<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Paszteciki
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




PASZTECIKI.


I.

Rano w niedzielę piekarz Sureau, mieszkający przy ulicy Turenne, zawołał chłopca i powiedział:
— Oto ulubione paszteciki pana Bonicara, idź, odnieś je i wracaj prędko... Zdaje mi się, że Wersalczycy weszli do Paryża.
Mały nie znał się wcale na polityce. Ułożył ciepłe jeszcze ciastka na blachę, zawiązał w białą serwetkę i, nasunąwszy mocno czapeczkę na głowę, pobiegł pędem na wyspę św. Ludwika, gdzie mieszkał pan Bonicar. Ranek był prześliczny, oświetlony tem wspaniałem słońcem majowem, dzięki któremu owocarnie napełniają się pękami bzu i bukiecikami z wisien.
Pomimo odgłosu dalekich wystrzałów i nawoływań trąbek wojskowych, ta stara dzielnica miasta, Marais, wyglądała zupełnie spokojnie. Czuć było niedzielę w powietrzu, widać było gromadki dzieci, bawiących się w podwórzach, i panienki, grające w wolanta przed domami, a biała sylwetka chłopaka, kroczącego pustą drogą z przyjemnym zapachem ciepłych ciastek dokoła siebie, dodawała temu porankowi walki coś naiwnego, coś świątecznego. Zdawało się, że całe życie tej części miasta skupiło się na ulicy Rivoli. Ciągnięto tam armaty, wznoszono barykady. Na każdym kroku można było spotkać oddziały gwardyi narodowej, spiesznie dążącej. Ale mały pasztetnik nie stracił głowy. Takie dzieci przyzwyczajone są do chodzenia w tłumie, do ulicznego hałasu. Najbardziej biegać muszą w dni świąteczne, w zgiełkliwy dzień Nowego Roku, w niedzielę zapustną; to też nawet rewolucya nie dziwi ich wcale.
Przyjemnie było patrzeć na tę białą czapeczkę, prześlizgującą się pomiędzy żołnierskimi kepi i bagnetami, czasem bardzo prędko, a czasem z przymusową powolnością, pod którą czuć było wielką chęć biegania. Co go tam obchodziła bitwa! Ważnem było to tylko, ażeby przyjść do pana Bonicara punkt o dwunastej i zabrać prędko mały napiwek, który go tam czeka na stoliczku w przedpokoju.
Nagle w tłumie zrobił się straszny ścisk; to śpiewając przebiegał oddział »wychowańców Rzeczypospolitej«.
Byli to chłopcy uliczni, dwunasto-, najwyżej piętnastoletni, uzbrojeni w karabiny, w czerwonych pasach, dużych butach, dumni ze swego stanu żołnierskiego tak samo, jak kiedy biegli po błocie bulwarów w tłusty wtorek, ubrani w papierowe czapeczki, z kawałkiem olbrzymiego, czerwonego parasola.
Tym razem wśród tego tłoku mały pasztetnik z trudnością mógł utrzymać równowagę. Ale tyle razy już się poślizgnął wraz ze swą blachą na lodzie, tyle razy uniknął szczęśliwie potknięć na chodniku, że nie obawiał się wcale o ciastka. Nieszczęście chciało tylko, że ten pochód, ten śpiew, te czerwone pasy tak go pociągnęły ku sobie, iż zachciało mu się przejść kawałek razem z tą piękną kompanią. Nie spostrzegł się, jak minął ratusz i most, prowadzący na wyspę św. Ludwika i został porwany gdzieś daleko w kurzu i wietrze tego szalonego biegu.

II.

Od dwudziestu pięciu lat co najmniej było w zwyczaju u państw a Bonicarów jeść paszteciki w niedzielę. Punktualnie o dwunastej godzinie, kiedy wszyscy, mali i dorośli członkowie rodziny byli zgromadzeni w salonie, wesoły, żywy głos dzwonka oznajmił im, że pasztetnik przyszedł.
Wtedy, wśród hałasu rozsuwanych krzeseł, wśród niedzielnego rozbawienia, żywego śmiechu dzieci, cała ta szczęśliwa rodzina mieszczańska zasiadała dokoła stołu, gdzie na srebrnem, ogrzanem naczyniu leżały symetrycznie ułożone paszteciki.
Tego dnia dzwonek milczał. Oburzony pan Bonicar spoglądał na zegar, stary zegar z wypchaną czaplą na wierzchu, który nigdy w swem życiu nie śpieszył się i nie spóźniał.
Dzieci poziewały, wyglądając przez okno i śledząc bacznie tę część ulicy, po której przychodził zwykle chłopak od pasztetnika. Rozmowa nie kleiła się. W skutek głodu, który się bardziej jeszcze uczuwa w żołądku przy dwunastu uderzeniach zegaru, sala wydawała się pustą i smutną pomimo starych sreber, błyszczących na gładkim obrusie, i białych serwet, zwiniętych w sztywne rurki dokoła.
Już kilka razy stara służąca przychodziła szepnąć panu do ucha, że się pieczeń przypali, że groszek zanadto się rozgotuje. Pan Bonicar uparł się nie siadać do stołu bez pasztecików. Wkońcu wściekły na pasztetnika Sureau, postanowił pójść sam i dowiedzieć się, co znaczyło to niesłychane opóźnienie.
Kiedy już wychodził rozgniewany, stukając mocno laską, sąsiedzi uprzedzali go:
— Strzeż się, panie Bonicar, powiadają, że Wersalczycy weszli do Paryża.
Nie słyszał nic — nawet odgłosów strzelaniny, dochodzących z Nevilly, nawet wystrzałów armatnich na alarm z ratusza, wstrząsających szybami wszystkich okien.
— O! ten Sureau! ten Sureau!
Przejęty swą wyprawą, mówi sam do siebie, wyobraża sobie, że jest już w sklepie, że uderza laską w kamienną posadzkę, aż drżą szyby w oknach i talerze z ciastami.
Barykada na moście św. Ludwika, na którą natrafił, przerwała jego gniew. Na kawałku ziemi bez bruku leżało kilku powstańców z minami groźnemi, grzejąc się na słońcu.
— Dokąd idziesz, obywatelu?
Obywatel starał się wytłómaczyć; ale historya o pasztecikach wydała się bardzo podejrzaną, tem bardziej, że pan Bonicar był ubrany w swój niedzielny mundur, miał złote okulary na nosie i wogóle powierzchowność starego reakcyonisty.
— To jakiś szpieg — powiedzieli powstańcy — trzeba go odesłać do Rigault’a.
Na te słowa czterech ludzi, zadowolonych z możności opuszczenia barykady, popchnęło naprzód uderzeniami kolb zrozpaczonego biedaka. Nie wiem, jak to się stało, ale dość, ze po upływie pół godziny połączyli się z długą kolumną więźniów, mającą właśnie udać się do Wersalu.
Pan Bonicar sprzeciwiał się coraz bardziej, podnosił laskę i opowiadał po raz setny swoją historyę. Na nieszczęście to opowiadanie o pasztecikach wydawało się tak komicznem, tak nieprawdopodobnem, wobec wielkiego, ogólnego wzburzenia, że oficerowie śmieli się tylko z tego.
— Dobrze, dobrze, mój stary... wytłómaczysz się w Wersalu.
Przez pola Elizejskie, białe jeszcze od dymu wystrzałów, kolumna posuwała się pomiędzy dwiema liniami strzelców.

III.

Więźniowie szli po pięciu w zwartych szeregach. Ażeby się nie rozpraszali, kazano im trzymać się pod ręce i to długie stado ludzkie szło tak drogą wśród kurzu, czyniąc stąpaniem szmer, podobny do szmeru wielkiego deszczu podczas burzy. Nieszczęśliwemu Bonicarowi zdawało się, że śni, spocony, sapiący, znękany strachem i znużeniem wlókł się na końcu orszaku pomiędzy dwiema kobietami, od których czuć było naftę i wódkę. Słysząc ciągle wyrazy »pasztetnik«, »paszteciki«, wszyscy dokoła niego myśleli, że zwaryował. Biedny człowiek naprawdę stracił głowę. Przy wchodzeniu na górę i przy schodzeniu na dół, kiedy szeregi rozluźniały się trochę, coś mu się przywidziało, że w tumanie kurzu widzi białą kamizelkę i czapeczkę chłopaka od pana Sureau. I to się powtarzało z dziesięć razy podczas drogi. Te białe błyski, ukazujące się jego oczom jakby na kpiny, znikały później wśród fali mundurów, bluz i łachmanów.
Nareszcie o zmroku przybyli do Wersalu.
Ujrzawszy tego starego mieszczanina w okularach, pokrytego pyłem, w ubraniu rozpiętem, z oczami błędnemi, cały tłum uznał go za jakiegoś wielkiego zbrodniarza.
— To pewno Feliks Pyat... Nie! to Deleselure[1]...
Z trudnością strzelcy, eskortujący orszak, doprowadzili go nietkniętego do dziedzińca Oranżeryi. Tutaj dopiero nieszczęśliwe stado mogło się trochę rozluźnić, rozłożyć na ziemi i odetchnąć. Niektórzy pokładli się spać, niektórzy złorzeczyli, jedni kaszlali, drudzy płakali. Bonicar nie płakał i nie spał. Usiadłszy na brzegu ganku, z głową opartą na rękach, mdlejący z głodu, wstydu i zmęczenia, myślał o nieszczęśliwym dniu dzisiejszym, o swem wyjściu z domu, o niepokoju pozostałych domowników, wreszcie o tem nakryciu, które będzie czekało tam na niego do wieczora; później przyszły mu na myśl upokorzenia, łajania, uderzenia kolbami, jakich doświadczył i to wszystko z przyczyny niepunktualności pasztetnika.
— Panie Bonicar! oto są pańskie paszteciki — odezwał się nagle głos tuż za nim.
Kiedy biedny poczciwiec podniósł głowę, zdziwił się, ujrzawszy przed sobą małego chłopca od pana Sureau...
Chłopak, który porwany wirem, przyszedł tu razem z »wychowańcami Rzeczypospolitej«, podał mu blachę, schowaną pod białym fartuchem.
Oto, w jaki sposób, pomimo rozruchów ulicznych i uwięzienia, pan Bonicar mógł, jak w każdą niedzielę, zjeść swoje paszteciki.





  1. Przywódcy komuny paryskiej w r. 1871.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.