wybiegliśmy na dwór i rozdzieliliśmy waleczne zwierzęta. Potem wskazałem córce generała miejsce, gdzie może zastać moją żonę — o tam, za rogiem domu, pod drzewami. Skinęła głową i odeszła ze swoim psem, zostawiając mię przerażonego śmiercią i spustoszeniem, które lekkomyślnie wywołała — a w uszach brzmiało mi jeszcze wciąż okropne a pouczające słowo: „rozkosznie“.
Mimo to odprowadziłem ją później, jak wypadało, do furtki wychodzącej na pole. Chciałem naturalnie być uprzejmy (czyż zagłada dwudziestu istnień ze zwykłej powieści może być dostatecznym powodem do niegrzecznego obejścia się z damą?) ale głównie, według dobrego, zdrowego stylu Ollendorfa, chodziło mi o to, aby pies córki generała nie walczył znów (encore) z wiernym psem mego małego synka (mon petit garçon). — Czy obawiałem się aby pies córki generała nie zwyciężył (vainquit) psa mego dziecka? — Nie, nie obawiałem się tego... Ale dość metody Ollendorfa. Choć bardzo odpowiednia i poniekąd nieunikniona jeśli chodzi o ową damę, jest rażąco niestosowna w zestawieniu z pochodzeniem, charakterem i dziejami naszego psa; albowiem ów pies był ofiarowany dziecku przez człowieka, dla którego słowa miały wręcz przeciwną wartość niż dla Ollendorfa. Ów człowiek, pełen samorodnego talentu, zdradzający w swych porywach naturę dziecka, najprostszy z impresjonistów słowa, używał swych wielkich darów — prostoty uczuć i trafnej ekspresji — z głęboką szczerością i silnem, choć może niezupełnie świadomem przekonaniem. Obawiam się że sztuka tego pisarza nie zdobyła uznania, na jakie zasługiwało jego szczere natchnienie. Mówię o nieżyjącym już Stephen Crane, autorze książki p. t. „Czerwona odznaka męstwa“, dzieła wyobraźni, które miało swą krótką chwilę sławy w ostatniem dziesięcioleciu zeszłego wieku. Za niem pojawiły się inne książki. Nieliczne. Zabrakło Crane’owi czasu. Był to indywidualny i pełny talent, który spotkał się z niechętnem, nieco protekcjonalnem uznaniem szerokiego świata. Nie wiem czy należy boleć nad śmiercią Stephen Crane’a z jego osobistego punktu widzenia. Czuło się że — jak jeden z ludzi w jego „Otwartej łodzi“ — Stephen Crane należy do tych, którym los rzadko pozwala na bezpieczne przybicie do brzegu po znojnej i uciążliwej przeprawie. Wyznaję że zachowałem niewygasłe uczucie dla tej energicznej, szczupłej, delikatnej postaci, pełnej życia a mimo to kruchej. Lubił mnie jeszcze przed naszem spotkaniem dzięki niektórym ustępom z mych książek i miło mi wspomnieć, że nie przestał mnie lubić kiedyśmy się zetknęli. Oświadczał mi nieraz z wielką powagą i nawet pewną surowością, że „chłopiec powinien mieć psa“. Podejrzewam że był zgorszony mem zaniedbaniem ojcowskich obowiązków. Koniec końców sam tego psa dostarczył. Wkrótce potem, gdy pewnego dnia bawił się z dzieckiem na dywanie przez jaką godzinę, pochłonięty tem całą duszą, podniósł głowę i rzekł stanowczo: „Nauczę twego chłopca jeździć konno“. To nie było sądzone. Zabrakło mu na to czasu.
Ale oto jest pies — stary już teraz. Niski i szeroki na pałąkowatych nogach, o czarnej głowie, białym tułowiu i śmiesznej czarnej plamie koło ogona, wywołuje podczas swych spacerów wcale życzliwe uśmiechy. Groteskowy i pociągający, zachowuje się zazwyczaj potulnie, lecz wobec jednostek swego rodzaju ujawnia nagle temperament wręcz wojowniczy. Gdy leży w świetle kominka z podniesioną głową i nieruchomem, dalekiem spojrzeniem zwróconem ku cieniom pokoju, osiąga niezwykłą szlachetność postawy w poczuciu nieskazitelnego życia. Wychował już jedno bobo, a teraz, odprowadziwszy do szkoły swego pierwszego pupila, wychowuje drugie z tem samem sumiennem, żarliwem oddaniem lecz z większą przezornością i powagą, oznakami większej mądrości i dojrzalszego doświadczenia, lecz także i reumatyzmu, niestety. Od porannej kąpieli aż do wieczornych ceremonij przy kołysce, pilnujesz, stary przyjacielu, małego dwunożnego stworzonka, które przybrałeś za swoje, a podczas wykonywania twych obowiązków cały dom odnosi się do ciebie z nieskończonym szacunkiem i okazuje ci szczególne względy — zupełnie tak samo jak i mnie; tylko że ty bardziej na to zasługujesz. Córka generała powiedziałaby ci, że to musi być „poprostu rozkoszne“.
Aha, właśnie, stara psino! Ta dama nie słyszała nigdy jak skomlisz z dotkliwego bólu (to biedne lewe ucho), zachowując jednocześnie z niewiarogodnem opanowaniem zupełną, sztywną nieruchomość, aby nie przewrócić małego dwunożnego stworzonka. Nie widziała nigdy twego uśmiechu pełnego rezygnacji, kiedy dwunożne stworzonko, zapytane z powagą: „Co ty robisz dobremu pieskowi?“ odpowiada z szeroko rozwartemi, niewinnemi oczami: „Nic, mamusiu, ja go tylko kocham!“
Córka generała nie wie o tajnych zadaniach, jakie sobie człowiek narzuca, dobry mój piesku; nie wie o bólu, który może czyhać nawet w nagrodzie płynącej z surowego panowania nad sobą. Ale przeżyliśmy razem wiele lat — i postarzeliśmy się. A choć nasze dzieło jeszcze nie jest zupełnie skończone, możemy sobie pozwolić niekiedy na trochę rozpamiętywań przy kominku — rozpamiętywań o sztuce wychowania bobasków i o wielkiej rozkoszy pisania powieści, gdzie tyle istnień zjawia się i niknie kosztem jednego, które niepostrzeżenie wygasa.
Kiedy się rozpatruje życie, które poza przygotowawczym okresem dzieciństwa i wczesnej młodości miało dwa odrębne okresy rozwoju, a nawet rozgrywało się na tle dwóch odrębnych żywiołów, takich jak ziemia i woda, nie można uniknąć pewnej naiwności. Czuję ją na tych stronach. Nie mówię tego aby się usprawiedliwiać. W miarę jak lata płyną i liczba stronic się zwiększa, utrwala się w człowieku przekonanie że pisać można tylko dla przyjaciół. Więc poco narzucać im konieczność zapewnień (jak przyjaciołom przystoi), że usprawiedliwiać się nie potrzebuję, poco budzić w nich powątpiewanie o mojej delikatności? Pewne względy należą się przyjaciołom, których pociągnęło tu jakieś słowo, tam znów określenie, jakiś udany fragment, trafnie odczuty i umieszczony we właściwem miejscu, trochę prostoty lub też subtelności; pociągnęło ich ku mnie z pośród wielkiego tłumu bliźnich, jak się wyławia rybę z morskiej głębiny. Połów ryb (mówię tu o połowie na pełnem morzu) jest bezwzględnie kwestją szczęścia. Co się zaś tyczy mych nieprzyjaciół, mało mnie oni obchodzą.
Jest naprzykład taki pan, który, mówiąc w przenośni, korzysta z każdej sposobności aby mię podeptać. Obraz ten mało jest wdzięczny, lecz odpowiada ściśle temu co się zdarzyło — i to nie raz ale wielokrotnie. Nie pamiętam dokładnie jak dawno ów krytyk oddaje się swym sporadycznym ćwiczeniom, których sezon jest uzależniony od zwyczajów przyjętych w handlu książkami. Ktoś zwrócił mi na niego uwagę (naturalnie pod postacią drukowanego artykułu) już jakiś czas temu i odrazu poczułem coś w rodzaju opornej sympatji do tego krzepkiego człowieka. Nie pomija ani źdźbła mojej istoty: bowiem istotą pisarza jest jego dzieło, reszta to tylko czczy cień bezpodstawnie kochany lub nienawidzony. Ani źdźbła! Lecz sentyment, do którego się przyznaję, nie jest kaprysem nieszczerym lub też przewrotnym. Ma głębsze i, pozwolę sobie mniemać, bardziej szacowne źródło niż wybryk bezpodstawnej czułostkowości. Sentyment ów jest zaiste uprawniony z tego powodu, że powstał (niechętnie) pod wpływem pewnej okoliczności, nawet kilku okoliczności. Naprzykład ta krzepkość, która jest tak często oznaką moralnej równowagi. To przecież ważka okoliczność. Zapewne, czuć się podeptanym, to do przyjemności nie należy, ale za samą dokładność tej operacji — wymagającej nietylko starannego czytania ale prawdziwego wmyślenia się w dzieło, którego zalety i wady nie znajdują się na samej powierzchni — za samą tę dokładność można być wdzięcznym, bowiem przydarza się autorowi, że potępiają jego dzieło, wcale go nie przeczytawszy. To jest już najgłupsza z przygód, jakie mogą spotkać pisarza puszczającego się na duchową wędrówkę wśród krytyk. Naturalnie że z takiej przygody nic złego wypłynąć nie może, ale przyjemna nie jest. Taką samą przykrość się czuje, odkrywając karcianego oszusta wśród gromady uczciwych ludzi w przedziale trzeciej klasy. Otwarty bezwstyd tego rodzaju postępowania, liczącego chytrze na ludzką głupotę i łatwowierność, cyniczny, bezczelny żargon, w którym jawnie się ludzi nabiera, zapewniając przytem że gra jest rzetelna, wszystko to przyprawia o mdłości z obrzydzenia. Uczciwa gwałtowność przeciętnego człowieka, co gra w uczciwe karty — nawet jeśli chce nam dać po łbie — może się wydać rażąca, ale nie wykracza poza obręb przyzwoitości. Wyrządza człowiekowi szkodę, ale go nie obraża. Można czuć pewien szacunek dla uczciwości, choćby się jej skutki odczuwało dotkliwie na swej niegodnej skórze. Ale jest oczywiste, że nieprzyjaciela tego rodzaju nie osaczy się tłumaczeniem, nie udobrucha się wymówkami. Gdybym usiłował wysunąć swą młodość, jako usprawiedliwienie dla naiwności przebijającej z tych kart, ów krytyk odpowiedziałby zapewne: „Bzdury“! i kropnąłby półtorej kolumny wściekłego druku. A przecież pisarz nie jest starszy od pierwszej swej książki; niezależnie od błahych oznak starzenia się, które towarzyszą nam w tem doczesnem życiu, stoję tu w wieńcu krótkich piętnastu wiosen na czole.
Tedy zważywszy, że w tak młodym wieku pewna naiwność uczuć i wysłowienia się jest dopuszczalna, stwierdzam iż w gruncie rzeczy mój poprzedni etap życia nie był dobrem przygotowaniem do literackiej karjery. Może nie należy tu użyć przymiotnika: literackiej. To słowo przywodzi na myśl poufne stosunki z literaturą, a także rodzaj umysłu i sposób czucia, do których rościć pretensji nie mogę. Ja tylko kocham literaturę; ale ta miłość jeszcze nie pasuje na literata, tak jak miłość do morza nie wystarcza aby być marynarzem. I bardzo jest możliwe, że kocham literaturę w ten sam sposób, w jaki literat kocha morze, na które z brzegu spogląda — ów teren wielkich wysiłków i wielkich czynów zmieniających oblicze świata, ów wielki, otwarty szlak wiodący do przeróżnych nieodkrytych krain.
Może powinienem raczej powiedzieć, że życie na morzu — a nie myślę tu o krótkiej próbie, tylko o całym szeregu lat, które składają się na porządny okres służby — że życie na morzu nie jest dobrem przygotowaniem do życia pisarza. Ale uchowaj mnie Boże od podejrzeń, iż się wypieram mych mistrzów z pokładu. Nie jestem zdolny do tego rodzaju odszczepieństwa. Wyznałem już swoją zbożną cześć dla ich cieni w trzech czy czterech opowiadaniach, i kto jak kto, ale właśnie powieściopisarz musi być szczery względem samego siebie, jeśli dba o swoje zbawienie.
Chcę przez to poprostu powiedzieć, że szkoła morskiego życia nie przygotowuje należycie do znoszenia krytyki literackiej. Tylko to i nic więcej. Ale ten brak jest dość poważny. Jeśli wolno przekręcić, odwrócić, dostosować (i zepsuć) określenie dobrego krytyka przez p. Anatola France, to pozwolę sobie powiedzieć, że dobrym pisarzem jest ten, który patrzy bez wyraźnej radości lub przesadnego smutku na przygody swej duszy wśród krytyk. Nie mam bynajmniej zamiaru narzucać uważnemu czytelnikowi fałszywego mniemania, jakoby krytyka na morzu nie istniała. To byłoby nieuczciwe i nawet niegrzeczne. Wszystko można znaleźć na morzu, zależnie od tego czego się szuka — walkę, spokój, romantyzm, najskrajniejszy naturalizm, ideały, nudę, wstręt, natchnienie — i wszelkie możliwe okazje, nie wyłączając okazji do ośmieszenia się, zupełnie jak w literackim zawodzie. Lecz na morzu krytyka jest nieco różna od literackiej. Tylko tyle mają wspólnego, że zazwyczaj i w jednym, i w drugim przypadku odpowiadać nie warto.
Tak, można znaleźć na morzu krytykę, a także i uznanie — powtarzam, wszystko można znaleźć na słonej wodzie — krytykę naogół zaimprowizowaną i zawsze viva voce (co jest zewnętrznem, jawnem odchyleniem od literackiej operacji tego rodzaju), pełną wypływającej stąd świeżości i siły, których często brakuje drukowanemu słowu. Uznanie zaś przychodzi na samym końcu, gdy krytyk i krytykowany mają się rozstać, i wyraża się inaczej. Na morzu uznanie czyichś skromnych talentów ma trwałość pisanego słowa, lecz rzadko urok rozmaitości, a styl tego uznania jest formalny. Tutaj mistrz literacki bierze górę nad tamtym, choć właściwie on także w gruncie rzeczy może tylko powiedzieć — i nieraz mówi — w takich samych słowach: „Polecam usilnie“. Tylko że zwykle używa słowa „my“, ponieważ w pierwszej osobie liczby mnogiej tkwi jaki ukryty przymiot, który czyni ją szczególnie odpowiednią dla oświadczeń krytyków i królów. Mam drobną garść tych marynarskich ocen podpisanych przez różnych kapitanów; żółkną powoli w lewej szufladzie biurka i szeleszczą pod mem dotknięciem pełnem szacunku, jak garść uschłych liści zerwanych z drzewa wiedzy na tkliwą pamiątkę. To dziwne! Zdawałoby się że dla tych kilku kawałków papieru, które mają w nagłówku nazwę okrętu i są podpisane nazwiskami szkockich i angielskich kapitanów, że dla tych kilku świadectw stawiałem czoło oburzeniu, wykrzykom zdumienia, drwinom i wyrzutom, które ciężko było znieść piętnastoletniemu chłopcu; że dla nich właśnie oskarżano mnie o brak patrjotyzmu, o brak rozsądku, a także o brak serca; że dla nich przechodziłem męki, walcząc z samym sobą i wylewając niemało ukrytych łez — że dla nich utraciłem piękności Furca Pass i zostałem nazwany „niepoprawnym Don Kichotem“, w aluzji do szaleństwa tego rycerza, szaleństwa zrodzonego z literatury. Dla tego łupu! Tych szeleszczących kartek papieru jest tylko około dwunastu. W ich nikłym, widmowym szeleście żyją wspomnienia dwudziestu lat, głosy prostych ludzi, których już niema, potężny głos wieczystych wiatrów i szept tajemniczego czaru, szmer wielkiego morza, co przeniknął wgłąb lądu aż do mojej kołyski, aż do mych nieświadomych uszu, niby owo wyznanie mahometańskiej wiary, które ojciec muzułmanin szepce na ucho swemu nowonarodzonemu synowi, czyniąc go prawowiernym wyznawcą nieledwie z jego pierwszym oddechem. Nie wiem czym był dobrym marynarzem, ale byłem bardzo wierny swemu zawodowi. I ostatecznie mam tę garść świadectw z różnych okrętów, na dowód że wszystkie te lata były nietylko snem. Oto są, zwięzłe, jednostajne w wyrazie, ale równie dla mnie wyraziste jak pierwsza lepsza z natchnionych kart, które można znaleźć w literaturze. To też, uważacie, nazwano mnie romantykiem. Cóż, nic na to poradzić nie mogę. Ale, ale! Coś mi się majaczy, że nazwano mnie też realistą. A ponieważ można uzasadnić i ten zarzut, trzeba się więc do niego dostosować za wszelką cenę, choćby dla rozmaitości. Mając to na względzie, zwierzę się wam nieśmiało, i tylko dlatego iż niema koło mnie nikogo, ktoby mógł dojrzeć mój rumieniec w świetle lampy, że te wyraziste kartki z oceną mych marynarskich kwalifikacyj zawierają jedna w drugą słowa: „absolutnie trzeźwy“.
Zdaje się że dosłyszałem grzeczne mruknięcie: „Ależ to doprawdy bardzo pochlebne!“ No więc tak, to jest pochlebne — dziękuję. Zaświadczenie, że się jest trzeźwym, pochlebia przynajmniej w tym samym stopniu co zaświadczenie, że się jest romantykiem, choć te świadectwa mojej trzeźwości nie pomogłyby mi do objęcia posady sekretarza stowarzyszenia abstynentów, lub posady oficjalnego trubadura jakiejś wielkopańsko-demokratycznej instytucji, w rodzaju np. rady hrabstwa Londynu. Powyższą prozaiczną uwagę zapisuję tu jedynie poto, aby dowieść zasadniczej trzeźwości mego sądu o sprawach tego świata. Zależy mi na tem stwierdzeniu, ponieważ przed paru laty, gdy jedna z mych nowel ukazała się we francuskim przekładzie, pewien krytyk paryski — jestem prawie pewien że to był p. Gustave Kahn w Gil-Blas — poświęcił mi krótką notatkę i streścił swoje wrażenie o autorze w słowach: un puissant rêveur. Niech i tak będzie! Któżby się sprzeczał ze słowami życzliwego czytelnika?
Ale może nie jestem takim już bezwzględnym marzycielem. Pozwolę sobie stwierdzić, że ani na morzu, ani na lądzie, nie straciłem nigdy poczucia odpowiedzialności. Są różne rodzaje upojenia. Nawet wśród najbardziej kuszących marzeń nie opuszczała mnie nigdy ta wewnętrzna trzeźwość, ten uczuciowy ascetyzm, w którym jedynie można wyrazić bez wstydu nagi kształt prawdy, takiej jaką się rozumie, takiej jaką się czuje. Prawda, wydobyta na jaw przez wino, może brzmieć tylko płaksiwie i nieprzystojnie. Usiłowałem być trzeźwym pracownikiem przez całe życie — przez oba moje życia. Postępowałem tak oczywiście w zgodzie z własnemi skłonnościami, mając wrodzony wstręt do utraty pełnej władzy nad sobą, ale także i z artystycznego przekonania. Lecz tyle wilczych dołów czyha z obu stron właściwej ścieżki, że uszedłszy kawał drogi, czuję się nieco poturbowany i znużony, jak podróżnik w średnich latach po uciążliwym całodziennym marszu, i pytam się siebie, czy byłem zawsze, zawsze wierny tej trzeźwości, w której jest siła, i prawda, i spokój.
Co się tyczy mej trzeźwości na morzu, została stwierdzona przez własnoręczne podpisy kilku godnych zaufania kapitanów dość znanych swego czasu. Zdaje mi się że słyszę uprzejmy szept: „To się przecież samo przez się rozumie“. A tymczasem nie. To się wcale samo przez się nie rozumie. Dla tego wzniosłego akademickiego ciała, jakiem jest wydział marynarki przy ministerstwie handlu i przemysłu, nic się „samo przez się nie rozumie“, gdy chodzi o wydawanie dyplomów. Według praw tego wydziału, zawartych w pierwszym statucie marynarki handlowej, słowo TRZEŹWY musi figurować w świadectwie, gdyż inaczej nie pomogą całe wory, tony, góry najbardziej entuzjastycznego uznania. Drzwi egzaminacyjnego pokoju pozostaną zamknięte mimo łez i błagań. Największy fanatyk z pośród zwolenników abstynencji nie mógłby być bardziej bezlitosny i nieubłagany, niż wydział marynarki przy ministerstwie handlu i przemysłu. Ponieważ w różnych czasach znajdowałem się kilkakrotnie w obliczu wszystkich współczesnych mi egzaminatorów londyńskiego portu, siła i ciągłość mej wstrzemięźliwości nie może być podana w wątpliwość. Trzej egzaminowali z praktyki morskiej i los zrządził, że dostawałem się w ręce każdego z nich w odpowiednich odstępach czasu podczas mej służby na morzu.
Pierwszy z kolei, wysoki, szczupły, o bielusieńkiej głowie i wąsach, spokojnem, uprzejmem obejściu i dobrotliwym, inteligentnym wyrazie twarzy, najwidoczniej uprzedził się do mnie wskutek jakiegoś szczegółu w mej powierzchowności. Jego starcze, wychudłe ręce spoczywały, splecione luźno na skrzyżowanych kolanach, gdy zadał mi łagodnym głosem pierwsze elementarne pytanie, poczem ciągnął dalej i dalej... Trwało to godziny za godzinami. Gdybym był dziwnym mikrobem, mogącym wyrządzić śmiertelne szkody marynarce handlowej, to i wtedyby mnie nie poddano bardziej drobiazgowemu egzaminowi. Z początku odpowiadałem raźno, uspokojony pozorną życzliwością egzaminatora, ale w końcu wydało mi się że mózg zupełnie mi wyjałowiał. A spokojne pytania następowały jedne po drugich, narzucając mi wrażenie, że niezliczone wieki już upłynęły na samych kwestjach wstępnych. Potem strach mnie ogarnął. Nie bałem się że się wsypię; ta możliwość nie przyszła mi nawet do głowy. Chodziło o rzecz niesamowitą i daleko bardziej poważną. „Ten zgrzybiały starzec“, mówiłem do siebie z przerażeniem, „tak bliski jest śmierci, że stracił widać wszelkie poczucie czasu. Zapatruje się na ten egzamin z punktu widzenia wieczności. Bardzo to pięknie dla niego. Dobiega już mety. Ale gdy wyjdę z tego pokoju, poczuję się obcy na świecie, pozbawiony przyjaciół, zapomniany nawet przez swą gospodynię — jeśli po tem nieskończenie długiem przeżyciu będę w stanie sobie przypomnieć drogę do pensjonatu“. W tem jest daleko więcej prawdy niżby się zdawało. Bardzo dziwaczne myśli przesuwały mi się przez głowę, gdy rozmyślałem nad odpowiedziami; myśli nie mające nic wspólnego z praktyką morską ani wogóle z czemkolwiek rozsądnem. Zdaje mi się naprawdę że chwilami ogarniało mię coś w rodzaju spokojnego szału. Wreszcie zapadła cisza, która także zdawała się trwać wieki, a tymczasem mój egzaminator, pochylony nad biurkiem, wypisywał zwolna świadectwo, wodząc bezszelestnie piórem po papierze. Bez słowa wyciągnął do mnie kartkę i skłonił poważnie białą głowę w odpowiedzi na mój pożegnalny ukłon...
Wychodząc z pokoju, byłem zwiotczały jak wyciśnięta cytryna, a odźwierny w swej szklanej klatce, gdzie się zatrzymałem aby dać mu szylinga i wziąć kapelusz, rzekł:
— No! myślałem że pan już nigdy stamtąd nie wyjdzie.
— Jak długo tam byłem? — zapytałem słabym głosem.
Wyciągnął zegarek.
— Trzymał pana prawie całe trzy godziny. To się chyba jeszcze nie zdarzyło żadnemu z panów.
Dopiero gdy opuściłem ten gmach, skrzydła mi wyrosły u ramion. A ponieważ ludzkie zwierzę niechętne jest zmianom i lęka się nieznanego, powiedziałem sobie że nie miałbym doprawdy nic przeciw temu, aby na przyszły raz ten sam człowiek mię egzaminował. Ale gdy nadszedł czas próby, odźwierny wpuścił mię do innego pokoju ze znajomemi mi już sprzętami, modelami statków i takielunku, tablicą do sygnałów na ścianie i wielkim, długim stołem pokrytym formularzami, zaopatrzonym u jednego końca w nagi maszt. Człowieka rezydującego w tym pokoju nie znałem z widzenia, choć znałem go z reputacji — poprostu straszliwej. Niski i krępy, o ile mogłem sądzić, odziany w starą, brunatną marynarkę, siedział oparty na łokciu, ocieniając ręką oczy, zwrócony profilem do krzesła, na którem miałem zasiąść po drugiej stronie stołu. Był nieruchomy, tajemniczy, odległy, zagadkowy; z jego pozy przebijał pewien smutek — jak ze statui Giuliana (zdaje mi się) de Medici, który zasłania ręką oczy na grobowcu Michała Anioła — choć oczywiście memu egzaminatorowi daleko było do piękności. Zaczął od tego, że usiłował mię wyciągnąć na gadanie głupstw. Lecz uprzedzono mnie o owym szatańskim rysie i zaprzeczałem z wielką pewnością siebie. Po chwili tego zaniechał. Dotychczas wszystko szło dobrze. Ale jego bezruch, gruby łokieć oparty o stół, urywany, zgnębiony głos, zakryta i odwrócona twarz, wszystko to wywierało na mnie coraz większe wrażenie. Przez chwilę milczał zagadkowo, a potem umieścił mię na statku takiej to a takiej objętości, na morzu, wśród takich to a takich warunków pogody, pory roku, miejsca i t. d. i t. d. określonych bardzo jasno i ściśle, i kazał mi wykonać pewien manewr. Zanim sobie jeszcze z tem poradziłem, wyrządził statkowi jakąś szkodę. Gdy tylko wywikłałem się z trudności, wyjechał z drugą, a kiedy i ta została usunięta, wsadził inny statek przedemnie, stwarzając bardzo niebezpieczne położenie. Byłem zlekka dotknięty tą pomysłowością w przysparzaniu człowiekowi kłopotu.
— Nie byłbym się w to wpakował — odrzekłem łagodnie. — Dostrzegłbym wcześniej ten statek.
Nawet nie drgnął.
— Nie. Nie mógłby pan. Mgła.
— Ach tak! Nie wiedziałem — odrzekłem zaskoczony.
Zdaje się że mimo wszystko zdołałem uniknąć zderzenia z dostatecznem prawdopodobieństwem, i ten okropny egzamin ciągnął się dalej. Trzeba wiedzieć że próba, której mię poddawał, dotyczyła, jak się domyślałem, powrotnej podróży, której nie życzę najgorszemu wrogowi. Urojony statek zdawał się dźwigać na sobie jakieś bardzo zrozumiałe przekleństwo. Niewarto się rozwodzić nad tą powodzią nieszczęść, dosyć powiedzieć, że na długo przed końcem próby byłbym powitał z wdzięcznością możliwość przemiany w „Latającego Holendra“. W końcu egzaminator umieścił mię na morzu Północnem (jak sądzę) i wtrynił mi od strony podwietrznej brzeg otoczony ławicami piasku — prawdopodobnie holenderski. Odległość — osiem mil. Ta jawna, nieubłagana wrogość pozbawiła mnie słowa na całe pół minuty.
— No i co — rzekł, gdyż dotychczas wszystko szło bardzo gładko.
— Muszę się trochę zastanowić, panie kapitanie.
— Nie zdaje mi się aby pan miał wiele czasu do namysłu — mruknął szyderczo z pod ręki.
— Tak, zapewne — odrzekłem dość żywo. — Na żadnym innym statku. Ale tyle wypadków już się zdarzyło, że nie pamiętam doprawdy czem mogę jeszcze rozporządzać.
Siedział wciąż nawpół odwrócony z zasłoniętemi oczami, gdy nagle posłyszałem mrukliwą uwagę:
— Bardzo dobrze pan się spisuje.
— Czy mam obie kotwice na dziobie, panie kapitanie? — zapytałem.
— Tak.
Postanowiłem więc, jako ostatni ratunek dla statku, spuścić je obie w sposób możliwie najskuteczniejszy, kiedy djabelski system egzaminatora znów się odezwał, doświadczając mej pomysłowości.
— Ale jest tylko jedna lina. Drugą pan stracił.
To było oburzające.
— Więc uwiązałbym kotwice jedną pod drugą, gdyby się dało, i przed ich spuszczeniem dosztukowałbym do łańcucha najmocniejszą z lin na statku; a jeśliby pękła, co jest bardzo prawdopodobne, nicbym już nie robił. Statek musiałby przepaść.
— Nicby pan już nie robił, co?
— Tak, panie kapitanie. Nic więcej nie mógłbym zrobić.
Zaśmiał się gorzko.
— W każdym razie mógłby pan zmówić pacierz.
Wstał, przeciągnął się i ziewnął zlekka. Miał twarz bladą, szeroką i nieprzyjemną. Zadał mi jeszcze kwaśnym, znudzonym tonem zwykłe pytania co do świateł i sygnałów, poczem wymknąłem się z pokoju pełen wdzięczności — zdałem! Czterdzieści minut! I znowu wyrosły mi skrzydła u ramion na Tower Hill, gdzie tylu ludzi utraciło głowy, ponieważ, jak sądzę, brakowało im pomysłowości aby się ocalić. A w głębi serca nie miałem nic przeciw temu aby spotkać się jeszcze raz z tym samym egzaminatorem, kiedy trzecia i ostatnia próba nastąpi za rok mniej więcej. Miałem nawet nadzieję że się z nim spotkam. Znałem już jego złe strony, a czterdzieści minut to czas wcale przyzwoity. Tak, miałem doprawdy nadzieję...
Ale nic z tego. Kiedy się zgłosiłem aby złożyć egzamin na kapitana, przyjął mnie człowiek krępy, zażywny, o twarzy okrągłej i łagodnej, o siwych, puszystych bokobrodach i świeżych wyrazistych ustach.
Zabrał się do rzeczy życzliwie: „No zobaczymy. Hm. A gdyby mi pan powiedział wszystko co pan wie o umowach przy wydzierżawianiu statków?“ Utrzymywał się przez cały czas w tym stylu, robiąc w kształcie komentarzy wypady we własne życie, poczem znów brał się w kluby i wracał do zasadniczego przedmiotu. Bardzo to było zajmujące.
— Jak pan sobie wyobraża ster prowizoryczny? — spytał nagle przy końcu pouczającej anegdoty na temat brania ładunku.
Uprzedziłem go, że nigdy mi się nie zdarzyło stracić steru na morzu i dałem mu dwa klasyczne przykłady z podręcznika. Opisał mi wzamian ster prowizoryczny, który sam wymyślił przed laty, kiedy dowodził parowcem objętości 3.000 ton. Stwierdzam że był to najpomysłowszy wynalazek, jaki sobie można wyobrazić. „Może się panu kiedyś przydać“, zakończył. „Przejdzie pan wkrótce na parowce. Każdy się teraz przerzuca na parowce“.
W tem się mylił. Nie przeszedłem nigdy na parowce — na stałe nie przeszedłem. Jeśli tylko dość długo pożyję, stanę się dziwaczną relikwią nie istniejącego już barbarzyństwa, czemś w rodzaju potwornego antyku, jako jedyny marynarz zamierzchłej epoki, który nigdy nie przeszedł na parowce — na stałe nie przeszedł.
Mój egzaminator opowiedział jeszcze kilka zajmujących szczegółów o morskich dostawach czasu wojny Krymskiej.
— Właśnie wówczas zaczęto używać ogólnie stalowego osprzętu — zauważył. — Byłem wtedy bardzo młodym kapitanem. Działo się to, kiedy jeszcze pana nie było na świecie.
— Tak, panie kapitanie. Urodziłem się w r. 1857.
— Rok buntu — rzekł jakby do siebie, dodając głośniej, że jego statek, wydzierżawiony rządowi, znajdował się właśnie wtedy w zatoce Bengalskiej.
Widocznie służba w transportach wyszkoliła mego egzaminatora. Pozwolił mi niespodzianie wglądnąć w swą egzystencję i obudził we mnie poczucie ciągłości morskiego życia, do którego z zewnątrz wkroczyłem; wprowadził ludzką poufałość w mechanizm urzędowych stosunków. Poczułem że jestem zaadoptowany. Jego doświadczenie służyło także i mnie, jakby był moim przodkiem.
Zauważył, pisząc pilnie i starannie na kartce niebieskiego papieru moje długie nazwisko (dwanaście liter):
— Pan pochodzi z Polski.
— Tak, panie kapitanie, tam się urodziłem.
Położył pióro i rozparł się w fotelu, patrząc na mnie jak gdyby po raz pierwszy:
— Zdaje mi się że niewielu z pana rodaków u nas służy. Nie pamiętam abym kiedykolwiek spotkał Polaka, ani w ciągu mej służby, ani potem. Chyba nawet nigdy o żadnym nie słyszałem. Jesteście narodem lądowym, prawda?
Odrzekłem że tak — i to nawet wybitnie. Oddziela nas od morza nietylko położenie, ale również i brak choćby pośrednich z morzem stosunków, ponieważ nie jesteśmy bynajmniej narodem handlowym tylko czysto rolniczym. Na to kapitan zrobił dziwną uwagę, że miałem „daleką drogę do przebycia aby się dostać na morze“ — jakby życie na morzu nie było właśnie życiem, w którem odchodzi się bardzo daleko od domu.
Odrzekłem z uśmiechem, że mogłem bezwątpienia znaleźć okręt znacznie bliżej mych stron rodzinnych, ale pomyślałem sobie że jeśli mam być marynarzem, to tylko brytyjskim. Była to kwestja rozważnego wyboru.
Skinął zlekka głową; a ponieważ patrzył na mnie wciąż pytająco, mówiłem dalej, wyznając, że po drodze do brytyjskiej marynarki byłem przez krótki czas na morzu Śródziemnem i w Indjach Zachodnich. Nie chciałem się znaleźć w brytyjskiej marynarce handlowej jako zupełny nowicjusz. Poco mu było mówić o wyjątkowej sile mego tajemniczego powołania, o tem że już za najmłodszych lat musiałem się na morzu wyszumieć? Była to ścisła prawda, ale nie zrozumiałby pewnie tej dość wyjątkowej psychologji, która mię pchnęła na morze.
— Chyba nie spotkał się pan nigdy na statku z rodakiem — prawda?
Potwierdziłem że tak było istotnie. Nastrój leniwej gawędy ogarnął mego egzaminatora. Co do mnie, nie śpieszyło mi się wcale ten pokój opuścić. Ani trochę. Okres egzaminów przeminął. Nie zobaczę już nigdy tego życzliwego człowieka, który był mym przodkiem w zawodzie, czemś nakształt dziadka w zakresie powołania. Zresztą musiałem czekać póki mnie nie odprawi, a na to się nie zanosiło. Siedział w milczeniu, patrząc wciąż na mnie, a ja dodałem:
— Ale przed kilku laty mówiono mi o pewnym rodaku marynarzu. O ile się nie mylę, był to chłopiec służący swego czasu na statku z Liverpoolu.
— Jak się nazywał?
Powiedziałem mu nazwisko.
— Jak pan mówi? — zapytał i zmrużył oczy, wsłuchując się w te dziwaczne dźwięki.
Powtórzyłem nazwisko bardzo wyraźnie.
— Jak się to pisze?
Powiedziałem mu, litera za literą. Pokręcił głową nad niemożliwemi trudnościami tego nazwiska i zauważył:
— Zupełnie takie długie jak pańskie — prawda?
Nie śpieszyło mi się wcale. Zdałem już egzamin na kapitana i całe życie na mnie czekało, abym zrobił zeń jaknajlepszy użytek. Uważałem że mam mnóstwo czasu przed sobą. Zliczyłem powoli litery na pamięć i rzekłem:
— Niezupełnie. Jest krótsze o dwie litery, panie kapitanie.
— Doprawdy? — Egzaminator posunął ku mnie poprzez stół podpisaną przez siebie niebieską kartkę i wstał z krzesła. To zakończenie naszych stosunków wydało mi się bardzo nagłe; było mi prawie przykro rozstawać się z tym zacnym człowiekiem, który był kapitanem statku zanim jeszcze szept morza dosięgnął mojej kołyski. Podał mi rękę i życzył szczęścia. Odprowadził mnie nawet do drzwi parę kroków i na zakończenie udzielił dobrotliwej rady:
— Nie wiem co pan zamierza, ale powinien się pan przerzucić na parowce. To jest właśnie czas odpowiedni, kiedy się zdobędzie dyplom kapitana. Gdybym był panem, przerzuciłbym się na parowce.
Podziękowałem mu i zamknąłem za sobą drzwi, zostawiając ostatecznie poza sobą erę egzaminów. Ale nie wyrosły mi skrzydła u ramion jak za pierwszym i drugim razem. Szedłem spokojnym krokiem po wzgórzu, gdzie tylu ludziom ścięto głowę. Stało się — mówiłem sobie — jestem kapitanem marynarki brytyjskiej. Nie znaczy to abym przypisywał przesadne znaczenie temu bardzo skromnemu rezultatowi, który jednak nie był owocem ani szczęśliwego zbiegu okoliczności, ani zewnętrznych wpływów. Ów fakt, dodatni i skromny sam przez się, miał dla mnie pewne abstrakcyjne znaczenie. Był odpowiedzią na wypowiadane głośno wątpliwości, a nawet na przykre oszczerstwa. Usprawiedliwiłem się z tego, co mi wyrzucano jako głupi upór lub kaprys fantastyczny. Nie chcę przez to powiedzieć aby cały kraj przewrócił się do góry nogami, ponieważ postanowiłem zostać marynarzem. Ale chłopcu niespełna lat szesnastu, i to wybitnie wrażliwemu, wstrząs jego małego świata wydał się naprawdę bardzo wielkiem wydarzeniem. Tak wielkiem, że w niepojęty sposób echa jego sięgają aż dnia dzisiejszego. W chwilach samotnych rozmyślań chwytam się nieraz na odpieraniu argumentów i zarzutów, wypowiedzianych przed trzydziestu pięciu laty przez głosy umilkłe na zawsze; znajduję odpowiedzi, których napastowany chłopiec nie mógł znaleźć poprostu dlatego, że sam siebie nie rozumiał. Moje powołanie było dla mnie równie tajemnicze jak dla tych, co żądali abym im siebie wytłumaczył. Wypadek tego rodzaju zaszedł chyba po raz pierwszy. Zdaje mi się doprawdy że nigdy się nie zdarzyło, aby chłopiec mej narodowości i mych tradycyj zerwał tak stanowczo ze swem otoczeniem i stosunkami. Bo trzeba zrozumieć, że w mem powołaniu nie było ani śladu myśli o „karjerze“. Wstąpienie do marynarki rosyjskiej lub niemieckiej nie mogło wogóle wchodzić w rachubę. Uniemożliwiały to moja narodowość i moje tradycje. Niechęć do służby w marynarce austrjackiej nie była tak silna i sądzę że pozwolonoby mi wówczas wstąpić do szkoły marynarskiej w Poli. Pociągnęłoby to za sobą kucie niemieckiego przez sześć miesięcy, ale nie przekroczyłem jeszcze wtedy wieku przyjęcia a pod innemi względami odpowiadałem żądanym warunkom. Ów projekt został wysunięty aby złagodzić moje szaleństwo, lecz nie chciałem o nim słyszeć. Muszę przyznać, że w tym wypadku uczucia moje były zupełnie zrozumiałe nawet dla mych najsurowszych krytyków. Nie żądano abym się z tego tłumaczył; ja zaś nie miałem na myśli karjery marynarza lecz morze. Zdawało się że droga prowadzi do niego tylko przez Francję. W każdym razie znałem język, a ze wszystkich krajów w Europie Francja jest tym, z którym Polska ma najwięcej wspólnego. Istniała możliwość, że otoczą mnie tam z początku opieką. Rozpisano listy, na które nadeszły odpowiedzi i przygotowano mój wyjazd do Marsylji, gdzie zacny młodzian nazwiskiem Solary (do którego dostano się drogą okrężną przez różne francuskie znajomości) obiecał dobrodusznie, iż pomoże temu jeune homme dostać się na przyzwoity statek, jeśli doprawdy chce mu się zakosztować tego métier de chien.
Patrzyłam z wdzięcznością na wszystkie przygotowania i nie zdradzałem się ze swemi myślami. Ale to co rzekłem ostatniemu ze swych egzaminatorów było ścisłą prawdą. Stanowcze postanowienie, że „jeśli mam być marynarzem, to tylko angielskim“, tkwiło już we mnie, sformułowane oczywiście po polsku. Nie umiałem nawet sześciu słów po angielsku i dość byłem przebiegły aby zrozumieć, że lepiej nic o swym zamiarze nie mówić. Już i tak uważano mię za trochę pomylonego, a przynajmniej dalsi znajomi byli tego zdania. Trzeba było przedewszystkiem wyjechać. Pokładałem wszystkie nadzieje w liście dobrodusznego Solary do mego wuja — liście bardzo uprzejmym — choć zgorszyło mię trochę zdanie o métier de chien.
Ten Solary (Baptistin) okazał się, gdy go zobaczyłem na własne oczy, zupełnie młodym człowiekiem, bardzo przystojnym, o pięknej czarnej bródce krótko przystrzyżonej, świeżej cerze i łagodnych, wesołych czarnych oczach. Był tak pełen humoru i dobroduszności jak tylko sobie można było życzyć. Spałem jeszcze w skromnym hotelu blisko bulwaru starego portu, zmęczony podróżą via Wiedeń, Zurich, Lyon, gdy wpadł do mego pokoju i otworzył jednem pchnięciem okiennice na słońce Prowancji, łając mnie gwałtownie za wylegiwanie się w łóżku. Jakże miło mnie zaskoczyły jego hałaśliwe wymysły i nakaz, abym wstał i wybrał się natychmiast w „trzyletnią podróż po morzach południowych“. O magiczne słowa! Une campagne de trois ans dans les mers du sud — tak brzmi po francusku określenie trzyletniej wycieczki na dalekie wody.
To przebudzenie było rozkoszne, a życzliwość Solary’ego niewyczerpana; lecz sądzę że w poszukiwaniu dla mnie okrętu nie okazał należytego przejęcia. Służył sam na morzu, ale rzucił je w wieku lat dwudziestu pięciu, uważając że na lądzie będzie zarabiał w sposób daleko przyjemniejszy. Był spokrewniony z niewiarygodną liczbą porządnych i zamożnych rodzin marsylskich. Jeden z jego wujów, ceniony makler okrętowy, miał bardzo duże stosunki na angielskich statkach; inni krewni Solary’ego zajmowali się zaopatrywaniem okrętów, sprzedażą łańcuchów i kotwic, a także żaglowego płótna; pracowali jako uszczelniacze statków, specjaliści od ładowania, cieśle okrętowi. Zdaje mi się że jego dziadek był swego rodzaju dygnitarzem — prezesem pilotów. Poznałem wielu z tych ludzi, a pilotów przedewszystkiem. Pierwszego dnia, który spędziłem całkowicie na słonej wodzie, byłem ich gościem w wielkiej półkrytej łodzi, która pod mocno skróconemi żaglami krążyła w mglistą, wietrzną pogodę, wypatrując okrętowych żagli oraz dymu parowców za smukłą, wysoką latarnią morską Planier, co przecinała białą prostopadłą kresą horyzont omiatany wiatrami. Byli to ludzie gościnni, ci krzepcy prowansalscy marynarze. Pod ogólną nazwą le petit ami de Baptistin stałem się gościem Stowarzyszenia Pilotów i mogłem korzystać z ich łodzi dniem i nocą. Wiele dni a także i nocy spędziłem na morzu w towarzystwie tych prostych, życzliwych ludzi, pod których opieką zaczęła się moja zażyłość z morzem. Nie raz i nie dwa uczciwe ich ręce zarzucały płaszcz z kapturem — zwykłe odzienie śródziemnomorskich marynarzy — na plecy „małego przyjaciela Baptysty“, gdyśmy błąkali się nocą u brzegów Château d’If, wypatrując okrętowych świateł. Oblicza tych marynarzy, schłostane przez wiatr i morze, pochylały się nad mem morskiem niemowlęctwem — oblicza brodate lub ogolone, okrągłe lub chude, o bacznych, pomarszczonych oczach właściwych pilotom, niekiedy z cienkiem złotem kółkiem we włochatem uchu. Pierwszą marynarską czynnością, którą miałem sposobność obserwować, było przybijanie do statków na morzu o każdej godzinie i przy wszelkiej możliwej pogodzie. Moi gospodarze dali mi się tego napatrzeć do syta. I nieraz też zapraszali mię do wysokich, ciemnych domów starego miasta, gdzie zasiadałem u gościnnego stołu; żony pilotów, kobiety o piskliwych głosach i szerokich czołach, nakładały mi bouillabaisse na talerz z grubego fajansu, ja zaś rozmawiałem z ich córkami — krępemi dziewczętami o czystych profilach, ciemnych oczach, olśniewająco białych zębach i wspaniałej gęstwie czarnych włosów ułożonych w skomplikowaną koafiurę.
Nawiązałem także stosunki innego rodzaju. Jedna z moich znajomych, pani Delestang, imponująca, posągowa piękność, zabierała mię niekiedy do Prado na przedniej ławeczce powozu, w godzinach spacerowych eleganckiego towarzystwa. Pochodziła z południowej arystokracji. Jej wyniosłość i jak gdyby znużenie przypominały mi Lady Dedlock z „Pustkowia“ Dickensa, książki mistrza, dla której mam od dzieciństwa taki podziw, a raczej tak głębokie i niewyrozumowane uczucie, że nawet jej słabe miejsca są mi droższe niż doskonałości w dziełach innych ludzi. Czytałem „Pustkowie“ niezliczoną ilość razy, i po polsku, i po angielsku; odczytywałem je dopiero co, i przez dość zrozumiałe odwrócenie porządku rzeczy, Lady Dedlock z książki przypomniała mi bardzo panią Delestang.
Jej mąż (siedziałem naprzeciw ich obojga) o cienkim, kościstym nosie i wąskiej, zupełnie bezkrwistej twarzy, jakby ujętej w klamry krótkich, klasycznych faworytów, nie miał w sobie nic ze wspaniałego wyglądu i uroczystej dworności Sir Leicester Dedlocka. Należał tylko do haute bourgeoisie i był bankierem, u którego otwarto mi skromny kredyt. Pozatem był takim zapalonym — nie, takim lodowatym, zakamieniałym rojalistą, że w potocznej mowie używał zwrotów współczesnych, powiedzmy, dobremu królowi Henri Quatre; a kiedy mówił o sprawach pieniężnych, rachował nie we frankach, jak pospolita, bezbożna horda porewolucyjnych Francuzów, lecz w przestarzałych i zapomnianych écus — trudno to sobie wyobrazić — jakby Louis Quatorze przechadzał się jeszcze po wersalskich ogrodach w królewskiej swej wspaniałości, a Monsier de Colbert kierował sprawami marynarki. Musicie przyznać, że jak na bankiera dziewiętnastego stulecia była to dość dziwna idjosynkrazja. Na szczęście w banku (zajmującym parter miejskiej rezydencji Delestangów na cichej, zacienionej ulicy) prowadzono rachunki w nowożytnej monecie, tak że bez żadnej trudności porozumiewałem się z poważnymi i pełnymi godności urzędnikami o przyciszonych głosach, legitymistami (jak mi się zdaje); siedzieli za grubą kratą okien w wiecznym półmroku przy ciemnych, starodawnych pulpitach, pod wyniosłemi sufitami opartemi o ciężkie gzymsy. Wychodząc stamtąd, miałem zawsze wrażenie, że opuszczam świątynię jakiegoś bardzo poważnego lecz nawskroś świeckiego kultu. I zwykle przy tej właśnie okazji spotykałem w wielkiej bramie wjazdowej siedzącą w powozie Lady Ded — — chciałem powiedzieć panią Delestang; spostrzegłszy mój podniesiony kapelusz, kiwała na mnie uprzejmie nakazującym ruchem, mówiąc z wesołą nonszalancją: „Venez donc faire un tour avec nous“ — mąż jej zaś zachęcał mnie słowami: „C’est ça. Allons, montez, jeune homme“. Wypytywał mnie niekiedy znacząco — lecz z wielkim taktem i delikatnością — jak spędzam czas, i nigdy nie zapominał wyrazić nadziei, że pisuję regularnie do mego „szanownego wuja“. Nie taiłem bynajmniej jak spędzam czas i mam wrażenie że moje naiwne opowiadania o pilotach i tym podobnych historjach bawiły panią Delestang, o ile ta nieporównana kobieta mogła znajdować rozrywkę w paplaninie młokosa, bardzo przejętego nowemi przeżyciami wśród dziwnych ludzi i dziwnych warunków. Pani Delestang nie wyrażała nigdy swego zdania i mówiła bardzo mało, a jednak portret jej wisi w galerji mych poufnych wspomnień ze względu na pewien krótki, przelotny epizod. Pewnego dnia, gdy wysiadłem na rogu jakiejś ulicy, pani Delestang podała mi rękę i przytrzymała na chwilę moją dłoń w lekkim uścisku. Jej mąż siedział bez ruchu, patrząc prosto przed siebie, a ona pochyliła się naprzód i rzekła z leciutkim odcieniem przestrogi w swobodnym tonie: „Il faut cependant faire attention à ne pas gâter sa vie“. Nigdy przedtem nie widziałem jej twarzy tak blisko. Serce mi załopotało; byłem potem zamyślony przez cały wieczór. No tak, właściwie trzeba uważać aby nie popsuć sobie życia. Ale pani Delestang nie mogła wiedzieć — nikt nie mógł wiedzieć — jak dalece niebezpieczeństwo to uważałem za wykluczone.
Czy uniesienia pierwszej miłości można uspokoić, okiełznać, przemienić w zimną podejrzliwość zapomocą poważnej cytaty z dzieła o ekonomji politycznej? Pytam, czy to jest do pomyślenia? Czy to jest możliwe? Czyby to było słuszne? W chwili gdy stanąłem nad samem morzem, gdy miałem objąć ramionami swe modrookie marzenie, cóż mogła znaczyć dla mej młodzieńczej namiętności życzliwa przestroga aby nie zmarnować życia? Było to najbardziej nieoczekiwane a także i ostatnie z ostrzeżeń, jakich mi udzielono. Wypowiedziane w obliczu mej czarodziejki, wydało mi się bardzo dziwaczne — wydało mi się głosem ignorancji i głupoty. Ale nie byłem tak zatwardziały ani ograniczony aby nie rozpoznać w owej przestrodze głosu dobroci. A przytem sama mglistość ostrzeżenia — bo cóż może oznaczać zdanie: nie zmarnować życia? — przykuwała uwagę pozorem głębokiej mądrości. W każdym razie, jak już wspomniałem, słowa de la belle Madame Delestang dały mi do myślenia na cały jeden wieczór. Usiłowałem je zrozumieć, ale napróżno, gdyż nie pojmowałem życia jako przedsięwzięcia, które można źle poprowadzić. Lecz na krótko przed północą dałem pokój rozmyślaniom; nie nawiedzany przez żadne duchy przeszłości ani wizje tego co miało nastąpić, szedłem o tej właśnie godzinie bulwarem wzdłuż Vieux Port do łodzi moich przyjaciół pilotów. Wiedziałem gdzie łódź ma oczekiwać swojej załogi: na małym odcinku kanału za fortem, u wejścia do przystani. Puste bulwary były bardzo białe i suche w świetle księżyca, jakby ścięte mrozem w ostrem powietrzu tej grudniowej nocy. Paru włóczęgów wyminęło mię bez szmeru; strażnik urzędu celnego podobny do żołnierza, z mieczem u boku, kroczył zwolna pod bukszprytami długiego rzędu okrętów, przycumowanych dziobem nawprost długiej, zlekka wygiętej, jednolitej ściany wysokich domów, które wyglądały jak jeden olbrzymi, opustoszały budynek o niezliczonych oknach zasłoniętych szczelnie żaluzjami. Tylko gdzieniegdzie obskurna kawiarenka dla marynarzy rzucała żółte błyski na niebieskawe lśnienie fliz. Przechodząc, słyszało się wewnątrz głęboki pomruk głosów — nic więcej. Cóż za spokój panował na krańcu bulwarów w ową noc, kiedy szedłem poraz ostatni na służbową morską wyprawę jako gość marsylskich pilotów! Nie było słychać żadnych kroków prócz moich, żadnego westchnienia, żadnego echa hulanek odbywających się zwykle w wąziutkich zakazanych uliczkach Starego Miasta — i nagle z przerażającym brzękiem, grzechotem żelastwa i szkła ostatni omnibus z Jolliette wyłonił się z za ślepego muru, który stoi po drugiej stronie brukowanej ulicy nawprost charakterystycznej, kanciastej masy fortu St. Jean. Trzy konie zaprzężone rzędem szły kłusa, trzaskając podkowami o granitowe płyty, a żółta, hałaśliwa machina trzęsła się za niemi gwałtownie, fantastyczna, oświetlona, zupełnie pusta; furman spał najwidoczniej na chwiejącym się koźle wśród przeraźliwego hałasu. Rozpłaszczyłem się na ścianie i aż dech mi zaparło. Oszołomiło mię to zupełnie. Ruszyłem chwiejnie dalej w cieniu fortu, rzucającego na kanał mrok głębszy od pochmurnej nocy; uszedłszy kilka kroków, dostrzegłem drobne światełko latarni stojącej na bulwarze i rozróżniłem okutane postacie sunące ku niej z różnych stron. To piloci z trzeciej kompanji śpieszą ku łodzi. Wstępują na pokład w milczeniu, zbyt śpiący aby rozmawiać. Ale słychać ciche pochrząkiwania i jedno rozgłośne ziewnięcie. Ktoś nawet wykrzykuje: „Ah! Coquin de sort!“ i wzdycha ciężko nad swym twardym losem.
Patron trzeciej kompanji (w owym czasie było — jak mi się zdaje — pięć kompanij pilotów), szwagier mego przyjaciela Solary (Baptistin), jest to barczysty, czterdziestoletni mężczyzna o szerokich piersiach, który patrzy bystro i szczerze zawsze prosto w oczy. Wita mię półgłośnem, serdecznem: „Hé, l’ami! Comment va?” Ze swemi przystrzyżonemi wąsami i masywną, otwartą twarzą, energiczną a zarazem łagodną, jest pięknym okazem południowca o typie spokojnym. Albowiem istnieje taki typ, w którym płocha, południowa namiętność przeistacza się w solidną siłę. Patron ma włosy jasne, ale niktby go nie wziął za człowieka północy, nawet w mętnym połysku latarni stojącej na bulwarze. Wart jest dwunastu przeciętnych Normandczyków czy Bretonów, a w całym olbrzymim zasięgu śródziemnomorskich wybrzeży nie znajdzie się pół tuzina ludzi jego pokroju.
Stojąc przy sterze, wyciąga zegarek z pod grubej kurtki i schyla nad nim głowę w świetle padającem od latarni. Już czas. Jego miły głos wydaje spokojnie półgłośny rozkaz: „Larguez“. Wysunięte nagle ramię porywa latarnię z bulwaru i wielka, półkryta łódź pełna ludzi wysuwa się z głuchego czarnego cienia fortu, pociągnięta z początku przez linę, a potem pędzona równomiernemi uderzeniami czterech mocnych wioseł. Otwarta woda avant-port błyszczy pod księżycem jak usiana miljonami cekinów, długie, białe molo połyskuje niby gruba sztaba srebra. Z krótkim zgrzytem bloków i jednym jedynym jedwabnym szelestem żagiel wypełnia się lekką bryzą tak ostrą, jakby spływała wprost z zamarzniętego księżyca; tymczasem ustał stukot wciągniętych wioseł i łódź zda się stoi na miejscu, otoczona tajemniczym szeptem, cichym i nieziemskim, niby szmerem świetlistych promieni, rozbijających się jak gwałtowna ulewa o morze — twarde, gładkie bez cienia.
Pamiętam dobrze tę ostatnią noc spędzoną z pilotami trzeciej kompanji. Poznałem później czar księżycowego światła na różnych morzach i wybrzeżach — pokrytych lasem, skalistych, usianych piaszczystemi diunami — ale nigdy nie objawił mi się w tak doskonałej i niezwykłej postaci, jakby mi pozwolono spojrzeć na rzeczy materjalne od strony mistycznej. Chyba przez całe godziny nikt w łodzi nie przemówił. Piloci siedzieli w dwóch rzędach, zwróceni twarzami do siebie, i drzemali, skrzyżowawszy ramiona, z głowami opuszczonemi na piersi. Czapki mieli najprzeróżniejsze: sukienne, wełniane, skórzane, z klapami na uszach, z chwastami, było tam parę malowniczych beretów naciągniętych na czoło; a pewien stary dziadunio o wygolonej, kościstej twarzy i wielkim, zakrzywionym nosie, miał płaszcz z kapturem, w którym wyglądał pośród nas niby mnich wieziony Bóg wie gdzie przez tę milczącą kompanję marynarzy, nieruchomych i jakby martwych.
Palce moje tęskniły za sterem; w pewnej chwili mój przyjaciel, le patron, odstąpił mi go niby zaufany furman, który pozwala chłopcu trzymać lejce na łatwym kawałku drogi. Otaczała nas wielka samotność; przed nami wysepki Monte Christo i Château d’If zdawały się ku nam płynąć w pełnem świetle, tak gładko, tak nieuchwytnie dla oka posuwała się nasza łódka. „A trzymaj ją pan w bróździe księżyca“, mruknął do mnie spokojnie patron, poczem zasiadł ciężko na tylnej ławce i sięgnął po fajkę.
W czasie takiej pogody posterunek pilotów znajdował się tylko o milę lub dwie na zachód od wysepek; kiedyśmy się zbliżyli do tego miejsca, łódź, którą mieliśmy zastąpić, ukazała się nagle, dążąc do domu, czarna i złowróżbna na tle księżycowego szlaku, pod skrzydłem żałobnem, gdy tymczasem nasz żagiel musiał być dla tamtych wizją bieli i promiennego olśnienia. Nie zmieniając kursu ani o włos, przesunęliśmy się obok siebie o długość wiosła. Przeciągły, ironiczny okrzyk dosięgnął nas z powracającej łodzi. Natychmiast, niby za sprawą czaru, nasi drzemiący piloci zerwali się na nogi jak jeden mąż. Wybuchł niewiarygodny gwar kpiących okrzyków, rozległa się żartobliwa, namiętna, potoczysta wymiana drwin, która trwała póki łodzie się nie wyminęły — ich łódź teraz cała jasna, o promiennym żaglu, gdy tymczasem my poczernieliśmy w ich oczach, oddalając się pod żałobnem skrzydłem. Ten niezwykły hałas ustał prawie równie nagle jak wybuchł; najpierw jeden z ludzi miał tego dosyć i usiadł, potem drugi, potem trzech naraz i czterech, a kiedy wszyscy zamilkli wśród pomruków i warkliwych pośmiechów, rozległ się serdeczny chichot, długotrwały, przez nikogo nie zauważony. To zakapturzony dziadunio bardzo się z czegoś cieszył w głębi swego kaptura.
Nie przyłączył się do chóru żartów i nie poruszył się wcale. Siedział spokojnie na miejscu, oparty o piętę masztu. Mówiono mi już długo przedtem, że miał stopień marynarza drugiej klasy (matelot léger) we flocie, która wypłynęła z Tulonu na zdobycie Algierji w roku pańskim 1830. I rzeczywiście oglądałem kiedyś jeden z guzików jego starego, brunatnego płaszcza całego w łatach, jedyny mosiężny guzik wśród najrozmaitszych innych, płaski i cienki, z wyrytemi słowami: Equipages de ligne. Ten rodzaj guzików skończył się — o ile wiem — wraz z ostatnim francuskim Burbonem. „Zachowałem go z czasów mej służby w marynarce“, wyjaśnił starowina, kiwając szybko raz po raz sępią głową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znalazł tej relikwji na ulicy. Wyglądał tak sędziwie, że mógł był walczyć pod Trafalgarem — a przynajmniej odegrać tam drobną rolę jako chłopiec noszący proch przy obsłudze armat. Wkrótce po naszem zaznajomieniu poinformował mnie we francusko-prowansalskim żargonie, mamląc trzęsącemi się, bezzębnemi szczękami, że kiedy był „smarkaczem ot, takim“, widział cesarza Napoleona wracającego z Elby. Było to nocą — opowiadał mętnie bez ożywienia — w miejscu między Fréjus i Antibes, w otwartem polu. Wielkie ognisko paliło się u rozstajnych dróg. Zebrała się tam ludność z kilku wsi, starzy i młodzi, aż do malutkich dzieci na ręku, ponieważ matki nie chciały zostać w domu. Wysocy żołnierze w wielkich kosmatych czapach stali wkrąg, milcząc, zwróceni twarzą do tłumu, a poważne ich twarze i wielkie wąsy utrzymywały wszystkich w przyzwoitej odległości. Ale on, jako „bezczelny mały szkrab“, przewiercił się przez tłum, dopełznął na czworakach tak blisko jak tylko śmiał do nóg grenadjerów, i zajrzawszy przez nie, spostrzegł stojącego w blasku ogniska „małego, tłustego człowieka w trójgraniastym kapeluszu — podobnego trochę do księdza — o dużej bladej twarzy przechylonej na ramię. Ręce miał splecione na plecach... Okazało się że to był cesarz“, objaśniał starowina z lekkiem westchnieniem. Mały brzdąc gapił się z ziemi, wytrzeszczając oczy ze wszystkich sił, a tymczasem jego „biedny ojciec“, który szukał wszędzie malca jak szalony, rzucił się na niego i odciągnął go stamtąd za ucho.
Ten opis wygląda rzeczywiście na wspomnienie. Dziadzina opowiadał mi to wiele razy, używając zawsze jednakowych słów. Zaszczycał mnie specjalną i nieco kłopotliwą sympatją. Ostateczności się stykają. Przewyższał wiekiem o wiele wszystkich członków tej kompanji, a ja znów byłem, że się tak wyrażę, jej czasowo adoptowanem niemowlęciem. Jak dawno został pilotem, tego nikt z kompanji już nie pamiętał — trzydzieści, czterdzieści lat. Sam tego nie był pewien, ale możnaby to wynaleźć, jak mówił, w archiwach biura pilotów. Dawno już dostał dymisję, lecz wypływał na morze z przyzwyczajenia. Mój przyjaciel, le patron kompanji, zwierzył mi się raz szeptem, że „starowina jest nieszkodliwy. Wcale nam nie przeszkadza“. Traktowano go z szorstkiem uszanowaniem. Ten i ów zwracał się do niego czasem z jakąś potoczną uwagą, lecz właściwie nikt się nie liczył z jego słowami. Przeżył swą siłę, swą pożyteczność, nawet swą wiedzę. Nosił długie, zielone wełniane pończochy, wciągnięte na spodnie powyżej kolan, na gołej czaszce miał coś w rodzaju wełnianej szlafmycy a na nogach drewniaki. Bez swego płaszcza z kapturem wyglądał jak wieśniak. Pół tuzina rąk wyciągało się aby mu pomóc wejść do łodzi, lecz potem zostawiano go własnym myślom. Oczywiście nie wykonywał nigdy żadnej roboty, czasem tylko odczepiał jakąś linę, gdy zawołano do niego: „Hé, l’Ancien! Odczepcie tam podnośnice, macie je pod ręką!“ — albo też coś innego w tym rodzaju.
Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na chichot w cieniu kaptura. Staruszek śmiał się tak do siebie długi czas w niezmiernem rozradowaniu. Zachował widocznie naiwność duszy skłonną do uciechy. Lecz gdy wesołość jego się wyczerpała, zrobił fachową uwagę pewnym siebie choć trzęsącym się głosem:
— Niema co liczyć na robotę w taką noc jak dzisiejsza.
Nikt tego nie podchwycił. To było oczywiste. Skądże się spodziewać aby jaki żaglowiec zawinął do portu w taką leniwą noc, pełną sennej wspaniałości i nieziemskiego spokoju. Mieliśmy ślizgać się opieszale po wodzie tam i z powrotem, trzymając się w obrębie naszego posterunku, a o ileby silna bryza nie powiała ze świtem, wysiedlibyśmy przed wschodem słońca na małej wysepce, która o parę mil od nas jaśniała jak bryła zamarzniętej księżycowej jasności; tam zamierzaliśmy „pożywić się kromką chleba i pociągnąć łyk wina z butelki“. Wiedziałem z doświadczenia jak się to odbędzie. Duża łódź opróżniona z załogi oprze się lekką, kształtną burtą o samą skałę — tak idealna jest słodycz tego klasycznego morza, o ile zdarzy mu się być w łagodnem usposobieniu. Pożywiwszy się kromką chleba i pociągnąwszy łyk wina z butelki — odbywało się to dosłownie w taki sposób u tej wstrzemięźliwej rasy — piloci przepędzą czas, tupając w płyty kamieni pokryte morską solą i dmuchając w zgrabiałe palce. Paru mizantropów siądzie oddzielnie na głazach jak morskie ptactwo o ludzkiej postaci, rozmiłowane w samotności; ludzie usposobieni towarzysko podzielą się na małe grupki, machając rękami i snując skandaliczne plotki, a coraz to któryś z mych gospodarzy nastawi na pusty widnokrąg długą, mosiężną tubę teleskopu, ciężką machinę o morderczym wyglądzie, wspólną własność ich wszystkich, którą będą podawali sobie wciąż z ręki do ręki, wywijając nią i celując. Potem około południa (była to krótka służba; długa trwała dwadzieścia cztery godziny) zastąpi nas inna łódź z pilotami — i skierujemy się ku staremu fenickiemu portowi, nad którym góruje, którego strzeże z grzbietu jałowego wzgórza szarego jak pył — wielka budowla w czerwone i białe pasy, Notre Dame de la Garde.
Wszystko odbyło się tak jak przypuszczałem, opierając się na świeżych wspomnieniach. Ale stało się także coś nieprzewidzianego, i to właśnie sprawiło że zapamiętałem tak dobrze ostatnią moją wyprawę z pilotami. Właśnie tego dnia moja ręka dotknęła po raz pierwszy kadłuba angielskiego okrętu.
Żadna bryza nie pojawiła się rano, tylko spokojny, nikły powiew nasiąkł ostrzejszym chłodem, a wschodnie niebo stało się jasne i szkliste od przejrzystej, bezbarwnej światłości. Byliśmy jeszcze na brzegu wysepki, gdy przez teleskop ktoś dojrzał parowiec, czarny punkcik wyglądający jak owad, który spoczął na ostrej linji widnokręgu. Statek wynurzył się szybko aż do swej linji wodnej i zbliżał się spokojnie — smukły kadłub o długiem paśmie dymu, który wznosił się naukos od wschodzącego słońca. Wsiedliśmy śpiesznie do łodzi, kierując się w stronę naszego łupu, lecz robiliśmy zaledwie trzy mile na godzinę.
Był to wielki parowiec towarowy wysokiej klasy, jakich dziś już się nie spotyka; kadłub miał czarny o niskich, białych nadbudówkach, potężny osprzęt o trzech masztach z mnóstwem rei na przednim; dwaj ludzie stali u olbrzymiego koła — parowy ster nie był jeszcze bardzo rozpowszechniony w tych czasach — a na mostku trzej inni wyglądali masywnie w ciepłych granatowych kurtkach; twarze mieli czerwone, okutane po uszy, na głowie zaś spiczaste czapki. Byli to zapewne wszyscy oficerowie. Znałem później dobrze różne statki i spotykałem je dość często, a jednak nazwy ich wyszły mi z głowy, lecz imię tego okrętu, który zobaczyłem raz przed wielu laty wśród różanej jasności zimnego, bladego wschodu słońca, utkwiło mi w pamięci nazawsze. Jakżebym mógł je zapomnieć — był to pierwszy angielski okręt, którego dotknąłem ręką! Jego imię — odczytałem je litera za literą na dziobie — brzmiało James Westoll. Powiecie że to brzmi niezbyt romantycznie. Było to, jak mi się zdaje, nazwisko wielkiego armatora z północy, człowieka znanego i cieszącego się ogólnym szacunkiem. James Westoll! Czy porządny, ciężko pracujący okręt mógł mieć lepsze imię? Sama kolejność tych liter budzi we mnie romantyczne uczucie, jakiego doznałem w owej chwili, gdym ujrzał ten nieruchomy okręt, któremu surowe, przeczyste światło użyczało niezrównanego uroku.
Byliśmy wówczas już bardzo blisko; pod wpływem nagłego porywu zgłosiłem się na ochotnika do czółna, które odbiło zaraz aby odstawić pilota na pokład, a tymczasem nasza łódź, pędzona słabym powiewem towarzyszącym nam całą noc, sunęła w dalszym ciągu powoli wzdłuż czarnego połyskliwego kadłuba. Kilka uderzeń wiosła zbliżyło nas do burty, i wtedy to właśnie, po raz pierwszy w życiu, zwrócono się do mnie po angielsku — w języku mego tajnego wyboru, mej przyszłości, mych długich przyjaźni, najgłębszych przywiązań, godzin trudu i godzin wypoczynku a także i godzin samotnych; czytanych książek, snutych myśli, rozpamiętywanych wzruszeń — i nawet snów! W języku co kształtował tę część mojej istoty, która zniszczeniu nie ulega, a jeśli nie śmiem go uznać głośno za swój własny, jest w każdym razie językiem mych dzieci. Tak to drobne zdarzenia stają się z biegiem czasu pamiętne. Jeśli chodzi o treść zwróconego do mnie zdania, nie mogę powiedzieć aby zawierało coś uderzającego. Zbyt krótkie na elokwencję, wypowiedziane tonem pozbawionym uroku, składało się ściśle z trzech słów: „Look out there“[5], wymruczanych nad moją głową ochrypłym głosem.
Słowa te wyszły z ust wielkiego, tłustego mężczyzny (miał rzucający się w oczy, włochaty podbródek) odzianego w granatową wełnianą koszulę i obszerne spodnie podciągnięte bardzo wysoko, aż do poziomu mostka piersiowego, na szelkach wystawionych całkowicie na widok publiczny. W miejscu gdzie stał nie było nadburcia tylko poręcz na słupkach, to też mogłem objąć jednem spojrzeniem całość jego potężnej osoby, od stóp aż do czubka wysokiego, miękkiego kapelusza, który sterczał idjotycznie jak stożek z rondem na wielkiej głowie. Groteskowy, masywny wygląd tego posługacza (był to chyba posługacz, prawdopodobnie czyścił lampy) bardzo mię zaskoczył. Mój kurs morskiej literatury, moje marzenia i tęsknoty za morzem nie przygotowały mnie na zetknięcie się z kolegą tego rodzaju. Nigdy później nie spotkałem postaci choćby trochę do niego podobnej, chyba tylko na ilustracjach do niezmiernie uciesznych opowiadań p. W. W. Jacobsa o barkach i statkach nadbrzeżnych; ale natchniony talent pana Jacobsa i niewyczerpany humor — z jakim ten autor znęca się nad biednymi, Bogu ducha winnymi marynarzami — jeszcze nie istniały, ani też jego proza, przesadna w swej pomysłowej wynalazczości lecz wyrażająca zawsze z artyzmem zaobserwowaną prawdę. Może nawet i p. Jacobs jeszcze nie istniał. Chyba conajwyżej mógł się zdobyć w owych czasach na rozśmieszenie swej niani.
Dlatego też, powtarzam, pominąwszy już inne niesprzyjające warunki, nie mogłem być przygotowany na widok tego starego, zachrypłego morsa. Swem treściwem odezwaniem się chciał zwrócić moją uwagę na linę, którą mi rzucił natychmiast. Złapałem ją, choć było to właściwie zbyteczne, ponieważ okręt stał wówczas na miejscu. Potem wszystko odbyło się bardzo prędko. Czółenko uderzyło z lekkim stukiem o burtę a pilot, chwyciwszy sznurową drabinkę, wdrapał się na nią do połowy, zanim spostrzegłem że nasze zadanie było spełnione; ostre lecz stłumione dzwonienie telegrafu maszynowego uderzyło o moje uszy poprzez żelazne płyty; towarzysz mój w czółnie naglił abym „mocno odbił“, a gdym oparł się o gładki bok pierwszego angielskiego statku, którego w życiu dotknąłem, poczułem że już pulsuje pod moją otwartą dłonią.
Jego dziób obrócił się nieco na zachód, ku miniaturowej, dalekiej latarni morskiej na molo Jolliette, ledwie dostrzegalnej na tle lądu. Czółno zatańczyło pluskającego dżiga w bróździe okrętu, ja zaś wykręciłem się na ławce i patrzyłem na Jamesa Westolla. Gdy oddalił się o jakie ćwierć mili, wywiesił flagę zgodnie z portowemi przepisami dla przybywających i wyruszających statków. Ujrzałem nagle jej trzepot, zanim powiała z drzewca. Czerwona flaga! W przejrzystem, bezbarwnem powietrzu opływającem płowe i szare brzegi tego południowego kraju, sine wysepki, bladoniebieskie, szkliste morze pod bladoniebieskiem, szklistem niebem zimnego wschodu słońca, była to jak okiem sięgnąć jedyna plama o żywej barwie — płomienna, gorąca i wkrótce taka malutka jak drobna czerwona iskierka, którą skupione odbicie wielkiego ogniska roznieca w przejrzystem sercu kryształowej kuli. Czerwona flaga — ten rozpostarty szeroko po morzach, symboliczny, opiekuńczy szmat płótna, który przez tyle lat miał mi być jedynym dachem nad głową.
- ↑ Adowa przybyła do Rouen 4. XII. 1893 r., a 10. I. 1894 r. wyruszyła z powrotem do Londynu. 17. I. 1894 Conrad opuścił Adowę; w tym samym dniu skończyła się jego marynarska karjera, choć sobie z tego sprawy nie zdawał. (Przyp. tłum.).
- ↑ Statek angielski, na którym Conrad opuścił Marsylję w 1878 jako oficer praktykant; popłynęli na morze Czarne a stamtąd do Anglji, gdzie Conrad znalazł się poraz pierwszy w maju tegoż roku.
- ↑ Autor ma tu na myśli Szekspira i słynny ustęp z Romea i Julji (akt II scena 2):
What’s in a name? that which we call a rose
By any other name would smell as sweet.
(przyp. tłum.) - ↑ Chodzi tu o wiersz „Mors i cieśla“, z książki p. t. „Skroś zwierciadła“ Lewisa Carolla, ulubionego autora angielskich dzieci. Owa książka jest dalszym ciągiem słynnej „Alicji w krainie czarów“ tegoż autora. (Przyp. tłum.)
- ↑ „Uważać tam.“