Zegar z Bougival
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zegar z Bougival |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Był to jeden z tych zegarów w stylu drugiego cesarstw a z onyxu algierskiego, ozdobionych rysunkami Campany, z kluczykiem złoconym, wiszącym na końcu różowej wstążeczki — zegarów, jakie można kupić na bulwarach włoskich. Było to cacko śliczne, najbardziej nowoczesne, najbardziej paryskie. Prawdziwy zegar z teatru Bouffes, bijący dźwięcznym, czystym głosem, ale bez odrobiny sensu; pełen swoich widzimisię, kaprysów, pokazujący, jak się zdarzy, opuszczający półgodziny, bijący dobrze tylko godziny zebrań na giełdzie dla pana i schadzek miłosnych dla pani.
Kiedy wybuchła wojna, znajdował się na letniem mieszkaniu w Bougival. Zrobiony jakby umyślnie dla tych lekkich pałacyków, dla tych pięknych klatek, wyciętych z papieru, tego umeblowania sezonowego, tych koronek i muślinów, powiewających na tle jasnego jedwabiu. W czasie najścia Bawarczyków, stał się ich najpierwszym łupem. Rzeczywiście trzeba przyznać, że ci ludzie z za Renu są dobrymi znawcami, bo ten zegar-cacko, nie większy od jajka synogarlicy, może śmiało odbyć podróż z Bougival do Monachium bez żadnego uszkodzenia i zaraz nazajutrz ukazał się na wystawie pana Augusta Cahn’a, handlującego rozmaitymi rzadkimi przedmiotami, zupełnie świeżym, czystym, pełnym kokieteryi, z dwiema czarnemi strzałkami grubości rzęsy i kluczykiem złoconym, zawiązanym na krzyż na końcu nowej wstążeczki.
Było to wielkiem wydarzeniem w Monachium. Nigdy jeszcze nie widziano tam zegarka z Bougival, to też oglądano go teraz z równą ciekawością, jak się ogląda skorupki japońskie w muzeum Siebalda.
Przed sklepem Augusta Cahn’a stały od rana do wieczora trzy szeregi poczciwych Niemców z dużemi fajkami, którzy patrząc z podziwem i powtarzając mein Gott, kręcili głowami i rozmyślali, do czego może służyć taka mała maszynka. Dzienniki illustrowane podawały jego podobiznę. Fotografie tego małego cacka znajdowały się na wszystkich wystawach i na cześć jego uczony doktor-profesor Schwanthaler napisał swoje sławne dzieło pod tytułem: »Paradoksy o zegarach«, studyum filozoficzno-humorystyczne, w którem traktuje o wpływie zegarów na życie narodów i logicznie dowodzi, że naród, który lekkomyślnie reguluje swój czas według takiego chronometru, jakim jest ów mały, znarowiony zegarek z Bougival, musi poddać się wszelkim katastrofom, podobnie jak statek, znajdujący się na morzu z zepsutą bussolą (okres jest trochę zadługi, lecz chciałem przełożyć go dosłownie).
Ponieważ Niemcy nie lubią nic robić lekkomyślnie, więc i uczony profesor zapragnął przed napisaniem owego studyum zbadać dokładnie przedmiot, jakby to uczynił np. entomolog. W tym celu kupił ów zegar, który w ten sposób przeniósł się z wystawy sklepowej pana Augusta Cahn’a do salonu uczonego doktora-profesora Ottona Schwanthalera, konserwatora Pinakoteki, członka akademii nauk i sztuk pięknych, do jego prywatnego mieszkania przy ulicy Ludwika pod numerem 24.
Zaraz przy wejściu do salonu państwa Schwanthalerów, akademickiego i uroczystego, jakby jaka sala posiedzeń, zwracał uwagę olbrzymi zegar z gładkiego marmuru, z bronzową polihymnią i z bardzo skomplikowaną maszyneryą. Cyferblat główny był otoczony mniejszymi. Były tam godziny, minuty, pory roku, porównanie długości dnia z nocą — wszystko, nawet zmiany księżyca, znajdującego się wśród chmur niebieskich pośrodku podstawy. Hałas, jaki sprawiała potężna maszyna, napełniał dom cały. Już na dole, na schodach, słychać było, jak ciężkie wahadło poruszało się z powagą, z pewnym akcentem, jakby dzieląc życie ludzkie na małe, jednakowe kawałki. Za temi ponuremi cyk-cyk szło pośpieszne drganie wskazówki, przesuwającej się po sekundniku, z gorączkową pracowitością, właściwą pająkowi, znającemu cenę czasu. Następnie uderzała godzina poważnie i powoli, jakby na wieżowym zegarze w kolegium i wraz z uderzeniem każdej, w domu Schwanthalerów odbywała się jakaś czynność. Albo pan Schwanthaler wychodził do Pinakoteki obładowany papierami, albo wyniosła pani Schwanthalerowa wracała ze swemi trzema córkami, uwieńczonemi kwiatami i podobnemi do trzech tyczek chmielowych; albo też rozpoczynały się jakieś lekcye: tańców, gry na cytrze, lub gimnastyki. Otwierał się klawikord, albo brano się do haftowania. Czasem wysuwano pulpity na środek sali i rozpoczynały się produkcye muzyczne na kilku instrumentach, a wszystko to odbywało się w takim porządku, tak metodycznie, tak regularnie, że patrząc na tych Schwanthalerów poruszających się, wchodzących lub wychodzących przez drzwi otwarte narozścież, przypominał się pochód apostołów na zegarze wieżowym w Strassburgu i zdawało się, że przy ostatniem uderzeniu godziny, cała rodzina wejdzie i zniknie w tym wspaniałym chronometrze.
Szczególniejszy wpływ miał zegarek z Bougival na pewną uczciwą rodzinę w Monachium.
Właśnie obok tego monumentalnego zegaru ulokowano mały zegarek z Bougival’u, przez co jeszcze bardziej uwydatnił się jego wygląd łobuzowaty.
Pewnego wieczora wszystkie damy Sehwanthaler zajęte były haftowaniem w dużym salonie, a uczony doktor-profesor czytał kilku kolegom z akademii pierwsze stronice swoich »Paradoksów«, przerywając sobie od czasu do czasu dla wzięcia w ręce małego zegarka i zrobienia, że tak powiem, demonstracyj poglądowych... Nagle Ewa Sehwanthaler, wiedziona jakąś brzydką ciekawością, powiedziała do ojca, rumieniąc się cała.
— Ojcze! niech on wybije godzinę.
Doktor odwiązał kluczyk, pokręcił nim dwa razy i natychmiast dało się słyszeć dźwięczne, kryształowo-czyste uderzenia zegarka, tak pełne życia, iż pod wpływem jego całe poważne zgromadzenie przeszedł jakiś dreszcz wesołości. Wszystkich oczy zajaśniały.
— Jakież to śliczne! jakież to śliczne! — mówiły panny Schwanthaler z takiem ożywieniem i poruszaniem się nozdrzy, jakiego dotąd nigdy u nich nie zauważono.
W tedy pan Schwanthaler odezwał się głosem tryumfującym:
— Patrzcie-no na tego francuskiego trzpiota! bije ósmą a pokazuje trzecią!
To rozśmieszyło wszystkich obecnych i pomimo późnej już godziny, panowie zagłębili się zapamiętale w roztrząsanie teoryj filozoficznych i zastanawianie się nad lekkomyślnością narodu francuskiego. Nikt nie myślał o odejściu. Nie słyszano nawet, jak na cyferblacie Polihymnii wybiła godzina dziesiąta, o której zazwyczaj rozchodziło się całe towarzystwo. Wielki zegar nie mógł pojąć, co się dzieje. Nigdy nie widział on tyle wesołości w rodzinie Schwanthalerów i tylu gości o tak spóźnionej porze. Najgorszem jednak było to, że kiedy panny Schwanthaler wróciły do swego pokoju, uczuły, że żołądki ich, wysuszone tem długiem czuwaniem i śmiechem, miały chęć do powtórnej kolacyi i nawet sentymentalna Mina powiedziała, przeciągając się:
— A! z przyjemnością zjadłabym łapkę homara!
— Wesołości! moje dzieci, więcej wesołości!
Mały zegarek z Bougival, będąc już raz nakręconym, rozpoczął swój żywot nieregularny, pełen pustoty i złych przyzwyczajeń; ale powoli, pod wpływem jego dźwięcznych tonów, odzywających się bez żadnego porządku, poważny dom Schwanthalerów stracił poszanowanie dla czasu i zaczął przepędzać dnie z pewnem niedbalstwem. Nie myślano o niczem więcej, tylko o zabawie. Kiedy wszystkie godziny zostały pomieszane, życie wydawało się tak krótkiem teraz! Nastąpił jakiś ogólny przewrót. Nie było więcej ani kazań, ani nauki, tylko jakaś potrzeba ruchu, hałasu. Mendelsohn i Szubert wydawali się zanadto nudnymi, zastąpiły ich operetki »Wielka księżna z Gerolstein« i »Mały Faust«. Panny tupały, skakały, a uczony doktor-profesor jakby w szale jakimś, powtarzał bez ustanku:
— Wesołości! moje dzieci, więcej wesołości!...
Co się tyczy dużego zegaru, to nie robiono sobie już nic z niego. Panny zatrzymały jego wahadło, ponieważ jakoby przeszkadzał im spać i cały dom począł kierować się pełnemi kaprysów wzkazaniami małego zegarka.
W tym właśnie czasie pojawiło się owo sławne dzieło pod tytułem »Paradoksy o zegarach«. Z tej okazyi Schwanthalerowie dali wspaniały wieczór, nie taki jednak wieczór akademicki bez wielkiego oświetlenia i hałasów, jak to dawniej bywało; ale wspaniały bal kostyumowy, na którym pani i panny Schwanthaler ukazały się przebrane za sterniczki z Bougival, z obnażonemi ramionami, w krótkich spódniczkach i w małych, płaskich kapeluszach z jaskrawemi wstążkami. Całe miasto mówiło o tem, ale był to tylko początek. Komedye, żywe obrazy, proszone kolacye, pikniki następowały jedne po drugich przez całą zimę w salonie poważnego członka akademii i gorszyły całe Monachium.
— Wesołości! moje dzieci, więcej wesołości! — powtarzał biedny poczciwiec coraz bardziej oszołomiony i wszyscy byli rzeczywiście bardzo weseli.
Pani Szwanthaler, zachęcona powodzeniem, jakiego doznała w kostyumie sterniczki, lubiła teraz spędzać czas na Izarze w dziwacznych strojach. Panny, pozostawione same w domu, brały lekcye francuskiego od oficerów huzarskich, uwięzionych w mieście. A mały zegar, sądząc słusznie, że jest ciągle jeszcze w Bougival, wydzwaniał godziny bez żadnego porządku, bijąc zawsze ósmą, kiedy pokazywał trzecią...
Wkońcu któregoś pięknego poranku ten prąd szalonej wesołości uniósł całą rodzinę Schwanthalerów do Ameryki, a najpiękniejsze obrazy Tycyana z Pinakoteki podążyły za swym uczonym konserwatorem...
Po odjeździe Schwanthalerów nastała w Monachium jakby jakaś epidemia skandalów: kanoniczki uciekały z barytonami, dziekan instytutu ożenił się z tancerką, radcę dworu schwytano na oszukiwaniu przy grze w karty, klasztor dam szlachetnie urodzonych zamknięto z powodu hałasów, wyprawianych w nocy.
Cóż to za złośliwość losu! Ten mały zegarek był jakby jakąś złą rusałką, która wzięła sobie za zadanie oczarować całą Bawaryę. Gdzie tylko się ukazał, gdzie tylko rozległ się jego miły dźwięk — wszędzie ludzie dostawali jakiegoś obłędu. Tak przechodząc z jednego etapu na drugi, doszedł wkońcu do rezydencyi królewskiej. Czy wiecie, jaką od tego czasu partycyę miał zawsze otwartą na swoim fortepianie król Ludwik, ten zapalony zwolennik Wagnera?
— Meistersangerów?
— Nie! Fokę z białym brzuchem.
— To ich oduczy posługiwać się naszymi zegarkami...