Zemsta za zemstę/Tom piąty/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział XIX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIX.

Odwrócono ciało byłego robotnika kolejowego i zbliżono pochodnię do jego twarzy.
— Któż to jest? — zapytał sierżant.
— To Oskar Loos, robotnik z kolei francuzkich, co pewno wygnany, powrócił jakie dziesięć dni temu do Antwerpii... Urwis... zwykły gość pod „Schadzką Marynarzy“...
— Powinien był tak skończyć!... Gdzie on raniony?
— Nie wiem... Umarł naprawdę i już zesztywniał, jednakże nigdzie krwi nie widzę...
— Sprawdziłby to we właściwym czasie... Teraz prędko postarajcie się o nosze i nieście ciało na posterunek... Ja idę za swymi towarzyszami...
I sierżant śpiesznym krokiem udał się w tę stronę, w którą poszli niosący Pawła Lantier.
Agent nie mylił się; Oskar Loos umarł naprawdę, nie trafiony kulą, lecz zabity atakiem apoplektycznym w chwili, gdy upojony alkoholem czekał, leżąc w śniegu, na młodego francuza, aby go zamordować.
Sprawiedliwość bożka uprzedziła ludzką.
Przyniesiono nosze i nędznik został zaniesiony, tak samo jak i Paweł, na posterunek w Ratuszu.
Zobaczmy co robił Jarrelonge.
Opuściliśmy bandytę uciekającego z całych sił przez puste place, na których go kryły ciemności; ale za to ciemności tem mniej pozwalały mu się oryentować, że nie znał Antwerpii.
Przybywszy na ulicę, której nazwiska nie wiedział, nadsłuchiwał czas jakiś, chcąc się przekonać, że go nikt nie ściga, i zajął się swoją raną.
Latarnie gazowe w pewnych odległościach oświecały ulicę.
Podszedł do jednej z nich i obejrzał swoją rękę.
Krew z niej płynęła obficie i bolało go bardzo; ale w istocie nie było nic groźnego, bo kulka małego kalibru przebiła mięśnie nie naruszając nerwów i nie gruchocząc kości.
— A! łajdak!... — po mruknął naiwnie Jarrelonge. — Mógł był mnie zabić!... To cud że mi nie pogruchotał palców!... Krew odkryłaby mój trop, bo musiałem zostawić ślady krwi na śniegu... Trzeba temu zaradzić...
I wydobywszy chustkę od nosa, okręcił ją około ręki zawiązując ranę poczem udał się prosto przed siebie Przypadek cudownie mu usłużył.
Po kilku zakrętach przybył na plac i na końcu bardzo krótkiej uliczki ujrzał oświetloną tarczę zegara.
Był to zegar stacyjny.
— Kolej! — pomyślał nędznik — jakie szczęście! — Jeżeli jeszcze jest pociąg do Brukselli, to zmykam.
Miał czas odetchnąć i puścił się w dalszą drogę.
Na dziesięć minut przed północą wchodził do sali pasażerskiej; czytelnicy wiedzą już, że o północy odchodzi pociąg, ten sam, którym miał jechać Paweł Lantier.
Jarrelonge skorzystał z tego.
O północy zajął miejsce w wagonie drugiej klasy, gdzie się ujrzał sam jeden i okręciwszy rękę końcem szalika dla ukrycia śladów krwi, zastanowił się nad wypadkami, które niedawno zaszły.
— Ten głupiec Oskar zląkł się — rzekł sam do siebie — albo zasnął na śniegu... Tem gorzej dla niego, jeżeli się na nim skrupi... Obecnie, ja jestem zupełnie bezpieczny... Belgijczyk nie wie kto ja jestem, więc mnie nie może denuncyować. Prawda że listów nie mam, ale młodzieniec otrzymał dobrą porcyę... krew mu płynęła ustami... Obecnie już musi nie żyć, chociaż ma twardą głowę... Listy zostaną w woreczku gdzie ich nikt nie znajdzie, i niech mnie djabli porwą, jeżeli tym razem wyjdą na wierzch.
Teraz idzie o odszukanie Leopolda, ażeby mu opowiedzieć o mojej podróży do Belgii...
Z Antwerpii do Brukselli odległość nie jest daleka.
O pierwszej w nocy Jarrelonge wysiadał na dworcu tego ostatniego miasta — i kazał sobie wskazać oberżę, gdzie miał przepędzić resztę nocy.


∗             ∗

Natychmiast po przyniesieniu do posterunku w ratuszu ciało Pawła złożono na materacu przenośnego łóżka.
Co się tycze trupa Oskara Loos, ponieważ śmierć jego nie ulegała wątpliwości, zostawiono go na noszach obok tego, którego miano za jego ofiarę.
Sierżant natychmiast wysłał jednego ze swoich ludzi po lekarza i oficera policyjnego.
Obadwaj prawie natychmiast przybyli. Podczas gdy lekarz w sposób nader sumienny i gorliwy zajmował się ranionym, — oficer policyjny słuchał opowiadania faktów.
— Jutro rano przygotujesz raport i przyślesz mi go... rzekł do sierżanta.
Poczem zbliżając się do lekarza, zapytał:
— Czy ten biedak będzie żył, doktorze?
— Mam zupełną nadzieję... Nie znajduję żadnej cięższej rany... Młodzieniec otrzymał gwałtowny cios kijem w głowę, co spowodowało upływ krwi i zemdlenie, ale byłbym mocno zdziwiony, gdyby za kilka minut nie był w stanie odpowiadać na pańskie pytania...
Położono na stole znajdujące na posterunku pudełko z narzędziami chirurgicznemi i lekarstwami.
Doktór użył z nich potrzebnych ingredyencyi dla przygotowania lekarstwa, którego łyżkę wlał młodzieńcowi przez zęby.
Na głowę młodzieńca, w miejsce gdzie został gwałtownie uderzony przez Jarrelonge’a pałką, przyłożył kompres, a potem obmywszy zakrwawioną twarz młodzieńca, który był przerażająco blady, czekał na skutek zadanego lekarstwa.
Oczekiwanie to trwało dziesięć czy dwanaście minut.
Po upływie tego czasu Paweł zadrżał i otworzył oczy.
Chciał podnieść głowę, ale ta ciężko upadła na poduszkę przenośnego łóżka.
Doktór pochylił się nad rannym i przemówił do niego z wyrazem rzeczywistego zajęcia.
— Zdaje się, że pan cierpię?
— Tak, odpowiedział student słabym głosem, bardzo cierpię...
I poniósł rękę do głowy.
— W istocie tu boli... — mówił dalej doktór. — Boli, ale niebezpieczeństwa nie ma... Prędko pan przyjdziesz do siebie.
I zwracając się do urzędnika policyjnego, dodał:
— Jak mi się zdaje, najlepszem co teraz będziemy mogli zrobić, to zanieść tego młodzieńca do hotelu, w którym się zatrzymał i czekać z wybadaniem go do jutra... Po takim ciosie, spoczynek jest koniecznym... Czy zgadzasz się pan z mojem zdaniem?
— Najzupełniej.
— Gdzie pan mieszkasz? — zapytał lekarz Pawła.
— Nigdzie.
— Jakto?
— Przyjechałem do Antwerpii dziś rano... miałem odjechać dziś o północy...
Rozmowę przerwał urzędnik policyjny.
— Nie męcz się pan... — rzekł — jutro pan będziesz mówił... Zaniesiemy pana do najbliższego hotelu, gdzie pan przepędzisz spokojną noc i wszystko będzie dobrze...
Paweł uczynił twierdzący znak głową.
— Sierżancie. — mówił dalej oficer policyjny — pamiętaj położyć tego młodzieńca na noszach i ciepło go przykryć, a potem zanieść go, w mojem imieniu, do „Hotelu Wielkiego Placu“... Nie zapomnij o tym przedmiocie... — rzekł wskazując na czarny skórzany woreczek — on jest własnością tego pana.
— Odwiedzę pana jutro o dziewiątej... — rzekł lekarz ściskając Pawła za rękę. Bądź pan spokojny, odpowiadam za pana.
W dziesięć minut po tem, leżąc w miękkiem i ciepło wygrzanem łóżku, Paweł zasnął głęboko.
Po odniesieniu Pawła, oficer policyjny zajął się ciałem Oskara, które lekarz oglądał.
— Z czego ten człowiek umarł?
— Z attaku apoplektycznego... Był pijany, wino go zabiło... Czy według pana on należał do zbrodniarzy co napadli naszego młodzieńca?
— Jestto rzeczą zupełnie pewną, stosownie do raportu sierżanta... W ręku trzymał taki sam kij jak ten, który znaleziono na miejscu zbrodni.
— Nieszczęście, że nie może wymienić swoich wspólników.
— Znajdziemy ich i bez tego... Doktorze, bądź łaskaw wydać świadectwo śmierci, które dołączą do protokółu.
— Zaraz.
Podczas gdy lekarz pisał, oficer kazał sierżantowi przetrząść kieszenie zmarłego.
— Klucz... — rzekł sierżant.
— Zapewne od jego mieszkania.
— Chustka od nosa i siedmnaście franków. Ot i wszystko.
— Kto z was poznał tego człowieka?
— Ja, proszę pana — odpowiedział zbliżając się jeden z agentów.
— Czy wiesz gdzie on mieszkał?
— Przy ulicy „Starej drogi“, na drugiem piętrze... mieszkał tam z matką...
— Każemy tam przenieść ciało, a zarazem zrobimy rewizyę... Czy pójdziesz z nami doktorze?.
— I owszem... Ciekawy jestem ujrzeć mieszkanie takiego bandyty.
Smutny orszak wyruszył w drogę.
W dwadzieścia pięć minut przybył na ulicę „Starej Drogi“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.