Zemsta za zemstę/całość


<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZEMSTA
ZA ZEMSTĘ
ROMANS WSPÓŁCZESNY
Ksawerego de Montépin,
przekład z francuzkiego
T. MARENICZA.
WARSZAWA.
NAKŁADEM ARNOLDA FENICHL.

1883.


Дозволено Цензурою.
Варшава 2 Марта 1883 г.

W Drukarni Noskowskiego. Warszawa, Mazowiecka 11.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Dziedzictwo Renaty.
I.

Nader ciężka zima mająca trwać aż do miesiąca marca 1880 roku, pod koniec października 1879 objawiła się przez wczesne i ostre zimna; już okolica Paryża i samo miasto były pokryte grubym całunem śniegu.
Dwudziestego października około dziesiątej z rana, przed jednym z pałacyków przy ulicy Varennes stał furgon zakładu pogrzebowego, i officyaliści zarządu rozpinali przy bramie wjezdnej żałobne draperye.
Tarcza z dużą literą B widniała u wierzchu tych draperyi.
Officyaliści umieścili przenośny katafalk w kaplicy pogrzebowej, urządzonej pod sklepieniem bramy.
Mnóstwo lichtarzy z zapalonemi świecami ustawiono w około katafalku; potem na znak kierującego robotami, czterech żałobników, czekających tylko rozkazu, weszło do pałacyku.
Na ławeczce w przedsionku siedział służący z niedbałą miną.
— Czy już czas? zapytał żałobników.
— Już trzeba wystawiać, proszę pana.
— Więc pójdźcie za mną.
Wstąpił na szerokie kamienne schody o poręczy z kutego żelaza, wszedł na pierwsze piętro, przebył dwa salony, których umeblowanie okazywało zbytek zastarzały i otworzył drzwi do bardzo obszernej sypialni.
Pośrodku pokoju, umieszczona w poprzek dywanu, stała trumna, obok której paliła się świeca.
W pokoju nie było nikogo. Nigdy opuszczenie nie było zupełniejszém.
Żałobnicy się schylili, ujęli trumnę za metalowe antaby i zeszli powoli.
W kilka chwil trumna okryta całunem spoczywała na ustawionym w tym celu katafalku i służący na całunie postawił krucyfiks.
Na czarno okrytym stołeczku stało naczynię z wodą święconą i kropidłem.
Służący powrócił do pałacu, furgon odjechał, a czterej officyaliści zakładu pogrzebowego, czekając na pogrzeb, udali się na śniadanie do handlu win z restauracyą, znajdującego się w domu przeciwległym, na dole.
— Z tego wszystkiego, koledzy, widać, — rzekł jeden z nich — że mamy chować jegomościa, którego jak się zdaje, nie bardzo żałują w domu.
— Bardzo wierzę, — odparł drugi żałobnik Trumna na środku pokoju, rzucona jak stara waliza... Jedna świeca... Ani pies nie czuwał... przy zabraniu trumny sam tylko służący... Wszystko to nie wesołe!...
— Założyłbym się niewiedzieć o co, że wdowa nie zrujnuje się na wieńce! — zawołał trzeci.
W tej chwili zona kupca, dzielna kumoszka, cokolwiek gadatliwa, kręcąca się przy nakrywaniu stołu i nadsłuchująca o czém mówiono, wzięła udział w rozmowie.
— Mówicie panowie o domu z przeciwka, czy tak? — zapytała.
— Tak jest, kochana pani... — Czyś pani znała nieboszczyka?
— Ba! cły cyrkuł go znał...
— Cóż to był za człowiek?
— Pan Bertin... Prawdziwy niedźwiedź... Człowiek, z którym żona nie bardzo była szczęśliwa.
— Zkądże pani wiesz o tem?
— No, od służących! — Zapewniam panów, że ona, pani Bertin, wcale teraz nie zalewa się łzami.
— Czy mąż był bardzo stary?
— Nie, miał co najwięcej pięćdziesiąt lat... lecz dobrze je znać było na nim...
— A jego żona?
— Zaledwie trzydzieści dziewięć lub czterdzieści... lecz nie wygląda na tyle.
— Czy pani sądzisz, że z taką samą uciechą włoży na siebie żałobę, z jaką brała suknię ślubną?
— Z daleko większą, zaręczam. Będzie mogła choć trochę użyć spokoju i swobody, biedne kobiecisko! Wystawcie sobie, że była najzupełniejszą niewolnicą... Ten łotr mąż, złośliwy jak rudy osieł a zazdrosny jak tygrys, z byle jakiego powodu, a nawet bez niego, historye z nią wyprawiał... A! żałowano jej też w cyrkule, w którym całkowicie poświęcała się dla ubogich.
— Czy ona bogata?
— Ma miliony....
— To jej pozwoli przyjemnie pędzić wdowieństwo.
— Nie potrzebowała ona by tego, gdyby lubiła wesołe życie, gdyż jest jeszcze bardzo piękna... odpowiedziała gospodyni; ale zdaje mi się że ona najmniej dba o przyjemności... inaczej służący byliby powiedzieli...
Wcale nie jest zalotną i myśli tylko o ubogich. Wyobraźcie sobie panowie, że oprócz dni, w które wychodziła bez męża i w takie gdy biedacy schodzili się po jałmużnę z gotówki i ubrania, siedziała zawsze zamknięta w swoim pokoju, śmiertelnie smutna i ciągle spłakana.
A do licha! życie wcale nie wesołe... — Nie, mówiąc między nami, było czego płakać....
I to nie wszystko, — ciągnęła dalej kupcowa tonem poufnym i trochę zniżonym głosem, — powiadają że w życiu pani Bertin jest jakaś wielka tajemnica... tajemnica, która ją nurtuje i trawi.
— Być może!... Tyle bywa tajemnic w rodzinach nawet najznakomitszych... ale cóż to być może?
— Doprawdy gdyby wierzyć półsłówkom Prospera....
— Któż to jest ów Prosper? przerwał jeden z żałobników.
— Dawny kamerdyner nieboszczyka, posiadający zupełne zaufanie pani, na co zasługiwał, lecz który opuścił służbę w skutek sprzeczki z panem….. Otóż gdyby wierzyć Prosperowi, szło o dziecko...
— Dziecko?
— Tak... Pani Bertin miała córeczkę...
— A więc, cóż w tem złego?
— Złego, przypuszczając że to, rozumie się jest prawdą, lecz na to nie mam żadnych dowodów, iż dziecko, urodzone przed ślubem, nie było dzieckiem nieboszczyka Bertin... — Ukryto przed nim ciążę i połóg; on o tym sekrecie dopiero się później dowiedział, po niewczasie, i od chwili tego odkrycia biedna kobieta, zaślubiona pomimo woli gburowi, była dręczona, potrącana, znieważana... krótko mówiąc, mąż życie jej uczynił niemożliwém...
— Ha! to się rozumie... — rzekł jeden z żałobników. Co prawda... to nie miła rzecz, dla męża, dziecko już gotowe.. A córeczka?
— Zdaje się...
— Czy zawsze według słów pana Prospera?
— Zawsze... Zdaje się, że dziecko zostało jej porwane we dwie godziny po urodzeniu przez kochanka i że od tej chwili, ona nigdy nie ujrzała ani jego, ani maleństwa.
— I to dawno temu?
— Dosyć... pani Bertin zamężna jest już od lat dziewiętnastu...
— Zatem jej córeczka miałaby prawie tyle...
— No jeśli to prawda, to teraz nic nie przeszkodzi wdowie, wziąść córkę do siebie...
— Prawdą, że musi być uszczęśliwiona tem wdowieństwem, które ją wyswobadza z niewoli. Ale czy ta historya prawdziwa?..? — Pan Prosper nie mówił o tem stanowczo... trzeba się było domyślać z półsłówek; zresztą może dziewczyna nie żyje...
— Wszystko to być może, kochana pani. — Ale każ pani prędko podawać, nam pilno...
Zostawmy żałobników zajadających i udajmy się do sypialnego pokoju wdowy.
Małgorzata Bertin, licząca lat trzydzieści dziewięć, pomimo cierpień i przebytych zmartwień, wyglądała zaledwie na trzydzieści pięć.
Była ona wysoka i szczupła, bardzo dobrze zbudowana, o ruchach wdzięcznych i dystyngwowanych.
Ciemno niebieskie oczy z melancholicznym zwykle wyrazem ożywiały twarz o regularnych i sympatycznych rysach, otoczoną bujnym miękkim czarnym włosem, o niebieskim odcieniu i mającym zaledwie gdzieniegdzie, srebrne nitki.
August Dominik Bertin, umierając zostawił pięć milionów majątku, zabezpieczonego kontraktem ślubnym żonie, którą przez dziewiętnaście lat karmił upokorzeniem i zniewagami.
W grubej żałobie wdowiej, Małgorzata siedziała w towarzystwie człowieka mającego około pięćdziesięciu lat, ubranego czarno, w białym na szyi krawacie.
Był to marszałek dworu i intendent a raczej totumfacki nieboszczyka Bertina.
— Pani kazała mnie wołać?
— Tak jest, panie Jovelet... Chciałam się dowiedzieć czyś pan wykonał moje zlecenia co do dawnego kamerdynera p. Bertin...
— Literalnie, łaskawa pani... Poszedłem wczoraj sam do pałacu barona de Rullières...
Pan de Rullières znajduje się jeszcze w swoim zamku Tréville, pod Compiegne i pan Prosper jest z nim razem...
— Trzeba było posłać do Prospera telegram... Mówiłam panu, że interes jest pilny...
— Telegrafowałem nie tracąc ani chwili czasu i myślę, że pan Prosper, którego przywiązanie do pani jest dobrze znanem, uzyska od swego pana pozwolenie przybyć dziś jeszcze do Paryża.
— To dobrze... jeżeli przyjedzie proszę go przysłać natychmiast do mnie...
— A jeżeli przyjedzie podczas pogrzebu?
— Niech tu zaczeka.
— Czy pani ma zamiar jechać za pogrzebem żałobną karetą.
— Przyzwoitość tego wymaga i ja to uczynię.
Intendent chciał się oddalić.
Małgorzata zatrzymała go gestem.
— Jeszcze słowo... — rzekła.
— Słucham panią.
— Czyś pan starannie zamknął wszystkie papiery znajdujące się w biurku pana Bertin?
— Tak jest, pani, i dołączyłem do nich inne, zresztą nieliczne, które się znajdowały w innych meblach sypialni.
— To właśnie chciałam wiedzieć... — Możesz pan odejść.
Intendent wyszedł.
— I te papiery w niczem mnie nie objaśniły!! szepnęła Małgorzata zostawszy sama, padając zniechęcona na krzesło. — Nie znalazłam nic... ani śladu!.. ani wskazówki!.. — Przez dziewiętnaście lat musiałam milczeć i w głębi serca ukrywać swoje cierpienie i rozpacz, nie mając nawet możności szukania mojej córki... Czy też ona żyje jeszcze? — Gdzie się znajduje? — Czy Robert żyje czy umarł? On by mi ją mógł powrócić, ON, gdyż on wie! Teraz jestem wolna... i bogata... muszę koniecznie się dowiedzieć...

II.

Małgorzata Bertin przez chwilę milczała, a potem dalej ciągnęła swój gorączkowy monolog:
— Prosper podchwycił tajemnicę mego błędu, albo też dowiedział się o niej od swego pana, który mi nie szczędził żadnej zniewagi, nawet zniewagi oskarżania mnie głośno przed służbą! Prosper był mi oddany... on powie... odnajdę swoją córkę...
Grube łzy wytrysły z oczu Małgorzaty.
— Moja córka... — powtórzyła potem z uniesieniem. — O! tak, ona musi żyć!... — Bóg jest dobry... on nie pozwoli abym, po tak długiem cierpieniu, została pozbawiona wszelkiej radości po śmierci mego prześladowcy!... — Moje dziecko zostanie mi oddane... moje dziecię, które mi wyrwano, którem zdradziła, przyjmując nikczemnie narzucone mi małżeństwo... Oto mój błąd prawdziwy! to mój wstyd! — Co się z Robertem stało?... Czy ja go ujrzę kiedy?... czy mi przebaczy?... — Czemużby nie? — Przecież ja przebaczyłam swemu ojcu... ojcu, jedynej przyczynie wszystkiego com od dziewiętnastu lat wycierpiała... — Dziewiętnaście lat... wiek mojej córki!... Jakaż ona musi być duża i piękna, moja córka!...
Świeże łzy zasłoniły wzrok biednej matki.
Zlekka ktoś do drzwi zapukał.
Wstała, otarłszy oczy i rzekła:
— Proszę...
Ukazał się totumfacki Jovelet.
— Czy Prosper przyjechał? — zapytała żywo Małgorzata.
— Nie, pani, jeszcze nie.
— Więc cóż pan chcesz?
— Panna de Terrys i pan Paweł Lantier, siostrzeniec pani, pragną się z panią widzieć.
— Czy w salonie jest dużo gości?
— Już sporo, proszę pani.
— Przyjmę tylko samych krewnych.
— Czy pani nie zrobi żadnego wyjątku?
— Żadnego... — Proszę tu przyprowadzić pannę de Terrys i mego siostrzeńca Pawła...
— Słucham pani...
Jovelet wprowadził do pokoju wdowy dwie wymienione osoby.
Paweł Lantier miał około dwudziestu lat. Był to chłopak wysoki i odznaczający się, z brunatnym naturalnie wijącym się włosem, z dosyć gęstym wąsem, kryjącym mu na poły usta, świeżości których pozazdrościłaby kobieta.
Spojrzenie jego dużych czarnych oczu było szczere i prawe. Twarz o delikatnych rysach wpajała zaufanie i sympatyę.
W tym młodzieńcu wszystko przedstawiało to nieokreślone piętno zwane rasą.
Bardzo on był podobny do swojej ciotki Małgorzaty Bertin, której siostrę zaślubił jego ojciec Paskal Lantier.
Panna Honoryna de Terrys, córka hrabiego Adryana Roberta de Terrys, miała lat dwadzieścia trzy, lecz wyglądała na dwadzieścia.
Trudno było marzyć o doskonalszej piękności.
Średniego wzrostu, cudownie zbudowana i wdzięczna w najmniejszym ruchu, przedstawiała zdziwionemu oku twarz owalną i uśmiechniętą, idealnej świeżości, uwieńczoną wspaniałemi włosami koloru popielato-blond, który jest tak zachwycającym i rzadkiem.
Bardzo duże oczy niebieskie, koloru barwinku, wyrażały stanowczość i stałość, ale dobroć dawała się czytać na ustach wilgotno-koralowych. Panna Honoryna miała nóżkę Kopciuszka a ręce księżniczki.
Skoro tylko przestąpiła próg sypialni, poskoczyła ku Małgorzacie, którą uściskała z wylaniem.
— Co za wypadek, moja przyjaciółko!... — rzekła do niej. Co za wypadek!...
— Musiałam być na niego przygotowaną, moja pieszczotko... — odpowiedziała wdowa z największym spokojem, nie udając obłudnej boleści. — Dla pana Bertin nie było żadnego ratunku i koniec czy prędzej, czy później musiał nastąpić.
— Niech się Bóg nad jego duszą zlituje!... rzekło dziewczę. — Kłamałabym utrzymując że go żałuję!... Otoż, jestem szczera. Nareszcie jesteś wolną, droga Małgorzato i na przyszłość możem się widywać bez przeszkód i kochać bez przymusu.
Paweł Lantier, który się trzymał trochę na uboczu aby nie stać na przeszkodzie wylaniem panny de. Terrys, zbliżył się i z kolei uściskał ciotkę.
— Kochana ciociu, — rzekł, — nakoniec nadeszła dla ciebie chwila oswobodzenia, i po tylu burzach rozpoczyna się cisza! — Nie mogę opłakiwać zmarłego krewnego, gdyż on był dla mego ojca i dla mnie, tak samo jak i dla ciebie, wrogiem...
— Umarł, moje dzieci, — odpowiedziała Małgorzata, a śmierć jest świętą... — Widzieliście, poznali ilem cierpiała... a jednak przebaczam i zapominam.... Uczyńcie tak samo... przebaczcie... zapomnijcie...Pawle, jakże się ma ojciec?...
— Zdrów, kochana ciociu, ale się trochę niepokoi zbyt wczesną ostrością zimy, która krępuje jego liczne zajęcia.
— Dalby Bóg ażeby nie przedsięwziął prac nad swoje siły!...
— Ojciec mój jest odważny i niezmordowany, jak ci o tem ciociu wiadomo...
— Zapewne, a przytem jest inteligentny, ale czasami człowiek się łudzi... uważa za możebne to co jest niepodobném do wykonania.
— Ojciec mój ma w sobie zaufanie... Dotychczas wszystko mu się udawało...
— Pracą dorobił się pięknego majątku, wiem o tém, ale on obraca nie tylko swoim funduszem, obraca on znacznemi kapitalami osób obcych, a stracić bardzo łatwo... — Im z większej wysokości się pada, tem upadek jest straszniejszym.
— Upadek, gdy się dochodzi do celu, to byłoby okropném! — szepnęła panna de Terrys — ale na szczęście to jest niepodobieństwem... — Pan Lantier uchodzi za człowieka, którego śmiałość nie usuwa roztropności... Wedle ogólnego zdania on umie doskonale obliczać...
— Zasługuje on na takie mniemanie, pani, odrzekł Paweł. — Mój ojciec w niczem nie spuszcza się na przypadek i długo waży dobre i złe szansy interesu zanim się weźmie do niego.
— Czy przyjedzie? — zapytała Małgorzata.
— Bez wątpienia!... — Byłby zemną przyszedł, ale musiał wydać pilne rozporządzenia co do budowy... — Przedwczesna zima, przy śniegu, zaskoczyły go znienacka... Trzeba wszystkiemu zapobiegać... — Kazał mi powiedzieć ci, ciociu, że ma nadzieję odtąd, widywać cię częściej...
— Bardzo będę temu rada... Teraz mi wolno przyjmować osoby, które mnie kochają.
— A my nie byliśmy kochani przez pana Bertin... O! nie! — rzekł Paweł z uśmiechem.
— To prawda, moja familia, nawet przybrana, budziła w nim wstręt głęboki...
— Ach! — szepnęła półgłosem panna de Terrys, to był szkaradny człowiek...
— Pst! — rzekła żywo wdowa. — Postanowiliśmy to zapomnieć o wszystkiem...
I zwracając się do Pawła, dodała:
— Jak dawno wróciłeś do Paryża?
— Od dwóch tygodni, kochana cioteczko...
— Nie tęgą miałeś podróż...
— Zimno, ale mi to wszystko jedno... Moim celem było zebrać pewne notaty w bibliotekach publicznych i zapewniam cię że tam było bardzo gorąco... Starzy uczeni tak lubią ciepło!...
— Bawiłeś jakiś czas w Troyes?
— Parę tygodni.
— A pan Paweł jeździł do Troyes?... żywo Honoryna.
— Tak, pani... Znalazłem tam drogocenne dokumenta do małej rozprawki, którą piszę kończąc prawo... Pani znasz to miasto?
— Wychowywałam się w niem do ośmnastu lat. Byłam na pensyi pani Lhermitte, której zakład styka się z więzieniem.
Słysząc te słowa, Paweł zarumienił się aż po białka oczu.
— Mieszkałem w „Hotelu Prefektury“, który się znajduje naprzeciwko... — wyjąkał.
— W Hotelu, którego okna wychodzą na wielki dziedziniec pensyonatu, co jest bardzo niedyskretnie... — rzekła Honoryna ze śmiechem. Podróżni przyglądali się nam podczas rekreacyi w sposób żenujący, a najmniejsze swawolnice, odpowiadały im grymasami... — Zostawiłam tam przyjaciółkę, mało co młodszą od siebie, Paulinę Lambert, z którą prowadzę ciągłą korrespondencyę... Rodzice jej mieszkają w Paryżu... — Prawdopodobnie ujrzę ją tutaj wkrótce, bo przecież wiecznie na pensyi pozostawać nie może.
Paweł znowu się zaczerwienił.
— Panna Lambert, mała brunetka bardzo ładna i bardzo żywa?... Czy ta?... — zapytał.
— Ta sama... Czyś jej się pan przyglądał tak jak owi nieceremonialni podróżni, o których mówiłam przed chwilą?
— Nie pozwalałem sobie przypatrywać się jej, alem ją widział w towarzystwie młodego zachwycającego dziewczęcia, i jeżeli wiem jej nazwisko, to ztąd, że raz przechodząc w niedzielę około pensyonarek idących do kościoła usłyszałem jak owa panienka ją tak nazwała.
— To ta co mnie zastąpiła w przyjaźni u Pauliny... — odrzekła panna de Terrys. — W każdym liście pisze mi o Renacie.
— Tak... tak właśnie!-zawołał Paweł — Renata!... twarz cudowna!... głowa madonny!
— Z tego budującego opowiadania, kochany Pawle — rzekła pani Bertin z lekkim uśmiechem, trzeba wnosić, jak mi się zdaje, że twoje zajęcia w Troyes zasadzały się przede wszystkiem na podpatrywaniu pensyonarek pani Lhermitte i chodzenia za niemi gdy szły na mszę....
— O! ciociu!... rzekł młodzieniec, którego twarz po raz trzeci oblała się purpurą.
— Kochane dziecię, ja mimowoli żartuję... — Wszystko to jest bardzo niewinne i właściwe twemu wiekowi, ale aby zobaczyć śliczne twarze nie potrzeba jechać aż do Troyes.
To mówiąc Małgorzata spoglądała na Honorynę i uśmiechała się do niej.
— A twój ojciec, pieszczotko, jak się ma? — zapytała zwracając do niej mowę.
— Zawsze bardzo słaby... bardzo cierpiący... niepokoi mnie... — Albo się bardzo mylę, — (a boję się bardzo iż się nie mylę), — albo stan jego się z każdym dniem pogorsza... Nakoniec czuję grożącą mi katastrofę i drżę na myśl samą……..
— Twoje dziecięce przywiązanie skłania cię do przesady, odpowiedziała wdowa. — Prawda, że od pięciu lat widzę iż hrabia de Terrys jest już cierpiącym, ale nie chorym i znajduję, że jak na człowieka znużonego długiemi podróżami, jest silny...
— Nieszczęściem ja nie mogę podzielać tego zdania... Kaszel, który go opuścił przez kilka miesięcy powrócił uporczywszy... ostrzejszy... z towarzyszeniem braku oddechu i osłabieniem...
— Cóż mówi jego lekarz?
— Ojciec nie chce przyjąć żadnego...
— Nie ustępuj mu w tym względzie, kochanko... — Zmuś go aby się zgodził na konsylium, choćby dla twego uspokojenia...
— To jest niepodobieństwem... on się nigdy na to nie zgodzi... Gdybym wezwała doktora, odprawiłby go, niechcąc go nawet słuchać... — On lubi powtarzać: — „Ja jestem własnym lekarzem, i temu zawdzięczam że jeszcze żyję. Gdybym wykonywał co mi przepisze jaki adept Fakultetu, nie żyłbym już od lat pięciu!“ — I cóż odpowiedzieć na takie rozumowanie, prawdziwe lub fałszywe?

.

III.

Przyznaję, że odpowiedź jest trudna, gdy się napotka taki upor; — rzekła Małgorzata Bertin, — ale twój ojciec, kochanko, bardzo błądzi spuszczając się na swoje wyłącznie światło... Zamiast myśleć tylko o sobie, co jest egoizmem, powinienby trochę pomyśleć o tobie... W twoim wieku, kochane dziecię, obowiązki dozorczyni chorych nie są wesołe... — Masz lat dwadzieścia trzy.
— Będę je miała dopiero za trzy miesiące... — przerwała żywo Honoryna.
— I nie użyłaś żadnych przyjemności światowych, w których brać udział masz prawo z położenia familijnego i majątkowego!
— To prawda. — Ale to jest zupełnie naturalném, bo nie miałabym odwagi bawić się wtedy kiedy mój ojciec cierpi.
— Ach! ja wiem dobrze, pieszczotko, że masz złote serce... — Zaparcie się siebie i poświęcenie są twoją radością... — Dla ojca, zapominasz o sobie. — To bardzo pięknie, ale nie trzeba się zapominać zbytecznie. Pan de Terrys nie będzie żył zawsze... Bez niego zostaniesz samą, jeżeli wcześnie się nie zabezpieczysz...
Mówiąc te słowa pani Bertin znowu rzuciła okiem na Pawła.
Młodzieniec zdawał się tego nie uważać i pozostał zupełnie obojętnym.
— Jabym miała wyjść za mąż! — rzekła Honoryna krzywiąc się troszkę. — Pani mi to radzisz?
— Zapewne, roztropność tego wymaga...
— Zaręczam ci, że nigdy o tém nie myślę.
— Pan de Terrys powinienby pomyśleć za ciebie, pieszczotko... — Zajmując się tem na seryo wykonałby tylko swój obowiązek.
— Ja nie mam wcale ochoty iść za mąż...
— Ochota ci lada chwila nadejdzie...
— Wątpię o tém...
— Doprawdy?
— Tak jest, droga przyjaciółko... — Gdyby mnie przewidywane przez ciebie nieszczęście spotkało, gdybym straciła ojca, zdaje mi się, że nie spieszyłabym się z wybraniem sobie pana... Ja mam pojęcia bardzo niepodległe, któreby może drażniły mego przyszłego... — Lubiłabym podróżować... jeździć tu i owdzie... to tam, to w inną stronę... żyć po kawalersku!... — Wolność musi być tak miłą!... Jak pan myślisz panie Pawle?
Siostrzeniec Małgorzaty zadrżał...
— Ja tak samo myślę, że wolność jest rzeczą nieocenioną... — odpowiedział, — lecz sądzę także, że jest coś daleko wyższego nad wolność, a tém jest rodzina... mąż, którego się kocha i który kocha... ukochane i ubóstwiane dzieci...
Honoryna zarumieniła się trochę, spuściła głowę, zdawała się rozmyślać i wyjąkała:
— Być może... tak.. może pan i masz słuszność...
A potem dodała wesoło:
— Zapewne pan prawdę mówisz, ale ja jeszcze nie mam do tego ochoty...
— Koteczko — przerwała Małgorzata — pomówimy o tém jeszcze...
Zapukano zlekka do drzwi.
— Proszę, — rzekła wdowa.
Ukazał się Javolet.
— Pani, karawan zajechał, — rzekł... — czas na pogrzeb.
— Dobrze... wydaj pan potrzebne rozkazy... — Czy widziałeś pan oczekiwaną przezemnie osobę?
— Jeszcze nie, pani.
— Zostaniesz pan podczas pogrzebu w pałacu, poprosisz tę osobę aby czekała na mój powrót i będziesz pamiętał aby jej na niczem nie zbywało...
Jovelet skłonił się, otworzył drzwi na oścież, usunął się aby przepuścić panią Bertin, pannę de Terrys i Pawła Lantier, a potem wyszedł wydawać rozkazy.
Wdowa weszła do wielkiego salonu, w którym czekali krewni i przyjaciele, zebrani dla odprowadzenia zwłok na miejsce wiecznego spoczynku.
Z zimną grzecznością przyjęła kondolencyjne komplementa i nie okryła się śmiesznością odgrywając komedyę rozpaczy, skoro cały świat wiedział, że jej czuć nie mogła.
Szwagier jej Paskal Lantier, ojciec Pawła, przybliżył się do niej, aby uściskać jéj rękę.
— Kochana Małgorzato — rzekł do niej po cichu — twój czas próby się ukończył... Na przyszłość będziemy się często widywać, nieprawda?
— Spodziewam się i liczę na to...
— Czy byś nie mogła mi wytłomaczyć powodów antypatyi, którą mąż twój przy każdej sposobności nam okazywał, memu synowi i mnie?...
— Szukałam często tych powodów, — odrzekła Małgorzata, ale ich nigdy znaleźć nie mogłam...
— I było to więcéj niż antypatya, — mówił dalej Paskal. — Była to najzupełniejsza nienawiści...?
— Cóż pan chcesz? — szepnęła wdowa z westchnieniem. — On mnie tak nienawidził!...
Rozmowa Paskala z siostrą żony została przerwana wejściem zarządzającego pogrzebem, który dał znak do wyruszenia.
Małgorzata spuściła na twarz zasłonę z czarnéj krepy i ujęła ramię ofiarowane jéj przez Paskala Lantiera.
Zeszli powoli a za nimi szli wszyscy obecni.
Trumna już była włożona na karawan bogato przystrojony w pióra.
Wdowa zajęła miejsce w pierwszéj karecie żałobnéj z Honoryną de Terrys i Pawłem.
Zaproszeni powsiadali do innych powozów postępujących długim szeregiem.
Paskal szedł pieszo z kilkoma krewnymi i przyjaciółmi.
Nie pójdziemy za orszakiem ani do kościoła Św. Sulpicusza, ani na cmentarz Mont Parnasse, lecz zaczekamy w pałacu przy ulicy Varennes.
Jovelet kazał spiesznie pozdejmować żałobne draperye okrywające front, zamknąć bramę wjezdną i wszedł do wnętrza apartamentów.
U bramy dzwonek zabrzęczał głośno.
Jovelet wyjrzał oknem i spostrzegł człowieka czterdziestoletniego, dobrej miny, ubranego czarno, z twarzą otoczoną starannie utrzymywanemi faworytami, przestępującego próg i podającego rękę odźwiernemu, który ją serdecznie uścisnął.
— Musi to być oczekiwany przez panią, Prosper, — pomyślał.
Zeszedł na dół i zbliżył się do rozmawiających.
— Panie Prosperze, — rzekł odźwierny, — oto jest pan Jovelet, zarządzający domem...
Totumfacki i były kamerdyner ukłonili się sobie wzajemnie.
— Zatem, panie Jovelet, — rzekł Prosper, — to pan podpisałeś depeszę odebraną przezemnie w zamku Tréville?
— Tak panie, ja, z rozkazu pani...
— Przybywam, aby wypełnić rozkaz pani, dla której czuję wielki szacunek i przywiązanie, lecz przyznam się, żem się wahał przez chwilę...
— Z powodu?
— Obawiałem się aby moja obecność w pałacu nie była powodem niezadowolenia dla pana Bertin.
— Jakto, więc pan nic nie wiesz? — zawołał Jovelet.
— I cóż mam wiedzieć?... — Depeszą wezwany byłem o jaknajśpieszniejszy przyjazd... bez żadnego dalszego wyjaśnienia...
— Jakto, czyżem ci nie doniósł?... Miałem zawróconą głowę? — Zapomniałem o głównym przedmioscie? — Pan Bertin umarł.
— Umarł! — powtórzył Prosper z osłupieniem.
— Umarł i ani pan ani ja nie będziemy prosić Boga aby go wskrzesił, nieprawda? — Przedwczoraj wydał ostatnie tchnienie i orszak pogrzebowy wyruszył blizko przed godziną.
Prosper złożył ręce a twarz jego zabłysła radością.
— Biedna kobieta!... — szepnął. — Biedna kobieta!... Otóż skończyły się jéj męczarnie.
— To prawda, że pani wiele wycierpiała.
— A! pan od niedawna jesteś w tym domu i nic nie widziałeś... — mówił daléj były kamerdyner. Już na jaki rok przed moim odejściem, choroba osłabiła pana Bertin... Objawy jego nienawiści nie mogły mieć takiéj saméj gwałtowności, takiéj saméj brutalności... Ale przedtem, jakie męczarnie... jakie szkaradne sceny... jakie zniewagi obrzydłe... niestety! jakie haniebne obejście!...
— Czy pan Bertin bił swoją żonę — zapytał żywo Jovelet.
— Bił ją do śmierci, literalnie... — Trzy razy musiałem mu ją z rąk wydzierać i przypominam sobie, że raz sądziłem że była nieżywa. — Ona znosiła z bohaterską odwagą swoje męczeństwo codzienne, cogodzinne... nawet się kryła ze swemi łzami... — Żałowałem ją z całego serca, i jeżelim musiał ten dom opuścić, to dla tego, żem się zbyt energicznie ujął za panią przed panem... — Ja nie mogę patrzeć na męki zadawane kobiecie!... — to mnie oburza! — Czy pan nie wiesz po co mnie pani Bertin kazała wezwać?
— Zupełnie nie wiem... — Poleciła mi wysłać do pana depeszę i to wszystko i nie kazała wychodzić z pałacu w jéj nieobecności, aby pana przyjąć i poprosić, abyś zaczekał do jej powrotu.
— Zaczekam tem chętniéj, że zamierzam zabawić dwa dni w Paryżu.
— A może pan zechcesz co przetrącić?
— Chętnie, bo w pośpiechu, pragnąc zadosyć uczynić życzeniu pani i nie chcąc się spóźnić na kolej, wyjechałem na czczo...
— Proszę więc z sobą, zjemy razem śniadanie...
I Jovelet zaprowadził Prospera do kredensu.
Była już blizko druga, gdy się otwarła brama dla przepuszczenia powozu żałobnego, którym pojechali Małgorzata, jéj siostrzeniec i panna de Terrys.
Pani Bertin wracała sama.
Wyskoczyła i weszła na stopnie tarasu.
Jovelet wyszedł na jéj spotkanie do przedsionka.
— Pani, — rzekł — pan Prosper przyjechał.
W oczach wdowy błysnął ogień radości.
— Prosper przyjechał... — powtórzyła wzruszona. — Przyprowadź go pan prędko do mego pokoju, dokąd idę...
Małgorzata przebyła z żywością młodego dziewczęcia schody wiodące do jéj apartamentu.
Weszła, zdjęła okrycie, szybko zrzuciła wdowią, zasłonę, zerwała rękawiczki i czekała.
Serce jéj biło tak, że mało pierś nie pękła.

Czy Prosper będzie mógł rozwiązać tajemniczą zagadkę?... Czy, dzięki jemu, odszuka ona to dziecię, na którém teraz spoczywała jej cała nadzieja szczęścia na tym świecie?

IV.

W sąsiednim pokoju odezwały się kroki i ucichły przy drzwiach.
Pani Bertin sama drzwi otworzyła i wszedł Prosper.
— O! pani... pani... — wyjąkał z głębokiem wzruszeniem — przecież się pan Bóg nad tobą zlitował!
Małgorzata wybuchłą łkaniem.
Widok Prospera i wymówione przezeń wyrazy przypomniały jéj wszystkie minione męczarnię.
Skoro się tylko uspokoił jej wybuch płaczu, podała rękę byłemu kamerdynerowi swego męża i rzekła do niego:
— Ach! mój przyjacielu, jużem traciła siły!... — Ty lepiéj jak ktokolwiek bądź wiesz jak byłam godna pożałowania.
— Żałowałem też panią... — Żałowałem z całego serca... Pragnąłem bronić ją lepiej aniżelim to czynił, lepiéj, niż to mogłem uczynić.
— Byłeś wiernym i poświęconym sługą... jesteś, człowiekiem uczciwym.... Zawszem cię szanowała... Jeżeli chcesz do mnie powrócić to od ciebie zależy...
— Czy pani mnie wezwała dla uczynienia mi tej propozycyi, z któréj jestem dumny?
— Nie... odpowiedziała Małgorzata z łatwym do pojęcia kłopotem. Nie dla tego tylko... — Inny jeszcze powód wymagał twojéj obecności.. Idzie o rzecz ważną, od któréj zależy spokój i radość mojego życia...
— Mów, pani... — zawołał Prosper — Zbyt będę szczęśliwym, jeżeli to, czego pani pragniesz, odemnie zależy...
— Będę cię pytała, mój przyjacielu... — mówiła daléj Małgorzata. — Przyrzecz, że mi będziesz odpowiadał nie bojąc się mnie urazić... bez obawy widzenia mnie rumieniejącéj się w obec ciebie...
— Ależ pani... — szepnął kamerdyner widocznie zakłopotany..
— Proszę cię o to... żądam stanowczo...
— Więc pani zapytuj... Będę odpowiadał... jeżeli będę mógł...
— Czy pan Bertin pokładał w tobie zaufanie?
— Tak jest pani, nieograniczone, zasłużone zapewne długą służbą, i czasami wprowadzające mnie w kłopot... Ja nie wyzywałem męża pani aby mi się zwierzał... usiłowałem nawet tego unikać; ale gdy go gniew opanowywał, zmuszał mnie do słuchania takich rzeczy, o których wołałbym nie wiedzieć...
— Czyś znał wszystkie jego interesa?
— Prawie wszystkie....
— Wiedziałeś jaka była prawdziwa przyczyna jego dla mnie nienawiści?...
— Tak jest, pani... szepnął Prosper zaledwie dosłyszanym głosem, spuszczając oczy, — przynajmniéj tak mniemam...
— O! nie wahaj się z odpowiedzią... — rzekła Małgorzata składając ręce.
— Nie waham... ale moje dla pani uszanowanie...
— Dasz mi jego najlepszy dowód, Odpowiadając z najbezwzględniejszą, szczerością... — Powiedz mi jakim sposobem pan Bertin dowiedział się o tajemnicy... mego błędu...
— Z listu.
— Z listu bezimiennego?
— Nie, pani, list był z podpisem.
— Z podpisem! Boże, z czyim!... — Któż był zdolnym do takiéj podłości?
— Człowiek, którego najmniéj w świecie można było o to posądzać!... — Wspólnik tego coś pani przed chwilą nazwała swoim błędem...
— Robert!... — krzyknęła ze zgrozą Małgorzata, z szeroko otwartym wzrokiem.
— Tak jest.
— Niepodobna! niepodobna!!
— Doskonale pamiętam... — List był do tego stopnia szczegółowy, że p. Bertin po przeczytaniu nie mógł zachować ani cienia powątpiewania... Opisywał on drobiazgowo szczegóły stosunku pani ze studentem inżynieryi przybyłym dla kierowania pod okiem swego przełożonego, robotami w majątku zamieszkiwanym przez panią wraz z ojcem. — Utrzymywał, że z tego związku urodziła się córeczka... Wreszcie dodawał, że ojciec i pani, wiedział o wszystkiem, przed zawarciem małżeństwa...
Małgorzata spuściła głowę.
— Niestety! to wszystko prawda... — rzekła głuchym głosem, jak gdyby mówiąc sama do siebie. — Mój ojciec przed którym nic nie ukrywałam, był bez litości... jemu majątek wydawał się cenniejszym nad wszystko, nawet nad honor... — Narzucił mi to obrzydłe małżeństwo... groził... — Powinnam była się opierać aż do śmierci... ale ja nie miałam do tego odwagi... byłam słabą... zlękłam się... ustąpiłam...
Po tych słowach panowało przez kilka sekund milczenie, poczem Prosper mówił daléj:
— Pan Bertin poszedł do ojca pani z listem oskarżającym w ręku...
— Do mego ojca!!...
— Tak jest, pani... — Wezwał go o odpowiedź...
— I mój ojciec przyznał to, o czém mnie kazał zamilczeć?...
— Przyznał... — Zaprzeczyć było niepodobieństwem... — Od téj chwili stałaś się pani, celem nieprzebłaganéj nienawiści pana Bertin... Od téj chwili zostałaś, nie jego towarzyszką, lecz męczennicą przez lat dziewiętnaście.
— Ach! — krzyknęła wdowa chwytając się za głowę obydwoma rękami, — ach tak! męczennicą!... I to Robert, — dodała, — to Robert ten list napisał, on mnie zdradził przed moim katem!
— On...
— Czy pan Bertin poszukiwał mojej córki?...
— Nigdy.
— Czyś tego pewny?
— Tak jest, pani... — Miał on przez chwilę myśl to uczynić! w swojéj ślepéj wściekłości był do wszystkiego zdolnym, jestem o tém przekonanym; ale list opiewał, że dziecię było dla pani na zawsze stracone, a twój ojciec utrzymywał toż samo... — Pan Bertin wyrzekł się więc wszelkich poszukiwań, oszczędzając ci męczarni jeszcze straszniejszéj niż inne...
Małgorzata płakała.
Opowiadanie Prospera stawiało jej przed oczy długą rozpaczliwą przeszłość.
— Niestety! — szepnęła wśród łez — i mój ojciec także pragnął aby ów żywy dowód mego błędu zniknął, i może zarówno nie byłby się cofnął przed zbrodnią... — Aby ukryć mój stan zawiózł mnie do samotnego domu, któryśmy posiadali pod Auxerre. Wszyscy myśleli, że ja jestem u dziadków we Francyi południowej... Robert, któremu zostałam wydarta wiedział o zamiarach mego ojca i ciągle czuwał... — Udał się w nasze ślady, przybył prosto do domu, w którym nikt, prócz mnie, nie domyślał się jego obecności... w noc ciemną przelazł przez mur ogrodowy i dostał się do mego pokoju... — Zległam dopiero przed trzema dniami... — Zaklinał mnie abym stawiła opór; woli ojca i z nim uciekła... — Z rana, ojciec grożąc mi zamknięciem w domu poprawy i zabiciem Roberta, otrzymał odemnie przyrzeczenie bezwarunkowego posłuszeństwa... — Groźby te przyprowadziły mnie do szaleństwa. Gorączka odebrała mi całą odwagę... całą energię... — Nie miałam siły nie być posłuszną ojcu... — Pamiętam, do ostatniego tchnienia nie zapomnę boleści Roberta, jego błagań, łez i nareszcie wściekłości gdy się przekonał że mu nie ustąpię... „Bądź więc przeklęta!“ zawołał. „Nigdy nie ujrzysz swojéj córki“.
I porwał dziecię z kołyski.
Pomimo osłabienia chciałam mu je odebrać. — Rozpoczęłam z nim bezużyteczną walkę...
Zostałem z góry już zwyciężona...
Po upływie kilku sekund padłam zemdlona na podłogę u stóp mego łóżka...
Gdym odzyskała przytomność kołyska była próżna i Robert znikł...
— List adresowany do pana Bertin, opisywał ogółowo te wypadki... — rzekł Prosper, gdy Małgorzata zamilkła. — Dodawał przytém, że dziecięcia nikt nie odszuka, a on, że jedzie do Ameryki...
— Czy w tym liście — nic więcéj nie było?...
— Owszem, pani... była metryka urodzenia...
— Metryka urodzenia!! — powtórzyła wdowa. — Metryka mojéj córki, czy tak?...
— Tak jest, pani, w zupełnym porządku i zalegalizowana... — Dziewczynka była zapisana pod imieniem pani i swego ojca.
— Zatém musisz wiedzieć w którem miejscu została — zapisana do akt stanu cywilnego?... — Znasz nazwisko ojca mojéj córki?...
— Czyżbyś pani nie znała tego nazwiska? — zawołał Prosper zdumiony.
— Ten, któregom kochała nazywał się Robert... inżynier, a nawet mój ojciec nie nazywał go inaczéj... Nigdym nie znała jego rodzinnego nazwiska i nie kłopotałam się tém prawie... Pomyśl, że byłam prawie dzieckiem... Ale ty mi je powiesz...
— Niestety! pani zapomniałam o niém... Zresztą to rzecz podrzędna... metryka urodzenia musi się znajdować wraz z listem pomiędzy papierami mego dawnego pana...
Małgorzatą wstrząsnęła głową.
— Od wczoraj przeglądałam je po jednemu... — odpowiedziała... — i nic nie znalazłam..
— Czyżby je pan Bertin zniszczył? — Toby mnie bardzo dziwiło...
— A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi? — rzekła Małgorzata stanowczo. — List, jakeś mi powiedział, zapowiadał odjazd Roberta do Ameryki... — Pojadę do Ameryki... odszukam go i zażądam od niego mojéj córki...
— Ależ to być nie może! — odrzekł Prosper.
— Dla czego?
— Ameryka jest to kraj ogromny, a pani nawet nie wiesz nazwiska, aby dokonywać poszukiwań. Zatém te były bezowocne...
— To prawda, a jednak wolna i bogata, muszę za jaką bądź cenę dowiedzieć się, czy mam uściskać swoją córkę żyjącą czy opłakiwać ją umarłą! i dowiem się, choćbym dla osiągnięcia tego celu miała poświęcić majątek i życie... — Rozumiesz to, Prosperze?
— Z pewnością rozumiem, proszę pani, i aprobuję... ale trzebaby mieć punkt wyjścia... jakąś wskazówkę... początek śladu... — Czy pani wiadomo w jakim departamencie zamieszkiwała rodzina Roberta?
— W departamencie l’Aube...
— To wskazówka bardzo niepewna — A inżynier pod którego zwierzchnictwem znajdował się ów młodzieniec czy nie mógłby dać jakiego objaśnienia?
— On umarł.
— Wszystko się nam wymyka!... — szepnął. — Niejaką nadzieję opieram na tym liście i na téj metryce... — One muszą istnieć... — Mój instynkt mi powiada, że one istnieją...
— Gdzie twój pan mógł chować tego rodzaju dokumenta?
— Staram się sobie przypomnieć... — Zapytuję mojéj pamięci... — Ach! zdaje mi się żem wpadł na ślad...
— Mów prędko!...

V.

— Czy téż pani przeglądała książki w bibliotece? — zapytał Prosper.
— Niektóre... — odpowiedziała Małgorzata.
— Czy pani nie znalazła za książkami małéj, starożytnéj skrzyneczki z cyzelowanego bronzu?
— Nie, skrzyneczki téj nie widziałam.
— W niéj musi się znajdować list i metryka...
— Tak sądzisz?...
— Jestem prawie tego pewnym gdyż nieraz widziałem jak pan wydobywał ten kuferek ze skrytki, otwierał i kładł lub wyjmował z niego papiery...
— Zaraz zobaczymy czego się mamy trzymać... Pójdź Prosperze...
I pani Bertin w towarzystwie byłego kamerdynera, nie tracąc ani chwili, skierowała się do téj części pałacu, w któréj znajdował się gabinet do pracy jéj męża.
Gabinet ten zamknięty był na dwa spusty.
Małgorzata wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała z nich jeden i otworzyła drzwi.
Okiennice środkowe, zamknięte hermetycznie, sprawiały, że w pokoju panowała zupełna prawie ciemność.
Prosper nie czekając rozkazu pani Bertin, poszedł do okna i uchylił okiennice.
Światło zalało gabinet, w którym panował straszny nieład.
Na stole wszystko było porozrzucane; pomięszane tomy zaległy meble, dowodząc, że już przeszukiwano w papierach.
— Znaczna ilość książek leżała na posadzce, tak, że niektóre półki były zupełnie próżne.
— Widzisz żem szukała... — rzekła Małgorzata.
— Na półkach, których pani mogłaś dostać, ale nie na tych, na górze... — Otóż, skrzyneczka powinna znajdować się w lewym kącie, na najwyższéj półce.
— Bez drabiny nie mogłam tam dosięgnąć.
— Dla mnie wystarczy krzesło...
W istocie Prosper użył krzesła jako drabiny i bez trudności dosięgnął oznaczonéj przez siebie półki.
Poruszył mnóstwo książek, które zrzucił na ziemię i wsunął rękę w puste miejsce znajdujące się pomiędzy szeregiem książek i tylną ścianą szafy.
— Oto jest skrzynka, proszę pani! — zawołał wyjmując sprzęcik ciekawego wyrobu, z cyzelowanego bronzu, i podając go wdowie.
Ta pochwyciła go chciwie i chciała otworzyć, podczas gdy Prosper schodził z krzesła, ale wieko oparło się wszelkim usiłowaniom.
— Zamknięte! — rzekła z niecierpliwością. — Weź szczypce, młot, albo jakie bądź żelazo i oderwij zawiasy.
— Nie trzeba, proszę pani...
— Czy wiesz gdzie kluczyk?
— Nosił go pan Bertin, ów klejnocik wyrobu ślusarskiego, pomiędzy brelokami swego zegarka...
— Zegarek znajduje się w pokoju gdzie umarł. Idę po niego...
Małgorzata wybiegła i po upływie dwóch, czy trzech minut, powróciła niosąc kosztowny chronometr.
Przy łańcuszku ciężkim i wątpliwego smaku wisiały drobne breloki, pomiędzy któremi znajdował się maleńki kluczyk stalowy dziwnego kształtu, który Prosper dotknął palcem mówiąc:
— Oto jest...
Drżącą od gorączki ręką Małgorzata wetknęła ów kluczyk w zamek.
Zakręciła w nim dwa razy i skrzyneczka się otworzyła.
Naprzód wzrok wdowy padł na pęk biletów bankowych, lecz odrzuciła je pogardliwie na stronę i daléj — ciągnęła swoje poszukiwania.
Z mnóstwa listów wyjęła jeden i rozłożyła go mówiąc:
— Pismo Roberta! wątpić niepodobna...
Potém osuwając się na krzesło, półgłosem przeczytała następujące pismo, które tu przytaczamy dosłownie:

„Panie,

„Sprzedano panu i oddano tę, którą kochałem... Zdruzgotałeś moje serce i zmęczyłeś duszę, jak to ona uczyniła, będąc posłuszną woli ojca, którego pan zostałeś igraszką...
„Nie kochałeś jéj, bo nie kochasz nic, ani nikogo! pożądałeś jéj, ot i wszystko... Ja ją ubóstwiałem i powinienem był wierzyć miłości, któréj mi dowiodła, oddając mi się dobrowolnie...
„Ubóstwiałem ją tak, że byłbym śmierć dla niéj poniósł... Ubóstwiałem o tyle, o ile nią dziś pogardzam i chcę wam oddać obojgu, tobie i jéj, wszystko złe, któreście mi wyrządzili oboje...
„List ten jest początkiem mojéj zemsty.
„Małgorzata Berthier, zniesławiona córka ojca pozbawionego honoru, zostając twoją żoną, była już kochanką.. — Razem ze swoją pięknością wnosiła w dom twój wstyd, w zamian za miliony... — Poślubiłeś dziewicę matkę!
„Odebrałem swoje dziecko nędznicy, która nie miała odwagi oprzeć się i cierpieć dla tego, aby moją pozostać, na zawsze...
„Dla zatarcia wszelkiego śladu popełnionego błędu, oniby mogli zabić moją córkę, a ja chcę ażeby żyła dla mnie.
„Przyszła ona na świat tajemnie w Villiers, pod Auxerre i kazałem ją zapisać w aktach stanu cywilnego w Romilly, mojém rodzinném miejscu, w dniu 20 października, jako córkę moją i Małgorzaty Berthier, mojéj kochanki....
„Zatém dowód wstydu pańskiéj żony, Małgorzaty Berthier jest autentyczny, nieprzeparty, niezatarty... — Dla tego abyś nie wątpił, załączam przy niniejszém ulegalizowaną metrykę urodzenia.
„Ja kocham swoją córkę i będę próbował pracą zdobyć dla niéj, w Ameryce majątek.
„Gdyby mi się nie udało zapewnić jéj przyszłości, przyprowadzę ci ją kiedyś, dowodząc, że ma prawo upominać się o udział w majątku matki.
„Będzie to karą dla téj wyrodnéj rodzicielki.
„Żyj ze swemi milionami i ze swoim wstydem. Ja żyć będę ze swoją córką... Gdy dojdzie do lat dwudziestu, powiem jéj czém była jéj matka i czém był mąż jéj matki...
„Przeklinam was oboje... — Kiedyś i ona was również przeklnie....

Robert
Romilly 10 Grudnia 1860 r.

Małgorzata przeczytała do końca, drżąc całém ciałem i dysząc gwałtownie.
Skończywszy wstała i rzekła złamanym głosem:
— Ach to podłe!! to bardzo podłe!!
— Prawda, bardzo podłe!! — powtórzył Prosper.
— Ale dla czegóż zważać na zemstę podłego, którego, ze wstydem wyznaję, niegdyś kochałam? — mówiła daléj wdowa, ze straszném nerwowém wzruszeniem, — ja muszę odszukać córkę, a ten list nie zawiera najmniejszéj wskazówki... — Gdzie się ona znajduje? — Tylko ten człowiek sam może mi powiedzieć? Gdzie jest ów człowiek? — Jak on się nazywa?
Pani Bertin zaczęła znowu, szukać w skrzyneczce.
Wydobyła z niéj arkusz papieru stęplowego, który rozwinęła.
— Metryka urodzenia... — szepnęła.
Odczytała ją z chciwością.
Nagle jéj ręce zadrżały, — twarz jéj śmiertelnie zbladła; — uczyniła poruszenie zadziwienia i zachwiała się.
— Co to jest, pani? — zapytał Prosper, rzucając się do niéj z pomocą.
Małgorzata uczyniła wysiłek.
— Ach! — wyjąkała — dzisiaj wszystko rozumiem!! — Pojmuję nienawiść pana Bertin dla mojéj całéj rodziny... — Moja siostra Joanna, wkrótce po moim ślubie, wyszła za mąż za Paskala Lantier.
— A zatém?... zapytał Prosper.
— Zatém — odpowiedziała wdowa — Pascal Lantier, mój szwagier, ojciec mego siostrzeńca, Pawła, był synem Łucyi Vallerand, siostry, Roberta Vallerand... ojca mojéj córki!
— To dziwna... — rzekł Prosper.
— I to nie wszystko... prawie w tym samym czasie Marya Vallerand, druga siostra Roberta poślubiła Piotra Lantier, stryja Paskala... — Zatém wszystko mnie łączyło z tą rodziną, któréj jeden z członków miał mnie kiedyś przeklinać!!
— Ale od familii pani się dowiesz, z łatwością gdzie się znajduje Robert Vallerand.
— Słyszałam raz jak o nim mówiono, nie domyślając się o kogo szło... Mówiono, iż wyjechał do Ameryki, nic nie donosił o sobie jak wspominano, co budziło powątpiewanie czy żył jeszcze... — Zresztą, gdy jego siostry pomarły przestano się nim zajmować...
— I metryką urodzenia — zapytał Prosper — dołączona do tego listu oskarżającego?...
— Nadaje mojéj córce nazwisko Renaty Vallerand, córki Roberta Vallerand i Małgorzaty Bertier.
— Nigdy nie było podlejszéj zemsty! — rzekł ex-kamerdyner z oburzeniem.
— Niestety! była ona prawną... — wyszeptała melancholicznie wdowa. — Ja sama dałam przykład podłości nie opierając się swemu ojcu, chociażby mnie miał zdeptać nogami!... nie zgadzając się udać za ojcem mego dziecięcia, gdy mnie klęcząc zaklinał bym wszystko porzuciła dla niego!... nareszcie nie objaśniwszy pana Bertin przed ślubem o moim błędzie, wstydzie, ciąży, połogu... — Byłam podlejszą od Roberta!... Byłam krzywoprzysiężną i nikczemną! — Przysięgłam go zawsze kochać... a zdradziłam tę przysięgę! nie mam prawa się skarżyć!.
— Odpokutowałaś pani przez lat ośmnaście za chwilę słabości.
— A mogłam być bardzo szczęśliwą... To kara... Ale dziś mogę podnieść głowę — Bóg uzna zapewne pokutę moją za dostateczną i pozwoli mi odnaleźć córkę...
— A czy pan Robert Vallerand, przypuszczając że jeszcze żyje, pozwoli jéj się zbliżyć do pani?...
— On nie ma prawa mi tego zabronić... — Swoją siłę ja mam od niego samego... — metrykę urodzenia, spisaną za jego staraniem w merostwie w Romilly dowodzi, że jestem matką Renaty Vallerand... — Nikt w świecie nie może mnie przymusić, abym żyła zdała ód mego dziecka...
— Ale jak ją odszukać?
— Pojadę do Romilly... Świadkowie Roberta zapewne wiedzą co się z nim stało i powiedzą mi... Wtedy znajdę sposób wynalezienia go i zażądam swojéj córki..
Były służący pana Bertin skłonił się.

VI.

— Prosperze — mówiła daléj wdowa — jestem ci wdzięczna za pośpiech z jakim przybyłeś na moje wezwanie i z całego serca dziękuję ci za to wszystko coś dla mnie uczynił... — Powtarzam raz jeszcze, że dom mój jest dla ciebie otwarty... Jeżeli zechcesz, przyjmę cię chętnie w każdéj chwili...
— Będę się uważał za bardzo szczęśliwego, pani mogąc ci jeszcze służyć — odpowiedział kamerdyner.
— Zatém przyjmujesz?
— Obowiązany jestem do służby u barona de Rulliéres jeszcze na pół roku... — Gdy czas ten przeminie, a pani zechce poczekać, powrócę do pani....
— Będę czekała i liczę na ciebie...
— Ma pani moje słowo...
Prosper się oddalił.
Małgorzata kazała zawołać Joveleta.
— Czy mamy w domu Przewodnik po drogach żelaznych? — zapytała.
— Mamy...
— Proszę mi go pokazać.
Jovelet wyszedł i po chwili powrócił przynosząc żądaną książkę.
Pani Bertin otworzyła tam gdzie był spis alfabetyczny i poszukała w nim wyrazu Romilly.
Wyraz ten odesłał ją do rozkładu jazdy dróg żelaznych Zachodnich, w którym szukała godzin odejścia pociągów.
— Dziś nie ma co marzyć o wyjeździe — szepnęła. — Byłoby niezręcznie przyjechać w nocy do nieznajomego miejsca a zresztą nieużytecznie... — Panie Jovelet, — dodała zwracając mowę do totumfackiego, — jutro rano o dziewiątéj muszę być na dworcu dróg Wschodnich... — Każ pan założyć konie...
— Dobrze, pani...
— Będziesz pan pilnował pałacu.
— Pani wyjeżdża?
— Tak.
— Czy pani pozwoli zapytać jak długo trwać będzie jéj nieobecność?
— Ja sama nie wiem, ale nie sądzę żeby długo... Gdyby kto przyszedł z wizytą, proszę odpowiedzieć, że mnie nie ma, nie wdając się w inne objaśnienia... W razie gdyby podróż moja przeciągnęła się dłużéj niż przewiduję, napiszę do pana...
— Zatém oczekiwać będę bądź powrotu pani, bądź listu i nowych rozkazów.
— Dobrze.
Małgorzata kazała swojéj pokojowéj przygotować walizę z najpotrzebniejszemi rzeczami, zjadła obiad w swoim pokoju i udała się wcześnie na spoczynek.
Nazajutrz rano wsiadła o kwadrans na dziewiątą do powozu i wyjechała pociągiem, który o czwartéj stawał w Romilly.
Opuścimy na czas krótki Małgorzatę Berthier, wdowę po panu Bertin i poprosimy czytelnika, aby się z nami cofnął o dwa dni w tył i towarzyszył nam do więzienia w Troyes.
Więzienie to, ciekawa budowla, któréj zwiedzenia turyści archeolodzy nigdy nie pomijają, było zbudowane, a raczéj urządzone w zwaliskach starożytnego opactwa, co mu nadawało szczególniéj ponury i złowieszczy pozór.
Patrząc na front myślałbyś że to jest niezdobyta forteca. Zdawałoby się, że na kamieniu granitowym umieszczonym nad ciężką bramą powinienby być wyryty ów wiersz Danta:

Wy co tu wchodzicie wyrzeczcie się wszelkiéj nadziei.

Wistocie zaś, ten straszliwy pozór jest tylko złudzeniem.
Dosyć zwiedzić szczegółowo więzienie, aby się przekonać, że człowiek rezolutny może z niego uciec, nie zajmując miejsca w legendach o słynnych ucieczkach więźniów, obok barona Frencka, Jakóba Casanowy de Singalt i tym podobnych.
Mur, najwięcéj na cztery metry wysoki, był całem jego zamknięciem.
Mur ten dotyka ogrodów domów prywatnych otaczających więzienie, pomiędzy któremi znajduje się ten, gdzie jest pensya panien.
Wiele okien od sypialń i oddzielnych pokojów téj pensyi wychodzi prawie wprost na mur obwodowy.
Zwyczajne zazdrostki zamykały te okna, nie zabezpieczone kratami żelaznemi, — o tyle w chwili gdy się rozpoczyna nasze opowiadanie, sąsiedztwo więzienia było mało niepokojącém dla pensyi. Kazano tylko, aby zazdrostki były zawsze zamknięte.
Również niektóre cele więźniów wychodziły na mur obwodowy i pozwalały więźniom, zapuszczać wzrok szczególniéj w tę część ogrodu należącego do pensyi, która była przeznaczona dla panien pierwszego oddziału, inaczéj zwanych dużemi.
Sypialnie nie były to wielkie sale z łóżkami ustawionemi w rzędy, lecz małe pokoiki, w których stało po trzy lub cztery łóżek.
Powtarzamy raz jeszcze, że otwierać zazdrostek nie było wolno.
Pomimo to — a może właśnie z tego powodu, — ciekawość wchodziła w układy z zakazem, i chciwe spojrzenia pensyonarek, wymykając się przez ukośne szczeble, badały okna więzienia, gdzie za kratkami czasem ukazywała się twarz więźnia.
Więźnia!...
Dosyć było tego wyrazu, aby pobudzić wyobraźnię ciemno lub jasnowłosych cór Ewy.
Nie jedna, na wyrazie tym budowała romanse bardzo zawikłane i ciemne: — kraty przepiłowane stalowym pilnikiem, drabinę sznurową, ucieczkę, pogoń i t. d., i t. d.
— W lochach tych znajdują się zbrodniarze, — mówiły między sobą duże, — ale są także i nieszczęśliwi, ofiary fatalizmu, niesłusznie oskarżeni niewinni, istoty szlachetne, ofiary swego... poświęcenia, męczennicy, może kochankowie...
Wtedy dziewczęta brały na seryo wymyślone przez siebie romanse, rozczulały się aż do łez i myślały:
— Ach! gdybym mogła ocalić choć jednego!! — Jak też musi być wzruszającą zmowa w celu ułatwienia ucieczki więźniowi!! — Wyrwać uczciwego zapoznanego człowieka z rąk stróżów więziennych, z rąk jego prześladowców, to byłoby prawdziwą roskoszą!
Przytoczone przez nas wyrazy lub inne tym podobne, często były powtarzane za zamkniętemi żaluzyami pokojów sypialnych.
Powtarzane one były jeszcze w chwili, w któréj prosimy czytelników o towarzyszenie nam do pokoju dwóch wychowanie pensyonatu pani Lhermitte, o których słyszeliśmy mówiącego Pawła Lantier do ciotki, w dzień pogrzebu Dominika Bertin.
Obie dwie one były zachwycające, ale obie zupełnie się od siebie różniły.
Jedna była silna brunetka, bardzo żywa, mniéj niż średniego wzrostu i bardzo pulchna, — mogła ona mieć około ośmnastu lat.
Druga, średniego wzrostu miała dziewiczą twarz blondynki, niebieskie oczy, oblicze nacechowane melancholią, nieporównanym wdziękiem i wytworną dystynkcyą.
Wiemy już — od Pawła Lantier — nazwiska tych ładnych dziewcząt.
Brunetka nazywała się Paulina Lambert.
Blondynka nazywała się Renata; — Renata po prostu, bo na pensyi nie wiedziano jéj rodzinnego nazwiska.
Możeście państwo nie zapomnieli — że opowiadanie nasze rozpoczyna się 20 Października.
W téj porze noce są już bardzo długie; dzień się robi zaledwie o wpół do siódméj z rana.
Paulina i Renata posłuszne wezwaniu dzwonka szkolnego, wstały o saméj szóstéj, spiesznie się ubrały i czekały na drugie dzwonienie wzywające do zejścia do klassy, gdzie się zbierały wszystkie uczennice aa wspólną, modlitwę.
Dziewczęta mając do rozporządzenia kilka chwil, wbrew zakazowi otworzyły okno od pokoju i uchyliły żaluzye, — (chociaż w téj porze powietrze było lodowato zimne), — Paulina Lambert, przez szparę spoglądała w okna więzienia,
Renata bojaźliwsza a może mniéj ciekawa, stała z tyłu za swoją przyjaciółką.
— Paulino, — mówiła do niéj, — doprawdy to co obecnie czynisz, nie jest dobrem... — Gdyby nas zastała przełożona lub która z nauczycielek, byłybyśmy złajane, ukarane i kto wie, czy może nie przeniesione do ogólnéj sypialni z tego pokoiku, w którym nam jest tak dobrze.
— Moja droga! ty się wszystkiego obawiasz — odparła ciemnowłosa pensyonarka ze śmiechem. — Przełożona i nauczycielki pokładają w nas nieograniczone zaufanie, na które, z małym może wyjątkiem, zasługujemy... — One się nawet ani domyślają tego, bądź co bądź, bardzo niewinnego nieposłuszeństwa...
— Dlaczegóż mamy być nieposłusznemi? — zapytała Renata nie przekonana.
— Chciałabym wiedzieć czy on ciągle tutaj spogląda.
— On?... — Któż taki?
— Ty wiesz dobrze... Ten więzień, którego widujemy co rano, od pięciu czy sześciu dni, za kratami celi.
— Ten człowiek, którego błyszczący wzrok nabawia mnie przestrachu?
— Wzrok ten wcale me jest przestraszający, zapewniam cię!... — Ja go znajduję bardzo przystojnym; tego nieszczęśliwego, z jego czarnemi włosami i bladą twarzą! Właściwie nie jest on już tak młody i musi mieć, według mnie, przynajmniéj lat czterdzieści, ale twarz jego, na któréj, jak się zdaje, długie cierpienia wyryły swoje ślady, niezmiernie mnie interesuje... — Jestem pewna, że więzień ten nie jest złodziejem...
— Może to jaki morderca!... — szepnęła Renata ze drżeniem.
— Moja droga, tyś szalona!... najzupełniéj szalona — zawołała Paulina.
— Co chcesz? to jest silniejsze odemnie! — odpowiedziała Renata. — Sam widok tego człowieka mięsza mnie i nabawia drżeniem.
— Ty byś nie powiedziała tego, gdyby była mowa o owym młodym podróżnym z Hotelu Prefektury! — rzekła Paulina z niejaką oschłością.
Renata zarumieniła się aż po białka i szepnęła zaledwie zrozumianym głosem:
— Jakiego podróżnego? Nie wiem zupełnie o kim chcesz mówić.
— Ta! ta! ta! ta!... ty mały milczku!... Chciałaż — byś we mnie wmówić, żeś zapomniała owego podróżnego z ładną twarzą, ciemnemi wijącemi się włosami, delikatnym wąsikiem, czułem i słodkiem spojrzeniem, który cię pożerał wzrokiem ze swoich okien i któregośmy spotkały dwa razy przypadkiem — (czy to tylko na prawdę był przypadek, Renato?) — idąc do kościoła? — Ty, którą miałam za tak szczerą, byłaż-byś tak obłudną, moja droga, że utrzymywałabyś przedemną, iż o nim nie pamiętasz?

VII.

Renata rumieniła się coraz więcej.
— Ale, — wyjąkała, — zapewniam cię...
— A ja cię zapewniam, że ty jeszcze myślisz o tym ślicznym chłopcu, bo trzeba przyznać, że jest śliczny. — przerwała Paulina. — Od dwóch tygodni jak opuścił hotel, ty nieraz o nim myślałaś, a jeżeli szło o to aby spojrzeć na niego, tyś chętnie wysuwała swój delikatny nosek za okno.
Blondynka wydała długie westchnienie, nie nie odpowiedziała i pozostała w zamyśleniu.
Paulina się nie myliła, utrzymując, że Renata nie zapomniała o nieznanym podróżniku, w którym nasi czytelnicy zapewne poznali Pawła Lantier, syna przedsiębiorcy Paskala Lantier.
Sympatyczna twarz Pawła wywarła silne wraże nie na sercu dziewczęcia.
Rozrywka, przybierająca w jéj jednostajném pensyonarskiem życiu rozmiary wypadku, trafiła się jéj niespodzianie.
Podczas pobytu studenta prawa w Hotelu Prefektury, Renata czuła, że się rozprasza jéj zwykły smutek, który ją przygniatał, a którego powody niebawem poznamy.
Student znikł i biedne dziecię zostało więcéj niż przedtém pogrążone w atmosferze melancholii.
Paulina Lambert podchwyciła tajemnicę swojéj towarzyszki, ale się nie domyślała, że w głębi duszy Renaty istnieje zarodek niezmiernéj, miłości dla tego nieznajomego, którego nazwiska nie znała, i którego nie spodziewała się więcéj ujrzćé,
— A! otoż i on — zawołała, nagle brunetka, ciągle stojąca przy oknie. — Patrzaj...
Renata zadrżała i ażeby od razy przerwać gniotące ją myśli, prawię machinalnie wypełniła żądanie swojéj przyjaciółki.
Przyłączyła się więc do niéj, i przez szpary zaluzyi utkwiła wzrok w jedno z zakratowanych okien więzienia.
Za kratami tego okna dawał się widzićé człowiek liczący około czterdziestu lat, o regularnych rysach, blądéj, twarzy, wygolony zupełnie jak aktor, z niebieskawym na policzkach odcieniem.
Gęste, czarne włosy wieńczyły, wysokie czoło.
W ogólności twarz ta niezaprzeczenie piękna i nie pozbawiona dystynkcyi musiała wywierać i w istocie wywierała niepokojące wrażenie.
Czarnowłosy człowiek patrzał na pensyonat.
— Ujrzał on albo raczéj odgadł dwoje, dziewcząt za ich ruchomą zasłoną i z uśmiechem się ukłonił.
— Więzień nam się kłania... — rzekła żywo lecz z cicha Paulina. — Uśmiecha się do nas...
— Jego uśmiech nabawia mnie dreszczu — odpowiedziała Renata.
— Dla czego? — nie ma w nim nic prócz wielkiéj słodyczy...
— Według mnie jest on przerażający... tak samo jak jego wejrzenie...
— Widzę że porusza ustami... będzie mówił... słuchaj...
Wistocie więzień przemówił:
— Jesteście panie szczęśliwe — rzekł zniżonym umyślnie a jednak wyraźnym głosem. Posiadacie najwyższe dobro... wolność... — Ja jestem więźniem, lecz Bóg mi świadkiem, żem nic takiego nie zrobił, aby na taki los zasłużyć...
— Biedny człowiek!... — szepnęła Paulina, — niewinny... wiedziałam dobrze o tém...
Po pensyi rozległ się głos dzwonka.
— Prędko... prędko... zamykaj prędko!! — zawołała drżąca Renata.
Paulina spiesznie zamknęła żaluzye, a potém okno i obie panienki wybiegły aby się połączyć z towarzyszkami wychodzącemi z sypialni i idącemi na modlitwę.
— Bardzo ładne, malutkie! — pomyślał więzień z kolei zamykając okno swojéj celi. Widok tych młodych osóbek daje mi chętkę do wolności!! Nie mają one srogiéj miny, szczególniéj brunetka. Gdybym zamyślał spróbować ucieczki, zaręczam, że nie odmówiłyby swojéj pomocy „biednemu niewinnemu“ prześladowanemu przez przeciwne losy!...
Podczas gdy więzień powtarzał w myśli to cośmy wyżéj przytoczyli, nowy uśmiech, szczególnego wyrazu zajaśniał na jego otwartych ustach, z któtych wyglądały zęby białe i ostre jak u wilka.
Zabrzmiał dzwon wołający więźniów na dziedziniec.
Na korytarzach dał się słyszeć odgłos kroków. Drzwi się otwierały.
Z kolei uchyliły się drzwi celi, w któréj się znajdował nasz, więzień.
Wszedł dozorcą.
— Leopold Lantier... — rzekł spoglądając na papier trzymany w ręku.
— Jestem — odparł więzień.
— Przygotuj się...
— Do czego? — Czy mnie puszczają?
— Zostaniesz zaprowadzony do indagacyi.
— A więc, co prawda, nie wielkie nieszczęście! — odparł Lantier śmiejąc się. — Od pięciu dni jak tu jestem zaczynałem się djabelnie nudzić. Wolę więzienie centralne! Tam przynajmniéj miąłem zajęcie, i w téj porze siedziałbym sobie pod ciepłym piecem, zajęty księgami rachunkowemi... — Czy nie wiesz, dozorco, sprawa prędko pójdzie na sąd przysięgłych?
— Pilno ci..
— Tak, do pioruna!...
— A więc, uzbrój się w cierpliwość... — Zaprawdę nastąpi to nie prędzéj jak za sześć tygodni... — Przedewszystkiem trzeba wyprowadzić śledztwo...
— Ależ do licha! — śledztwo może trwać długo! — Rzecz jest jasna jak słońce! — Dwaj więźnie zabili dozorcę z Clairvaux uderzeniami haczyka od roboty krajczaków... — I mnie się także, o mało nie dostało, za to żem bronił o ile mógł dozorcy... — Zaprzeczyć niepodobna! świadków mnóstwo... — Z pewnością mnie niepotrzebnie wzywają do badania...
— Sąd był innego zdania.
— Ja to widzę, skoro tu jestem...
— Nie masz się czego żalić.
— Wyborny sobie jesteś! Do miliona, nie masz się czego żalić!! W Clairvaux, dzięki moim obowiązkom w kancellaryi opływałem jak pączek w maśle i jadałem z kantyny, gdy tymczasem tutaj zamiast chleba gałki z otręb, twarde jak podeszew i fasola, któréj jedno ziarnko goni za drugiém w sosie z wody i soli!... To mi psuje żołądek!
— Powtarzam ci, abyś się nie użalał... — Jesteś dobrze notowany... Zresztą pomoc, którą niosłeś dozorcy, a która zostanie wykazana przez proces, lada dzień sprowadzi ci ułaskawienie...
— Tak, licz na to i pij wodę.
— Na ile lat jesteś skazany?
— Na czas nieograniczony...
— Skrócą ci karę...
— Po ośmnastu latach, to by mi się wydawało sprawiedliwém, ale zobaczysz, ze o mnie zapomną!...
— Przecież nie jesteś recydywistą?
— Ależ nie! pierwszy to wyrok! — Ach! surowo ze mną postąpiono! — Skazany na całe życie za odbicie biurka i zabranie trzech nędznych biletów tysiąc frankowych, to za surowo!
— Wyłamanie... — rzekł dozorca.
— Tak, i wdarcie się nocą do zamieszkanego domu...
— Czy nie było okoliczności łagodzących?
— Najmniejszych.. — Lubiłem zbytek i hulanki... To mi zaszkodziło.. — Adwokat gaduła uczepił się tego bez litości i koniec...
— Jednakże byłeś bardzo młody...
— Smarkacz prawdziwy... — Dwadzieścia dwa lat!...
— Zatem teraz masz lat czterdzieści...
— Tak jest.
— Czy twoja rodzina nigdy nie czyniła żadnych starań?...
— Ojciec umarł ze zmartwienia podczas mego procesu... Matka poszła wkrótce za nim... — Inni krewni stanowczo odmówili zajęcia się moim losem... —Jestem jak zgniłe jabłko... nikt nie chce mnie włożyć do kosza z owocami...
— Czy pisywałeś do nich?
— W początkach pisywałem. — Nawet mi nikt nie odpowiedział!. — A jednak, gdyby się chcieli mną zająć... szczególniéj jeden z moich ciotecznych braci... i jeden z wujów małp co starszy odemnie... Udał się on do Ameryki, goniąc za majątkiem, ale przed wyjazdem mógł był się widzieć z memi sędziami i bronić mojéj sprawy.
— No to się miałaś szczęścia... ale nadziei nie trzeba tracić...
— Do miljona! — odparł Lantier, — niech mówią co chcą, człowiek się zawsze spodziewa...
I dodał z cicha schodząc na dziedziniec:
— Czego, się spodziewam, to nie ułaskawienia, ale wyfrunięcia ztąd, podczas pobytu w tym kojcu, którego kraty nie trudne są do przełamania...
Leopold przyłączył się do więźniów, którzy ze drżeniem cisnęli się do patelni grzejącéj się na szerokiéj krytéj ogrzewaczce, i pomiędzy któremi znajdowało się mnóstwo łotrów, oddawna mu znanych.
O dziewiątéj drugie uderzenie dzwonka zapowiedziało chwilę posiłku.
O dziesiątéj dozorca wezwał Leopolda Lantier do śledztwa i zaprowadził go do kancelaryi więziennéj, w któréj się znajdował nadzorca w towarzystwie dwóch żandarmów.
— Oto jest więzień... — rzekł dozorca do żandarmów.
Jeden z nich wydobył z kieszeni parę kajdanek.
Lantier skrzywił się, wzruszając ramionami.
— Okuwać mnie! — zawołał, — i na co? Czy ja myślę uciekać?
— Nie potrzeba, mój zuchu, — rzekł nadzorca do żandarma. — My znamy tego chłopaka... Jest-to dobry więzień... dobrze notowany... — On tu nie jest jako oskarżony... przybył do Troyes z Clairvaux jako świadek w jednéj sprawie, w któréj nawet odegrał piękną rolę...
— Dobrze — odparł żandarm chowając łańcuszki do kieszeni. — Zaprowadzony zostanie bez bransoletek.
— Dziękuję, panie brygadyerze... — szepnął Leo*pold z dobrze udaném wzruszeniem; — jestem tém więcéj wdzięczny za twoje obejście, że dla mnie byłoby niebardzo przyjemnie przebywać stolicę mego departamentu, będąc skrępowany jak morderca...
— Pójdź... — zakomenderował żandarm.
Drzwi więzienia się otwarły i mieszkaniec domu centralnego w Clairvaux wyruszył pomiędzy dwoma przedstawicielami władzy.
Pałac sprawiedliwości znajduje się dosyć blizko od więzienia.
Więzień i jego stróże przybyli do niego w kilka minut, niewielką, mało uczęszczaną uliczką.

VIII.

Żandarmi weszli z Leepoldem Lantier na korytarz zakończony drzwiami, które jeden z żandarmów otworzył i przestąpili próg obszernego pokoju, otoczonego ławkami obitemi skórą.
W głębi stało niewielkie biurko.
Za biurkiem tym siedział urzędnik czytający gazetę.
— Oto jest Lantier... — rzekł do niego żandarm.
— Dobrze, — odpowiedział i urzędnik, — zawiadomię sędziego śledczego... Siadajcie...
I zostawiwszy otwartą gazetę „Journal de l’Aube“ na biurku, znikł za drzwiami.
W trzy minuty powrócił, trzymając w ręku zwitek papierów.
— Trzeba trochę zaczekać, — rzekł. Pan sędzia kończy pilną robotę.
— Dobrze... zaczekamy...
— Proszę wziąść gazetę dla zabicia czasu.
— No, a pan?
— O! ja mam papiery do przepisania na czysto. Nie rób pan sobie subiekcyi...
— Dziękuję.
Żandarm zaczął czytać.
Przez kilka chwil panowało głębokie milczenie; nie było nic słychać, tylko skrzyp żelaznego pióra urzędnika po papierze rządowym.
Leopold Lantier rozmyślał spuściwszy głowę.
— Patrzcie! — odezwał się nagle czytający, — nasz deputowany zachorował...
— Który? — zapytał jego towarzysz.
— Ten co był wybrany na ostatnich wyborach w okręgu Romilly.
— Inżenier, który powrócił z Ameryki?
— Tak jest.
— Pan Robert Vallerand?
— On sam.
Słysząc słowa: „inżenier, który powrócił z Ameryki“ i to nazwisko „Robert Vallerand“, Lantier nagle podniósł głowę a blask jego oczu się podwoił; nadstawił ucha.
Urzędnik mówił dalej:
— Szkodą by go była, gdyby miał umrzeć... — Od pięciu lat jak powrócił Ameryki, przywożąc z sobą majątek, którego cyfra, jak zapewniają przewyższa pięć milionów, świadczy on ogromne dobrodziejstwa departamentowi... — Czy według gazety on jest niebezpiecznie chory?
— Bardzo niebezpiecznie.
— Na co?
— Na chorobę sercową...
— Pewno musiał ją przywieźć z Ameryki... — Ma on dopiéro czterdzieści cztery lat, a śmiało mu można dać sześćdziesiąt... Ja go widuję często, bywa u prokuratora rzeczypospolitéj...
— Miejmy nadzieję, że z tego wyjdzie; ale w przeciwnym wypadku, byłby to znakomity interes dla jego spadkobierców, jeżeli ich ma...
— Ma przynajmniéj jednego, którego ja znam, jest on w moim wieku i nawet rodził się w Troyes. — odparł urzędnik. — Jest-to syn Lantiera byłego adwokata, który się ożenił z siostrą Roberta Vallerand...
— Cóź się stało ż tym Lantierem, o którym pan mówisz? — Czy on już w Troyes nie mieszka? — zapytał jeden z żandarmów.
— Nie; mieszka w Paryżu, gdzie spekuluje skupując place, budując domy...
— Zatem musi być bardzo bogaty?
— Słyszałem, że obraca znacznemi kapitałami, lecz także i to, że majątek jego jest raczéj pozorny niż, prawdziwy i że nie wiele potrzeba aby go zdmuchnąć.
— Phi! to w takim razie pięć milionów by mu się przydały...
— Doprawdy! dachówka srebrna takiéj wagi z przyjemnością spaść może na głowę.
— Czy on sam tylko jest spadkobiercą?...
— Ja nie znam innych.
— Ale adwokat Lantier miał brata...
— Tak jest, Piotra Lantier, który umarł przed siedmnastą lub ośmnastą laty...
— Czy on nie zostawił syna?
— I owszem, zostawił jednego, który poszedł złą drogą, i którego wuj Robert Vallerand (gdyż dwaj Lantierowie pożenili się z dwiema siostrami naszego deputowanego), z pewnością wydziedziczy.
Urzędnik zamilkł i spoglądając na więźnia, który słuchał w milczeniu, dodał zwracając mowę do niego:
— Ale, ale, zdaje mi się, że i ty nazywasz się Lantier?
— Tak jest odrzekł Leopold, i jestem siostrzeńcem Roberta Vallerand, — tym właśnie, który poszedł złą drogą, jak to pan powiedziałeś.
— A więc! mój chłopcze, zbłądziłeś djabelnie, nie udawszy się dobrą. Nie licząc tego, że byłbyś wolnym, miałbyś w perspektywie ładny majątek.
— Prawda!... szepnął ponuro więzień z Clairvaux. Połowę pięciu milionów... gdyż zdaje mi się, mowa była o pięciu milionach, czy tak?
— Co najmniej... Nie licząc zamku Viry-sur-Seine Romilly i przyległego majątku, które same dają piękny dochód....
— A! to wszystko należy do mego wuja?
— Rozumie się a wkrótce może będzie własnością twego stryjecznego brata Paskala Lantier... Jeżeli wierzyć pogłoskom, to trafiłoby mu się właśnie w porę aby go podtrzymać...
— W takim razie tém lepiéj dla niego... Ale Robert Vallerand może żyć jeszcze długo...
— Mamy nadzieję...
Rozmowę przerwał odgłos dzwonka.
Kancelista poskoczył słuchając wezwania sędziego śledczego.
Prawie natychmiast powrócił, pozostawiwszy drzwi otwarte.
— Leopold Lantier... — rzekł.
Jeden z żandarmów wstał i zaprowadził więźnia do gabinetu sędziego śledczego, który się nazywał pan de Gasquel,
Ponieważ indagacya, której miał uledz nie ma żadnego związku z naszém opowiadaniem, poczekamy na powrót Leopolda Lantier, który stawał jako świadek oskarżający dwóch bandytów winnych morderstwa dozorcy więzienia centralnego w Clairvoix.
Indygacya ta trwała dłużéj niż godzinę.
Po upływie tego czasu, więzień wyszedł z gabinetu sędziego śledczego i został odprowadzony do więzienia.
Wydawał się szczególniéj ponurym i zakłopotanym.
Pomimo zimnej pory nie wstąpił do izby ogrzanej i przechadzał się wzdłuż i wszerz po dziedzieńcu mówiąc sam do siebie.
— O niczém się nie wie siedząc w więzieniu! — Robert Vallerand, który powrócił do Romilly, z pięcią milionami, jest blizkim śmierci, bo choroba sercowa nie żartuje! — A ja jestem tutaj! — I z milionów nie będę miał ani okruszyny!! — Wszystko się dostanie w ręce Paskala Lantier, gdy tymczasem ja, całe swoje nędzne życie przepędzę pośród ponurych murów więzienia! umrę w niém, wtedy gdy powinien — bym mieć, przez spadek, połowę pięciu milionów!
Leopold Lantier z wściekłością zaciął pięści, zgrzytnął zębami i ciągnął dalej:
— Ach! gdybym był tylko wolnym! Poszedłbym do tego Roberta Vallerand i umiałbym wymódz, aby cos dla mnie uczynił... Czy by ów milioner mógłby mi odmówić pięćdziesięciu tysięcy franków? — Z tą skromną sumką tak jak on, udałbym się do Ameryki i jak on zrobiłbym majątek.
Gdybym był wolny... — powtórzył. — A więc, czemu nie mam usiłować nim zostać?... — jest to bardzo piękném być dobrze notowanym i spodziewać się ułaskawienia, lecz lepiéj być wolnym! — Młode panienki z pensyi, jestem pewny, interesują się mną i nie odmówiłyby swojéj pomocy... — w ogóle idzie tylko o przepiłowanie kraty... — Cokolwiekby mogło nastąpić w razie niepowodzenia, wahać się nie będę.
Powziął postanowienie!
Wszedł do izby ogrzanéj; obszedł ją wokoło, szukając kogoś oczyma i zatrzymał się przed człowiekiem lat trzydziestu, śpiącym na ławie, którego dotknął ramienia.
Człowiek ów przebudził się, przetarł oczy i podniósł się z ławki.
Leopold dal mu znak i obydwaj wyszli z izby.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Leopolda.
— Mam ci coś zaproponować...
— Co?
— Mówmy ciszej, nie trzeba, żeby nas kto słyszał.
— Więc to coś na seryo?
— I bardzo; zatém załóż sobie na głos surdynę... — Mówiłeś mi, że twój termin, nadchodzi za ośm dni.
— Tak jest.
— Gdzie się udasz po wyjściu ztąd?
— Nie będąc oddanym pod dozór policyi powrócę do Paryża.
— Czyby ci się to podobało gdybym ci naznaczył schadzkę?
— Słowo honoru Jarrelonge’a, toby mi sprawiło przyjemność, bo masz minę zucha, z którym można by się porozumieć... — Ale to mi się wydaje djabelnie trudném, a raczéj, że tak powiem, niepodobném.
— Dla tego jestem skazany na czas nieograniczony i że za miesiąc odprowadzą mnie do więzienia centralnego, czy tak?
— Ani słowa!
— Ty wiesz, że ludzie uciekają z więzienia.
— Czy ty myślisz urządzić nogę?
— Tak, jeżeli się nadarzy sposobność.
— A czy się nadarzy?
— To zależy od ciebie.
— Jakto?
— Wszak’ masz pilnik?
— Wiesz o tem dobrze, bom ci go chciał sprzedać za tanie pieniądze aby nie być bez grosza przy wyjściu... Nie podobało ci się...
— Namyśliłem się... — Jeżeli się zgodzisz na umiarkowaną cenę, to kupię... — Ja nie jestem bogaty... Posiadam tylko małe gratyfikacje udzielone mi przez nadzorcę z Clairvaux, u którego zajmuję się pisaniem i nie mogę zostać bez grosza...
— Pilnik, to drogo kosztuje!...
— Wiem o tém dobrze, ale bądź grzeczny... — ja ci to później wynagrodzę...
— Żądałem od ciebie sto franków...
— Nie mam tyle... Daję ci czterdzieści... jeżeli przyjmujesz, to zgoda.

IX.

— Czterdzieści franków! — powtórzył Jarrelonge. — To nie wiele.
— Więcéj nie mogę... — odpowiedział Lantier.
— A w Paryżu dasz mi robotę?
— To ci przyrzekam... — Jeżeli interesa wezmą taki obrót, jakiego się spodziewam, będę tam za trzy dni i nastręczę ci dobre zajęcie, które ci sporo przyniesie
— Gdzież się tam spotkamy?
— W miejscu, które oznaczysz.
— A więc, przy ulicy Galande, w miejscu Schadzki gałganiarzy, u ojca Berluron.
— Kiedyż bodziesz; w Paryżu?
— Dziś mamy wtorek... wyjdę od dziś za tydzień... we środę, o dziesiątéj wieczorem będę przy ulicy Galande...
— Słowo Lantiera, że tam będę.
— Interes skończony... — Dawaj kwarki...
Leopold włożył rękę w kieszeń; wydobył woreczek skórzany pełen tytoniu, zapuścił weń palce i wyjął dwa luidory.
— Oto są medaliki, rzekł.
— A tu masz instrument... — odparł Jarrelonge pochwyciwszy dwie sztuki złota.
Jednocześnie podawał Lantierowi igielnik z czarnego drzewa, podobny do tych, w jakich kobiety wiejskie chowają igły.
— Ani słowa, czy tak?... — rzekł krewny deputawanego.
— Bądź — spokojny... Zamuruję sobie gębę.
— Jesteś dobry chłopak, w dodatku, zafunduję ci butelkę...
Wybiła godzina, w której i się zbierano w kantynie.
Dwaj więźnie weszli do niéj i zasiedli za stołem.
Leopold zapłacił gospodarzowi za butelkę, a zarazem kupił świécę, papieru listowego, ołówek, kłębek nici, a potém napisał kilka wierszy na arkuszu.
Następnie złożył papier, schował go do kieszeni i wyszedł na dziedziniec, gdzie podjął kilka małych kamyków, które także schował.
Za nadejściem nocy udawano się na spoczynek.
W październiku dnie są krótkie.
Od godziny dziewiątéj drzwi od sypialni i cel są zamknięte — albo raczéj, mówiąc językiem więzień, „zapięte“.
Leopold. Lantier, notowany bardzo dobrze, jak wiemy, — zajmował sam celę dosyć obszerną, któréj umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stolik nie malowany i krzesło.
Więźniowie mieli pozwolenie czytać do dziewiątej, co tłomaczyło prawo posiadania światła.
Razi zapięty, Leopold? zapalił świecę kupioną w kantynie, zapewnił się, że ruchome okienko było dobrze zamknięte i pewny, że nie był szpiegowany, wydobył z kieszeni futeralik z czarnego drzewa, sprzedany mu przez Jarrelonge’a, otworzył i wypróżnił na dłoń lewéj ręki.
Z futeralika wyleciała mała stalowa piłka; długa na dziesięć centymetrów, szeroka na kilka mili metrów i dwie malutkie rękojeście z tego samego metalu.
— Dobry interes, — szepnął Lantier,. przypatrując się, swemu kupnu. — Wszystko jest nowe... przetnie stare żelazo jak masło...
Wtedy wziąwszy rączki z przewierconymi otworami dopasował je i tym sposobem — zrobił miniaturową piłkę bardzo silną.
— Teraz, — rzekł zagasiwszy świecę obecnie niepotrzebną — idzie o zrobienie otworu.
Poszedł do okna, otworzył je pocichu i pomacał kraty ręką.
— Gdy przepiłuję tę, w tym kącie, — rzekł — otwór będzie szerszy... — Zatém tutaj trzeba pracować. — Noce są długie... — O trzeciéj z rana skończę robotę... Na drodze otaczającej gmach nie ma warty... zaledwie dwa lub trzy patrole przez, całą noc... No, żwawo!...
I przyłożywszy piłkę do kraty zaczął ciąć metal.
Nową stal cięła z niezwykłą siłą, ale wydawała lekkie skrzypienie.
Leopold posmarował piłkę łojówką i wziął się znowu do roboty.
Stal przestała zgrzytać.
O dziewiątéj przechodził pierwszy rond przepisany.
Więzień słyszał jak biła ósma w dali.
Pracował jeszcze trzydzieści czy czterdzieści minut, a potém, aby nie być zaskoczonym, przerwał, zamknął okno i skulił się w łóżku gdzie, się rozgrzał, gdyż noc byłą bardzo zimna.
Wybiła dziewiąta.
Na korytarzu. dały się słyszéć kroki dozorców.
Rond przeszedł.
Lantier poczekał jeszcze kilka minut, wstali powrócił do okna, które znowu otworzył.
Machinalnie rzucił okiem na okna pensyonatu; — ujrzał że światło błyszczało przez szyby.
— Żeby one miały rozum i przy szły do okna, te małe, — szepnął więzień, — możnaby pomówić i porozumiéć się... Ale wieczorem one tego nie czynią... Tylko z rana pokazuj ukradkiem swoje ładne buziaczki... — W téj chwili z pewnością one o mnie nie myślą... czekajmy do jutra.
I wziąwszy piłkę zaczął znowu swą pracę.
Leopold Lantiar mylił się mówiąc:
— One o mnie nie myślą.
Paulinę Lambert, przyjaciółkę Renaty uderzył wzruszony ton jakim więzień wymówił te słowa:
— Jesteście panie szczęśliwa... Posiadacie najwyższe dobro... wolność! Ja jestem więźniem lecz Bóg mi świadkiem, żem nic nie zrobił, aby na taki los zasłużyć!!
Słowa te brzmiały bezustanku w pamięci młodego dziewczęcia, przez dzień cały.
— Biedny człowiek; on mnie interesuje!... — powtarzała schodząc z Renatą.
Ta nic nie odpowiedziała.
— „Biedny człowiek“ o błyszczącym wzroku nie interesował jéj tak jak jéj towarzyszkę; — on ją nabawiał przestrachu.
Paulina przez cały dzień była roztargniona.
Kilka razy próbowała ona wszczynać rozmowę więźniu, który ją zajmował w sposób rzeczywiście natrętny.
Renata siedziała w milczeniu, a przynajmniéj odpowiadała pojedynczemi sylabami.
— Doprawdy, moja droga, — zawołała Paulina z urazą — ty nie czujesz żadnéj sympatyi dla mego protegowanego.
— Żadnéj, to prawda.
— Ale dla czego?
— Wytłomaczyć mi to niepodobna... Jest-to instynktowne i mimowolne...
— Rozumiem! — rzekła żywo Paulina. — To więzień! — Dla ciebie tego dosyć! Będąc więźniem — musi być dla ciebie człowiekiem szkaradnym. — Czy tak?
— Przyznaję, że ludzie skazani przez sprawiedliwość, nie muszą zasługiwać na zaufanie...
— W ogólności, masz słuszność, ale powinnabyś pamiętać, że nie ma prawidła bez wyjątku; że pomiędzy skazanymi, bez najmniejszéj wątpliwości, są niewinni, którzy cierpią i leją łzy, zdała od żon, od rodzin, od dzieci...
— Ja o tém pamiętam... — odpowiedziała Renata. — Ale, co chcesz, powtarzam, mój wstręt jest instynktowny i mimowolny... — Gdym ujrzała po raz pierwszy, tego o kim mówisz, dreszcz mnie ogarnął... zdawało mi się, że jego życie jest złączone z mojém.
— Złączone z twojém życiem! — odparła Paulina osłupiałą.
— Tak jest... że on w życiu stanie mi na drodze i wywrze zgubny wpływ na moje losy...
— Ależ to romans, co ty mówisz...
— Nie, to bojaźń.
— Zatém ty mniemasz, że ten człowiek jest zbrodniarzem?
— Nic nie mniemam... nie wiem... boję się, ot i wszystko.
— No, on na mnie wcale nie wywiera podobnego wpływu. On jest ofiarą nie zaś winowajcą, jestem o tém przekonaną... Głos jego wzruszył mnie... Jeszcze mi się zdaje, że słyszę jego rozczulające wyrazy...
— Wyrazy może obłudne... — przerwała Renata.
— Ty o wszystkiém wątpisz! — odparła Paulina prawie rozgniewana. — Ty masz oschłe serce!
— O! moja droga, jak ty źle mówisz... — wyszeptała smutnym głosem blondynka. — Nie, serce moje nie jest oschłe! Cierpi ono okrutnie na myśl, że jestem na świecie sama, sierota, nieznająca nawet imienia matki... a jednak, Bogu wiadomo jak ja pragnę przywiązania!... — Tyś moją jedyną przyjaciółką, kocham cię z całych sił i oddałabym życie, jeżeliby było potrzeba, aby ci tego dowieść...
— Nigdym o tém nie wątpiła, przysięgam ci! — zawołała brunetka wzruszona; — powiedziałam rzecz głupią i okrutną, o której nie myślałam... — Żałuję tego z całego serca... Przebacz mi... przebacz...
I Paulina ze łzami w oczach pochwyciła Renatę w objęcia i okryła jéj twarz pocałunkami pytając:
— Czy mi przebaczasz?
— Przebaczam, sto razy przebaczam i to z całego serca, tylko mi nie mów więcéj o tym więźniu.
— Zgoda... nie chciałabym, za nic w świecie sprawić ci przykrości!... Kocham cię tak samo, jakem kochała Honorynę de Terrys... — Od czasu jak wyszła z pensyi i mieszka z ojcem w Paryżu, całe przywiązanie, jakie dla niej czułam, przeniosłam na ciebie.... Nie myślmy więcéj o więźniu i mówmy o tobie...
— Tyś dobra... — rzekła Renata ściskając rękę, którą Paulina do niéj wyciągnęła. — Jeżeli chcesz mówmy o mnie.. — Czy masz jakie żądanie?
— Tak jest. — Przed chwilą żaliłaś się, że jesteś sama na świecie... — Czy ty nie wiesz nic coby dotyczyło twojéj rodziny?
— Niestety! nie...
— Przed kilką dniami twój opiekun cię odwiedzał?
— Pan Robert? — Tak.
— Czyś go nie wybadywała, tak jakeś to powinna była uczynić?
— I owszem!...
— I cóż ci odpowiedział?
— Że jeszcze nie nadeszła chwila poznania tajemnicy mego urodzenia.
— Czy ten pan Robert ma do ciebie przywiązanie?
— Wątpić o tém nie można... Zresztą on go dowodzi, zajmując się mną z ojcowską troskliwością.
— To prawda, ale sobie nie mogę wytłómaczyć dla czego ci odmawia wyjaśnienia...
— Prosiłam go... błagałam... był niewzruszony... Pytania moje, zdawało się, bardzo go mięszały i sądziłam, że wypada ich zaprzestać...

X.

— Zgoda — mówiła daléj Paulina — ale on powinien ci był przynajmniéj wyjaśnić, dla czego ci nie pozwala nigdy wyjść i nie zabiera na wakacye da siebie?
— Zapewnił mnie, że moje życie się zmieni gdy dojdę do lat dwudziestu... i że wtedy będę swobodniejszą... — odrzekła Renata.
— Zatém, musisz jeszcze czekać dwa lata.
— Blizko.
— Pan Robert, — (jeżeli ma powody do nieprzyjmowania cię w domu) mógłby ci pozwolić bywać u owéj damy do towarzystwa, z którąś zeszłego lata jeździła na miesiąc do Włoch...
— Nie prosiłam go o to.
— Czy ta pani Urszula nigdy w drodze nie uczyniła żadnéj wzmianki o twojéj rodzinie?
— Nigdy...
— A twój opiekun, nie nazywa się inaczéj, tylko pan Robert?
— Nie znam jego nazwiska...
— Przecież musi się jakoś nazywać?...
— Być może... a nawet to jest prawdopodobném, ale ja nie wiem.
— Zdaje mi się, że pani Lhermitte musi coś o tém więcéj wiedziéć.
— Wątpię... ona go zawsze nazywa panem Robertem.
— To niczego nie dowodzi!... Może otrzymała jakie specyalne instrukcye, zakaz zmuszający ją do milczenia...
— W istocie, to być może...
— Czyś ty wybadywała panią Urszulę?
— Pytałam, czy znała moich, rodziców... Odpowiedziała mi przecząco dodając, że w tym względzie tylko pan Robert mógł mnie objaśnić...
— Więc to on, od dzieciństwa, opiekował się tobą?
— Tak mi mówiono...
— Ale ty go znasz dopiéro od pięciu lat?...
— Bardzo długo przebywał w Ameryce...
— Więc pani Urszula odwiedzała cię gdyś była u mamki w Nogent-sur-Seine?
— Tak jest... — Gdym skończyła ośm lat zabrała mnie z sobą i przy wiozła do pani Lhermitte.
— Jakie tajemnicze życie! — szepnęła Paulina. — Ach! pojmuję, moja droga mała Renato ile twoje serce musi cierpiéć...
Blondynka nic nie odpowiedziała tylko duże łzy zrosiły jéj policzki.
— Nie martw że się tak!... — rzekła żywo Paulina. — Zapewne pan Robert nie pozostawi cię długo w niewiadomości co do twoich... — Obiecał ci, że wyjdziesz z pensyi po ukończeniu dwudziestu lat... — Dwudziesty rok nadejdzie... czas leci tak szybko!... Kiedyś będziesz szczęśliwą... przyszłość chowa dla ciebie uciechy, których byłaś pozbawioną w dziecięctwie... A zresztą nie jesteś znów tak godną pożałowania... — Na drobne przyjemności masz więcéj pieniędzy niż każda z nas... pani Lhermitte okazuje ci wielką przychylność a ja cię kocham z całego serca...
— Brakuje mi matki... — smutnie odpowiedziała Renata. — Gdybyś wiedziała jak ja bym ubóstwiała matkę... Serce mi bije gwałtownie gdy wymawiam ten słodki wyraz matka... potém ściska mi się gwałtownie i łzy mnie dławią...
— Nie powiedziano ci nigdy, że twoja matka nie żyje... — Może ją kiedy odnajdziesz...
— Jeżeli mi Bóg kiedy udzieli tego szczęścia, to niczego więcéj na świecie pragnąć nie będę!...
— Jakieś przeczucie mi mówi, żeś powinna mieć nadzieję...
Paulina znowu uściskała Renatę, której łzy zamieniły się w uśmiech.
Przytoczona powyżéj rozmowa miała miejsce podczas wieczornego odpoczynku.
Odgłos dzwonka powołał dziewczęta do klassy.
O wpół do dziewiątej powróciły do zajmowanego przez siebie pokoju i wiemy, że ich światło zwróciło uwagę Leopolda Lantier.
Paulina poszła prosto do okna, którego firankę uchyliła, aby wyjrzéć przez szczeble zazdrostki.
Myślała o więźniu.
Noc była jasna lecz zimna. — Północny wiatr rozpędził chmury a zachodzący księżyc rzucał niepewne światło na mury więzienia.
W téj przezroczystéj ciemności Paulina doskonale widziała okno, w którém Lantier ukazał się z rana.
Wzrok jéj powoli przyzwyczaił się do owego półcieniu, w którym dojrzała twarz więźnia.
Stanęła nieruchoma, zaledwie oddychając, z utkwionym wzrokiem, z ręką opartą na ryglu okna.
Renata zaczęła się przygotowywać do spoczynku. Rozplotła włosy i przesuwała szyldkretowym grzebieniem po obfitych, pysznych splotach, spadających na jéj ramiona.
— Gdy zupełna nieruchomość i milczenie jéj przyjaciółki stawały się coraz dłuższe, zaniepokoiła się tém, i obróciwszy się trochę, zapytała:
— Na co ty tam patrzysz?
Pójdź zobacz.
— Co takiego? — rzekła Renata podchodząc.
— Okno więźnia.
— Dla czego? — Proszę cię o to...
Dziewczę machinalnie usłuchało.
— Ten człowiek jest tam... — rzekła z drżeniem, nachyliwszy się, — zdaje się, że piłuje kratę.
— Cicho bądź... serce mi bije... Zdaje mi się, że. zajdzie coś dziwnege... — Chciałabym lepiéj widziéć... otworzę okno...
— O! nie... nie... — żywo odparła Renata.
— Czemu?... czegóż się ty obawiasz?
Renata drżąca cofnęła się w tył.
Paulina trzymała za rygiel. — Poruszyła nim i okno obróciło się na zawiasach.
Lekki szmer podobny do tego, jaki wydaje nóż przyłożony do kamienia szlifirskiego, doszedł do ucha dziewczęcia.
Jednocześnie można było widziéć ruchi ręki Lantiera.
— Masz słuszność — rzekła z cicha — on piłuje kratę...
— Boję się...
— Czego?
— On chce uciekać...
— Ależ to nadzwyczaj interesujące! niewinny więzień kruszący swoje żelaza!... — Latude! Silvio Pellico! Ten człowiek — to bohater! — Gdybyśmy mii mogły dopomódz!...
Renata zbladła jak trup.
— Ty żartujesz!... — szepnęła.
— Owszem, wcale nie żartuję...
— Chcesz więc, abym umarła z przestrachu?...
— Powtarzam ci, że nie ma żadnej obawy, żadnéj zupełnie!...
— Ale....
— Pst!... pozwól mi działać...
Paulina odpięła haczyk i bardzo powoli otworzyła żaluzye; — pomimo ostrożności zardzewiałe zawiasy trochę skrzypnęły.
Jakkolwiek słabe, skrzypnięcie to doszło do ucha Lantiera.
Sądząc, że został odkrytym poskoczył aż na środek swojéj celi, ale uspokoił się prędko i prawie odgadując co zaszło, powrócił po chwili na dawne miejsce, spojrzał przed siebie i odrazu dostrzegł za uchylonemi żaluzyami postać kobiecą.
— Dobrze! — rzekł do siebie — małe ciekawskie otworzyły okno i usłyszały skrzyp piłki... Postawię wszystko na jedną kartę... Co będzie, to będzie!...
Wsunął twarz pomiędzy dwie sztaby i cichym lecz wyraźnym, w nocném milczeniu, głosem zapytał:
— Czy to panienka?
Żadnéj nie otrzymał odpowiedzi.
Renata schroniła się w kąt pokoju i nieprzytomna, dzwoniąc zębami, oblana potem, drżała na całém ciele.
Paulina pomimo zwykłéj stanowczości, zaczęła się dziwie a nawet trochę lękać swojéj odwagi.
Jéj drżąca ręka uczyniła ruch mimowolny. — Żaluzyja więcéj się otwarła.
— Proszę panią, błagam, — mówił daléj Lantier, — pozwól mi przesłać ci słów parę... — Zdaje mi się, że czujesz niejakie zajęcie nieszczęśliwym... Bądź pani zarówno dobrą jak jesteś piękną... Otwórz pani całkiem żaluzye... — Wrzucę bilet.
Dziewczę czuło, że dziwne pomięszanie ogarnia jéj umysł. — Doznawała ona nieokreślonego uczucia i czuła, że nie jest w stanie oprzéć się téj obcéj woli, która była silniejszą niż jéj wola, i która jéj imponowała.
Uchyliła zupełnie żaluzye.
— Mój Boże!... wyjąkała Renatą, kryjąc twarz w rękach i padając na kolana.
Leopold Lantier, widząc żaluzye otwarte, uczuł niezmierną radość.
Wyjął z kieszeni papier, na którym w kantynie więziennéj coś napisał; — wziął kłębek nici kupiony od jéj właściciela i jeden kamyk podjęty na dziedzińcu; — obwinął kamień papierem, przywiązał do niego koniec nici, któréj urwał kilka metrów, a potém powrócił do okna.
Paulina stojąca i podobna do posągu rysowała się czarno na jasném tle okna.
— Strzeż się pani... — rzekł do niéj Lantier.
Dziewczę domyśliło się, że coś miał rzucić.
Usunęła się, zostawiając okno swobodne.
Więzień słuchał przez dwie lub trzy sekundy, a potém, uspokojony milczeniem, wyciągnął prawą rękę ku oknu pensyonatu i nie wypuszczając końca nici trzymanéj w lewéj ręce, rzucił kamyk z listem.
Leopold miał dobre oko.
List i kamyk upadły u stop Pauliny, która jakkolwiek opanowana nagłém drżeniem, schyliła się aby je podnieść.
— Co ty robisz — co myślisz uczynić?... — zapytała Renata dysząc.

Dziewczę nie odpowiadając swojéj przyjaciółce, może jéj nie słysząc, odwiązało papier, rozwinęło go i zbliżyło się do światła...

XI.

Renata drżała.
Paulina półgłosem przeczytała następujące wyrazy:

„Pani“

— „W imię nieba, w imię mojéj żony i moich biednych małych dzieci, których nie widziałem od dwóch lat, nie odmawiaj mi pomocy...
„Nie jestem złodziejem, lecz biednym ojcem rodziny niesłusznie skazanym.
„Jedynym moim występkiem, — jeżeli czyn taki można nazwać tém mianem, — jest pochwycenie bochenka chleba dla moich drogich dzieci upadających z wycieńczenia, któreby dziś już nie żyły, gdyby miłosierdzie publiczne nie przyszło im z pomocą.
„Dowiedziałem się, że moja żona jest ciężko chora i postanowiłem uciec, aby ją ujrzeć po raz ostatni.
„Jesteś młoda, masz dobre serce, nie odmówisz mi swojej pomocy, bez któréj się obejść nie mogę.
„Przysięgam, że żadnego podejrzenia być nie może co udziału, jaki pani przyjmiesz w mojém „oswobodzeniu, a ocalisz mnie od rozpaczy i samobójstwa, gdyż postanowiłem umrzéć, gdybym nie odzyskał wolności“...

Na tém się kończył list podpisany zmyśloném nazwiskiem: Paweł Pelissier.
Paulina czytała dosyć głośno, aby być słyszaną przez Renatę, nieprzytomną z przestrachu.
— Ach! — rzekła ukończywszy czytanie, — ja ci dobrze mówiłam, że ten człowiek zasługuje zupełnie na nasze współczucie, na nasze się nim zajęcie... Skazany za porwanie bochenka chleba, którego potrzebowała jego rodzina!... to okropne!... to szkaradne! — O! sędziowie są bardzo okrutni!
— Co począć? — szepnęła Renata.
— Słyszałaś com czytała?
— Tak... ten nieszczęśliwy gotuje się do ucieczki...
— Chce ujrzéć konającą żonę... Zabije się, jeżeli jéj nie zobaczy!... Czyż mamy pozwolić temu nieszczęśliwemu.na samobójstwo?
— Nie, jeżeli to jest w naszéj mocy, ale co czynić?....
— Pośpieszyć mu z pomocą, o którą błaga... — Czyż nam służy prawo wahać się?... Czy ty się wahasz?
— Ja się nie waham, lecz myślę o następstwach jakie mogą dla nas wyniknąć... — Gdy jego ucieczka zostanie odkrytą, zostaniemy oskarżone o wspólnictwo z nim...
— Nie, bo w swoim liście powiada: — Przysięgam, że żądnego podejrzenia być nie może co do udziału, jaki pani przyjmiesz w mojém oswobodzeniu! — Czytaj sama... A zresztą nie wiemy co on zamyśla i czego ód nas żąda...
— Więc go zapytaj...
Paulina, zbliżyła się do okna.
Lantier czekał ze straszliwym niepokojem.
Gdy ujrzał, że dziewczę się znowu ukazało, domyślił się, że wszystko szło dobrze.
— Jakiego sposobu myślisz pan użyć? — zapytała Paulina.
— Dokończę przepiłowania téj kraty... odpowiedział; — zwiążę silnie prześcieradła i podam jeden koniec pani abyś go mocno przywiązała do futryny okna, a resztę biorę na siebie.
— Więc spiesz się pan... dopomożem ci...
— Będę mógł działać dopiero za kilka godzin... Zagaś pani światło... — Zamknij pani okno, pozostawiając żaluzye otworem; gdy pani usłyszy brzęk kamyka o szyby, to będzie znak, że chwilą, działania nadeszła...
— Będziemy czekały... — odpowiedziała Paulina.
Zagasiła lampę i zamknęła okno lecz żaluzye zostawiła otwarte.
Renata zmiąwszy list więźnia machinalnie włożyła go do kieszeni.
Lantier wziął się znowu do roboty.
Nadzieja blizkiéj wolności podwoiła jego odwagę.
O dziesiątéj krata od spodu była przecięta.
Pozostawało już tylko przepiłować część górną, aby ją wyjąć i zrobić otwór.
Przysunąwszy łóżko do okna, aby. mu było wygodniéj, zaczął na nowo pracę.
Około północy znowu przestał.
Była to chwila, w której znowu rond obchodził i przeszedł, nie domyślając się, tak jak za pierwszym razem, że w więzieniu się działo coś niezwykłego.
O drugiej Lantier ukończył.
Wyjął przepiłowaną kratę, postawił łóżko na swojém miejscu, zdjął prześcieradła, skręcił je i związał za dwa końce.
— Więcéj niż sześć metrów — szepnął — a odległość mego okna od okna pensyonatu, jest mniéj jak pięć metrów. — Aby tylko mała przywiązała silnie, to wszystko czego potrzeba... Zresztą już sobie dam radę. — No! już czas... Idzie mi o to, aby przededniem dostać się daleko za miasto.
Lantier wydobył z kieszeni mały kamyczek i lekko rzucił w przeciwległe okno.
Krystaliczny dźwięk się odezwał i kamyk upadł na ulicę. Nie potrzebujemy mówić, że ani Paulina ani Renata nie kładły się do łóżka.
Paulina pobiegła do okna, które otworzyła.
— Jestem gotów... — rzekł więzień.
— Cóż trzeba zrobić?
— Jeden koniec nici, która była przy moim liści jest w waszym pokoju?
— Jest.
— Drugi jest w moim... — przywiążę do niego koniec prześcieradła i pociągniesz je pani zwolna do siebie...
— Dobrze... czekam...
Nić była trwała i mocna. — Lantier przywiązał ją do rogu prześcieradła.
— Ciągnij pani... — rzekł — powoli... beż szarpania...
Paulina usłuchała.
Za chwilę potém prześcieradła skręcone w sznur szły od jednego okna do drugiego.
— Teraz, — rzekł więzień — przywiąż je pani do futryny, lecz jak można najsilniéj, gdyż one muszą utrzymać cały mój ciężar. — W imię ludzkości, spiesz się pani, błagam cię!....
— Renato, — rzekła Paulina — pójdź mi pomagać.
Blondynka się przybliżyła. — Była ona blada jak marmur i bliższa śmierci niż życia, co jéj jednak nie przeszkadzało przyłożyć rękę do dzieła w milczeniu.
Koniec prześcieradła został silnie uwiązany do futryny; dziewczęta zrobiły trzy węzły, które zacisnęły ze wszystkiéj swojéj mocy.
— On przyjdzie tu? — wyjąkała Renata, której zęby dzwoniły.
— Rozumie się, ale to cię niepowinno niepokoić... — odpowiedziała Paulina. — Ten biedak nie życzy nam nic złego, owszem przeciwnie, a my pełnimy dobry uczynek.
— Czy już koniec? — zapytał Lantier.
— Już.
— Przywiązana mocno?
— Zaręczam.
— Więc usuńcie się panienki na stronę i niczém się nie niepokójcie.
Paulina i Renata cofnęły się w głąb pokoju.
W téj chwili obadwa ich serca uderzały jednakowo.
Lantier wspiął się aż do miejsca, w którém wypiłowana krata tworzyła otwór i wysunął się na zewnątrz.
Okno więzienia miało dosyć szeroki kamienny parapet, na którym usiadł.
Lewą ręką trzymał się za pozostałą w całości kratę, — prawą zaś ujął za koniec związanych prześcieradeł, który wziął pomiędzy swe chude, nerwowe lędźwie.
I wtedy opuszczając swój punkt oparcia a chwytając prześcieradło drugą ręką rzucił się w próżnię ściskając kolana i wystawiwszy nogi naprzód.
Prześcieradła wytężyły się pod ciężarem ciała i zakreśliły silny łuk a nogi zbiega uderzyły o mur domu szkolnego.
Wstrząśnienie było okropne lecz Lantier nie puścił swojéj ochrony i przeczekawszy kilka sekund ogłuszenia, za pomocą siły rąk podniósł się ku oknu pokoju pensyonarek.
Wkrótce do niego dosięgnął, silnie się uchwycił futryny i ze zręcznością gimnastyka wskoczył do pokoju.
Paulina i Renata wydały krzyk przytłumiony.
— Milczenie, w imię nieba! — rzekł Lantier.
Szybko odwiązał prześcieradła, wyrzucił je na ulicę, zamknął żaluzyę a następnie okno i obracając się do dziewcząt, które zaledwie mógł dostrzedz w cieniu, złożył ręce i wyszeptał tonem mogącym wzruszyć najzatwardzialsze serca:
— O! bądźcie błogosławione, — niech wam Bóg wynagrodzi tak, jak ja go o to na klęczkach błagam. Dzięki wam, jestem wolny!!
— Wolny?... — powtórzyła Paulina. — Jeszcze nie. Trzeba ztąd wyjść.
— Po tém co już zrobiono, reszta jest drobnostką... i to zawsze dzięki wam...
— Czy teraz można zapalić światło?
— Tak jest pani, z zupełném bezpieczeństwem.
Paulina zapaliła świecę, któréj blask padł prosto na twarz Lantiera.
Widząc zbliska tę twarz wynędzniałą, te blade wychudłe policzki, te czarne oczy, w których błyszczał ponury ogień, Renata cofnęła się.
— Przestraszam panią... — mówił daléj zbieg smutnym głosem, — a jednak Bogiem się świadczę, że nie masz się pani czego mnie obawiać, że wdzięczność moja nie ma granic i że dla was oddałbym swoje życie...
— Ależ panie... — przerwała Renata.
— Odejdź pan śpiesznie... — rzekła Paulina. Nie jesteś pan tu bezpiecznym... Ktoś może nadejść na najmniejszy hałas.
— Wskażcie mi panie drogę.
— Zaprowadzę pana do ogrodu, ale będziesz pan musiał przeleźć przez mur wychodzący na ulicę, bo nie mam klucza od żadnych drzwi...
— Bądź pani pewną, że przelezę z łatwością...
— Czy masz pan pieniądze?
— Nie, ani grosza...
— A... to ubranie.
— Strój więzienny.

XII.

— Nieszczęśliwy!... — zawołała Paulina. — Bez grosza i w tém ubraniu, które zaraz ściągnie na ciebie uwagę, cóż poczniesz? — Niebawem zostaniesz znowu schwytany.
— Będę odbywał drogę nocą... — odpowiedział Lantier.
Dziewczę wydobyło z portmonetki luidora i podało mu go.
— Weź pan to — rzekła. — To ci zawsze będzie niejaką pomocą.
— I ja dokładam swoją ofiarę, do ofiary mojéj przyjaciółki... — rzekła nieśmiało Renata, kładąc z kolei luidora w dłoń zbiega, który nie ustawał w zapewnieniach wdzięczności, przerwanych prze Paulinę.
— Nie ma ani chwili do stracenia... — rzekła. — Pódjź pan i stąpaj cicho. Musimy zejść dwa piętra...
— Idę z panią — odpowiedział Leopold; — ale zanim oddalę, aby was pewno już nigdy nie zobaczyć, pozwólcie mi się dowiedziéć o waszych nazwiskach, abym do ostatniego tchnienia mógł błogosławić aniołów, moje oswobodzicielki.
— Ja się nazywam Paulina Lambert.
— A ty, pani?
— Renata... — szepnęła blondynka.
— Renata?
— Nie mam innego nazwiska...
— Paulina... Renata... Całe życie będę o tém pamiętał... — Ja nazywam się Paweł Pelissier i jestem gotów życie za was poświęcić...
Pójdź pan!... pójdź prędko!... — powtórzyła brunetka z silném wzruszeniem.
Lantier rzucił ostatnie spojrzenie na drżącą Renatę i udał się za Pauliną, która go poprzedzała z zapaloną świecą w ręku.
Zeszli dwa piętra i dostali się do przedsionka na dole.
Drzwi jego wychodziły na ogród i były zamknięte tylko na zasuwę.
Paulina je otworzyła.
— Idź pan... — rzekła. — Mur ogrodowy leży na przeciwko... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!...
— I ciebie pani także; niech cię wynagrodzi!...
Zbieg wyszedł.
Paulina zaniknęła drzwi i wróciła do swego pokoju.
Dostawszy się do ogrodu, Lantier wydał westchnienie ulgi.
— Nakoniec, — szepnął — jestem wolny! — Dobrzem zrobił udając patetyczność... — Małe dały się wybornie złapać na moją młodą, umierającą żonę, i dzieci utrzymywane przez miłosierdzie publiczne... Zarobiłem na tém dwie ładne sztuki złota.. — To czyni sto franków w mojéj kieszeni... — Jest-to więcéj niż potrzeba, aby się dostać do mego wujaszka Valleranda.
Tak rozmyślając, Leopold szedł przez ogród i zbliżał się do muru obwodowego, wychodzącego na ulicę przedzielającą pensyę od więzienia.
Naprzeciw niego znajdowała się brama wjezdna zamknięta na dwa spusty.
Z obudwu stron, dwa żelazne pręty wmurowane w kamienie tworzyły obłąk.
— Dziecko by to przeskoczyło!... — rzekł zbieg do siebie.
Wspiął się na jeden pręt i dostał na daszek bramy.
W trzy sekundy późniéj był na ulicy.
— Teraz najpotrzebniejsza jest ostrożność — pomyślał. — Miéć minę uciekającego, byłoby ostatnią niezręcznością. — Idzie o to, aby iść spiesznym krokiem, jak człowiek, któremu pilno i chłodno... Mój uniform z więzienia centralnego nie może mnie zdradzić w nocy, gdybym kogo napotkał, a przededniem postaram się o inne ubranie. Mam ja swój pomysł.
Wiemy, że Lantier był rodem z Troyes.
Zatém znał doskonale miasto, chociaż je opuścił przed dziewiętnastu laty.
Krętemi uliczkami doszedł on nad brzeg rzeki oblewającéj stare miasto.
Przy brzegu stało na kotwicach mnóstwo ogromnych, krytych statków, zwanych galarami.
Wiele z nich miało z tyłu kajuty, będące mieszkaniem szyprów, gdy ci znajdują się zdała od jakiego miasta.
— Doskonale pamiętam zwyczaje żeglarskie, — pomyślał? Leopold, — i sądzę, że te nie uległy zmianie. — Statki naładowane i gotowe do odjazdu muszą być zamieszkane.. — Te, które czekają na ładunek są próżne... — Szyprowie chodzą wieczerzać i nocować w oberży, ale swoje rzeczy zostawiają w kajutach... Zadawszy sobie trochę trudu, znajdę w nich co mi potrzeba, aby się dostać do Romilly i ustroję się przyzwoicie... Lepiéj byłoby aby się można obyć bez włamania, ale nie mam środków do wyboru... Trzeba wszystko stawiać na kartę... Wujaszek Vallerand da mi papierków Garata na wyprawę do Ameryki... Dobrowolnie czy z musu da mi ich, a wtedy pokażę żandarmom figę.
W dali słyszéć się dały uderzenia dzwonu zegarowego.
Lantier zatrzymał się i nadstawił ucha.
Narachował cztery.
— Już czwarta... — szepnął. — Za dwie godzin zacznie świtać... Śpieszmy się.
I zszedłszy na brzeg skierował się ku statkom.
Przed sobą miał galar największy, którego szerokie boki wznosiły się do znacznej wysokości po nad wezbraną wodę.
— Pusty statek... — rzekł zbieg do siebie. — Kajutą znajduje się z tylu. — Drzwi do kajut bywają silne, wiem o tém, ale jest małe okienko, którego się nie obawiają, lecz które mi się przyda.
Deska tworząca, ruchomy;, mostek prowadziła z wybrzeża na galar.
Leopold wszedł na tę deskę zachowując największą ostrożność, aby przytłumić odgłos swoich kroków, prześliznął się wzdłuż pokładu, dostał się na tył statku, i zatrzymał przy kajucie.
Wązkie schodki wiodły na dół, gdzie się drzwi znajdowały.
Księżyc, znajdujący się teraz bardzo nizko na widnokręgu, rzucał blade promienie.
— Przedewszystkiém przekonajmy się czy tam jest kto... — pomyślał Leopold.
Zapukał zlekka do drzwi, i nie otrzymując żadnéj odpowiedzi zapukał powtórnie, lecz tym razem silniéj.
Jednakowe milczenie.
— Dziura jest pusta!... — rzekł przez zęby — Naprzód, dajmy zarobić szklarzowi!...
Wydobywszy z kieszeni chustkę, zmoczył ją w kałuży wody pozostawionéj na galarze przez ostatnie deszcze, poczém obwinął sobie około pięści, to zrobiwszy podniósł rękę i uderzył ostrożnie w szybę okienka. — Szyba prysła w kawałki.
Lantier czekał przez kilka sekund.
Przekonawszy się, że brzęk szkła nie obudził nikogo, przesunął rękę przez otwór, poszukał zaszczepki, odczepił ją, popchnął okno, które się otworzyło i użył go zamiast drzwi dla dostania się do wnętrza kajuty.
Ciemno w niéj było jak w grobie. Musiał szukać omackiem, gdyż zapalić światło byłoby nietylko nieroztropnością, ale nawet szaleństwem.
Ręce zbiega, które posuwały się po ścianie, wkrótce napotkały ubranie wiszące na gwoździach.
Obmacał je, zastępując zmysł wzroku, zmysłem dotykania.
— Spodnie! — szepnął, — i to z tęgiego sukna! — Wyborne na teraźniejsze zimno!... — Kamizelka... kurtka... kapelusz pilśniowy... Niczego nie brak! — O! o! a to co?... Palto! — Do miljona miljonów, on się dobrze ubierał, ten żeglarz słodkiéj wody! — A to mi się udało żem trafił na jego statek!...
Lantier szybko zmienił ubranie.
— Wszystko na mnie leży jak rękawiczka!... — mówił daléj. — Słowo honoru możnaby myśléć, że to robione na moją miarę! — Ot! i ubrałem się na drogę!
Wydostał drobne przedmioty znajdujące się w kieszeniach ubrania więziennego, zwinął razem te kompromitujące gałgany i wyrzucił za okno.
Poczém z niezwykła zręcznością, wyszedł z kajuty tak samo jak do niéj wszedł, to jest przez okno, podjął rzeczy, które upadły na pomost statku i rzucił je w rzekę.
— A teraz w drogę! — rzekł, — wszystko idzie dobrze!
I wyszedł na drogę Wiodącą do Romilly.
Gdy się dzień zrobił, wydobył z kieszeni małe okrągłe lusterko i otworzył je mówiąc do siebie:
— Czy też bardzo jestem zmieniony?
Przyjrzawszy się sobie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nawet dozorcy z więzienia centralnego nie poznaliby mnie w tém przebraniu! — pomyślał.
— Przyśpieszył kroku i udał się boczną drogą do znanéj mu wioski, w któréj się nie miał czego obawiać policyi departamentu.
Idąc śpiesznym krokiem, układał sobie plany.
W wiosce gdzie miał zamiar wypocząć, będzie uchodził za szypra, właściciela statku poszukującego ładunku zboża do Paryża.
Na czczo od wczoraj i przepędziwszy noc bez senną, czuł się ogromnie zmęczonym.
Wszedł do oberży i kazał sobie podać śniadanie.
Z taką znajomością rzeczy rozmawiał o żegludze i handlu zbożowym1, że go wzięto za tego, za kogo chciał uchodzić.
Posiliwszy się, kazał sobie dać pokój, rzucił się na łóżko, przespał się parę godzin, potém odgrywając daléj swoją rolę, wyszedł udając się do któregoś ze znaczniejszych właścicieli ziemskich i pamiętał podać takie ceny za przewóz zboża, aby te nie mogły być przyjęte.
Naturalnie nie zawarł żadnego układu, powrócił do oberży na obiad i z nadejściem nocy puścił się w drogę do Romilly.
by się mógł ukazać w zamku Viry-sur-Seine, będącego, według słów urzędnika sądowego z Troyes, mieszkaniem deputowanego Roberta Vallarand.

XIII.

Zostawiliśmy Małgorzatę Berthier, wdowę Bertin, jadącą na dworzec drogi Wschodniéj, na pociąg, który ją miał zawieźć do Romilly.
O godzinie wskazanéj pociąg się zaczyniał.
Małgorzata wysiadła.
Posługacz wziął jéj lekki bagaż na ramię i zaprowadził ją do Hotelu Marynarki, jednego z najporządniejszych w tém ładném mieście zbudowaném w kształcie amfiteatru nad brzegami Sekwany, nader w tém miejscu malowniczéj i zasianej zieleniejącemi wysepkami.
Posiliwszy się nieco w swoim pokoju, zapytała o drogę do merostwa.
Przedewszystkiem pragnęła się dowiedziéć, czy Robert Valierand żył jeszcze i czy się znajdował w téj okolicy, gdyż w takim razie, zdawało jéj się, będzie go mogła zmusić do oddania jéj córki.
W merostwie kazała sobie wskazać wydział adresowy, i poszła tam bez straty czasu a wyjmując z pugilaresu papier stemplowy, który rozwinęła, rzekła do urzędnika:
— Przed dziewiętnastu laty w urzędzie tutejszym zostało zapisane dziecko imieniem Renata, jako córka Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier. — Oto jest wypis metryki urodzenia. — Nie pytamgdzie się to dziecko znajduje, gdyż zapewne pan o tém nie wiesz, ale może panu wiadomo co się dzieje z jéj ojcem?...
— Z panem Robertem Vallerand? — rzekł urzędnik.
— Tak... — Czy on umarł?
— Nie, pani.
Małgorzata zadrżała z radości.
— Czy ciągle przebywa w Ameryce?
— Pan Robert Vallerand powrócił do Francyi od pięciu lat i jest deputowanym okręgu Romilly.
— Deputowanym z Romilly!... — zawołała wdowa z wzrastającém wzruszeniem. — I mieszka tutaj??
— Nie, pani, lecz w zamku Viry-sur-Seine, pomiędzy Romilly i Conflans...
— Niedaleko ztąd?...
— O jakie pięć kilometrów...
— Czy on się tam teraz znajduje?...
— Tak jest, pani... — Stan jego zdrowia, nie pozwolił mu udać się na posiedzenia izby... — Obecnie znajduje się w Viry, bardzo chory.
— Bardzo chory... — powtórzyła Małgorzata.
— Lekarze, jak się zdaje, bardzo się niepokoją.
— A nie jest panu wiadomém, czy pan Robert Vallerand nie ma przy sobie jakiéj panienki.... swojéj córki, któréj metrykę przed chwilą panu pokazywałam?
I zadając to pytanie, Małgorzata drżała na całém ciele.
Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to nic w świecie nie przeszkodzi jéj, przed wieczorem jeszcze, uścisnąć córkę w swoich objęciach.
— Nie, pani... — odparł urzędnik. — Oprócz służby, w zamku jest tylko jedna kobieta, dama do towarzystwa już nie młoda...
— Czyś pan tego pewny?
— Jaknajpewniejszy... — Nie dawno byłem z polecepia pana mera u naszego deputowanego...
— Zatém... zatém... — wyrzekła wdowa nagle zaniepokój ona — cóż się z tém dzieckiem stało?
— Tego nie wiem, łaskawa pani, ale jeżeli to panią interesuje, pan Vallerand zapewne będzie mógł ją o tém objaśnić.
— Dziękuję panu... — Udam się do niego z tém zapytaniem...
Urzędnik — daleko grzeczniejszy, niż zwykle bywają panowie jego koledzy, — wstał i odprowadził panią Bertin do drzwi biura.
Małgorzata dręczona gorączkowém wzruszeniem, uczuła jakiś zawrót i schodząc ze schodów zaledwie, się mogła utrzymać na nogach.
— Mój Boże, jakże słusznie wierzyłam w Twoją sprawiedliwość i dobroć! — myślała. — Przeszkody znikają mi z drogi... — Zamiast szukać Roberta w Ameryce, znajduję go tutaj!... Zamiast długiéj podróży, prosta przejażdżka! Ale, — dodała wdowa ze drżeniem, — dla czego on sam mieszka? — Czy moja córka umarła, lub czy ją oddalił od siebie, rzucając w nędzy i opuszczeniu? — To byłoby nikczemném!... Dowiem się tego, i jeżeli ten człowiek jest złym ojcem, ja będę dobrą matką.
Pani Bertin poszła napowrót do hotelu, dokąd wróciła w kilka minut.
— Czy można tu dostać powozu? — zapytała gospodarza.
— Bardzo łatwo... byleby tylko pani nie była zbyt wybredną... — Romilly to nie Paryż.
— Na byle czém poprzestanę...
— Czy pani daleko chce jechać? — Dokąd?
— Do zamku Viry sur-Seine...
— Do naszego deputowanego pana Roberta Vallerand?
— Tak jest panie...
— Cała droga dziesięć kilometrów... Nie ma potrzeby brać ciężkiéj parokonnéj landary... — Ja pójdę sam do wynajmującego powozy i zamówię dla pani kabrjolet...
— Bądź pan łaskaw się pośpieszyć, bardzo proszę....
Oberżysta wyszedł.
Po upływie półgodziny — która się wydawała dla Małgorzaty wiekiem, — powrócił z kabrjoletem, dzwoniącym żelaztwem i powożonym przez woźnicę w bluzie.
— Niech pani siada, — rzekł — chociaż ekwipaż na oko niepozorny, ale człowiek pewny i koń dobry.
Pani Bertin zajęła miejsce obok woźnicy, który zwierzę ściągnął biczem.
Kabryolet potoczył się i puścił bulwarem.
— Czy zamek Viry leży nad brzegiem rzeki? — zapytała Małgorzata.
— Nie zupełnie, proszę pani... — odpowiedział powożący.
Wdowa o więcej nie pytała.
— Leży on na pochyłości wzgórza... — dodał ów człowiek. — O cztery kilometry stąd weźmiemy się naprawo, drogą, która nas zawiezie prosto do pana Vallerand... — Kiepsko z nim, z naszym deputowanym... Pomimo wielkiego majątku nie długo on już pociągnie...
Wdowa nie badała o więcéj.
Spojrzała na zegarek, który wskazywał trzy kwadranse na czwartą.
Czas był zimny; — niebo szare jak w Holandyi. Należało się spodziewać silnej zamieci.
Czuć było, że noc nadchodziła.
Pani Bertin pogrążyła się w głębokie milczenie. Myślała ona o spotkaniu się, jakie miało nastąpić z Robertem, niegdyś tak szalenie kochanym, dziś zestarzałym przedwcześnie i stojącym nad grobem...
Po upływie dziewiętnastu lat, i po zaszłych wypadkach, jaka też miała nastąpić dziwna a może straszliwa scena, z powodu jéj odwiedzin i objawienia żądania?...
Małgorzata przewidywała walkę, zacięty opór Roberta, oskarżenia, wyrzuty, ale powzięła silne postanowienie niepowracania do Paryża, bez dopięcia swego celu, bez dowiedzenia się, co się stało z jéj córką.
Przed koniem biegnącym Ciężkim truchtem ciągnęła się pusta droga.
Po lewéj stronie znajdowała się rzeka.
Po prawéj malownicze wzgórki, odarte z zieloności przez pierwsze mrozy jesieni.

Gromady kruków przelatywały po milczącym widnokręgu...
Na drodze, o pięćset kroków przed kabrjoletem, widziéć się dawał jakiś punkt ruchomy.
Tym punktem był pieszy wędrowiec, idący dobrym krokiem i trzymający się środka drogi.
Powóz go szybko doganiał; — miał go doścignąć, a potém wyminąć.
Słysząc za sobą tentent podkutych kopyt i skrzypienie źle nasmarowanych osi, podróżny wziął się na lewo i obrócił.
Z ubioru można go było wziąść za szypra.
Gdy kabrjolet był od niego o trzy lub cztery kroki, zawołał na woźnicę...
— Czy tędy dobrze do Viry? — zapytał.
— O sto kroków ztąd trzeba się wziąść na prawo... i iść ciągle prosto aż do zamku; ja tam także jadę... — odpowiedział zapytany.
Wyminął przechodnia, w którym nasi czytelnicy już odgadli Leopolda Lantier, idącego w dalszą drogę w zamyśleniu.
— Jedzie do zamku — rzekł sobie w myśli — i wiezie tam kobietę, któréj twarzy nie dojrzałem pod zasłoną... może jakiego niewczesnego gościa, który mi nie pozwoli swobodnie rozmówić się z wujaszkiem Robertem... Niech djabłi porwą tę kobietę... Kto to może być? — Zresztą, zobaczymy.
Kabrjolet znikł na zakręcie drogi.
Wkrótce i Lantier zapuścił się w zagłębioną drogę, prowadzącą pośród cierni i głogów odartych z liści, lecz pokrytych czerwonemi jagodami, manną, którą opatrzność stworzyła dla małych ptaszków.
Zostawmy Małgorzatę Bertin i zbiegłego więźnia udających się tą samą drogą, prowadzącą do jednego celu; Wyprzedźmy ich do Viry-sur-Seine i cofnijmy się o kilka godzin w tył.
Budowla pretensyonalnie zwana zamkiem, była gmachem nieodznaczającym się i nie mającym żadnego charakteru pod względem architektury, budynkiem obszernym, czworograniastym, dwupiętrowym, otoczonym wielkim ogrodem, albo raczéj niewielkim bardzo gęstym parkiem, doskonale narysowanym i otoczonym murem.
Dzień i noc otwarta dla wszystkich krata, dawała łatwy do parku przystęp.
Położenie téj nieruchomości było godném uwagi.
Zbudowany na wierzchołku wzgórza, dom panował nad znaczną przestrzenią okolicy.
Z jego okien, — na południe — widać było Sekwanę płynącą śród zieleniejących latem brzegów.
Na północ ciągnęła się ogromna płaszczyzna, zakończona ciemną linią.
Linią tą był brzeg lasu rozległego na wiele tysięcy hektarów.
Taras o ośmiu schodach, niezbędny z powodu wyniesienia parteru przytykał do głównego wejścia.
Markiza podtrzymywana przez cztery. piląatry osłaniała ten taras.
Przestąpmy próg, mińmy przedsionek wykładany dębiną i wejdźmy do obszernego salonu| umeblowanego przyzwoicie, lecz bez bytku.
Wybiła druga po południu.
Przy kominku, z czerwonego marmuru, na którym się palił ogień z buczyny, leżał na szezlongu człowiek, wyglądający na starca, jakkolwiek w istocie miał dopiéro lat czterdzieści cztery.

XIV.

Ten młody starzec miał włosy i brodę prawie białą.
Jego zwiędła twarz nosiła ślady długich cierpień a zapadłe oczy błyszczały gorączkowym ogniem.
Znajdowało się przy nim dwie osoby, kobieta już w pewnym wieku, któréj, twarz wyrażała głęboki smutek, i człowiek poważnéj postaci, zupełnie łysy, z czerwoną wstążeczką w dziurce od surduta.
Kobieta wsparta była obu dwom a rękami na poręczy szezlonga.
Mężczyzna stał oparty o kominek.
Chorym był Robert Vallerand, a osoby przy nim obecne były, jego zwykły lekarz, doktor Tallandier i poufna, gospodyni jego domu, Urszula Sollier.
— Kochany doktorze, — mówił Robert Vallerand słabym głosem, melancholicznie się uśmiechając, — napróżno usiłujesz wlać we mnie nadzieję, któréj mićé nie możesz... — Jakkolwiek nie jestem, taki jak pan lekarzem, badałem ja wiele swoją chorobę i nie karmię się żadném złudzeniem... — choroba sercowa robi niespodzianie szybkie postępy, na które twoja nauka nic nie pomoże... — Koniec się zbliża.
Pan Tallandier pochylił głowę w milczeniu.
Po licach pani Urszuli spłynęły dwie łzy ukradkiem.
Deputowany mówił daléj, wyciągając do doktora rękę.
— Milczysz kochany przyjacielu... Nie śmiesz mi zaprzeczyć... — Twoja postawa jest najwymowniejszą odpowiedzią.
— I jakąż panu dać mogę inną? — zawołał doktor. — W obec twojéj najzupełniejszéj niewiary, muszę milczeć...
— Nie wierzę, gdyż znam swój, stan dobrze... — Czyniłeś wszystko na próżno, i co można było uczynić dla mego ocalenia... — Znasz moje życie... Wiesz jakie mnie spotkały zawody... jakie mnie truły zgryzoty... — W młodości, dotkliwa boleść zasiała we mnie zarody zabijającéj mnie choroby... — Nieustanna, ciągła praca w Ameryce dla zdobycia majątku, pogorszyła mój stan... Obdarzony od lat czterech? przez współziomków mandatem, którym, się szczycę, nie oszczędzałem się... Wyglądam na starca siedmdziesięcioletniego... — Moje ciało jest zużyte, siły się wyczerpują, trzeba kończyć... — Śmierć mnie nie przeraża.. Po tylu cierpieniach i pracy, będzie ona spoczynkiem... — Zdaje mi się, że umieram jako człowiek uczciwy, a to jest rzecz główna... — Trochę wcześniéj, trochę późniéj, to dla mnie wszystko jedno.... — Jestem gotów... — Tylko kochany doktorze, mam cię prosić o ostatnią przysługę...
— Jaką?
— Przyrzecz, że mi dasz jaknajszczerszą odpowiedź.
— Cóż chcesz wiedziéć?
— Jak długo jeszcze żyć mogę...
— Ależ...
— O! żadnego ale! — przerwał Robert Vallerand. — Bądź brutalnym, nielitościwym!... — Ja chcę wiedzieć prawdę, muszę ją wiedziéć, gdyż od tego zależeć będą bardzo ważne sprawy... — Ja nie pojmuję twego wahania!... — Czyż twoja odpowiedź skróci mi życie, zakłóci spokój, snu mnie pozbawi? — Wiesz że tak nie jest... — Będę czekał cierpliwie i spokojnie, z wzniesioném czołem, z uśmiechem na ustach, na oznaczony przez ciebie dzień i godzinę... — Powiedź więc! Jak długo jeszcze żyć mogę?...
— Chcesz wiedzieć?
— Tak.
— A więc — rzekł doktor głucho — możesz żyć trzy miesiące, jeżeli nie ulegniesz jakiemu gwałtownemu wzruszeniu.
— A w przeciwnym razie?
— Katastrofa nastąpi natychmiast.
— Dziękuję ci za otwartość, kochany Tallandier, jestem uprzedzony a to mi przynosi ulgę...
Łkanie było odpowiedzią na te słowa i pani Urszula ukryła twarz w dłonie.
— Moja dobra Urszulo — rzekł Robert Vallerand, wykręcając głowę do biednéj kobiety, — błagam cię, nie płacz... — Na co się łzy przydadzą? — Czekaj spokojnie na chwilę rozstania... Pozostanie ci po mnie do spełnienia zadanie... — Gdy chwila nadejdzie ja ci nie powiem: żegnaj! ale do widzenia! Tam, ujrzymy się znowu!...
Głos Roberta stał się silniejszym; — był on spokojny — można było widziéć, że patrzał na swój koniec bez fanfaronady, lecz z zupełnym spokojem.
Pani Urszula przytłumiła łkanie i otarła oczy.
Chory mówił daléj, zwracając mowę do doktóra.
— Wszak o dalszéj ztąd podróży nie wolno mi myśléć.
— Ja bym nie radził zmiany miejsca, w jakichkolwiek bądź warunkach...
— Zatém złożę mandat deputowanego, a żal mi tego... Tyle było do zrobienia!... Wreszcie niech moje miejsce zajmie godniejszy odemnie a to mnie pocieszy... — Czy mogę przyjmować odwiedziny?
— Bezwątpienia... — Znużenia zabraniam, lecz rozrywkę zalecam...
— Czyś przepisał receptę...
— Oto jest, na tym stole...
— Urszula pojedzie jutro do Romilly po lekarstwo.
— To zapóźno... Obciąłbym żebyś co godzinę brał łyżkę przepisanego ci lekarstwa i to jaknajprędzej...
— Ja jadę do Romilly, zabiorę z sobą twego służącego Klaudyusza a on je przywiezie...
— Jak chcesz, kochany doktorze...
— Gdybyś w skutek jakiej nieprzewidzianéj okoliczności poczuł zwiększające się bicie serca, zażyjesz natychmiast to lekarstwo...
— Dobrze.
Pan Taliandier wziął za kapelusz.
— Do jutra, mój przyjacielu — rzekł ściskając przyjaźnie chorego za rękę — zabieram Klaudyusza.
— Do jutra — powtórzył Robert.
Urszula odprowadziła lekarza aż do drzwi salonu i powróciła do swego pana....
— Panie Robercie... drogi pani Robercie... — wyjąkała klękając obok szezląga z oczyma zalanemi łzami.
— Urszulo, — rzekł deputowany prawie z niecierpliwością, — jeszcze raz cię proszę, bez tych płaczów i słabości!... — Musisz się zgodzie z tém, co jest nieuniknioném! Dzięki doktorowi, wiem, wiele mi pozostaje czasu do rozporządzenia... — Skorzystam z niego, aby w zupełności uregulować swoje interesa... Wstań, moja dobra Urszulo, mamy z sobą do pomówienia.
Pani Sollier usłuchała i wzięła krzesło.
— Czy się pan nie obawiasz znużenia? — zapytała.
— Nie... — będę mówił cicho.
— O Renacie, czy tak?
— Tak jest, o Renacie — odpowiedział Robert ze smutkiem. — Mój obecny stan nie pozwala mi dotrzymać wykonanéj przysięgi... — Przysiągłem czekać aż Renata będzie miała lat dwadzieścia, z odkryciem jéj nazwiska, nazwiska jéj matki, i uwiadomić ją, że jest moją córką... — Ale ją już żyć nie będę gdy Renata dojdzie do lat dwudziestu... — Ona się teraz powinna o wszystkiém dowiedzieć.
— Biedna pieszczotka, — szepnęła pani Urszula — nie jéj to wina, że jest córką złéj matki.
— Zapewne że nie! To też od chwili powrotu z Ameryki, wycierpiałem wiele, nie mogąc uznać się publicznie za jéj ojca... Ale uznać ją za swoje dziecko, dałoby powód do wywołania zapytań, a obawiałbym się skalać jéj czystą duszę, wyjawieniem tego, czém była jéj matka. Czas nie pozwala mi czekać... Renata osądzi mnie, gdy się o wszystkiém dowie... Jutro, Urszulo, do niej pojedziesz...
— Do niéj! — powtórzyła — aby ją przywieźć?
— Tak jest.
— Tutaj?
— Tak. — Zaspokoisz ile się należy... zapłacisz za ten i za przyszły kwartał...
— Więc Renata nie wróci już do pani Lhermitte?
— Nie... — odparł Robert z wylaniem czułości.
którego nie mógł powściągnąć. — Chcę umrzeć przy córce...
I oczy jego zwilżyły się łzami.
— O! tylko bez wzruszeń... bez wzruszeń... błagam pana!... — zawołała Urszula, — którą łzy dusiły. — Przypomnij pan sobie słowa doktora... od tego życie twoje, zawisło...
— Bądź spokojna — rzekł — chwila szczęścia nie pogorszy mego stanu... — Będę spokojny... O czém to mówiliśmy?
— Że jutro pojadę do Troyes, po Renatę.
— Tak... — Zabawisz tam kilka godzin, dla kupienia tego, co jéj potrzeba do ubrania. Moja córka zrzuci suknie pensyonarki... będzie więc wszystkiego potrzebo wała... — Jestem bogaty... nie szczędź więc... możesz wydać ile ci się podoba...
— Klejnotów nie kupować?
— Nie, ani jednego... — Pragnę aby Renata za mego życia nosiła tylko mały medalion, któryś jéj wręczyła w dniu pierwszéj kommunii... — Pochodzi on od jéj matki, któréj go dałem, jako zakład miłości i odebrałem razem z córką...
— Zresztą Renata ma bardzo proste upodobania — rzekła pani Urszula.
— Drogi aniołek, — jakże ją będę uwielbiał? — szepnął chory.
Po chwili milczenia mówił daléj:
— Doktor zapewnił mi trzy miesiące życia, ale, być może, że śmierć uprzedzi jego przewidywania... Na ten wypadek powiem ci kochana Urszulo, co masz przedsięwziąść...
— Dla czegóż myśléć o tych smutnych rzeczach?
— Bo to jest moim najpilniejszym obowiązkiem... Zatém, przypuściwszy że nie będę mógł ujrzéć córki przed śmiercią...
— Ależ to jest niepodobieństwem! — przerwała Urszula. — To jest niepodobieństwem, bo jutro przywiozę tu Renatę....
— Któż może odpowiadać za jutro? — rzekł Robert melancholicznie, — przysięgnij... że w razie gdybym przed jutrem zakończył życie, przysięgnij, że nie powiesz Renacie, kto była jéj matka...
— Przysięgam...
— Renata dowie się, kto był jéj ojcem, ale nie chcę aby się z innych ust, nie zaś z moich, dowiedziała o nikczemności i zdradzie Małgorzaty Berthier!... Nadewszystko pragnę, aby po mojéj śmierci nie dowiedziała się nigdy o istnieniu swojéj matki!
— Przysięgam, iż się nie dowie, jeżeli jéj kto inny o tém nie uwiadomi...

XV.

Po chwili milczenia, deputowany mówił daléj:
— Cały mój majątek należeć będzie do Renaty i przedsięwziąłem wszelkie ostrożności, aby nie miała żadnéj styczności z prawnikami, których zawsze uważałem i uważam za ludzi najgorszego gatunku... Zresztą przewidziałem wypadek, gdyby mnie śmierć zaskoczyła znienacka...
Robert położył rękę na sercu, którego bicie go dusiło i zatrzymał się aby odetchnąć...
— Doktor zalecił spokój a pan się męczysz... — szepnęła Urszula.
— Co mnie tam zmęczenie obchodzi? — odparł Robert. — Powinnaś być uwiadomioną o wszystkiém, co się dotyczę przyszłości Renaty... — Więc słuchaj: — Majątek mój, nie licząc w to posiadłości Viry-sur-Seine, wynosi cztery miliony czterykroć sto tysięcy franków. — Ta summa zawarta w akcyach na okaziciela, złożona jest u mego najszczerszego przyjaciela Filipa Audouard, notaryusza w Nogent-Sur-Seine. — Audouard wręczy te akcye osobie, która mu odda szczegółowe pokwitowanie, podpisane przez niego. — Pokwitowanie to znajduje się u pana Emila Auguy, notaryusza, przy ulicy Piramid pod N. 18, który je wyda tylko za odebraniem mojego listu... Do pokwitowania dołączone różne papiery i testament stanowiący Renatę moją uniwersalną spadkobierczynią, z warunkiem, aby ci wypłacała dożywotnio po sześć tysięcy franków rocznie...
— To zbyt wiele, panie Robercie... to zbyt wiele! — rzekła żywo pani Sollier.
— Jest to zaledwie dosyć... — Twoje niezmordowane poświęcenie, twoje długo letnie usługi, zapewne więcéj są warte, ale ja znam prostotę twoich upodobań, Urszulo... — Napiszę list, w zamian, za który pokwitowanie będzie wydane wraz z papierami i testamentem... Gdybym umarł nagle, znajdziesz go w górnéj szufladzie stoliczka, znajdującego się w moim sypialnym pokoju, obok łóżka... — Wręczysz go Renacie, z którą pojedziesz do Paryża do Emila Auguy.
— Dobrze.
— Potém udasz się z Renatą do Nogent-sur-Seine, do Filipa Audouard, którego jak mi się zdaje, znasz...
— Znam, widziałam go tutaj...
— Renata wręczy mu opieczętowany pakiet, oddany jéj przez notaryusza w zamian za mój list, Audouard zaś postąpi według mojej instrukcyi... Zrozumiałaś dobrze wszystko, czy tak?...
— Tak jest, panie Robercie...
— Te skomplikowane szczegóły były konieczne... — Nie zapomniałem, że mam naturalnych spadkobierców, których się muszę wystrzegać... — Paskal Lantier musi chciwie pożądać mego majątku... — Zapewne on zna moje teraźniejsze położenie, ale nie wie o istnieniu Renaty... Jeżeli do obecnéj chwili ukrywałem swoją córkę, to dla tego, żem się obawiał Paskala...
— Obawiałeś się pan swego siostrzeńca! — powtórzyła pani Urszula osłupiała. — Sądzisz więc pan że byłby zdolnym...
— Sądzę, że jest zdolnym do wszystkiego... — przerwał Robert. — Jest to zły charakter... — Nie wiele on wart więcéj od swego krewnego, Leopolda, który zasłużył na galery i który się prawie na nich znajduje... Paskal Lantier z pewnością liczy na spadek po mnie, którego mu gwałtownie potrzeba i któryby go ocalił niechybnéj ruiny...
— Nie jest więc bogaty?
— Posiada on pozory bogactwa, ale nic więcéj... — Obraca w Paryżu miljonami, lecz cudzemii usiłuje łowić ryby w mętnéj wodzie, ale upadek jego interesów jest kompletny... Obecnie się utrzymuje tylko przez wysiłek równowagi... — Wkrótce po moim wyjeździe do Ameryki zaślubił siostrę Małgorzaty Berthier... — Posag żony, choć niewielki, był dla niego, nie mającego nic prawie, majątkiem i pozwolił mu rzucać się na większe interesa... to też wdał się w grę giełdową, w spekulacye na placach, w przedesiębierstwa budowlane... — Runie lada chwila! — Jakkolwiek w równym prawie wieku, nigdyśmy się nie kochali...
— A pański drugi siostrzeniec, Leopold Lantier?
— To najgorszy łotr, jaki tylko być może... W więzieniu na całe życie, co jest dla niego szczęściem, gdyż gdyby był wolnym, skończyłby na rusztowaniu. — Pojmujesz Urszulo, jakie mnie powody zmusiły do otoczenia życia Renaty taką tajemnicą i dla czego ona trwać powinna aż do chwili, w któréj moja córka wejdzie w posiadanie mego majątku... — A obawy te nie są przesadzone, ostrożności nie są nierozsądne... Nieufność ta jest uprawniona... To nie jest szaleństwo, to ostrożność...
— Czyż byś pan miał przypuszczać, że życie Renaty znajduje się w niebezpieczeństwie? — zapytała Urszula ze drżeniem...
— Dopóki ja żyć będę, Renata nie ma się czego obawiać.. — odparł Robert — Po mojéj śmierci i dopóki nie będzie panią swego dziedzictwa, czuwaj dobrze nad nią!!...
— Ach! przysięgam że będę czuwała i w razie napaści na biedne dziecko bronić jéj będę ze wszystkich sil swoich!
— Wiem o tém i na to liczę... — Dobra Urszulo, podaj mi co potrzeba do pisania.
Pani Sollier przyniosła pulpit i papier listowy, które położyła na kolanach Roberta.
Potém na stoliku postawiła kałamarz i pióro tak, aby chory mógł dosięgnąć ręką.
— Teraz zostaw mnie na godzinę samego, — rzekł deputowany — i proszę cię, jak tylko Klaudyusz powróci z Romilly przynieś mi lekarstwo....
— Dobrze, panie Robercie.
Urszula wyszła.
Pozostawszy sam, ojciec Renaty zaczął list, który według nas wart jest podania in extenso.
List ten zresztą był lakoniczny i wzmiankował tylko o niezbędnych rzeczach.

„Kochany przyjacielu“

„Jak to ułożyliśmy między sobą, przy ostatniém „widzeniu, zechciéj wręczyć osobie, która ci ten list odda, kopertę opieczętowaną pięcioma pieczęciami z moją cyfrą, którą złożyłem w twoje ręce i zwróć uwagę téj osoby, że koperta ta winna dojść nienaruszona do twego kolegi Filipa Audouard, notaryusza w Nogent-su-Seine, który sam tylko ma prawo ja odpieczętować.
„Przyjmij kochany przyjacielu nowe zapewnienia mojéj przychylności i życzliwości. „Robert Vallerand“. —w Zamku Yiry-sur-Seine 21 Października 1879 r.
Deputowany odczytał swój list i włożył go w kopertę, którą zapieczętował lakiem i zaadresował jak następuje:

„Panu Emilowi Auguy
notaryuszowi
18, ulica Piramid, w Paryżu“.

Po ukończeniu tego, położył pulpit na stoliku, wstał i usiłował iść.
Ale, zrobiwszy parę kroków, musiał się zatrzymać przykładając rękę do lewego boku piersi.
Bicie jego serca się zwiększało. — Robert Vallerand przystanął na kilka chwil i został w zupełnéj nieruchomości, zaledwie mogąc oddychać.
Wreszcie uderzenia serca przybrały swój bieg naturalny; — oddech stał się wolniejszy: — ojciec Renaty puścił się w dalszą drogę.
Zwolna, ź trudnością, z nieopisaném zmęczeniem, wyszedł z salonu, przeszedł mały pokoik służący do palenia cygar i wszedł do swego pokoju sypialnego.
Tam skierował kroki ku starożytnemu meblowi inkrustowanemu mosiądzem, stojącemu, pomiędzy dwąmą oknami, wysunął górną szufladę, włożył do niéj list napisany i powrócił do salonu.
Urszula; także do niego wchodziła drugiemi drzwiami.
Podeszła spiesznie ku niemu, aby go podtrzymać i aby mu dopomódz usiąść na szezlongu przed kominkiem...
Trzymała w ręku flaszeczkę, na której była przyklejona etykieta aptekarza z Romilly.
— Czy Klaudyusz powrócił?
— Wrócił w téj chwili i oto jest mikstura przepisana przez doktora.
— Nalej mi łyżkę, dobra Urszulo — czuję się znużonym.
— Zanadto się pan męczysz! Ja to dobrze panu mówiłam.
Robert Vallerand nic nie odpowiadał, wziął drżącą ręką srebrną łyżkę z lekarstwem, którą mu podała pani Sollier i zażył.
Po połknięciu lekarstwa, deputowany, zdawało się, odżył.
Oddech stał się mniéj syczącym, oko utraciło; swoją martwość.
— Proszę cię, podaj mi gazety, — rzekł Robert.
Pani Urszula położyła przy nim dzienniki w nienaruszonych opaskach i wyszła.
Pomiędzy temi gazetami znajdował się „Journal de l’Aube“, o którym wspomnieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, w chwili gdy Leopold Lantier został przyprowadzony do sądu, dla złożenia przed panem Gasquel sędzią śledczym zeznań w charakterze świadka.
Ta miejscowa gazeta szczególniéj interesowała deputowanego okręgu Romilly. Otworzył ją, rzucił okiem na artykuł wstępny i przeszedł do wiadomości bieżących.
Jeden artykuł dotyczył jego osoby.
Ubolewano w wyrażeniach nader sympatycznych i pochlebnych nad chorobą, nie pozwalającą mu zasiadać na posiedzeniach izby, gdzie nieobecność jego sprawiała wielką próżnię i wyrażano gorąco nadzieją jogo niedalekiego wyzdrowienia.
— Będę miał piękną mowę na swoim pogrzebie... — rzekł z cicha Robert z melanchoucznym uśmiechem.
Poczém daléj czytał.
Nagle uwagę jego zwróciły następujące wyrazy wydrukowane dużemi literami.

„Ucieczka z więzienia departamentalnego w Troyes“.

Czytał:
„Onegdajszej nocy jeden z więźniów, sprowadzony z więzienia centralnego w Clairvaux, w celu „świadczenia w sprawie o zabójstwo dozorcy tegoż więzienia przez dwóch aresztantów, umknął, przepiłowawszy kratę w oknie celi zajmowanej przez siebie tylko samego.
„Za pomocą prześcieradeł związanych z sobą i uczepionych do kraty, spuścił się on na ulicę wiodącą około gmachu, na której nadzorca, przez niedbalstwo, nie postawił warty.
„Z ulicy téj, więzień przełazi niewiadomo jakim sposobem przez mur otaczający więzienie... Czy miał za murami więzienia wspólnika, który mu poddał pomoc? — Dociec tego niepodobna.
„Więzień ten, skazany na całe życie, znajdował się w Clairvaux od lat ośmnastu i był dobrze notowany. Pracował on w kancellaryi więziennéj. Dyrektor miał prosić o jego ułaskawienie za odważną obronę zamordowanego dozorcy.
„Zbieg nazywa sie Leopold — Lantier

XVI.

Przeczytawszy to nazwisko, Robert Valierad zadrżał.
— On! — szepnął z zadziwieniem pomięszaném z przestrachem, — on! ten nędznik... ten znienawidzony siostrzeniec, który splamił nazwisko ojca i stał się przyczyną wstydu i śmierci matki, mojéj biednéj siostry!... — Uciekł!... on uciekł!... — Ach! ta nowina nabawia mnie pomięszaniem... przeczuwam straszne, nieuniknione niebezpieczeństwo!...
Deputowany zbladł jak śmierć.
Ręka jego drżała.
Przeczytał zwolna powtórnie artykuł gazety a po upływie kilku sekund, rzucając ją zdała od siebie mówił daléj:
— No! w głowie mi się mięsza i moje przeczucia nie mają żadnego sensu... — Zbrodniarza nie ma się co obawiać... nie zajedzie on daleko... Wszyscy żandarmi są na nogach... rysopis rozesłany wszędzie... Leopold Lantier musi już być przy aresztowany... i tym razem będzie dobrze strzeżony.
Robert pogrążył się w głębokiém milczeniu.
Przebyte wzruszenia nadwerężały jego ciało osłabłe w skutek cierpień. — Zdawało mu się, że w około niego panowały ciemności; — przestał myśléć; — powieki jego zapadły na zmęczone oczy.
Zasnął.
Do salonu weszła Urszula.
Widząc że chory drzemał, uszanowała jego spoczynek, przyłożyła drewna ogień i wyszła.
Piąta wybiła gdy wróciła niosąc światło, Robert ocknął się, i widząc że już noc zapytał:
— Czy długo spałem?
— Półtoréj godziny, panie.
— Jest to zapewne skutek lekarstwa... lekarstwa dobroczynnego, gdyż marzyłem że już nic nie cierpię...
W téj chwili dał się słyszéć turkot powozu wjeżdżającego na dziedziniec.
Deputowany i gospodyni nadstawili ucha.
— Czyby to doktor przypadkiem wracał... — rzekł Yallerand.
— Ma jutro dopiéro przyjechać...
— Zatém to ktoś z przyjaciół lub suplikantów.
— Czy pan przyjmuje?
— Dla czegóżby nie? — To mnie rozerwie a Tallandier zalecił mi rozrywkę.
Urszula wyszła, minęła pokój poprzedzający salon i zastała w przedsionku służącego, lecz nie Klaudyusza, w towarzystwie kobiety w grubéj żałobie, któréj twarz zakryta, była gęstą koronkową zasłoną.
— Pan jest cierpiący, — mówił lokaj — i nie wiem czy będzie mógł panią przyjąć, chybaby wizyta pani była bardzo ważną.
Zasłonięta dama, w któréj nasi czytelnicy odgadli Małgorzatę, odrzekła wzruszonym głosem:
— Przyczyna moich odwiedzin jest bardzo ważna... — Muszę się widziéć z panem Vallerand bez straty czasu.
Do rozmowy wmięszała się Urszula.
— Pan Vallerand przyjmuje, — rzekła. — Ja panią zaprowadzę do niego... — Jakże mam panią zameldować?...
Małgorzata wyjąkała:
— Nazwisko moje nie jest mu znane...
— Proszę panią z sobą.
Urszula wyprzedziła gościa do pokoju przyległego do salonu i zostawiwszy ją na chwilę, udała się do Roberta.
— Kto tam? — zapytał chory.
— Jakaś dama w grubéj żałobie, która pragnie się widziéć w ważnym interesie...
— Nazwisko jéj...
— Utrzymuje, że jéj pan nie zna... Czy mam wprowadzić tę panią?
— Bezwątpienia.
Urszula otworzyła drzwi, za któremi stała Małgorzata i rzekła:
— Proszę pani...
Wdowa postąpiła parę kroków, lecz stanęła na progu zdjęta konwulsyjném drżeniem.
W chwili gdy się miała spotkać z dawnym kochankiem, którego przez słabość zdradziła, uczucie niewypowiedzianego wstydu i strasznego niepokoju owładnęło jéj duszę.
Jak ją też przyjmie Robert, u którego miłość została zastąpiona przez tyloletnią nienawiść?...
Zdziwiona widoczném wahaniem przybyłéj, Urszula powtórzyła:
— Proszę pani...
Małgorzata uczyniła ostatni wysiłek i przestąpiła przez próg.
Światło lampy stojącéj na murowanym kominku padało wprost na twarz Roberta Vallerand.
Widząc te blade oblicze, te zapadłe policzki, zagasłe spojrzenie, te włosy prawie białe, Małgorzata uczuła bolesne ściśnienie serca.
W tym człowieku, umierającym W czterdziestym czwartym roku, wyglądającym na starca, nie znajdowała ona nic z niegdyś uwielbianego młodzieńca.
Osłupienie trzymało ją w miejscu, nieruchomą i niemą, w obec kochanka, który się stał wrogiem, a z którym miała rozpocząć ostateczną walkę.
Robert Valerand wahanie przybyłéj wziął za bojaźliwość.
— Żałuję, pani, — rzekł z ukłonem, — że nie mogę pójść na jéj spotkanie i podać krzesło... — Ciężka choroba jest jedyną i smutną przyczyną tego pozornego braku grzeczności. — Racz mnie pani miéć za wytłomaczonego i zająć obok mnie miejsce.
Złamany i trudny do poznania głos deputowanego z Romilly wywarł rozdzierające wrażenie na Małgorzacie.
Z oczu jéj łzy wytrysły, gdy się zbliżała wolnym krokiem.
Robert znowu się ukłonił i wskazał jéj krzesło przy kominku.
Wdowa nie siadając, podniosła zasłonę.
Chory patrzał na nią z zadziwieniem.
Nagle promień światła padł na piękną twarz Małgorzaty, na tę szlachetną i zachwycającą twarz, zaledwie nieco zestarzałą w skutek lat i cierpień, otoczoną jak niegdyś, prawie zupełnie czarnemi włosami.
Robert poznał ją od pierwszego spojrzenia i widząc nagłe zjawienie przeszłości, otrzymał cios prosto w serce, o którém wyobrażenie dać zaledwie może silne uderzenie elektryczne.
Pomimo choroby skoczył na równe rogi, z za ciśniętemi dłoniami, obłąkanym wzrokiem drzącemi ustami.
— Ty!! — rzekł stłumionym głosem. — Ty!! — Tutaj!!...
— Tak jest, ja... odparła Małgorzata zmuszając się do okazania spokoju i przesadzając ton przymuszony spokój.
— Co tu robisz w moim domu?
— Przybyłam upomniéć się o swoją córkę...
— Swoją córkę!! — powtórzył deputowany z wybuchem gniewu i pogardy. — Swoją córkę! — Ty mi mówisz o swojéj córce!! — Milcz i wychodź!!
— Nie wyjdę, — Odparła Małgorzata, — i nie zamilknę!! — Musisz mnie wysłuchać i odpowiedziéć!
— Jesteś dziś odważną, ty, niegdyś tak słaba!...
— Niegdyś byłam dziecięciem drżącém i uległém. — Dziś jestem wolna i silna! — cierpienia którem znosiła z twojéj winy przez lat dziewiętnaście, nareszcie się przed trzema dniami skończyły... — Kat, który mi je zadawał nie żyje... — Niewolnica, pochylałam głowę przed swoim tyranem... — Tyran ten jest dziś w grobie a ja o jedném tylko myślę... o mojéj córce. — Ja chcę mojéj córki.
Robert chwiał się.
Zabrakło mu sił do utrzymania się na nogach i był zmuszonym usiąść, albo raczej upaść na szezlong.
Potém po raz drugi powtórzył:
— Swoją córkę! dziecko opuszczone przez ciebie przed dziewiętnastu laty bez żalu, bez wyrzutu, dla zaślubienia człowieka, którego miliony cię olśniewały! — Posiadasz te miliony i tego ci nie dosyć, chcesz swojego dziecka!! — To za wiele, pani, trzeba było wybierać... — A! wiesz pani, że trzeba być szaloną, aby się tutaj pokazać!
— Jestem przy zdrowych zmysłach! — odpowiedziała Małgorzata. — Okazując niegdyś ojcu posłuszeństwo, ustąpiłam przed gwałtem, pan dobrze wiesz o tém... — Byłam w jarzmie...
— Mogłaś skruszyć to jarzmo uciekając ze mną!
— Powinnam to była uczynić...
— Nie uczyniłaś tego i to jest twoim występkiem!
— Przyznaję, że byłam nikczemną... — Przebacz mi...
— Przebaczyć ci... tobie krzywoprzysiężnéj kochance i złéj matce! Tobie, któraś do mnie tylko powinna była należéć, lecz zamiast pójść za mną, sprzedałaś się i oddałaś! — Czyż mogę zapomniéć, że twoje opuszczenie uczyniło ze mnie nędznika i donosiciela? — Czyż sądzisz iż nie wiem, że czyn jaki popełniłem, odkrywając twemu mężowi tajemnicę twego wstydu, był czynem podłym?.... Zaślepiła mnie wściekła zazdrość!... Jeżeli jestem starcem stojącym nad grobem, w wieku, w którym każdy jest w pełnéj sile, to przez ciebie!... — Zabiłaś mnie, druzgocąc moje serce!
— Tak, wyrządziłam ci wiele złego, a jednak Bóg mi świadkiem, żem cię bardzo kochała!...
— Nie, tyś mnie nie kochała!... Tyś nie potrafiła kochać!...
— Zaprzeczałżebyś, że kocham swoją córkę?
— Rozumie się, że zaprzeczam! — Gdybyś ją niegdyś kochała, znalazłabyś energię do oparcia się ojcu lub do ucieczki ze mną... — Gdybyś ją kochała, umarłabyś z rozpaczy na samą myśl, że twoje dziecko rosło nie znając cię, bez twoich pieszczot, nie wymawiając tych słodkich wyrazów: moja Matko! — Byłabyś umarła, słyszysz! umarła, przeklinając sama siebie!!...
Robert się zatrzymał.
Po tym wybuchu gniewu, czuł, że nadchodzi chwila osłabienia straszna, a może mordercza.
Wstał, pochwycił flaszeczkę z lekarstwem stojącą na kominku, odetkał już drżącą ręką i połknął parę łyko W napoju.
Małgorzata blada, przerażona, drżąca spuściła gWę.
— Tak jest, — szepnęła głucho — byłam złą kochanką i złą matką.... przyznaję i żałuję, tego... ale, moje serce nie było winne... zabrakło mi siły i odwagi.
— Miłość i macierzyństwo dają wszystkie siły i całą odwagę.

— Znieważaj mnie, zasłużyłam na to... znieważaj, ale mi przebacz!... Cierpiałam przez lat dziewiętnaście... opłakiwałam swoją córkę... opłakuję ją ciągle!... Jeżelim nie umarła, to dla tego żem miała nadzieję ujrzéć ją kiedyś, gdy się ukończy moje męczeństwo.... — Ten dzień nastąpił i oto jestem u twoich stóp, błagając o łaskę... o litość...

XVII.

— Ani łaski, ani litości!... — odparł Robert; — jeżeliś ty zapomniała, to za to, ja pamiętanm.
— Nie masz prawa, pozbawiania mnie dziecka na zawsze... — odpowiedziała Małgorzata.
— Twoje opuszczenie nadało mi to prawo i ja z niego korzystam.
— Bylżebyś tak nielitościwym i okrutnym do tego stopnia, że przeszkodziłbyś żałującej matce uściskać swoją córkę... powiedziéć jéj że ją kocha?...
— Ona by ci nie wierzyła... — Tybyś ją zgrozą przejęła...
— Czy ona nie wie o tajemnicy swego urodzenia?
— Nie potrzebuję ci odpowiadać.
— Jednakże mi odpowiesz... — Nienawiść twoja źle ci usłużyła!... Meldując nowonarodzone dziecię pod imieniem Renaty, córki Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier, przyznałeś, że dziecię to było mojém!... — Ja teraz nie błagam. Ją wymagam!... — Ja chcę swojéj córki! Oddaj mi córkę, bo w przeciwnym razie udam się do sędziów!
Robert zaczerpnął w swoim gniewie tyle energii, że się zerwał z piorunującém spojrzeniem i, zawołał:
— Zgoda, udaj się do sędziów! — Gdy przyjdą mnie badać, znajdą moje zwłoki, bo ty skracasz ostatnie chwile, jakie mi pozostają do życia, a te zwłoki nie przemówią! — Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy.
Siły deputowanego Z Romilly wyczerpały się.
Hucząca w nim wściekłość, straszliwe, tamuj mu oddech wzruszenie przybliżały przewidzianą chwilę, któréj się doktor obawiał.
Zdawało mu się, że jego serce przeszywa rozpalone żelazo i przyciskając obudwoma rękami dyszące piersi, upadł znowu na szezlong.
Małgorzata stała przerażona.
Uczyniła ruch, jak gdyby dla pochwycenia sznurek od dzwonka.
Robert ujrzał to poruszenie i wyciągnął rękę aby ją zatrzymać.
— Nie wołaj... — szepnął gasnącym głosem. — Nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć.
Wdowa spuściła rękę.
Umiérający znowu wypił trochę lekarstwa i przez parę chwil pozostał niemy, bezwładny z okiem przygasłém, obwisłemi ustami, podobny raczéj do umarłego niż żywego.
W czasie gdy ta dramatyczna i rozdziérająca scena odbywała się w salonie zamkowym — Leopold Lantier w ubraniu szypra,— przestępował otwarć bramę i wchodził do sieni.
Klaudyusz, służący, spostrzegł go i wyszedł naprzeciw niego.
— Czego pan żądasz?
— Wszak tu mieszka pan Robert Vallerand deputowany? — rzekł Lantier.
— Tutaj.
— Pragnąłbym się z nim widziéć.
— Czy on zna pana?
— Nie, panie, ale przysyła mnie do niego jeden z jego najbardziéj wpływowych wyborców.
Zbiegły więzień wymienił nazwisko jednéj z najznakomitszych figur z okręgu Romilly i ciągnął daléj:
— Mam oznajmić panu deputowanemu coś nader ważnego i prosić o pomoc, któréj mi z pewnością nie odmówi... — Pięć minut rozmowy wystarczy aby go objaśnić... — Wyświadczysz mi pan wielką przysługę. wyjednywając mi chwilkę rozmowy:..
— Pan Vallerand nie jest sam... — odrzekł służący.. nie wiem czy tamta wizyta potrwa długo... — pójdź pan ze mną.. uprzedzę gospodynię, panią Urszulę. — Ona wprowadzi pana gdy nasz pan, sam zostanie...
Lantier udał się za służącym, który go zostawił w pokoju poprzedzającym salon, w pokoju słabo o8wietłonym przez małą lampę.
— Siadaj pan i czekaj... — rzekł Klaudyusz wychodząc.
Właśnie w téj chwili. Robert wymawiał te wyrazy:
— Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy!...
Leopold nie dosłyszał tych wyrazów przez zamknięte drzwi, lecz uderzył go ton, jakim były wymówione.
— Tam się kłócą... — szepnął, nadstawiając ucha. — Wujaszek musi być z kobietą, która mnie wyprzedziła na drodze... To nawet rzecz pewna, bo bryczka stoi na dziedzińcu. Co to jest za kobieta i co oni mogą mówić do siebie?
Po tym krótkim monologu, — popchnięty łatwém do zrozumienia uczuciem ciekawości, — usiadł przy drzwiach.
Chociaż głos Roberta był osłabiony usłyszał albo raczéj odgadł to zdanie:
— Nie wołaj... nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć...
Lantier podwoił uwagę, ale z początku ciekawość jego nie została zaspokojoną, gdyż po przytoczonych wyrazach zapanowała chwila zupełnego milczenia.
Wreszcie Robert wyszedł ze stanu odrętwienia, które go robiło podobnym do trupa.
Lekarstwo doktora Tallandier znowu wywołało swój skutek i nadało ubierającemu sztuczną żywotność.
— No... — mówił daléj głosem syczącym przez ściśnięte zęby. — Chcesz być pewną czy twoja córka żyje? Chcesz wiedziéć gdzie ona się znajduje?
— Tak!... o tak!... — odpowiedziała Małgorzatą, myśląc, że jéj dawny kochanek chciał się nad nią zlitować.
— A więc. ona żyje...
— O! niechaj Bóg bzie błogosławiony!! — przerwała wdowa składając z uniesieniem ręce.
— Ale — mówił daléj deputowany, — więcéj ci nic nie powiem... — Przed dziewiętnastu laty wyrzekłaś się praw matki, odmawiając udania się a ojcem i córką... Jesteś niegodną uściskania w swoich objęciach dziecięcia poświęconego przez siebie!... Nie obawiaj się o jéj przyszłość... Ona będzie bogata... — Majątek mój wynosi więcéj niż cztery miliony i całkiem będzie, należał do niéj... — Za mego życia nie probój się z nią zobaczyć... na nic się nie zdadzą twoje usiłowania.. — Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności, a gdy umrę, tajemnica zostanie dobrze strzeżoną...
— Więc jesteś bez litości! — szepnęła Małgorzata! — Jesteś do ostatka okrutnym!!
— Do ostatka! — powtórzył Vallerand. — To moja zemsta! — Mogę ci oddać choć część tego com z twego powodu wycierpiał... I oddaję!...
— To jest nikczemność!
— To twoja zdrada była nikczemnością! — odpowiedział Robert podnosząc się z trudnością; — a zresztą po cóż się sprzeczać? Przysięgam, że się spełni to, com postanowił!
— A ja przysięgam przeciwnie! — zawołała gwałtownie Małgorzata. — Ją muszę miéć córkę!
— Ona dla ciebie nie istnieje! A teraz nie mamy sobie nic więcéj do powiedzenia! — Wychodź ztąd... nie znam cię!...
Robert postąpił ku Małgorzacie z wzniesioną ręką, wzrokiem pełnym błyskawic.
Wyglądał strasznie i złowrogo.
Nieszczęśliwa kobietą przelękła się.
Cofnęła się przed wzrokiem i ruchem swego dawnego kochanka.
— Wracam do Romilly... — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem. — Poczekam tam aby ci noc przyniosła radę...
— Ja słucham rad danych mi przez dziewiętnaście lat cierpienia! Com postanowił to musi się spełnić, powtarzam!...
— Zobaczymy!
Małgorzata wymówiła ostatni wyraz tonem wyzywającym, poczém spuściwszy zasłonę spiesznie postąpiła ku drzwiom i wyszła z salonu.
Lantier widział jak przechodziła około niego w czarnéj żałobnej sukni i znikła...
Był on blady i mocno wzruszony.
Tak samo jak marnotrawca rzuca na oślep ostatnie dukaty, Robert w ostatnim wysiłku zużył ostatnie chwile darowane mu przez chorobę.
Jak tylko Małgorzata odeszła, rozdrażnienie nerwowe utrzymujące go na nogach ustało.
— Do mnie!... na pomoc!.. — krzyknął.
Lantier usłyszał to wołanie.
Miał otworzyć drzwi, poskoczyć.
Urszula weszła.
— Do mnie!... do mnie!. — powtórzył Robert.
Gospodyni spiesznie przestąpiła przez próg salonu, nawet nie patrząc na niewczesnego gościa.
Podbiegła ona ku choremu, który opierając się o meble usiłował dojść do swego zwykłego miejsca.
— Panie... panie, — rzekła prawie nieprzytomna, podtrzymując swojego pana i pomagając mu aby usiadł. — Co się stało?... Co panu jest?...
Robert blady jak śmierć, z przygasłém okiem uczepił się obydwiema rękami ramienia pani Sollier i wyjąkał:
— Umieram....
— Pan umierasz!... — powtórzyła Urszula drżąca, — Nie, panie, nie... nie umrzesz...
Lantier, stojąc w bocznym pokoju, przy uchylonych drzwiach, spoglądał, słuchał.
Zimny pot perlił się na jego skroniach, przy korzeniach włosów.
Deputowany mówił daléj z trudnością.
— Ta kobieta... tu, przed chwilą...
— A więc! panie...
— To była ona... Małgorzata... jéj matka... przeklęta matka mojéj ukochanéj córki!... Niech ona jéj nigdy nie zobaczy... Urszulo, słyszysz!... nigdy!... Niestety!... i ja jéj również nie zobaczę!...
— Mój Boże... — wyrzekła z rozpaczą pani Sollier. — Czy to prawda?... — Czy to być może?
— Słuchaj... — mówił daléj Robert, u którego wola zastępowała zniweczoną siłę, — chwile są drogie... życie ucieka... Nic nie zapomnij... — List do pana Auguy notaryusza paryzkiego z ulicy Piramid, jest w górnéj szufladzie stoliczka; — udasz się do Paryża z moją córką... Notaryusz odda jéj zapieczętowaną kopertę, w któréj się znajduje mój testament i pokwitowanie z odbioru mego majątku... — Wszystko nałoży do niéj... Nie dla Lantierów... nic dla tych nędzników... wszystko dla mojéj córki.. — Notaryusz Audouard, z Nogent-sur-Seine, wzawian za pokwitowanie wręczy jéj cztery miliony czterykroć dwadzieścia pięć tysięcy franków... Wszystko dla Renaty... wszystko...
Były to ostatnie słowa wymówione przez Roberta, i wymówione głosem tak, słabym, że Lantier raczéj się ich domyślił, niż dosłyszał.
Głowa deputowanego spadła na poręcz szezlongą. — Ręce obezwładniały; — i zrzenice zamarły; — oddech ustał.
Urszula padając na kolana krzyknęła.
— Umarł! zawołała — Umarł!
I wybuchła łkaniem.

XVIII.

Leopold Lantier uczynił gest trudny do oznaczenia, wyszedł na palcach do sieni, przeszedł nie spotkawszy nikogo przez podwórze, i spiesznym krokiem puścił się do Romilly.
O sto kroków od zamku stanął.
— Więc umarł! — rzekł z cicha. — Pieniądze, na które liczyłem, na podróż do Ameryki, wymknęły mi się a przyszły spadek mego kuzynka Paskala Lantier poszedł z dymem!... — Wujaszek Robert miał córkę... córkę, którą uczynił swoją jeneralną spadkobierczynią, i która ma się udać do Paryża ze starą do pana Auguy, nataryusza, po odbiór zapieczętowanéj koperty zawierającéj testament i pokwitowanie z czterech milionów czterech kroć stu dwudziestu pięciu tysięcy franków!... — Ładny grosz, do miliona djabłów!... i pan Audouard notaryusz z Nogent-sur-Seine w zamian za pokwitowanie odda panience miliony!... — Taka wiadomość warta coś... może warta tyle co majątek... — Trzeba o tém pomyśléć...
Zbieg puścił się w drogę i po upływie trzech kwadransów drogi ujrzał przed sobą pierwsze domy Romilly.
Miasteczko było oświetlone.
Lantier wszedł do kawiarni, kazał sobie podać kieliszek wódki i zapytał:
— Czy macie Przewodnik po drogach żelaznych?
— Nie panie, — odparł garson, — ale jeżeli idzie o bieg pociągów to znam go na palcach...
— O któréj godzinie będzie, pociąg do Paryża?
— O jedenastéj minut czterdzieści siedm, a do Paryża przybywa o czwartéj, minut dziesięć z rana...
— Dziękuję, — rzekł Leopold, spoglądając na zegar zakładu.
Ten wskazywał wpół do dziewiątéj.
— Czy można dostać obiad? — rzekł znowu zbiegły więzień.
— I owszem, jeżeli pan poprzestaniesz na kawałku pieczeni na zimno, szynce z kapustą i kawałku sera...
— Aż nadto dosyć.
Lantier zjadł z apetytem ten skromny obiad, zażądał gazety „Journal de l’Aube“ i przeczytał z łatwém do zrozumienia, zajęciem, opis swójéj ucieczki z więzienia w Troyes.
— Trochę wcześniéj niż o jedenastéj, skierował swe kroki ku dworcowi drogi żelaznéj mówiąc:
— Robert Vallerand umarł dziś wieczorem; — zgon zameldowany zostanie jutro... pogrzeb odbędzie się dopiero po jutrze... — Stara wykona rozkazy nieboszczyka dopiéro po pogrzebie... to rzecz jasna jak słońce — mam więc co najmniéj przed sobą dwadzieścia cztery godzin... — to więcéj niż potrzeba aby działać użytecznie... — No, dobrzem zrobił żem wylazł ze swojéj skorupy!.... Zdaje mi się że dla mnie, jest przynajmniéj ładny milionik, uczepiony u wędki, którą zarzucę na swego kuzynka Paskala Lantier, znajdującego się w niebardzo tęgich interesach...
I zbieg zakończył, powtarzając wyrazy wyrzeczone przez siebie gdy wychodził z zamku Viry-sur-Seine:
— Trzeba będzie o tém pomyśleć!
O jedenastéj minut czterdzieści siedm, wsiadł do pociągu mającego stanąć o czwartéj rano w Paryżu.
Lantier znał stolicę tak dobrze jak swoje rodzinne miasto Troyes i wiedział, że tam lepiéj niż gdziekolwiek bądź, będzie miał możność uniknięcia poszukiwań policyi.
Wyszedłszy z dworca udał się przedmieściem Św. Marcina, wstąpił do niewielkiego hotelu i kazał sobie dać pokój.
Podróżny przepędzający w hotelu jedną noc, szczególniéj zaś gdy przybywa o późnéj godzinie, rzadko kiedy bywa pytany o nazwisko i paszport.
Lantier wiedział o tém i jego nadzieja się spełniła.
Spał dwie czy trzy godzin, zapłacił, wyszedł nie zapytany o nic i przybierając fizyonomię człowieka mającego wiele interesów, dostał się na przedmieście Temple, wszedł do sklepu z handlem win i rzekł.
— Proszę o pół butelki białego wina i Przewodnik Bottina.
— Bottin jest tam, w gabinecie... Zaraz podadzą panu wino i będziesz pan mógł go swobodnie przejrzéć.
Zbieg usiadł przy stole, wypróżnił szklankę, otworzył grubą książkę, wyszukał literę L i zaczął przeglądać kolumny nazwisk.
Po upływie kilku sekund zaprzestał.
Lantier, Paskal Eugeniusz. — Ten sam — szepnął, — inżynier, budowniczy, przedsiębierca budowlany, ulica Picpus Nr. 37.
Wydostał z kieszeni małą książeczkę i zapisał przeczytany adres.
Po wypróżnieniu butelki, puścił się daléj przedmieściem i skierował ku Temple.
W tym ogromnym bazarze, który utracił swój dawniejszy malowniczy wygląd, przybierając monumentalny charakter, sklepy otwierają się zrana.
Lantier skierował się ku części Temple przeznaczonéj wyłącznie na sprzedaż staréj garderoby.
Handlarze zatrzymywali go w drodze ofiarując mu rozmaite towary za bajecznie, przynajmniéj na pozór, nizką cenę.
On uśmiechając się, lecz nie odpowiadając szedł daléj i wstąpił do sklepu, którego wystawa mu się podobała.
— Może pan sobie życzy pięknego palta?... — zapytała, kupcowa, gruba, matrona z wesołą miną. — Może kapelusza wyglądającego jak zupełnie nowy?... tużurka wizytowego... albo fraka na wesele?
— Nic z tego wszystkiego, kochana pani...
— Więc niech pan powie...
— Potrzeba mi kurtki, kamizelki i spodni manszestrowych.
— Dla pana! — zawołała przekupka patrząc na niego zdziwiona.
— Nie, dla kolegi, który jest cieślą i który mnie prosił o załatwienie tego sprawunku.
— Czy to ma być nowe?...
— O! nie!... — mój kolega nie bardzo jest bogaty.
— Mam co panu potrzeba... — coś porządnego, używanego nie dłużéj jak przez kwartał...
Kupcowa wydobyła z szuflady kompletne ubranie manszestrowe, koloru szkła butelki, z przyczepionemi do każdéj sztuki kartkami, w istocie znajdujące się w bardzo dobrym stanie i mówiła daléj:
— Czy przyjaciel pański jest wysokiego wzrostu?....
— Tego samego co ja...
— No, to zdaje mi się jak gdyby było umyślnie na pana zrobione...
Lantier przymierzył spodnie, obejrzał drobiazgowo inne przedmioty i zapytał o cenę.
— Trzydzieści pięć franków.
— To za drogo!...
Rozpoczął się targ. — Był on długi, lecz, nie burzliwy. — Lantier wytargował znaczną kwotę, kupił kaszkiet, kazał wszystko zapakować, powrócił ku bulwarowi i wyszedł na ulicę Menilmontant, którą się udał na ulicę Saint-Maur.
Idąc, rozglądał się na prawo i na lewo, zdając się czegoś lub kogoś szukać.
Znalazł to czego szukał, doszedłszy do ulicy Roquette, a tém był dom nowobudujący się.
Pierwsze zimna wstrzymały roboty, i rozpędziły robotników, ale najgłówniejsze rzeczy były zrobione.
Prześliznąwszy się przez wązki otwór, zostawiony pomiędzy deskami stanowiącemi parkan, Leopold wszedł do domu, z łatwością znalazł schody prowadzące do piwnic, przebył kilkanaście stopni, i mając dosyć światła z szerokiego luftu, przemienił ubranie szypra, na to, które kupił w Temple.
Ukończywszy się przebierać, wyszedł tą samą drogą i udał się ulicą Saint-Maur aż do ulicy Boulets, niedaleką od celu jego rannéj przechadzki.
Celem tym, jak się można domyśléć, była ulica, przy której mieszkał przedsiębierca.
— Teraz — rzekł zacierając ręce — trzeba zjeść śniadanie i przybrać powagę, idąc w odwiedziny do kuzynka Paskala...

Przybywszy do miejsca, w którem ulica Saint-Mande schodzi się z ulicą Picpus, Lantier ujrzał na pierwszéj z nich, nad drzwiami szyld następujący:
Pod dwoma królikami
Baudu
Handel win i restauracya
różne potrawy i przekąski.

— Mam co mi potrzeba!.. — pomyślał.
Restauracya Baudu’a składała się z obszernéj sali, której okna, w téj chłodnéj porze, w skutek obsiadającéj z wnętrza pary wyglądały nieprzezroczyście, jak gdyby były ze szkła matowego.
Ogromny piec, napełniony po brzegi, ogrzewał tę salę.
Poważnych rozmiarów trzon dający się widzieć w głębi, na którym stały kociołki i rądle, służył do przygotowywania potraw, obfitych, chociaż mało urozmaiconych.
Naczynia kuchenne świetnie połyskiwały.
Małe stoliki ustawione były trzema rzędami.
Najzupełniejsza czystość i porządek pod każdym względem świadczyły o uczciwości zakładu.
Gospodyni sama zajmowała się kuchnią.
Gospodarz siedział za kantorem, a dwie ładne dziewczyny — jego córki, — obierały przy matce jarzyny.
Pięciu robotników siedząc przy jednym stole, rozmawiało popijając absynt.
Lantier przestąpił próg i usiadł przy stole najbliższym tego, przy którym siedzieli rozmawiający.
Zamówił dwie potrawy, butelkę wina i nim mu podadzą nadstawił ucha nad rozmową sąsiadów, która mu się wydała, i nie bez przyczyny, bardzo interesującą.
Robotnicy nie zwracali uwagi na nowoprzybyłego i rozmawiali nie krępując się wcale.
— Tak więc, Caperon, — mówił tęgi chłop rudo — zarastający, zwany Largy, — z powodu zimna zostaliśmy na bruku!... — Onegdaj pięciu robotników z warsztatu ślusarskiego, czterech ze stolarskiego, trzech z blacharskiego, mularze i cieśle, wszyscy za drzwi!...
— Cóż chcesz.. — odpowiedział Caperon — w taki mróz i śnieg niepodobna pracować na dworze...
— Przecież nic nie przeszkadzało zająć nas pod dachem, gdzie można było przygotowywać robotę...
— Być może, mój stary... odparł jeden z obecnych, ale może nasze fizyonomie nie podobały się werkmajstrowi...

XIX.

— A! werkmajster, pan Wiktor Beralle! — zawołał Largy. — Pomówmy o nim!... ładny ananas! — woli trzymać próżniaków... on nie cierpi — dobrych kolegów, nie dających sobie zdzierać skóry z grzbietu!... to nie tak jak jego brat, nadzorca robót, prawdziwy zuch, nasz przyjaciel Wiktor Beralle!... który nie gardzi kieliszkiem!...
— I zawsze gotów do hulanki, — rzekł drugi cieśla.
— No, chcecie żebym wam powiedział co myślę? — odezwał się Largy.
— Mów, a krótko i węzłowato, stary.
— A więc! to opróżnienie warsztatów, pochodzi nie z samej tylko temperatury...
— Z czegóż więc?
— Z braku monety u przedsiębiorcy Paskala1 Lantier...
Usłyszawszy nazwisko swego, krewnego, Leopold podniósł głowę i przyłożył więcej uwagi.
— O! o! — pomyślał, — drugie wydanie historyk opowiadanej przez kancelistę z sądu w Troyes... — Czegoś się tutaj dowiem...
— Przestań! — odparł Caperon. — Papa Lantier, to bogacz... — ma on dobrze kieszeń nabitą... — ćwiercią mierzy pieniądze!...
— Nie tak bardzo, mój stary, jeżeli wierzyć niektórym dostawcom, których gawędy podsłuchałem niespodzianie... — Przedsiębiorca ma znaczne wypłaty a że niepogoda gmatwa interes, zatem może się znaleźć w djabelnym kłopocie...
— Przypuśćmy że jest w kłopocie, ale do nurka jeszcze daleko...
— Dla czego daleko, skoro odprawiając nas dzisiaj nie zapłacono nam za ostatnie pół miesiąca.
— Może kassjer nie przyszedł...
— Zawsze to trochę śmieszne, kassjer spóźniający się...
— Miejcież rozum! — W kogoż by można wmówić, że taki dom nie posiada w kassie biletu na tysiąc franków... — Powiedziano abyś my przyszli o drugiéj... tyle czasu potrzeba aby werkmajster uregulował rachunki... — Nie trzeba nic przesadzać...
— Ty myślisz jedno, a ja drugie... — Zobaczymy kto ma słuszność.
— A jednak gdyby cię zatrzymano, to nie miałbyś przeszkody aby zostać!...
— Rozumie się, ale...
— Stul gębę! — rzekł Caperon żywo — Ot idzie Wiktor Beralle.
Właśnie otworzyły się drzwi resturacyi i wszedł werkmajster.
Był to młodzieniec blisko dwudziesto-pięcioletni, średniego wzrostu, zgrabny, z twarzą wyrażającą szczerość i prawość, jakkolwiek zgromadzeni nie wiele dlań okazy wali sympatyi.
Miał czarne włosy, ciemne wąsy i ciemno-siwe oczy.
Ubiór jego bardzo prosty, lecz elegancki w skutek sposobu w jaki był noszony, składał się z garnituru z grubego granatowego sukna i małego okrągłego kapelusika.
Baudu opuścił kantor, postąpił parę kroków na spotkanie nowo przybyłego i podał mu rękę z zapytaniem?
— Dziś tak wcześnie na śniadanie?
— Nie, ojcze Baudu, jeszcze nie. — Przychodzę dowiedziéć się czy tu nie ma Ryszarda.
— Twego brata?
— Tak jest.. — Od wczoraj gdzieś bałamuci...
— A! nicpoń! — zawołał gospodarz — Jak tylko wleje w siebie szklankę wina, zapomina o wszystkiém!! — Teraz go nie ma, ale ja tylko co powróciłem... Zapytaj żony i córek czy go nie widziały...
Wiktor Beralle przeszedł przez całą długość sali udając się do téj części, która służyła za kuchnię...
Mijając stół, przy którym siedzieli robotnicy, zlekka się ukłonił.
Cieśle oddali mu ukłon.
Wiktor zbliżył się ku trzem kobietom.
Ujrzawszy go, Stefcia, starsza z dwóch dziewcząt, zarumieniła się po uszy.
— Dzień dobry, mamo Baudu... dzień dobry panienkom... — rzekł Wiktor. — Bądźcie łaskawe mi powiedziéć, czy nie widział kto dzisiaj Ryszarda?
Na imię Ryszarda, Wirginia, młodsza z dwóch sióstr, zarumieniła się tak samo jak Stefcia i spuściła głowę.
— Wcale nie, mój Wiktorku... — odpowiedziała gospodyni. — Ani dziś, ani wczoraj... — Czy znów się hultai?...
— Obawiam się tego...
— O! niegodziwiec! — A to piękna konduita!... Jeżeli tak daléj będzie, to niech sobie wybije z głowy, aby Wirginia była kiedy jego żoną!...
— Ależ mamo... — zaczęło dziewczę, któréj rumieńce znikły jak przez czary.
— Cicho, smarkaczu, Zamknij buzię i prędzéj obieraj rzepę! — przerwała pani Baudu, — Ryszard jest hultaj... — jemu się zdaje, że ktoś przepada za jego twarzą i że mu się niewiedziéć co wybaczy! — Grubo się myli! — szczęście moich dzieci przedewszystkiem. — Jeżeli się nie poprawi, powiem mu bez ogródki co myślę!... — Niech z ciebie bierze przykład! Niech będzie pracowity, oszczędny, porządny, nie pije, a szczególniéj, niech ludzi nie zarywa!...
— Jakto, mamo Baudu — rzekł Wiktor zakłopotany — czyżby od ciebie co pożyczył?
— To już interes pomiędzy mną a nim, ale ja mu szepnę do ucha parę słówek...
— On nie jest zły, mamo Bandu, zapewniam cię... — odrzekł Wiktor — tylko słaby jak dziecko, ot i wszystko...
— Gdy kto jest tak słaby to się daje wciągnąć... a w obecnym czasie o złe znajomości łatwiéj niż o dobre...
— To prawda, aleja go wyłaję... będę nad nim czuwał.
— I dobrze zrobisz.
— Czy zapłacił za stół za ostatnie dwa tygodnie?...
— Prawie...
— Oh ciąłbym za siebie zapłacić.
— Czy płacono u pana Lantier?
— Płacono... przed chwilą...
— Baudu, podaj mi książkę... — zawołała gospodyni.
Restaurator spiesznie przyniósł sporą księgę, którą położył na stole.
Pani Baudu otworzyła ją i poszukała nazwiska Wiktora Beralle.
— Jest... — rzekła. — Dodaj pan sam, a jeśli się omylisz na moją korzyść, to tém gorzéj dla ciebie.
Wiktor wziął pióro i wpisywał cyfry, gdy tymczasem gospodyni zajęta była kuchnią, dziewczęta zaś coś cicho do siebie mówiły.
— Sześćdziesiąt dwa franki... — rzekł po chwili... — oto jest bilet stu frankowy.
— Czy wydać resztę? — zapytała.
— Nie trzeba, — i odparł werkmajster. — Niech rosną, oszczędności składne na wesele.
I czule spojrzał na Stefcię, która patrzała na niego z miłością.
— Tak, to dobrze! — rzekła gospodyni; — oszczędność, ta do wszystkiego prowadzi. — To też bądź spokojny, Stefcia prędzéj czy późniéj zostanie twoją żoną i zdaje mi się że się nie da prosić aby powiedzieć: tak.
— O! mamo... mamo.. — wyjąkało dziewczę rumieniąc się znowu.
— Cicho, bębnie! — odparła pani Baudu uśmiechając się pomimo woli — to co ja mówię, do ciebie nie należy! — Zatém mam zapisać na twoją korzyść trzydzieści ośm franków, — dodała — ponieważ we mnie masz więcéj zaufania niż w bankierze lub notaruszu! Oho! twój woreczek pęcznieje! — Ogółem: pięć tysięcy siedmset trzydzieści ośm franków! — Ładna cyfra! — Dobrze, Wiktorku! — gdyby Ryszard robił toż samo!...
— To nastąpi matko... — odezwała się bojaźliwie Wirginia.
Pani Baudu wzruszyła ramionami.
— Jak rak świśnie!... — odrzekła.
Wirginia zrobiła kwaśną minę.
— Nie trzeba tracić nadziei! — odparł Wiktor. — jeszcze, nie wszystko stracone!... Mój brat młodszy jest odemnie o lat dwa lub trzy... — jest on czynny, zręczny, inteligentny!...
— Być może, ale im więcéj zarobi tém więcéj wyda!...
— Będzie pił wino z wodą... aby poślubić pannę Wirginię, którą kocha...
— Niechaj więc prędko zaczyna, bo jeżeli się nie zmieni, to Wirginia raczéj zostanie starą panną niż wyjdzie za niego, ja ci na to przysięgam!:
— Cierpliwości... — ja wracam do warsztatu... — Jeżeliby tu Ryszard nadszedł, proszę mu powiedzieć, że czekam na niego.
— Dobrze.
Wiktor odszedł.
— Czyż się to już nie trąca z kolegami, panie Beralle — rzekł Caperon, zatrzymując go w przechodzień.
— Nie, Caperon, dziękuję... — Zagadałem się... — Muszę wracać...
— Ba! — jeden, zielonéj...
— Wiesz, że absyntu nigdy nie pijam.
— No, to co innego, co do gustu... kieliszek wermutu... to doskonałe na żołądek...
— Nie, dziękuję... nic...
— Jak pańska wola... ale prosimy z całego serca...
— O tém nie wątpię...
— Czyś pan już oddał listę do kassy?... — zapytał Largy.
— Już... O drugiéj można pójść po odbiór.
— Pójdziemy... bądź pan spokojny.
W téj chwili drzwi gwałtownie się otwarły i młody człowiek, bardzo przystojny, ale w sukniach w nieładzie, mrugając oczyma, z kosmykami włosów rozrzuconych po czole, wszedł, silnie się zataczając.
— Dzień dobry wszystkim! — wybełkotał z tym głupim uśmiechem, jaki nadaje pijaństwo. — Gospodarzowi, gospodyni, konsolacyi i całemu towarzystwu w ogóle i w szczególe dzień dobry!
Usłyszawszy ten głos, Wiktor się nagle obrócił.
Wirginia zbladła.
Baudu zmarszczył brwi a pani Baudu wyrzeka jakieś przekleństwo przez zęby.
Leopold Lantier, przeciwnie, spoglądał na nowo przybyłego przyjaźnie i z uśmiechem.
— Do licha, urżnął się porządnie! — szeptali sobie cieśle do ucha.

XX.

— No! i cóż... — zawołał pijak. — To tak mnie tutaj przyjmują?... — Tak jak psa w kręgielni! — Papa Baudu nie kontent żem trochę wesoły!... Biorę was na sędziów;... czy to moja wina?... — Poprowadziłem wczoraj do Pantin robotników, którzy mury mieli zabezpieczyć słomą od zimna... Gospodarz dał sporo na piwo, a że zimno było djabelskie, zasiedzieliśmy się trochę w knajpie... Zjedliśmy obiad, przespali się, dziś zrana była znowu zupa cebulowa... I oto jestem na stanowisku... gotów do pracy...
Wiktor blady, z zaciśniętemi zębami zbliżył się do młodego człowieka.
— Ślicznie wyglądasz, abyś się mógł pokazać w warsztatach — rzekł głucho.
— Patrzcie; to starszy brat... — odparł Ryszard, wyciągając do Wiktora rękę, któréj ten nie przyjął... — No starszy bracie, nie rób takich strasznych Oczu!... ja wytłómaczę wszystko przyszłemu teściowi... na piwo... absynt... obiad... było późno... a potém, basta, z Pautin do Paryża daleko... tramwaje były pełne... Dwadzieścia cztery godzin czekałem w handlu win...
— No — rzekł Wiktor kładąc mu rękę na ramieniu, pójdź ze mną... zaprowadzę cię do twego pokoju gdzie się prześpisz — a wieczorem znać tego nie będzie...
— Spać!... nigdy w życiu!... — Dzisiaj jest święto odbioru pieniędzy... Ja muszę odebrać co mi się należy i zapłacić mamie Baudu... tak, wszystko co zalega... prześpię się wieczorem...
— Pójdziesz natychmiast! — mówił daléj werkmajster nakazująco.
— O! jeszcze co!... — mnie się spać nie chce... powietrze w Pantin nabawiło mnie pragnienia... ja chcę pić...
— Nie będziesz pił...
— Będę.. mam pragnienie...
W téj chwili do rozmowy wmięszała się pani Baudu, która nadeszła z kuchni oparłszy pięści na biodrach.
— A ja, — rzekła z kolei — ja ci zaręczam, że nie będziesz pił, przynajmniéj tutaj, bo ci tu nikt nie poda, ani ja, ani Baudu...
— Głos gospodyni zdawał się wywierać na Ryszardzie pewne wrażenie, ale był zbyt pijany aby wrażenie, to było bardzo głębokie.
— Mamo Baudu... wybełkotał — nie mruczmy... prawda że jestem odrobinę ululany...
— To jest, żeś pijany jak sztok...
— Już miesiąc jak mi się to nie przytrafiło...
— I to jeszcze mało!... — Wstydzić byś się powinien takiego postępowania!... Człowiek pijany, to gorzej jak bydlę!... Ja nigdy Wirginii nie wydam za pijaka...
— Mamo Baudu, ja nie jestem pijakiem...
— Nieszczęśliwy... zaledwie stoisz na nogach.
— Być może, że wypiłem kieliszek za wiele, ale wiadomo, człowiek daje się wciągnąć....
— Ładna wymówka!... Chłopak uczciwy nie daje się wciągać... oszczędza... myśli aby zapłacić długi...
— O! co się tego tycze, mamo Baudu, ja ciągle o tém myślę...
— Powinienbyś brać przykład ze swego brata.
— Basta!... rozumiem.. — rzekł Ryszard żywo, z widoczną obawą. — Natychmiast zaspokoję, skoro tylko odbiorę pensyę... wydatki...
— Niedługo odbierzesz... — rzekł Wiktor.
— A tymczasem idź się przespać, — rzekła gospodyni, albo zabronię ci słowo przemówić do mojéj córki...
Wirginia siedząc przy kuchni i gorączkowo obierając rzepę, cierpiała straszliwie.
Powtarzamy iż kochała Ryszarda, który był zresztą ładnym chłopcem i drżała z obawy, aby prowadzenie się młodzieńca nie stało na przeszkodzie małżeństwu, o którem marzyła.
— Nie mówić więcéj z Wirginią! — zawołał robotnik. — A! mamo Bandu, żartujesz chyba!... Ty wiesz, że ja ją ubóstwiam...
— Dowiedź, że tego swojem prowadzeniem...
— No, zgoda... ja się ustatkuję... tylko mi pozwól powiedziéć jéj...
I chciał podstąpić ku dziewczęciu.
Wiktor zatrzymał go gestem.
— Powiesz jéj to późniéj... jak będziesz na czczo... — Pójdź ze mną...
Wziął go pod rękę.
Tym razem Ryszard udał się za nim bez oporu, tylko, zanim doszedł do drzwi, wykręcił się dwa czy trzy razy, przesyłając Wirginii całusy, która spuściła głowę i zdawało się, że, go nie widzi.
Leopold Lantier, obojętny i roztargniony na pozór, lecz w głębi mocno zainteresowany tém, co się działo, był obecnym opisanéj przez nas scenie.
— Chłopak ma słabą głowę... — mówił do siebie, widząc Ryszarda, zataczającego się, chociaż był wsparty na ramieniu brata. — Z tego com słyszał, zdaje mi się, że pomiędzy nim i matką Baudu jest inny jeszcze rachunek, jak za to co zjadł i wypił... Przy pomocy szklanki wina będzie można z nim wszystko zrobić... — Dobrze o tém pamiętać... nie wiadomo co się może przytrafić...
Było blizko południa.
Wielka sala restauracyi napełniała się gośćmi.
Napływali robotnicy z fabryk i warsztatów blizkich ulicy Saint Mandé.
Cieśle odprawieni z rana z warsztatów Paskala Lantier, kazali sobie podać śniadanie.
Stefcia i Wirginia kręciły się tu i owdzie, żwawo i lekko, z pełnemi rękami talerzy i butelek i krzątały się na wszystkie strony, aby zadowolnić wszystkich gości.
Gromada robotników, o których Leopold domyślił się, z niektórych słów zamienionych z cieślami, że należeli do warsztatów jego krewnego Paskala Lantier, usiadła obok zbiegłego więźnia.
Ten ostatni, ukończywszy posiłek zażądał mazagranu.
—Spodziéwał się, że jeszcze się czegoś dowie, zanim się uda na ulicę Picpus.
Nadzieja jego została zawiedziona.
Restauracja powoli się wypróżniała» Leopold czytał „Petit Journal“, aby sobie nadać minę i zapewniwszy się, że nikt na niego nie zważał, schował gazetę do kieszeni.
Cieśle zapłacili rachunek i wyszli.
Zbieg uczynił to samo i udał się za niemi.
Mieli mu oni wskazać drogę do mieszkania jego krewnego.
Warsztaty Paskala Lantier leżały przy ulicy Picpus, nie daleko od szpitala wybudowanego dla izraelitów przez dom Rotszylda.
Warsztaty te, zajmując ogromną przestrzeń, mieściły pracownie dla wszelkich rzemiosł mających związek z budownictwem, kamieniarzy, cieślów, stolarzy, ślusarzy, posadzkarzy, blacharzy i t. d.
W sąsiedztwie warsztatów znajdowały się biura budowniczych, rysowników i t. p.
W dobrym czasie warsztaty pełne były ludzi.
W chwili, w któréj wprowadzamy do nich naszych czytelników, zaledwie w nich znajdowała się dziesiąta część osób zwykle w nich zajętych... Paskal mieszkał w blizkości warsztatów w małym dwupiętrowym pałacyku, leżącym pomiędzy dziedzińcem i ogrodem.
Dziedziniec pałacyku łączył się z warsztatami przez furtkę.
Gabinet przedsiębiercy i kassa znajdowały się na dole.
Kassa leżała po lewéj stronie przedsionka, biuro przedsiębiercy po prawéj.
Dwie mosiężne blachy z napisami czyniły wszelką omyłkę niemożliwą.
Schody leżące w głębi prowadziły do mieszkania pana.
O trzy kwadranse na drugą kassyer siedząc przy zamkniętem jeszcze okienku, porządkował i sprawdzał listę płacy.
Paskal Lantier, — którego czytelnicy widzieli już w dzień pogrzebu Dominika Bertin, — siedział w swoim gabinecie przed dużym ogniem, trzymając się obydwoma rękami za głowę.
Był to człowiek o twarzy bladéj, o zmęczonych rysach. — Twarz ta nie miała w sobie nic sympatycznego.
Włosy jego siwiejące i lekko kręcone, przerzedzone były na wierzchu głowy, a przy skroniach były prawie całkiem białe.
Obwisłe policzki otoczone były długiemi angielskiemi faworytami.
Usta o wązkich wargach rzadko się uśmiechały, a uśmiech jego zaniepokoiłby a może i przeraził patrzącego.
Oczy, płowego, nieokreślonego koloru, bardzo ruchliwe, czasem przygasłe a czasem błyszczące nigdy nie patrzyły prosto.
Paskal Lantier, ze zmarszczoném czołem, ściągniętemi brwiami, zdawał się być dręczonym, czarnemi myślami.
Nagle podniósł głowę, wyciągnął rękę do guzika od dzwonka elektrycznego umieszczonego przy kominku i nacisnął guzik.
W biurze kassy odezwało się dzwonienie.
W parę sekund zjawił się kassjer.
Był to mały człowieczek czterdziestoletni, chudy, lecz z miną nadzwyczaj intelligentną.
— Mariet, — rzekł Paskal do niego, — skończyłeś pan z listami płacy?
— Już, panie....
— I wynoszą?...
— Dwanaście tysięcy sto sześćdziesiąt pięć franków.
— A w kassie masz?
— Dwa tysiące franków, z których już popłaciłem werkmajstrów.
— Dobrze...
Paskal otworzył szufladę biurka, wyjął z niéj paczkę biletów stufrankowych, które przeliczył i podał kassjerowi.
— Oto jest trzynaście tysięcy franków... — rzekł do niego.
Kassjer wziął banknoty.
Paskal dodał:
— Jak stoisz z wyciągiem z inwentarza?
— Już skończony, proszę pana...
— Kolumny?
— Podsumowane.
— A billans?
— Gotów... — Jeżeli pan chce to od jednego rzutu oka może sobie zdać sprawę ze swego położenia.
— Swego położenia... — powtórzył inżynier z goryczą, — nie musi ono obecnie być świetném.
Mariet w milczeniu spuścił głowę.
Milczenie jego było bardzo wymowne.

XXI.

— Przynieś mi rachunki... — rzekł Paskal po chwili.
Mariet wyszedł.
Podczas gdy przedsiębiorca czekał na jego powrót, wyraz jego twarzy stawał się coraz więcéj ponurym.
Kassjer powrócił i rozłożył na biurze, przed swym zwierzchnikiem, kilka dużych arkuszy pokrytych pismem i cyframi.
Było-to zebranie inwentarza i billans kassowy.
Lantier rzucił okiem na jeden z tych arkuszy, i z bladego, stał się zielonym.
— Nie myliłem się... — szepnął. — W obecnej chwili brak mi miliona dziewięciu kroć stu tysięcy franków.
— Giełda była dla pana fatalną — rzekł kassjer bojaźliwie.
— Czyż mogłem się spodziewać tak uporczywego niepowodzenia?
— Milion w ciągu trzech, miesięcy!...
— Tak, milion! — Milion, który dziś miałbym w kassie! miljon, któryby mi pozwolił zaspokoić długi należne w końcu roku i czekać na lepsze czasy, aby wykończyć budowle, w które włożyłem swoje kapitały i kapitały tych, co mi powierzyli swoje fundusze!... — Milion, którego brak może mnie zmusić do ogłoszenia upadłości.
— A! panie, przesadzasz pan... Tak daleko jeszcze nie zaszło!
— Nie przesadzam. — Doszedłem do tego. — Gdybym ukończył budowle w końcu marca, miałbym majątek! — zima — wstrzymuje wszystko! — Zmuszony jestem przerwać roboty i rozpuścić rzemieślników, bo czemże im będę płacił?... Jestem zgubiony... zniszczony... Firma Lantiera upada!...
— Powietrze może się stać łagodnieyszém...
— Zgoda, — ale mi potrzeba pieniędzy na dalsze roboty. — Mam do zapłacenia w końcu grudnia trzykroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, licząc w to procenta od summ wypożyczonych nam przez różne osoby.
— Czy by się nie dało gdzie zaciągnąć pożyczki?
— Niepodobna. — Dużo winienem Kredytowi Ziemskiemu. — Nowej pożyczki nie mogę zaciągać.
— Udaj się pan do osób prywatnych.
— Byłoby-to przyznać się do złych interesów i zupełnie się zdyskredytować.
— Przed styczniem odbierzemy dwukroć stotysięcy franków wpływów.
Paskal wzruszył ramionami.
— Bagatela w porównaniu z tak ogromnemu wypłatami! — odpowiedział.
— Dla czego pan nie spróbujesz pomówić z się siostrą swojéj żony, panią Berthier? — rzekł kagsjer. — Od chwili jak została wdową, rozporządza ona, bez kontroli, bardzo znacznym majątkiem... — Ona kocha pańskiego syna, czuje sympatyę dla pana...
— Krok mój byłby bezużytecznym... — Ja znam Małgorzatę... ona nigdy nie chwaliła moich przedsiębiorstw... — Żądanie moje przyjęłaby z pewnością tak, jak gdyby go nie słyszała... — Zresztą, wierzę w jej przywiązanie do mego syna, ale nie w jéj sympatyę dla mnie...
— No, to wierzyciele poczekają na procenta... Będą woleli czekać, niż narazić swoje wierzytelności.
— Niektórzy przyjęliby odroczenie terminu... inni byliby nieubłagani... — a do tych ostatnich należy hrabia Robert de Terrys...
— Sądziłem, że on jest pańskim przyjacielem...
— W interesach nie ma przyjaźni... — Czy wiesz pod jakiemi warunkami hrabia powierzył mi milion?
— Tak, — zobowiązałeś się pan zwrócić tę summę w ratach po dwakroć sto tysięcy franków, wraz z procentami.
— Zatém 31 grudnia musiałbym mu wypłacić dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, gdyż w przeciwnym razie cała należytość będzie odrazu wymagalną... Otóż, ponieważ ów milion stanowi posag jego córki, panny Honoryny, skorzysta on ściśle ze swego, prawa.
— Powiadają, że on jest bardzo chory... blizki śmierci...
— Śmierć jego nie zmieniła by nic w mojém położeniu, a nawet jeszcze by je pogorszyła. Jest ona przewidziana w akcie... — w miesiąc po zgonie hrabiego, zmuszony bym był wypłacić jego córce, całkowity kapitał wraz z procentami.
— Panna de Terrys prolongowałaby panu termin...
— Nie wierz temu!... — Bardzo niepodległego charakteru i siedząc zamknięta przy chorym ojcu, chciałaby niezawodnie używać wolności i majątku. — Wierzytelność ta bardzo mnie kłopocze... — mam, silne przekonanie, że ona będzie dla mnie fatalną...
— Nie trzeba tracić odwagi, panie... — mówił kassjer, z pewnym rodzajem pospolitego pocieszenia; — staraj się pan tylko aby się nie domyślano o pańskim chwilowym kłopocie... Przecież niepowodzenie nie zawsze będzie ciągłem.... Łatwiéj się pan wydobędziesz z kłopotu niż się panu zdaje... — Trafi się coś szczęśliwego na co pan nie liczysz... — Miej pan nadzieję....
Paskal nie miał co odpowiedzieć i nie odpowiedział.
W milczeniu podał papiery kassjerowi.
Marlet zrozumiał, że jego zwierzchnik chciał sam pozostać.
— Miał wyjść, gdy w sieni dały się słyszéć jakieś głosy.
— Co to jest — zapytał Lantier.
— To pewno cieśle uwolnieni dzisiejszego rana, przychodzą po zapłatę... już druga. — Pójdę ich załatwić.
— Idź..
Kassjer wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
Przedsiębiorca wstał z krzesła i zaczął chodzić szerokim krokiem wzdłuż i wszerz po gabinecie.
— Ach! — mówił do siebie półgłosem, — wszelkie — złudzenie jest niemożliwém!... położenie moje jest jasne!... Chyb aby przed końcem roku zaszło coś niepodobnego do prawdy... może spadnie, jakie naprzykład niespodziewane dziedzictwo... 31 grudnia jest termin ostatni! — Trzeba upaść wtedy, gdy przedsiębiorstwa tak zręcznie ukartowane, tak rozumnie prowadzone, miały oddać miliony w moje ręce!... Gracz nierozsądny, albo raczéj głupi, przegrałem na giełdzie, wtedy gdy mi dosyć było iść tylko drogą, na końcu któréj czekał mnie majątek... — Teraz nie ma ratunku! — Iść, błagać siostrę żony, tak jak mi radził Marlet... na co? Małgorzata pożyczyła by mi pięćdziesiąt, może sto tysięcy franków... a mnie potrzeba dwóch milionów! — dwa miliony gdzie je znaleźć?...
Lantier zadawał sobie to niepodobne do rozwiązania pytanie, nie zwalniając swego gorączkowego i nierównego chodu.
Do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Proszę wejść!
Drzwi się uchyliły i na progu ukazał się Leopold, zbiegły z więzienia w Troyes, ubrany w swój manszestrowy garnitur, trzymając kaszkiet w ręku.
— Pan Paskal Lantier?... — rzekł kłaniając się aż do ziemi.
— To ja... — odpowiedział opryskliwie przedsiębierca, biorąc nowoprzybyłego za robotnika. — Jeżeli z jaką pretensyą to udaj się do kancellaryi werkmajstrów.... Jeżeli po odbiór pieniędzy, to do kassy.
— Ani z jedną ani po drugie, proszę pana... odpowiedział Leopold uśmiechając się szydersko i postępując krok naprzód... Przychodzę w interesie... i to w interesie zupełnie osobistym.
— Jestem zajęty i nie mam czasu do rozmowy.
Leopold wszedł zupełnie i zamknął drzwi za sobą.
— Czyś mnie nie słyszał? — zapytał Paskal niecierpliwie.
— Słyszałem bardzo dobrze, gdyż jestem tak szczęśliwym, że nie jestem głuchym... To dla mnie nawet stało się bardzo użyteczném i może być takiém dla innych.
— No, dosyć tego... nawet za wiele... Czy szukasz roboty?
— Bardzo być może, panie Paskalu, ale pan wiesz, jest robota i robota...
— Musiałeś się już dowiedziéć, że teraz wcale nie przyjmuję robotników.
— Tak, z powodu zimna, które djabelnie szczypie... przynajmiéj taki pan dajesz powód... ale są ludzie, nie głupi, który opróżnienie pańskich warsztatów innym przypisują przyczynom...
Paskal zrozumiał.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Co to ma znaczyć? — rzekł zbliżając się z groźną miną do Leopolda.
Zbieg, z gołą głową stojąc w miejscu silnie oświetloném, ze złym na ustach uśmiechem, studyował z szyderczą miną fizyonomię swego krewnego.
Ten ostatni patrzał na niego uważnie, prosto w oczy, lecz twarz jego tylko gniew wyrażała.
— Nie poznaje mnie,.. — pomyślał Leopold. — Po ośmnastu latach, to rzecz naturalna, zatém wszystko dobrze...
— Jakichże potwornych pogłosek jesteś echem? mówił dalej Paskal widząc, że nowoprzybyły zamilkł. — Odpowiadaj, ja chcę tego!
— Przed chwilą tak mało pan miałeś czasu... odparł Leopold ironicznie... Teraz już panu nie pilno?... Masz już czas do wysłuchania tego co ci powiem?...
— Wytłomacz się!... Wytłómacz prędko jeżeli nie chcesz abym stracił cierpliwość. — Alboś zawiele powiedział, albo nie dosyć!... Z kim mam do czynienia? — Kto jesteś? — Czego chcesz?
— Każdy dojdzie do celu, kto potrafi czekać! — odrzekł Leopold ze śmiechem. — Pan pytasz, ja będę odpowiadał; ale trzymajmy się porządku... — Czy pan znasz bajkę niejakiego pana Lafontaina pod tytułem: Lew i mysz?... Ten figlarz kazał mówić zwierzętom....
— Dosyć tych zagadek! — zawołał Paskal. — Albo jesteś łotrem, który chce sobie ze mnie zażartować, a uprzedzam cię, tego możesz pożałować, albo masz mi udzielić coś ważnego....
— Zaczynasz się, kochany panie, przewąchywać i domyślasz się zkąd wiatr wieje... — Ja się wytłomaczę, ale pozwól abym to uczynił swoim sposobem... — Wracam do bajki pana Lafontaina — (przepadam za bajkami!) — Lew został schwytany w sieci, on, wzór siły i odwagi, król zwierząt, władzca pustyni!... Trafił na silniejszego od siebie. Rzucał się rycząc, lecz bez najmniejszego skutku i gdyby nie mała mysz, jedno nic, nie przegryzła oczek sieci, lew pozostałby uwikłany; wsadzonoby go do klatki Bidela, żeby go pokazywać po dwa sous! — Czy pan rozumiesz?
— Wcale nie, przyznaję...
— Boże, jakąż pan masz twardą głowę!... Zatém wytłómaczmy to jaśniéj... Lew, to pan... mysz, to ja... — Lew został schwytany a ja mogę przegryźć sieci... — Siecią są blizkie termina wypłat, Upadłość, ruina... — Aby uniknąć téj nieprzyjemności, trzeba panu pieniędzy, dużo pieniędzy...
— I zapewne mi je przynosisz? — zapytał Paskal tonem najwyższéj pogardy.
Leopold uśmiechnął się znowu i zatarł ręce.

— Umyślnie po to tutaj przyszedłem. — odrzekł.

XXII.

Przedsiębiorca, rozgniewany pewnością, która mu się wydawała bezwstydem, miał odpowiedzieć gniewnie.
Zbiegły więzień nie dał mu na to czasu.
— Weźmiesz mnie pan za blagiera, — ciągnął daléj, — dla tego żem ubrany jak robotnik i że metr mego manszestru nie kosztuje po dwadzieścia franków... Gdybym miał na sobie garnitur od dobrego krawca, lakierowane buciki, rękawiczki na trzy guziki, błyszczący cylinder, lornetkę w oku i laseczkę z gałką szyldkretową, słuchałbyś mnie pan jak wyroczni!.. Zawsze ta sama historya!... A ja com pana miał za człowieka intelligentnego!... Na honor sprawiasz mi pan przykrość!...
— Porzućmy tę zabawkę — rzekł Paskal. — Mistyfikacja ta jest niesmaczna i zbyt długo słuchałem banialuk hultaja, który jeżeli nie jest szalony, musi być pijany!
— Zapewniam pana, że ani szalony ani pijany... zaraz pana przekonam.
— Dosyć! — ja cię nie znam!....
— A ja pana znam, i panie Paskalu Lantier... — Znam cię jak zły szeląg. Jesteś figlarz, lecz zbyt ambitny, a szczególniéj zbyt naciskany... — Chciałeś się wzbogacić szybkim krokiem i zostałeś przyparty do kąta... — Grałeś, spekulowałeś, straciłeś dużo, i oto jesteś nad brzegiem przepaści, zagrożony strąceniem w nią, jeżeli ci nikt nie poda ręki... — A! tak, ja cię znam... Jesteś synem Hieronima Lantier, starego adwokata z Troyes, zmarłego przed siedmnastą lub ośmnastą laty... Miałeś dwóch stryjów i brata stryjecznego... Leopolda...
— Leopolda Lantier! — przerwał Paskal — nędznika, który został skazany na dożywotnie więzienie za kradzież z wyłamaniem! wdarcie się do cudzego domu w nocy, i któryby z pewnością popełnił morderstwo, gdyby mu stawiano jaki opór! Zbrodniarza! który stał się przyczyną śmierci ojca i matki!...
— Wszystko to jest jak najdokładniejsze... — odparł zbieg wcale nie zmięszany. — Ale czy wiesz co byłoby z tobą, gdyby ci ojciec nie dał do rąk kilkunastu tysięcy... Miałeś większą szansę, niż twój kuzyn Leopold, ot i wszystko!... Zresztą nie idzie o nieigo, idzie o ciebie... — Twoje małżeństwo, kilka szczęśliwych spekulacyj i łatwowierni ludzie, pozwolili ci przedsięwziąść wielkie roboty, które musiałeś zawiesić z powodu zimna i strat pieniężnych... — Wszystko w około ciebie trzeszczy... — Kredyt pański jest zachwiany; po upływie dwóch miesięcy zawiesisz wypłaty... a zawieszenie wypłat, gdy się gra na giełdzie, — zmienia nazwisko i nazywa się bankructwem podstępném!... Bardzo być może, że się znajdziesz w Clairvaux razem z owym nieszczęśliwym krewnym, o którym przed chwilą odzywałeś się tak surowo...
— Panie!... — zawołał Paskal.
— Pozwolże mi pan dokończyć... — odparł Leopold. — Jeżeli kładę palec w ranę, to dla tego, że przynoszę lekarstwo... — Miałeś pan stryja, Ludwika Lantier, osobistość nic nie znaczącą i wuja...
— Roberta Vallerand... — rzekł przedsiębiorca pomiwoli zainteresowany tą szczególniejszą rozmową.
— Czy pan wiesz, że wrócił z Ameryki?
— Wiem, — pięć czy sześć lat temu, i że jest deputowanym z okręgu Romilly. — Wiem o tém, ale się z nim nigdy nie widuję...
— Czy pan wiesz, że w Ameryce zrobił majątek?... — Musiał ztamtąd przywieźć dwa lub trzykroć sto tysięcy franków.
— Grubo się pan mylisz! — Robert Vallerand posiada więcéj niż cztery miliony.
— Cztery miliony!! — powtórzył Paskal olśniony tą cyfrą.
— W gotowiźnie... — nie licząc posiadłości zamku Viry-suf-Seine, pod Romilly.
Lantier uczynił znak zadziwienia i rzekł:
— Wujaszek Robert mieszka w Viry-sur-Seine?
— To jest, mieszkał... albo raczéj w chwili gdy to mówię, jeszcze mieszka... Ale się jutro wyprowadzi...
— Wytłómacz się! — rzekł entreprener gorączkowo; — nie męcz mnie...
— Zdaje się, że pan nie myślisz Wyrzucić mnie za drzwi... — rzekł z szyderstwem Leopold.
— Mów! Mówże! — Czy mi przynosisz dobrą nowinę?
— Dobrą i zarazem złą... ale raczéj dobrą niż złą... nowinę żałobną...
— Robert Vallerand umarł? — zawołał Paskal.
— Zgadłeś pan od razu! — Tak jest umarł...
Przedsiębierca zrobił nagłe poruszenie.
Twarz jego stała się purpurowa i przybrała wyraz niewypowiedzianéj radości. Ręce mu drżały, oczy rzucały błyskawice.
— Umarł! — powtarzał jakby nieprzytomny. — Umarł, a majątek jego przenosi cztery miliony!... Ależ w takim razie jestem ocalony!... jestem bogaty!... Robert Vallerand nie miał prócz mnie, innych spadkobierców! — Majątek jego do mnie należy!
Szczęściem, że pański kuzyn Leopold jest w Clairvaux i nie może upominać się o swój udział, bo byłby się z panem podzielił milionami... — zauważył zbiegły więzień.
— Leopold Lantier utracił swoje prawa, — odparł żywo Paskal, przekonany, że dożywotnie więzienie, tak samo jak ciężkie roboty na całe życie, pociągały za sobą śmierć cywilną; — ja sam tylko jestem spadkobiercą...
— Tak pan mniemasz?...
— Ja nie mniemam! — ją jestem tego pewny...
— A! jesteś pan tego pewny?... — mówił znowu Leopold tym samym szyderczym tonem, jak na, początku rozmowy. — Wstrzymaj się pan, panie Lantier!... — Pan nie jesteś jedynym spadkobiercą Roberta Vallerand!... Nawet pan wcale nim nie jesteś...
Paskal spoglądał otwarłszy usta, na tego co przemawiał w ten sposób.
Podobny był do człowieka ogłuszonego ciężkim ciosem.
— Nie jestem spadkobiercą?... — wyjąkał drżąc na całém ciele.
— Nie...
— Jakto?... dla czego?...
— Dla tego poprostu, żeś został wydziedziczony...
— Wydziedziczony! — powtórzył przedsiębiorca wybuchając śmiechem, w którym się dał słyszéć ton fałszywy. To być nie może! — Mam prawo za sobą.
— Najprzód, nie ma żadnego prawa, któreby zmuszało wuja do zapisania majątku siostrzeńcowi — odparł Leopold — A potém, najbliższy krewny ma pierwszeństwo przed drugimi, a Robert Vallerand miał córkę, do któréj spadek należy...
Paskal zachwiał się pod tym nowym ciosem.
— Robert... córkę... — powtórzył głucho.
— Jakem to miał honor panu powiedziéć...
— Robert Vallerand nie był żonaty...
— Zkąd pan wiesz o tém? — Oddawna straciłeś go z oczu... — Zresztą mógł zawrzéć w Ameryce małżeństwo, które pozostało tajemném dla jakiegoś powodu, prawnego lub nieprawnego, które jednak nie mniéj jest prawem... — W każdym razie, prawe czy nieprawe dziecko żyje... Jest to córk... Ma blizko dziewiętnastu lat a najnormalniejszy testament czyni ją ogólną spadkobierczynią.
— I ta córka, o któréj nikt z rodziny nigdy nie słyszał, miałaby zagarnąć majątek, który do mnie tylko należy!...— Miałaby mi ukraść cztery miliony!
Mówiąc poprzedzające wyrazy, Paskal z wściekłością zaciskał pięście. — Wązkie jego usta zwilżone były pianą.
— Zaprawdę! — odpowiedział zbieg z Troyes, — to rzecz pewna, że wszystko do niéj należy skoro jéj ojciec wszystko: przekazał.
— Można zwalić testament...
— Pod jakim pozorem?
— To jest poboczna córka, przysiągłbym na to, a prawo ogranicza udział dzieci naturalnych w spadku!...
— Będziesz się pan procesował, przypuszczam, bezspornie, ale proces trwa lata, a zanim pan uzyskasz pomyślny wyrok, — (przypuściwszy, że go pan uzyskasz) — pogrążysz się z tém wszystkiém co posiadasz, w bankructwo... — Wierz mi pan, jesteś zgubiony, chybabyś...
— Chyb abym?... — powtórzył Paskal zatapiając swój wzrok we wzroku mówiącego, jak gdyby chciał czytać w głębi jego myśli. — Wytłomacz się, — żądam tego! — Powtórnie wzywam cię, abyś powiedział kto jesteś i w jakim przyszedłeś tu celu!
— Kto jestem? — Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Lantier. Jestem czeladnik blacharski, niezły sobie chłopak... — przybywam z Romilly. — W ostatnich czasach pracowałem w Viry-sur-Seine, w zamku pańskiego wuja, i tam dowiedziałem się o tém, co panu mówię...
— Cóż daléj? — rzekł przedsiębiorca.
— Nie wesołe to rzemiosło blacharza... — mówił daléj Leopold, — o! nie!... I wyobraź pan sobie, panie Lantier, że czuję w sobie powołanie.
Leopold znowu się zatrzymał.
Paskal drżący z niecierpliwości zapytał:
— Do czego?
— Do życia z procentów, przyzwoicie, po mieszczańsku.... nie pracując... Wszak to pojmujesz, hę? panie Lantier?
— Pojmuję... — Zmierzaj prosto do celu...
— Do celu?... ależ go pan już znasz... celem moim jest wyświadczyć ci przysługę... albo raczej, nam obudwu wyświadczyć przysługę... — Pan musisz być z natury wdzięcznym... ja to czytam na pańskiej twarzy... — Zatém jeżeli tak dzielny chłopak jak ja podaje ci rękę i otwiéra kassę z milionami, pan mu z pośpiechem chyba ofiarujesz część skarbu...
— Otwierasz kassę z milionami... — szepnął Paskal. — Czy to być może?
— Do licha!. — Gdyby to nie było możliwém, czyżbym tracił tu czas nadaremnie... Nie jestem tak naiwny!...
— Ależ jest bezpośrednia spadkobierczyni.
— Gdyby nie to, rzecz cała poszłaby jak po maśle i pan byś wcale mnie nie potrzebował...
— Cóż robić?
— Poprostu usunąć dziewczynę...
— Usunąć dziewczynę! — powtórzył przedsiębiorca zniżając glos i oglądając się w około z pewnym rodzajem szału.
— Zaiste! panie Lantier, to jest. niezbędne...
— Czy byś się tego podjął?
— To zależy...
— Od czego?
— Od pana.
— Wieleż żądasz jeżeli interes się uda?...
— Potém się ugodzimy!...
Paskal spojrzał niespokojnie na Leopolda i rzekł:
— Kto nie oznacza cyfry bywa zbyt wymagającym!...
— Jesteś pan niedowierzający, a to mnie drażni!... Jeżelim panu powiedział że będziemy w zgodzie, to w niéj będziemy... — Czyż pan mniemasz, że ja przypadkiem jestem człowiekiem, który się umie targować? — Ruina, bankructwo, sąd przysięgłych, oto co cię czeka... perspektywa niezbyt, wesołą... — Ja proponuję ci, że cię z tęgo wyciągnę i odzłocę cię na nowo tak, jak ci się to nigdy nie trafiło... — Nie udawaj fanfarona panie Lantier... Byłoby to niezręcznością...

XXIII.

— Ależ sposoby działania? — rzekł przedsiębierca po upływie minuty.
— Tém się pan nie kłopocz... — Twój wuj umarł onegdaj wieczorem... — Akt zejścia musiał być spisa my dopiero dzisiaj... Pogrzeb odbędzie się jutro... muszę wracać do Viry-sur-Seine.
— Czy dziewczyna mieszkała z Robertem Vallerand?
— Nie.
— Więc po cóż tam powracać?
— Aby miéć oko na działania niejakiéj pani Urszuli, poufnéj dospodyni, czy też damy do towarzystwa, co pan wolisz, która otrzymała ostatnie zlecenia twego wuja.
Młoda panienka została wychowana tajemniczo i pani Urszula ma z nią przyjechać do Paryża w jak najkrótszym czasie, z listem nieboszczka, który ma wręczyć notaryuszowi Auguy, przy ulicy Piramid.
Po złożeniu listu, pan Auguy wręczy im zapieczętowaną kopertę zawierającą testament i inne niezmiernie ważne papiéry...
— Mając w ręku te kopertę pani Urszula i młoda panienka udadzą się do Nogent sur-Seine do drugiego notaryusza zwanego Audouard, w którego rękach złożono więcéj niż cztery miliony franków w gotowiźnie. Ten zacny urzędnik, otworzy kopertę i wyliczy miliony dziedziczce... — Oto taki jest program!...
Lantier słuchał mówiącego z łatwem do pojęcia zadziwieniem.
— Z kąd wiesz o tém wszystkiém? — zapytał.
— Byłem przy śmierci Roberta Vallerand i słyszałem jego ostatnie wyrazy... — odparł zimno zbiegły więzień.
Paskal zadrżał.
Ten nieznajomy, który się tak niespodzianie mięszał w jego życie, nabawiał go instynktownego przestrachu, chociaż w rezultacie widział on, w jego wmięszaniu się, swoje ocalenie.
Leopold mówił daléj.
— Muszę być w Viry-sur-Seine, pan to rozumiesz, aby dopilnować jak pani Urszula uda się po mała, dla wykonania ostatniéj woli nieboszczyka. Niech się stara i młoda razem połączą i udadzą w drogę do Paryża, i owszem, ale nie trzeba aby doszły aż do notaryusza przy ulicy Piramid... nie trzeba!
Te ostatnie wyrazy wyrzeczone zostały tonem okrutnéj stanowczości.
Ręce Paskala drżały!
— Dwie kobiety... — wyjąkał.
— Tak! dwie kobiety! Nawet stara jest więcéj ambarasująca jak młoda... trzeba je usunąć tak jedną jak drugą, inaczej... figa!... Na nic się niezdało!
— Ale, rzekł niepewnie przedsiębierca, — to dziewczę... ją ludzie znają...
— Powtarzam raz jeszcze, kochany panie Lantier, że była wychowana tajemnie, nikt nie wie kto jest jéj ojcem i nikt się nie zakłopocze jéj zniknięciem.
— Zgoda! ale zauważą zniknięcie gospodyni...
— No, to jéj będą szukali... co to szkodzi, byleby jéj tylko nie znaleźli. — Świat cały pełen jest tajemnic, które pozostają niewytłómaczone... — Matka się nigdy o niczém nie dowié.
— Matka? — powtórzył Paskal z rosnącém zadziwieniem. — Więc ona żyje?
— Żyje, ale nie wié gdzie jest jéj córka a nawet nie jest pewną jéj życia...
— Jednakże...
— No! dosyć już tych pytań, — przerwał Leopold; — dłuższa rozmowa byłaby nieużyteczną... — Czas to pieniądze, jak mówią Anglicy! — nie trwońmy go!... — Teraz streśćmy położenie. Notaryusz w Paryżu i notaryusz z Nogent-sur-Seine nie wiedzą o istnieniu dziecka... — Jeżeli się córka nie stawi i jeżeli testament nie zostanie znaleziony, ogłoszą postępowanie spadkowe i pan, po upływie miesiąca zabierasz wszystko, jako najbliższy krewny! — Czy to jasne?
— Idzie o cztery miliony?
— Cztery miliony czterykroć sto tysięcy franków a reszta drobnemi... — ładna cyfra. panie Lantier?... — Jeszcze raz, czy mam, działać?...
— Działaj.
— Dajesz mi nieograniczone upoważnienie?
— Tak jest.
— To bardzo dobrze; ale to nie dosyć.
— Cóż trzeba jeszcze?
— Odrobinę monety pod postacią kilku biletów tysiąc frankowych...
Paskal spojrzał na Leopolda z widoczną nieufnością.
— Cóż to znowu? — rzekł zbieg wzruszając ramionami... — Czyś pan tak goły, że nie masz kilku papierków Garata na moje usługi? — No, to się pan sam wydobywaj z kłopotu... — Ja zaliczek czynić nie mogę... moje fundusze mi na to nie pozwalają... — Ja tam jestem znany... muszę zmienić skórę... będę miał mnóstwo różnych wydatków... — Ale domyślam się.... — może się panu zdaje, że ja blaguję, aby pana okpić... A więc! człowieku niewierny, czytaj!
Leopold wydostał „Petit Journal“ schowany do kieszeni w restanracyi ojca Baudu i podał go Paskalowi wskazując parę wierszy palcem.
Przedsiębiorca wziął ów rozpowszechniony dziennik i przeczytał w miejscu wskazywanem mu przez zbiegłego więźnia:
„Otrzymaliśmy wiadomość drogą telegraficzną, o śmierci Roberta Vallerand, deputowanego z Aube, (okręgu Romilly). — Jest to prawdziwa strata dla Izby i dla kraju.“
Paskal już nie powątpiewał.
— Wiele ci potrzeba? — zapytał idąc do biurka.
— Trzy tysiące franków... — Potém się porachujemy.
Siostrzeniec Roberta Vallerand otworzył szufladę służącą mu za kassę, wyjął z niej banknoty i podał Leopoldowi, który je schował do kieszeni z jawném zadowoleniem.
— Dziś jeszcze będę w Viry-sur-Seine...
— Kiedyż się zobaczymy?
— Jak będzie można najprędzéj...
— To bardzo niepewne...
— Nie mogę powiedzieć tego, czego sam nie wiem... — Bądź pan cierpliwy i rachuj na Bibi. — Obiecałem ci cztery miliony i będziesz je miał. — Pracując dla pana, pracuję razem dla siebie, a jeżeli będziesz grzeczny, ja będę wyrozumiały... Do widzenia mój Panie!
Leopold ten ostatni wyraz wymówił z przyciskiem.
— Do widzenia, niedługo!... dodał. Jeżeli wkrótce zajdzie co nowego, napiszę do pana, lecz bądź pan spokojny, mój list cię nie skompromituje... Pan sam tylko będziesz mógł się domyśléć jego treści..
— Ależ, nakoniec, — zapytał Paskal, jakże się nazywasz
— Valta... — Pamiętaj pan to nazwisko, jest ono dosyć osobliwe, aby je można zapomnieć.
I zbieg wyszedł z gabinetu, zostawiając w nim przedsiębiercę ogłuszonego tém wszystkiém co zaszło.
Paskal Lantier, z czołem zroszoném zimnym potem, upadł na fotel.
— Robert Vallerand umarł... — rzekł do siebie głucho. Umarł, zostawiając majątek córce dziecięciu nieznanemu!... a przed chwilą ów człowiek był tu... człowiek, którego niewyjaśnionemu wpływowi uległem i rzekłem: niech dziecko zniknie! Kto jest ten człowiek? — Pomimo swéj mowy czasem nieokrzesanéj i grubéj, zdaje się, że on należy do wyższego towarzystwa. — I ja mu się powierzyłem szalenie, ślepo... On się oddala z uśmiechem na ustach, by zabić... zabić dwie kobiety.... a ja jestem jego wspólnikiem! By uniknąć wstydu bankructwa, zarządzam morderstwo!...
Lantier spuścił głowę na piersi i wydawał się jak pognębiony, lecz po chwili wyprostował się zmieniony, z wzrokiem pałającym i mówił daléj z rodzajem gorączki:
— Nie, ja nic nie zarządziłem! — Ów człowiek powiedział: Uczynię to!... — ja mu pozwalam to uczynić, ot i wszystko... Ja nie miałem żadnego sposobu do przeszkodzenia mu w jego zamysłach i on będzie działał... Czyż ja mam być odpowiedzialny za jego czyny?... — Nie, sto razy, nie!.. Stara kobieta i dziewczyna znikną... To mnie nic nie obchodzi... — Spadek zostanie mnie przysądzony... — Do mnie należą cztery miliony... do mnie należy przyszłość!. — Wszystkiego się mogę spodziewać a nie bać niczego... — Szalony byłem obawiając się.
Powoli Paskal się uspokoiły.
Usiadł znowu i dalej:
— Dziewiętnastoletnie dziewczę, którego matka nie zna, i które nie zna matki! — Co to znaczy? — Dla czego te umyślne gęste ciemności około kolebki tego dziecka... — Gdy Robert odjeżdżał do Ameryki nikt nie wiedział, że on ma jaki tajemny stosunek. — Ale o czém że myślę? — Co mnie obchodzi i matka i córka? Najgłówniejszą jest rzeczą, abym był bogaty... i będę nim, czuję to!
Małgorzata Berthier, wdowa po Dominiku Bertin, opuszczając zamek Viry-sur-Seine, znajdowała się w stanie gwałtownego wzburzenia.
Trawiona gorączką dochodzącą prawie do maligny, nie spostrzegła, że się rozpoczynało konanie jéj dawnego kochanka i że wściekłość obudzona jéj niespodziewaném ukazaniem się, zadawała ostatni cios Robertowi Vallerand i przyśpieszyła jego śmierć o trzy miesiące.
Przeklinała ona nieugiętego człowieka, który odmówił jéj objaśnienia, gdzie ukrywa jéj córkę, i który ją haniebnie wypędził, w chwili, gdy z oczyma pełnemi łez, żałująca z rozdartém sercem, na kolanach go błagała, złożywszy ręce, aby jéj pozwolił uściskać córkę...
Robert okazał się okrutnym i niemiłosiernym, ale on cierpiał straszliwie i wspomnienie jego boleści, czyniło go nieczułym na łzy, głuchym na proźby.
— Wiedziéć, że moje dziecko żyje i nie módz go ścisnąć w swoich objęciach mówiąc: jestem twoją wiatką kocham cię! — to męczarnia nad moje siły! — myślała Małgorzata spłakana... Kara przewyższa winę.
Potém znowu nabierała nadziei, że Robert się rozmyśli, że się nad nią zlituje i że się zdecyduje coś powiedziéć.
Biédna kobiéta przyjechawszy do Romilly i wysiadając w hotelu była zziębnięta i skołatana przebytemi wzruszeniami.
Podano jej do pokoju posiłek, którego tknąć było dla niéj niepodobieństwem i wydawszy polecenie, aby nazajutrz o dziesiątéj powóz był znowu gotowy, udała się na spoczynek.
Chciała zasnąć, — sen jest zapomnieniem — lecz powieki zaledwie w długich przerwach zapadały na jéj zmęczone łzami oczy a podczas tych chwil spoczynku napadały ją szkaradne marzenia.
Gdy Małgorzata wstała po tej, niemogącej się skończyć nocy, zdawało się, iż się zestarzała w kilka godzin o lat kilkanaście.

XXIV.

Woźnica był akuratny.
Punkt o godzinie dziesiątéj powóz stał przed bramą hotelu, powożący zaś, czekając na rozkaz, grzał się w kącie przy ognisku kuchni.
Był to ten sam człowiek, który poprzedniego dnia woził Małgorzatę.
Powiedziano mu, że podróżna schodziła.
Wyszedł na dziedziniec i dopomagał pani Bertin wsiąść do starej karety, z korzyścią zastępującéj wczorajszą bryczkę.
— Dokąd pojedziemy, proszę pani? — zapytał.
— Do zamku Viry-sur-Seine.
Woźnica z zadziwieniem spojrzał na podróżną i pomyślał wsiadając na kozioł:
— Ta pani pewnie nie wie, że pan Vallerand umarł... a może to jest krewna, która przybywa po spadek... Ej, żeby to mnie się tak trafiło!...
Popędził konia, szybko przebył drogę i wjechał w zawsze otwartą bramę zamku.
Prawie wszystkie żaluzye od frontu były zamknięte.
Małgorzata wysiadła, przebyła stopnie perystylu, nacisnęła klamkę i weszła.
W chwili, gdy przestępowała próg przedsionka, ukazał się Klaudyusz, służący deputowanego, przychodzący z wnętrza.
Miał oczy czerwone, twarz jego wyrażała najgłębsze zmartwienie.
Wdowa, mocno zamyślona, nie dostrzegła tego szczegółu.
Pragnęła się dowiedziéć, czy po wczorajszéj wizycie, gospodyni dopuści ją do swego pana.
Trzeba dodać, że była zdecydowana przełamać zakaz i zobaczyć się z Robertem, chociażby miała stać się przyczyną skandalu.
— Co pani żąda? — rzekł Klaudyusz z ukłonem.
— Chciałabym się widziéć z gospodynią...
W tej chwili jest to niepodobieństwem... Pani Urszula pojechała do merostwa z oznajmieniem. Ale ja mogę pani służyć pod jéj niebytność AONG NAGT
— Chciałabym się zobaczyć z panem Vallerand.
Klaudyusz się cofnął.
— Zobaczyć z panem! wyjąkał stłumionym głosem.
— Tak jest.
— Pani musi być tutaj obca, skoro pani nie wie jakie się przytrafiło w tym domu nieszczęście...
Małgorzata zbladła i zaczęła drzeć.
— Nieszczęście!. zawołała — Tu się trafiło nieszczęście?
— Tak jest, pani... Wczoraj wieczorem ktoś był u pana... jakaś pani... miał on z tą panią straszną sprzeczkę i w skutek niéj...
— Boże! — zawołała wdowa tracąc prawie przytomność, — Boże!... boję się zrozumieć... Czy panu Vallerand gorzéj?... Czy nie grozi niebezpieczeństwo?
— Niestety! pani, mój biedny pan umarł...
— Umarł! powtórzyła Małgorzata chwiejąc się na nogach.
I z cicha dodała.
— Zabrał tajemnicę z sobą! niczego się nie dowiem! — Ale, nie, — mówiła daléj wytężając siły, on musiał gospodyni przekazać swoją ostatnią wolę... jéj musiał zlecić czuwanie nad moją córką... Muszę się widziéć z panią Urszulą!...
Te ostatnie wyrazy były wymówione głośno.
— Pani Urszula pojechała do merostwa dla spisania aktu zejścia, jak to miałem już honor pani powiedziéć, odparł służący. Z merostwa, ma się udać do Romilly zamówić karty pogrzebowe.
— Muszę z nią mówić... — Poczekam na nią...
— Jak sobie pani życzy.
Małgorzata postąpiła ku ławeczce.
Klaudyusz odezwał się:
— Pani nie może zostać w sieni... — zaprowadzę panią do salonu gdzie pani wygodniej będzie czekać, przy kominku.
— Nie — odrzekła wdowa, któréj twarz zbladła straszliwie pod zasłoną, mam pana poprosić o jedną łaskę.
— O co, łaskawa pani?
— O pozwolenie pomodlenia się przy zwłokach...
Mocno zakłopotany tém niespodziewaném żądaniem, Klaudyusz się zawahał.
— Ależ pani — wyjąkał, — ja nie wiem...
— Nie odmawiaj mi téj łaski, zaklinam cię... — odrzekła Małgorzata z żywością, jestem dawną przyjaciółką pana Vallerand... przyjaciółką niegdyś bardzo mu drogą... nie odmawiaj mi pociechy pożegnania zmarłego po raz ostatni. Odmowa zakrwawiła by mi serce...
Wierny sługa spuścił głowę!
Słowa i ton mowy nieznajoméj nabawiły go głębokiego wzruszenia.
— Nich i tak będzie rzekł niepewnym głosem... — Proszę pani.
Otworzył boczne drzwi, dał Małgorzacie znak aby za nim poszła, przeszedł pusty pokój, podniósł portjerę z grubéj tkaniny i rzekł.
— Oto jest pokój zmarłego.
Pani Bertin zbliżyła się i rzuciła na pokój pomięszane spojrzenie.
Naprzeciw niej stało łóżko.
Pod białą, wełnianą kołdrą, rysowała się sztywna postać trupa, pod głowę którego podłożono parę poduszek.
U głów śmiertelnego loża, kobieta klęcząca czytała półgłosem Psalmy pokutne..
Była to żona Klaudyusza.
Migocące światło świec woskowych odbijało się w srebrnym krucyfiksie, leżącym na piersiach zmarłego.
Małgorzata przeżegnała się, upadła na kolana na dywan i wybuchła łkaniem. Klaudyusz dał swojej żonie znak, aby, wstała i podeszła ku niemu.
— Ta Pani jest dawną, przyjaciółką naszego zmarłego pana.. — rzekł do niéj po cichu. — Pozwólmy jéj się pomodlić.
Mąż i żona wyszli razem.
Ciężka kotara znowu zapadła.
Małgorzata płacząc, długo się modliła.
Po wybuchu téj szczeréj boleści nastąpił względny spokój, wywołany wspomnieniami dawno wygasłéj miłości.
— Więc już nie żyje, — szepnęła biédna kobiéta — i mogę się oskarżać o przyśpieszenie mu śmierci!...
Złożyła ręce, wlepiła wzrok w marmurowe oblicze, na którém ciemne źrenice: pod przymkniętemi powiekami wyglądały jak dwie czarne plamki, i mówiła daléj:
— Przebacz mi Robercie! — Ja cię bardzo kochałam, Robercie, a tyś mnie jednak przeklął, bom ci zadała męczarnie, opuszczając cię nikczemnie! przebacz mi, przebacz!
Twoja śmierć zadaje memu sercu jedną ranę więcej... — Przebaczam ci wszystkie sprawione mi dawniej męczarnie... wszystkie męczarnie wczoraj mi zadane... te co mi jeszcze teraz zadajesz... Zlituj się, Robercie, nademne!... Tyś nie uniósł tajemnicy do grobu, czy prawda? Tyś komuś zlecił czuwanie nad naszém dziecięciem?... Zostawiłeś papiéry, które mnie objaśnią?
Małgorzata stała teraz i zwróciwszy wzrok na zmarłego, mówiła do niego tak, jakby ten mógł ją słyszeć; zdawała zapytywać go jak gdyby on mógł jéj odpowiedziéć.
Nagle, myśl jedna, przemknęła się po jéj głowie.
Powiodła wzrokiem po pokoju.
Te papiery mną pokierują, szepnęła, one pewno muszą być tutaj... blzko mnie... w jednéj z tych szuflad... Może tylko potrzeba wyciągnąć rękę aby je dostać... a ja jestem sama...
Drżąc zamilkła.
Zgwałcić to miejsce — mówiła daléj z przestrachem, — w obec tego trupa, otwierać szufladę... czy to nie świętokradztwo?... Nie, sto razy nie, ponieważ idzie o odebranie córki!
— Uspokoiwszy sumienie tém sztuczném rozumowaniem, Małgorzata postąpiła do biurka pokrytego porozrzucanemi papiérami.
— Tam nic nie znajdę... — Takie rzeczy nie trzymają się na widoku! Robert je ukrył tak samo jak naszą córkę!...
Ręka jéj skierowała się do jednej szuflady biurka, lecz zastała ją zamkniętą; inne były tak samo zamknięte, co biednej matce sprawiło przykry zawód.
Stoliczek Boula stojący przy łóżku zwrócił jéj uwagę.
— Gdyby był tam, — rzekła. — Czemużby nie?
Aby się zbliżyć do stoliczka Małgorzata musiała przejść obok żałobnego łoża.
Postąpiła parę kroków i zatrzymała się blizka omdlenia
Zdawało jéj się, że zmarły porusza się na swém łożu i otwiera zamknięte oczy.
Szalone złudzenie, trwające tyle co mgnienie błyskawicy!
Pani Bertin prędko się uspokoiła i nie prostą drogą, lecz obchodząc pokój naokoło, postąpiła ku meblowi.
Podeszła do niego i nie mogła powstrzymać poruszenia radości na widok kluczyka delikatnie cyzelowanego, utkwionego w zamku.
Serce jéj biło gwałtownie, mało nie pękło, śród tego milczenia. — Czuła wyraźnie jego szybkie uderzenia o ściany klatki piersiowéj.
Jej ręka drżąca gorączkowo, ujęła za klucz i przekręciła go w zamku — górna szuflada posunęła się po wrębach.
Na spodzie szuflady leżał jeden tylko przedmiot: — list.
Małgorzata pochwyciła go i pożarła wzrokiem adres następujący:

Panu Emilowi Auguy
notaryuszowi
Ulica Piramid Nr. 18
w Paryżu.

Wydała okrzyk radości, na który odpowiedzią był okrzyk przestrachu i oburzenia.
Kobieta w grubéj żałobie, podnosząc kotarę weszła do pokoju, rzuciła się ku Małgorzacie i wyrwała jéj list z ręki.
Ową kobiétą — musimy objaśnić czytelnika — była Urszula Sollier powracająca z Romilly.

XXV.

— Nędznico! — rzekła Urszula głucho. — Nędznico!...
— Łaski! litości!... wyjąkała Małgorzata padając na kolana i wyciągając błagalnie ręce.
— A! poznaję cię!... mówiła dalej pani Sollier, któréj twarz zmieniła się od gniewu; to by byłaś tu wczoraj!... to ty coś do tego domu wniosła śmierć i rozpacz!...
— Zlituj się nademną!... łkała biédna nieprzytomna matka; nie potępiaj mnie! — ty wiesz jak potężnym powodem byłam tutaj ciągniona i Bóg mi świadkiem, że mnie zła myśl nie skłoniła dzisiaj do powrotu... — Nie wiedziałam że pan Vallerand umarł; dopiéro tutaj dowiedziałam się o tém... Weszłam tu aby się pomodlić przy nim i płakać, myśląc o swojéj córce... o swojéj córce, odebranéj mi, straconéj dla mnie od lat siedmnastu!... — Ujrzawszy się się w tym pokoju, zostałam opanowana myślą wyszukania jakiejś wskazówki, któraby mnie mogła wprowadzić na ślad mojego dziecka... — uległam pokusie; otworzyłam szufladę... wzięłam list, który mi odebrałeś i o zwrot którego błagam cię na kolanach, gdyż on z pewnością zawiera rozwiązanie zagadki, z którą się łączy moje życie... Zlituj się pani nademną...
— Ciszéj! — rzekła rozkazująco Urszula, wskazując na łoże śmiertelne. — Śmieszże podnosić głos w obec tych zwłok bezdusznych, w tym żałobnym pokoju, któryś miała sprofanować świętokradzką kradzieżą?
— Kradzież!... kradzież świętokradzka... — powtórzyła Małgorzata podnosząc się z przestrachem. — O! nie oskarżaj mnie pani o taką zbrodnię!...
— Milcz!... — odpowiedziała gospodyni — i wychodź! bo nie tutaj winnam ci dać odpowiedź...
Pani Sollier wskazywała drzwi przygnębionéj wdowie rozkazującym tonem, któremu się oprzéć nie było podobna.
Małgorzata spuściła głowę i uległa, nie mając siły do oporu, wyszła z pokoju.
Urszula poszła za nią i gdy obiedwie przestąpiły próg sąsiedniego pokoju, spuściła ciężką kotarę za sobą.
— Czy mi pani przebaczysz, rzekła bojaźliwie wdowa.
— Popełniłaś pani czyn niegodny, odpowiedziała Urszula; — mogłabym miéć prawo, nawet obowiązek, oddać cię w ręce sprawiedliwości, jako przestępującą próg tego domu w celu skradzenia papiérów...
— Ja nie chciałam ukraść... Powtarzam raz jeszcze, żem szukała wskazowki mogącéj mnie naprowadzić na ślad schronienia mojéj córki...
— Jakiéj córki? — zapytała zimno pani Sollier.
— O! nie staraj się pani oszukać mnie udana niewiadomością... — Pan Vallerand miał w tobie nieograniczone zaufanie... pani znasz tajemnicę przeszłości...
— Ja nie wiem o niczém, moja pani, i o niczém nie chcę wiedziéć... Tajemnice tego, któremu skróciłaś życie nie do mnie należą... Gdyby mi je powierzył, zostałyby zagrzebane w głębi mojéj duszy tak, jak zostaną zagrzebane z nim w trumnie...
— Pani wiesz gdzie jest moje dziecię…..
— Ja nawet nie wiem czy pani je masz.
— List, który mi z ręki wyrwałaś zawiéra to, o czém chcę wiedziéć.
— List ten jest zapieczętowany i nie wiem co się w nim zawiéra.
— A jednak miałaś go oddać?...
— Temu, do którego jest adresowany, i który sam tylko ma prawo złamania pieczęci...
— Czyż byś pani miała mnie dręczyć nieubłaganém milczeniem?...
— Nie mam pani nic do powiedzenia.
— Pani wiesz kto jestem...
— Wczoraj widziałam panią po raz pierwszy... Nic nie wiem o pani, nawet jak się nazywasz...
— Niegdyś byłam kochana przez Roberta Vallerand... Kochałam go... Oddałam mu się.. Z miłości téj urodziło się dziecię, które mi zabrano i o które się upominam... Mój ojciec, narzucając mi obrzydłe małżeństwo, uczynił mnie najszczęśliwszą z kobiet... Dziś jestem wdową, wolną, niezmiernie bogatą... Dziś pragnę odszukać córkę i żyć tylko dla niéj... Oddaj mi ją pani!...
— Powtarzam po raz trzeci nic nie wiem o niczém. Nadaremnie więc byłoby pytać mnie dłużéj, nic nie odpowiem.
— Po cóż taka surowość?... zapytała Małgorzata dusząc się od łkania! — Upór twój jest zarówno nieużyteczny jak okrutny! — Napróżno milczysz. Czego ja uczynić nie mogę, dokona sprawiedliwość...
Powiem, dowiodę, że Robert Vallerand miał córkę... Dowiodę, że ta córka jest moją... Księgi stanu cywilnego w Romilly tego samego dowiodą!... — Muszę się dowiedzieć co się stało z tém dzieckiem, aby jéj oddać spadek po ojcu... ona musi być odnalezioną!... Gdy cię sąd będzie badał będziesz musiała odpowiadać!!...
— Sędziom powiem tak samo jak i pani; Nic nie wiem! Zapytajcie zmarłego!
Małgorzata uczyniła ruch zniechęcenia, lecz upór jéj wyrównywał uporowi Urszuli.
Nie dając się zniechęcić postanowieniem powziętém przez panią Sollier mówiła dalej:
— Przynajmniej mi pani powiedz czy moja córka jest we Francyi, czy też Robert Vallerand zawiózł ją do Ameryki, dokąd udał się szukając majątku i tam ją zostawił?... — To jest rzecz bardzo mała... to możesz mi pani powiedzieć... — Co, ciągle milczenie!... Więc pani jesteś bez serca! — Ach! nie dręczyła byś mnie, gdybyś sama była matką!...
Pani Sollier stała niema, ale bladość jéj zmienionéj twarzy dowodziła, że w niéj straszna toczyła się walka.
L W obec tego strasznego milczenia Małgorzata czuła, że jéj szaleństwo znowu powraca do głowy.
Zdawało jéj się, że czoło pęka w kawałki.
Ścisnęła je obudwoma rękami.
— O! mój Boże... o! mój Boże... — mówiła nieprzytomna. Nikt-że w świecie nie zlituje się nademną!... Zbyt jestem ukarana... Jestem przeklęta!...
Oczy jéj stały się błędne, całe jéj ciało drżało: — usta poruszały się, lecz żaden dźwięk z nich nie wychodził.
W kilka sekund nieszczęśliwa kobiéta zaczęła poruszać rękami w powietrzu, jak gdyby szukając punktu oparcia i upadła na posadzkę bez przytomności.
Urszula bardzo wzruszona pochyliła się nad nią, podniosła ją, położyła na sofie i udzieliła jéj starannéj pomocy.
Zemdlenie trwało długo.
Nareszcie Małgorzata przyszła do siebie, lecz uległa straszliwemu wzruszeniu nerwowemu i okropnéj gorączce.
Stan jéj wydał się groźnym.
Zatrzymać w domu, gdzie był zmarły, dawną kochankę Roberta Vallerand, było niemożebném.
Pani Sollier zawołała Klaudyusza i jego żony.
Idź po woźnicę, który przywiózł tę panią, rzekła do służącego.
Klaudyusz wyszedł i po chwili powrócił z furmanem.
— Mój przyjacielu, zapytała pani Sollier tego człowieka — zkąd zabraliście te panią?
— Z Romilly, z Hotelu Marynarki.
— A więc trzeba ją tam odwieźć natychmiast.
— Czy ona chora? — rzekł woźnica niespokojny.
— Zdaje mi się, że tylko niezdrowa... — Doznała ona silnego wzruszenia dowiedziawszy się nagle o śmierci pana Vallerand, który jéj był znajomym.
Małgorzata nie słyszała, a przynajmniéj nie zrozumiała tego, co przy niéj mówiono.
Gwałtowna gorączka odbiérała jéj przytomność.
— To dobrze; odparł woźnica, odwiozę podróżnę do Romilly.
Przy pomocy Klaudyusza zaniósł chorą do starego powozu, w którym ją ciepło okrył, potém wsiadł na kozioł i popędził konia.
Żona Klaudyusza poszła czuwać przy zmarłym.
Urszula zostawszy samą uczuła się złamaną przebytą walką i mimowolném wzruszeniem, które nią owładnęło gdy ujrzała cierpienia, usłyszała łkanie spłakanéj matki.
Ociérając oczy rzekła:
— Biédna kobiéta! — Chociaż winna, kara jéj przewyższa błąd popełniony! — Jakiejże siły było potrzeba aby nie zawołać: Nie płacz już!... przestań cierpiéć!... Tak zaprowadzę cię do Romilly... rzucę córkę w twoje objęcia!... — Przez chwilę sądziłam, że te wyrazy wyrwą się pomimo woli z ust moich, i gdyby nie obawa krzywoprzysięztwa, byłabym uległa... alem sobie przypomniała... — Święte są życzenia umierających... przysięgłam, że, za moją przyczyną, matka nigdy nie ujrzy swojéj córki i będę wierną swemu słowu do końca życia... — Trzeba myśleć o przyszłości... Po pogrzebie pojadę do Troyes, zabiorę ztąmtąd Renatę, pojedziemy do Paryża, powrócimy do Nogent-sur-Seine gdzie Renata odbierze swój majątek i stosownie do życzenia ojca, wywiozę ją za granicę Francyi... Czuwać będę nad nią i niech ją jéj matka wyszuka!
Po chwili milczenia Urszula mówiła znowu:
— Gorączka, która tak gwałtownie opanowała tę biédną kobiétę, zapewnia zniszczenie swoich projektów... — Gdy się uda do sędziów, upominając się o córkę, jeżeliby to zrobiła, będziemy już daleko i ślad za nami zginie...
— Pani Sollier przetarła czoło ręką, jak gdyby spędzając z niego ponure myśli, które ją opanowały i połączyła się z żoną Klaudyusza w pośmiertnym pokoju.


∗             ∗

Przyjechawszy do Hotelu Marynarki, woźnica, który przywiózł Małgorzatę, i opowiedział to, o czém czytelnicy już wiedzą.
Spiesznie otworzono powóz.
Podróżna była, bez przytomności....
Na wołanie przybiegły służąc.
— Prędko, zawołał gospodarz, — niech jedna z was ruszą po doktora... — Ta biédna kobiéta, zdaje się w istocie być chorą! — Zdaje się, że ona szalenie musiała kochać naszego deputowanego...
Jedna z dziewcząt spiesznie pobiegła.
— Ty, Wiktoryo, — mówił dalej gospodarz, — biegnij do pokoju, przygotuj łóżko i rozpal na kominie dobry ogień... — Zaniesiemy tę panią...
Wspomniony pokój leżał na pierwszém piętrze Gospodarz wraz z woźnicą wzięli Małgorzatę za ramiona i za nogi, zanieśli ją ostrożnie na łóżko, na którém Wiktorya ją rozebrała oczekując nadejścia doktora.

XXVI.

We dwadzieścia minut nadszedł lekarz, wyegza — minował Małgorzatę i zmarszczył brwi. — Czy to co ważnego? — zapytał gospodarz niespokojnie.
— Bardzo ważne... — Zapalenie mózgu.
— Po djabła! — I choroba może długo potrwać?
— Zapewne, jeżeli nie sprzątnie chorej w bardzo krótkim czasie.
— Niech pan doktor zapisze receptę... — Zdaje się, że ta pani jest kobiétą przyzwoitą, około któréj trzeba chodzić starannie... a muszę przyznać, że śmierć w hotelu, byłaby mi bardzo nie na rękę!... — Zawsze to szkodzi zakładowi...
Przyniesiono papier, atrament i pióro i lekarz zapisał receptę.
— Trzeba kogo do pilnowania... — dodał.
— Wiktorya będzie ciągle w pokoju i zastosuje się do pańskich poleceń... Jej można zaufać...
Lekarz kazał natychmiast zrobić i co godzina dawać przepisane lekarstwo i odszedł zapowiadając że wieczorem powróci.
Naturalnie dotrzymał słowa.
Stan pani Bertin nie zmienił się na lepszy.
Bieda kobieta miała straszliwą gorączkę połączoną z maligną.
Doktór pokiwał głową w sposób nie zapowiadający nic dobrego, przepisał nowe lekarstwo i kazał aby przy choréj bezustannie ktoś czuwał, dniem i nocą, niemniéj aby mu dano znać, gdyby się zdawało, że obecność jego jest potrzebną.
Była ósma gdy Wiktorya ustąpiła swego miejsca służącej, która ją zmieniła.
W téj chwili powóz, którym przejeżdżali podróżni z dworca, zatrzymał się przed hotelem.
— Jakiś jegomość wysiadł z niego i wszedł do sali, w któréj się palił dobry ogień.
Ten podróżny, ubrany ciepło w surdut podbity futrem, miał kapelusz z szérokiemi skrzydłami a twarz jego nikła w ogromnym szalu szkockim dochodzącym prawie aż do oczu, zasłoniętych niebieskiemi okularami. W ręku trzymał małą, zupełnie nową walizkę.
Gospodarz śpiesznie wyszedł na jego spotkanie.
— Pan przyjechał pociągiem z Paryża? — zapytał przybyłego.
— Tak jest, panie...odrzekł nowoprzybyły.
— Czy pan ma zamiar tutaj nocować?
— Rozumie się. Przyjechałem na pogrzeb pana Roberta Vallerand.
Gospodarz się ukłonił.
— Ogromna strata dla okręgu! — zawołał. — Ach, pan Vallerand będzie żałowany. Pogrzeb odbyć się ma jutro punkt o jehenastéj. Będzie mnóstwo osób... Czy pan zje co przed udaniem się na spoczynek?
— Czy zjem co? — ależ owszem i to jak najprędzéj... — zimno mi napędziło djabelnego apetytu.
— Zaraz panu przyniosę...
— Tu do ognia, jeśli to być może...
— Może być z wszelką łatwością... Antosiu, moje dziecko, nakryj no prędko mały stoliczek... A ty Wiktoryo przygotuj łóżko dla pana...
— Na pierwszém piętrze? — zapytała służąca.
— Rozumie się...
— Ale na pierwszém mamy tylko pokój przyległy do pokoju choréj, a ta biédna pani mówi głośno, co byłoby dla pana nieprzyjemném...
— Prawda... — przygotuj numer dziewiąty na drugiém piętrze.
Wiktorya wyszła.
Jegomość w niebieskich okularach przysłuchiwał się téj rozmowie.
— Zdaje się, że tu macie chorą osobę? — rzekł.
— Tak panie,.. jakąś nieznajomą... damę bardzo porządną, która wczoraj przyjechała do Romilly zupełnie zdrowa, a która niedawno wróciła z zamku Viry-sur-Seine z zapaleniem mózgu i maligną.
Słysząc, że oberżysta wspomniał: o Viry-sur-Seine, podróżny szybko podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Z maligną?... — powtórzył.
— Niestety! tak...
— I jakaż może być przyczyna tak nagłéj choroby?
— Ta pani wczoraj przyjechała do zamku... — Powróciła dziś rano... — Musiała ona czuć dla pana Valleran silne przywiązanie... — Niespodziewana wiadomość o jego śmierci wywarła na niéj takie wrażenie, że tam zemdlała i powróciła prawie umierająca.
— Ta pani jest jeszcze dosyć młoda? — zapytał jegomość w okularach.
— Ma od trzydziestu do czterdziestu lat i jest bardzo piękna.
— W grubej żałobie?
— Tak jest; panie.
— I pan mówisz, że wczoraj jeździła do zamka, pana Vallerand?
— Tak jest wczoraj i dziś zrana.
— Czy pan wiesz jak się ta pani nazywa?
— Nie, panie... — Chciałem ją zapisać do książki, — stosownie do przepisów, alem ją jeszcze nie pytał o nazwisko.. — Może ją pan znasz przypadkiem?
— Zdaje mi się, że znam... — Z tego co pan mówisz o jej wieku i żałobnych sukniach wnoszą, że to może być jedna z krewnych deputowanego.
Podróżny dodał z cicha:
— To ta sama kobiéta, którą wczoraj widziałem w zamku... dawna kochanka wujaszka Roberta... matka nieprawego dziecka, któreby zagarnęło spadek, gdybyśmy się do tego nie wzięli...
Z tych kilku słów czytelnika pozna, że jegomością w niebieskich okularach. był nie kto inny tylko Leopold Lantier, przebrany, trudny do poznania, przybywający zuchwale narażać się brygadom żandarmeryi zaalarmowanym wszędzie w skutek jego ucieczki.
Po rozmowie z Paskalem, Lantier po otrzymaniu od niego zaliczki na rachunek ceny zbrodni obmyślanej z rozwagą, która miała wzbogacić przedsiębiercę, Leopold kupił sobie w Temple ubranie, zmienił postać ze zręcznością wytrawnego aktora, albo ajenta tajnej policyi i udał się do Romilly, gdzie byliśmy świadkami jego przybycia.
— I ta biédna pani — mówił daléj jest bardzo chora?
— O! bardzo niebezpiecznie...
— Wzywałeś pan lekarza?...
— Najlepszego w całém mieście... — przychodził dwa razy... — zapisał lekarstwo, lecz powiedział, że za nim nie ręczy... Widzisz więc pan, że to choroba niebezpieczna...
— W istocie... Szczęściem lekarze się często mylą i także często powiększają chorobę, z powodu honoraryów...
Oberżysta zaczął się śmiać i odparł:
— To prawda!... zaraz widać, że pan masz umysł spostrzegawczy... Jeżeli pan chce jeść, to już podano...
W saméj rzeczy Antosia postawiła na białym obrusie wazę z rosołem wydającym wonny zapach.
Leopold zdjął surdut podbity futrem i obszerny szal, zatrzymał okulary usiadł i zaczął się posilać z dobrym apetytem człowieka, którego sumienie jest w zupełnym spokoju.
Podczas jedzenia myślał:
— Doprawdy mam szalone szczęście! — trapiąca mnie przeszkoda usuwa się sama, bez mego wmięszania... Téj matki trzeba się było wystrzegać... — po śmierci Roberta Vallerand ona mogła sądownie upominać się o swoją córkę, znaglić policy do jéj szukania, nareszcie bardzo nie w porę nabawić mnie kłopotu, a tu nagła choroba zupełnie ją obezwładniła... — Gdy wstanie z łóżka, (jeżeli tylko kiedy wstanie!... — wszystkiemu będzie koniec... dziewczyna zniknie, spadek będzie w naszych rękach... a wtedy szukaj!...
Leopold zwolna kończył posiłek, napił się kawy, wypił trzy czy cztery kieliszki szampana, wypalił przed kominkiem cygaro, położył się do łóżka i spał snem sprawiedliwego.
Śmierć deputowanego wywarła w całym departamencie, a szczególniéj w okręgu Romilly głębokie wrażenie.
Nazajutrz zrana, około dziesiątéj, ogromny tłum otaczał zamek Viry-sur-Seine.
Pod perystylem, zamienionym w kaplicę pogrzebową była wystawiona trumna Roberta Vallerand.
Na obrzęd żałobny przybyło mnóstwo figur urzędowych.
Mer na czele rady municypalnéj szedł za trumną.
Znakomitości miasta Romilly miały sobie za honor oddać Robertowi ostatnią przysługę.
Pomiędzy gromadami kręcił się tu i owdzie Leopold Lantier, którego twarz, więcéj niż kiedykolwiek znikała pod szérokiemi skrzydłami kapelusza, szalem i niebieskiemi okularami.
Chodził z miejsca na miejsce słuchając co mówiono, a sam się nie odzywał wcale.
Nikt się nie dziwił temu zapakowaniu twarzy, które było naturalném następstwem ostrości powietrza.
Leopold zatrzymał się obok niewielkiej gromadki, rozmawiającéj o Robercie Vallerand.
— Prawdopodobnie przyłożą pieczęcie, — rzekł jeden z rozmawiających.
— Prawdopodobnie, jeżeli nie z pewnością, — odrzekł drugi.
— Na żądanie sukcesorów?
— Nie, bo nie wiadomo czy się tutaj znajdują, nawet nie ma żadnéj pewności o ich istnieniu o ich prawach, gdyż Robert Vallerand nigdy nie wspominał o swojéj familii, lecz na żądanie prokuratora Rzeczypospolitéj, którego mer z Viry-sur-Seine urzędownie zawiadomił o zgonie... — Sędzia pokoju musiał otrzymać polecenie...
— W każdym razie, opieczętowanie, jak myślę, nastąpi dopiero po pogrzebie.
— To więcéj, jak pewna.
Ukazanie się Urszuli Sollier w grubéj żałobie przerwało rozmowę i zaczęto się szykować.
Leopold Lantier starał się zbliżyć do gospodyni, z któréj miał zamiar, nie spuścić oka, ani przed, ani po obrzędzie...

XXVII.

— W téj chwili chudy, wątły człowiek przeciskał się przez tłum, kierując ku trumnie. Uw^ AUotóż r sekretarz sędziego pokoju — — odezwał się głos jakiś. Zbiegły więzień podniósł okulary, aby lepiéj widziéć.
Pokropiwszy trumnę święconą wodą, sekretarz ukłonił się Urszuli i zapytał:
— Pani jesteś panią Sollier, zarządzającą domem nieboszczyka pana Vallerand.
— Tak jest, panie... — odpowiedziała Urszula.
— Pan sędzia pokoju, żałuje mocno, że nie może być obecnym na pogrzebię naszego szanownego deputowanego, dla którego czuł szacunek głęboki. — Otrzymał on depeszę wzywającą go do Troyes do sądu i przybędzie tu pod koniec obrzędu dla opieczętowania wszystkiego w domu, stosownie do polecenia pana prokuratora Rzeczypospolitéj. Odjeżdżając, zlecił mi uprzedzić panią, że jéj obecność będzie potrzebna...
— Dobrze, panie... Będę czekała na pana sędziego.
Sekretarz skłonił się znowu i cofnął o parę kroków.
Leopold Lantier nie stracił ani jednego z zamienionych wyrazów.
— Dobrze — pomyślał, — przyłożą pieczęcie. Gospodyni zapewne zachowa tajemnicę swego pana i nie wspomni o spadkobierczyni... — Matka leży w Romilly, pomiędzy życiem i śmiercią. — Z téj strony nie ma się czego obawiać... — Wszystko zatém dobrze. — Idzie o to tylko, aby się dowiedziéć, czy się nie znajdzie jaki kompromitujący papier i czy pani Urszula będzie milczała... — mam swój plan.
Umieścił się obok sekretarza.
Posługacze pogrzebowi unieśli trumnę i umieścili ją na tragach, gdyż w małych miastach prowincyonalnych, zmarli wynoszeni bywają na ramionach, na miejsce wiecznego spoczynku.
Pochód wyruszył z miejsca.
Na czele postępowała Urszula.
Po niéj szły władze i tłum. . Sekretarz skromnie ciągnął na samym końcu.
Leopold Lantier niemy i zamyślony szedł obok niego.
Nagle przerywając milczenie rzekł do niego cichym głosem:
— Z kilku słów, które doszły do mego ucha, sądzę, że mam przyjemność mów mówić z panem sekretarzem sądu pokoju w Romilly?
— Nie mylisz się pan.
— Powiadają, że po pogrzebie dopełnić pan masz opieczętowania w zamku Viry-sur-Seine?
— Tak jest, zaraz po przybyciu pana sędziego pokoju...
— Czy pan Robert Vallerand nie zostawił wiadomych spadkobierców?
— Przepraszam... — Wiadomo, że w Paryżu znajduje się jego siostrzeniec, bezpośredni spadkobierca; ale zdaje się, że tu nie ma owego siostrzeńca... — Nasz deputowany prócz tego miał jeszcze drugiego krewnego w tym samym stopniu, łajdaka, zbrodniarza, skazanego przed ośmnastą laty na dożywotnie więzienie i osadzonego w Clairvaux...
— Czy ten krewny już nie żyje! — zapytał Leopold zuchwale.
— Wszystko się każe domyślać, że umarł...
Leopold spojrzał na rozmawiającego z nim z latwém do zrozumienia zadziwieniem.
— A! wszystko się każe domyślać że umarł?
— Bez wątpienia....
— Ale zdaje mi się, że skoro jest w więzieniu, to okoliczność ta, powinnaby być pewną...
— Był w niem... lecz uciekł...
— Z Clairvaux?
— Nie, z więzienia w Troyes dokąd był przeniesiony dla przesłuchania w charakterze świadka...
— I dawno to temu?
— Przed trzema dniami... — zręczny łotr znalazł sposób przepiłowania kraty celi leżącéj na drugiém piętrze, spuścić się na dół i umknąć przez mur... Prawdziwa sztuka!
— Dla czegoż mówią, że umarł, skoro uciekł?
— Wczoraj wieczorem znaleziono na brzegu, poniżéj Troyes, jego czapkę z numerem więziennym... — Prawdopodobnie w nocy, podczas ucieczki, chcąc się ukryć w którym ze statków stojących na kotwicy w tém miejscu, pośliznął się i wpadł w wodę... — Lada dzień znajdą jego ciało... Takie jest mniemanie w sądzie... — Gdyby żył, poznanoby go po ubraniu więzienném i pochwycono...
— Doprawdy, rzekł Leopold Lantier, — udzielasz mi pan nowych i ciekawych szczegółów... Zrobię z nich użytek.
Z kolei sekretarz spojrzał ze zdziwieniem i z ciekawością na człowieka w niebieskich okularach.
— A w jaki sposób zużytkujesz pan te szczegóły?... — zapytał.
— Najprostszym w świecie sposobem... Jestem dziennikarzem paryzkim, reporterem bardzo poczytnéj gazety: „Le bon sens“, któréj pan Robert Vallerand używał dosyć często dla rozszerzania i upowszechniania swoich idei, zanim je wygłosił z trybuny...Jestem wysłany przez ten dziennik na jego pogrzeb i pojmujesz pan że się bardzo interesuję tém, co się dotycze niego i jego blizkich.
— Doskonale rozumiem, mój panie... masz pan słuszność, to jest sposób najprostszy...
I sekretarz dumny z tego, że się znajduje w stosunkach z reporterem dziennika paryzkiego uklonł się Leopoldowi.
Ten ostatni odkłonił mu się i ciągnął:
— Pan Vallerand był bogaty, wszak prawda?
— Co do tego, opinie są rozmaite.
— Jakto?
— Co się tycze nieruchomości, nasz deputowany posiadał tylko zamek i majątek Viry-sur-Seine, których wartość nie przenosi lub trzech kroć stu tysięcy franków….. Cały więc majątek miał w gotowiźnie... Według jednych posiadać on miał kilka milionów... Według drugich miał się tylko dobrze... — Co prawdy niewiadomo czego się trzymać pod tym względem.
— Ale i zapewne można się będzie dowiedziéć przy opieczętowaniu?
— Tak, jeżeli zostawił testament lub jeżeli znajdą pieniądze...
Leopold przez chwilę milczał, a potém zwracając się znowu do sekretarza:
— Mój panie, — rzekł, — przebacz jeżeli będę natrętnym lub niedelikatnym... — Mam do pana prośbę...
— Jestem na pańskie usługi:
— Powiedziałem panu, że jestem dziennikarzem i reporterem... — Ten podwójny tytuł usprawiedliwia moją ciekawość.. Mógłbym nawet dodać, że ta, jest moim obowiązkiem.. — Pragnąłbym niezmiernie zwiedzieć wnętrze zamku i prywatne mieszkanie pana Roberta Vallerand, aby przesłać swemu dziennikowi dokładny opis domu, w którym mieszkał znakomity człowiek, dziś przez nas opłakiwany... — dziennikarstwo obecne1 żyje tylko rzeczywistością i fotograficzném składaniem sprawozdań. Publiczność nienasycenie pragnie szczegółów, gdy i idzie o jaką osobistość używającą pewnego rozgłosu. Byłbym pewnym powodzenia, gdybym mógł swoim czytelnikom opisać opieczętowanie... Czy mogę miéć śmiałość prosić pana o pozwolenie asystowania przy téj czynności prawnéj, w któréj pan będziesz grał ważną rolę, o czém nie zapomnę uczynić wzmianki.
— To odemnie nie zależy, — Odparł sekretarz, — ale jestem pewny, że pan sędzia pokoju udzieli panu pozwolenie, o którą idzie...
— Bądź więc pan łaskaw, poprosić go odemnie o tę grzeczność... Nazywam się Juliusz Landry, jestem reporterem dziennika: „Le bon sens“.
— Uczynię to z przyjemnością po przybyciu pana sędziego.
— Tysiączne dzięki.
Podczas téj długiéj rozmowy, przebyto przestrzeń dzielącą zamek od cmentarza, przytykającego do kościoła.
Dwaj nowi znajomi przestali rozmawiać, lecz szli ciągle obok siebie.
Orszak się zatrzymał.
Odbył się obrzęd religijny, poczém trumnę spuszczono do wykopanego grobu..
Pierwsze grudki ziemi spadły na trumnę ze złowięszczym odgłosem.
Powiedziano jedną mowę, poczém dokończono zasypywania grobu i tłum rozszedł się, rozprawiając o usłyszanych słowach.
Leopold nie opuszczał sekretarza.
Urszula Sollier, po ostatniej gorącéj modlitwie za tego, któremu uczciwie służyła, otarłszy oczy zwilżone łzami i spiesznie powróciła do zamku gdzie miała się znajdować na rozkazy sędziego pokoju.
Zarządzająca domem deputowanego, bała się spotkania z urzędnikiem, który w ogólności, nie ma nic bardzo imponującego.
Domyślała się, że ją będzie wybadywał.
Pytała sama siebie, czy w obec przedstawiciela prawa będzie miała odwagę do popełnienia kłamstwa i władzę zachowania tajemnicy swego pana.
Sekretarz, któremu Leopold nieodstępnie towarzyszył, wchodził na dziedziniec zamkowy w chwili gdy sędzia pokoju wysiadał z powozu w towarzystwie kogoś drugiego.
— Gicquel, — rzekł sędzia do swego podwładnego, — uprzedziłeś panią Urszulę Sollier?
— Uprzedziłem, panie sędzio.
— Dobrze... natychmiast rozpoczynamy.
— Panie sędzio, jest tu dziennikarz z Paryża przybyły umyślnie na pogrzeb, który prosi o jedną łaskę...
Sekretarz wskazał na człowieka w niebieskich okularach, który się z najzimniejszą krwią przybliżył z ukłonem.
Sędzia pokoju oddał mu ukłon.
— Ten pan nazywa się Juliusz Landry, — mówli daléj Gicquel, wysłany on został przez swój dziennik, którego pan Vallerand był współpracownikiem w celu zebrania szczegółów o życiu prywatném człowieka, którego stratę departament opłakuje. — Bardzo on sobie życzy być świadkiem opieczętowania.
— Zgadzam się na pańskie żądanie, odpowie dział sędzia pokoju, zwracając mowę do Leopolda. — Tylko będę pana prosił o oględność w pańskiem sprawozdaniu. — Nie wszystko można powiedziéć, a tém bardziéj wydrukować.
— Przyjmij pan wyrazy. mojéj wdzięczności — odpowiedział fałszywy reporter, — i zrób mi pan zaszczyt spuszczenia się na mój takt i uczucie przyzwoitości.
Te kilka wyrazów zamienione były na, dziedzińcu zamkowym.
Weszli do zamku.
Urszula przyjęła prawników z pozornym spokojem, któremu zaprzeczało gwałtowne bicie jéj serca.
Twarz jéj wyrażała tylko smutek i nikt się nie domyślał gwałtowności jéj wewnętrznego wzruszenia, i pomięszania moralnego.

XXVIII.

— Czy pani im panią Sollier? — zapytał sędzia pokoju.
— Tak jest, panie... — odpowiedziała Urszula.
— Ochmistrzynią domu nieboszczyka Roberta Vallerand?
— Tak, panie.
— Pani wiesz jaki mnie tutaj powód sprowadza?...
— Zostałam o nim zawiadomioną przez sekretarza sądu pokoju.
— Na zlecenie prokutora Rzeczypospolizéj przystąpię do opieczętowania...
— Gotowa jestem wskazać panu wszystkie pokoje...
— Przedtém mam pani zadać niektóre pytania...
Urszula zadrżała lecz ukryła swoje wzruszenie i odrzekła:
— Jestem na rozkazy pana sędziego.
Jegomość w niebieskich okularach wydostał ze swego futrzanego palta książeczkę ołówek i zdawał się robić notatki co do rozkładu i umeblowania przedsionka, lecz jedynym celem tego wybiegu było uniknąć spojrzeń Urszuli, które się kilkakrotnie na nim zatrzymały.
Urzędnik rozpoczął badanie.
— Niewiadomo pani, — rzekł czy pan Vallerand nie zostawił testamentu, bądź tu, bądź u notaryusza?...
Zapytanie to było dla Urszuli kłopotliwém.
Nastąpiło to, co była przewidziała.
Trzeba było puścić się krętą drogą, która może nie była bez niebezpieczeństw.
Sędzia pokoju powtórzył swoje zapytanie.
— Nie wiem panie... — odpowiedziała pani Solliér.
Leopold Lantier, udając że nieprzestaje spisywać mebli, podwoił uwagę.
— Ona nie przestanie kłamać... — pomyślał, — wybornie! Tajemnica będzie dobrze strzeżona. Wyborny atut w mojéj grze!
— Tak więc — ciągnął sędzia daléj — pan Vallerand nie zwierzył ci się co do swoich zamiarów i ostatnich rozporządzeń?
— Nie... — pan Vallerand był dosyć skryty i jakkolwiek zaszczycał mnie swojém zaufaniem, nigdy mi nie wspominał o swoich interesach.
— Nareszcie, jak pani się zdaje, — czy on sporządził testament?
— Wątpię... — został przez śmierć zaskoczony znienacka.
— Czy pani znasz jego naturalnych spadkobierców?
— Nie panie.
— Jednak pani wiesz że miał siostrzeńca?
— Słyszałam o tém, ale nie od pana Vallerand.
— Zatém wuj i siostrzeniec nigdy się nie widywali?
— Nigdy.
— A jednak, to ten siostrzeniec odziedziczy wszystko, jeżeli, nie ma testamentu.
— Nie znam się na prawie.
— Według jednych majątek pana Vallerand był znaczny a według innych skromny... — Czy nie mogłabyś mi pani dać jakich objaśnień w tym względzie?...
— Nie panie...
— Ale przecie mieszkając u pana Vallerand i zarządzając jego domem, pani musisz wiedziéć, czy posiadał jakie znaczniejsze kapitały?...
— Pędziliśmy życie bardzo skromne, bez żadnéj wystawy. Zdaje mi się, że pan Robert nie był tak bogatym jak mówiono.
— Czy tu zostały jakie pieniądze?
— Gotówką kilkanaście tysięcy franków.
— A w papierach, obligacyach?...
— Nie wiem.
— Czy oprócz majątku Viry-sur-Seine posiadał on jeszcze jaką nieruchomość?
— Temu mogę z pewnością zaprzeczyć.
— Czy nie dał pani jakich zleceń w ostatniéj chwili?...
— Zlecił mi abym dała służącym gratyfikacyę nie oznaczając jéj wysokości.
— Czy pani się co należy?
— Nie.
— Śmierć pana Vallerand była prawie nagła?
— Tak jest, panie.... Nikt się nie spodziewał takiego nieszczęścia... Zrana tego smutnego dnia doktór Tallandier utrxymywał, że miał jeszcze kilka miesięcy życia.
— I, to w skutek wzruszenia spowodowanego przez jakieś odwiedziny śmierć nastąpiła?
— Tak jest, panie...
Leopold Lantier zaczął doznawać istotnego niepokoju.
Badanie, według niego ciągnęło się zbyt długo.
Wpadano na rozmowę o dawnéj kochance deputowanego, i o matce jego córki a to mogło doprowadzić do niepotrzebnych odkryć.
— Zdaje mi się, że osobą, któréj odwiedziny spowodowały ten nieszczęsny wypadek? — mówił znowu sędzia pokoju.
— Tak, panie.
— Kto była, ta damą?
— Nie znam jéj. — Nigdy jéj nie widziałam...
— Czyś pani tego pewna?
— Najzupełniéj.
— Żałuję mocno, że pani prawie o wszystkiém nic nie wiesz... — Teraz dokończę swego zadania... — Pewno przykładając lub zdejmując pieczęcie znajdziemy wyjaśnienia, których nam obecnie brak zupełny... — Proszę nas prowadzić...
Urszula nic nie odpowiedziawszy skłoniła się i skierowała do pokojów a sędzia rozpoczął swoją czynność.
Otworzono wiele szuflad, w których były klucze, ale ich nie przeglądano.
Jeden rzut oka wystarczał dla zdania sobie sprawy z tego co się w nich znajdowało, poczém przykładano pieczęcie.
Zbiegły więzień z łatwym do zrozumienia zajęciem śledził te formalności, które dla kogo innego wydawałyby się zbyt długiemi i nudnemi.
Dla niego zawierały one wiele wskazówek i błogosławił urzędnika, który mu dał możność widzenia i słyszenia wszystkiego.
Weszli do pokoju gdzie leżał zmarły.
Lantier rzucił ukradkowe spojrzenie na stolik, o którym słyszał mówiącego Roberta do Urszuli w chwili skonu.
— To tam, — pomyślał — znajduje się, albo przynajmniéj powinien się znajdować list pisany do notaryusza paryzkiego. Muszę miéć ten list nim zacznę działać...
Sędzia kończył swój protokół.
Urszula milcząc słuchała, zapytując się sama siebie, kto był ów człowiek w niebieskich okularach, który nie mówiąc ani słowa, szedł krok w krok za sądownikami.
Sędzia pokoju zbliżył się do stolika.
Klucze siedziały w zamkach.
Sędzia dotknął klucza do górnéj szuflady.
Leopold wlepił oczy w Urszulę.
— List został zabrany, pomyślał Lantier, — domyślałem się tego.
Otworzywszy kolejno wszystkie szuflady i przejrzawszy naprędce znajdujące się w nich papiéry, sędzia pokoju przyłożył na tasiemkach pieczęcie na tym meblu tak samo jak i na innych.
O piątéj wieczorem robota była skończona nie doprowadziwszy do żadnego odkrycia.
Pozostawało tylko podpisać protokół i wyznaczyć nadzorcę pieczęci.
Sędzia pokoju zwrócił się ku Urszuli Sollier.
— Co pani teraz zamyślasz zrobić z sobą?
Wyjadę do familii, proszę pana, po zapłaceniu służbie należnéj pensyi i gratyfikacyi udzielonéj przez mego biédnego pana.

— Iluż jest tych służących?
— Klaudyusz i jego żona, on lokaj, a ona kucharka i ogrodnik, będący zarazem stangretem...

— Zapewne oni mają zamiar ten dom opuścić?
— Zapewne, chybaby spadkobierca, ktokolwiek nim będzie, zgodził się zatrzymać ich w służbie... — Klaudyusz i jego żona zaofiarowali się pozostać w tym domu dopóty, dopóki interesa nie będą pokończone...
— Czy ten Klaudyusz oddawna znajduje się w służbie u pana Vallerand?
— Od pięciu lat.
— Zatém jest to człowiek uczciwy i zasługujący na zaufanie?
— Najzupełniej... — Odpowiadam za niego jak za siebie samą...
— Wyznaczę go zatém na nadzorcę rzeczy...
— Lepszego wyboru uczynić nie możną.
Wezwany natychmiast Klaudyusz przyjął propozycyę sędziego pokoju, został zapisany do protokółu i sądownicy oddalili się w towarzystwię człowieka w niebieskich; okularach.
Sędzią pokoju powracał z sekretarzem do Romilly w swoim powozie.
Zaproponował mniemanemu reporterowi paryzkiemu, że go z sobą zabierze.
Lantier podziękował, pod pozorem, że ma się wypytać o wiele innych jeszcze szczegółów i porobienia notat i rozłączył się z uprzejmymi urzędnikami.
Noc już oddawna zapadła.
Zbieg z Troyes zrobił kilka kroków, drogą, która oślizgła od kroków orszaku pogrzebowego, poczém stanął.
— Położenie jest jasnemu o tyle — rzekł sobie w myśli, — o ile noc ta jest ciemną... Gospodyni mając list do notaryusza pewno się uda do córeczki mego nieboszczyk a wujaszka i przedsięweźmie razem z nią, kroki zalecone przez niego.
„Punktem wyjścia działania, jakie przedsięwziąłem, jest list...
„Potrzeba mi tego listu, bez którego nic nie mogę począć...
„Aby go dostać muszę wiedzieć od A do Z, co przedsięweźmie pani Urszula; muszę więc dzień i nos pilnować zamku a ta robota nie jest wygodna, gdyż zamek nie ma w swoim sąsiedztwie żadnego budynku, w którem bym mógł znaleźć schronienie.
„Nie ma żadnego innego punktu obserwacyjnego, oprócz gościńca z zimnem sybirskiem, od którego mogłyby pomarznąć białe niedźwiedzie! — Ładny los! — Niepokoi mnie to... co teraz począć?...
„Gospodyni niedługo wyjedzie, ale kiedy? — dziś wieczór, w nocy czy też jutro rano?
„Dokąd się uda?
„Gdzie jest moja kuzynka z lewej ręki?
„Doprawdy to kłopot nie lada!...

XXIX.

Rozprawiając tak sam z sobą, Leopold dreptał po stwardniałym śniegu i myślał o sposobie, jakim by mógł rozciągnie nadzór nad domem, nie będąc zmuszonym do znoszenia zimna, którego ostrość się zdwoiła.
Nagle z ust jego wyrwał się okrzyk radości.
— Mam!... — rzekł. — Z miejsca o którem myślę, bidzie można widziéć każdego, kto będzie wychodził z zamku. — Ale głód mi dokucza, a umrzéć z głodu w wilię zostania bogatym, byłoby niezręcznością!!... Ale mniejsza o to! na wojnie jak na wojnie!... Z lepszym apetytem jutro zjem obiad.
I wydobywszy z kieszeni tabliczkę czekolady, zaczął ją gryźć, kierując swe kroki ku domowi.
Na prawo, w głównym dziedzińcu, znajdowało się kilka budowli pomiędzy któremi była cieplarnia.
Leopold zauważył tę cieplarnię, widocznie ogrzewaną podczas zimy.
Stanął przed zwykle otwartą bramą.
Tego wieczoru, jakimś szczególnym wypadkiem brama była zamknięta.
Wiemy, że cała posiadłość była otoczona dosyć wysokim murem.
Muru tego Lantier nie mógł przebyć, ale przeleźć przez bramę było dla niego fraszką.
Prędzéj niż we dwie minuty znalazł się zdrów i cały na dziedzińcu i skierował do cieplarni.
Klucz tkwił w zamku.
Przekręcił go i przestąpił próg niewielkiego budynku, gdzie ceglany piec dniem i nocą utrzymywał łagodne ciepło.
— Co ranek, — mówił do siebie, — ogrodnik musi podpalać w piecu... — Postaram się — wynieść przed jego przybyciem... — Zresztą zorjentuję się w téj cieplarni i pewno znajdę jaką kryjówkę... — Obecnie idzie tylko o to, aby domu nie spuścić z oka....
Zbiegły więzień przybliżył się do szyb i spojrzał na front zamku.
Świeciło się w wielu oknach.
Światła co chwila zmieniały miejsca.
— Jakiś ruch.i. — szepnął Lantier, — coś niezwykłego dzięje się w domu.
I zdwoił uwagę.
Zostawimy go przez chwilę na czatach i poprosimy czytelnika, aby mam towarzyszył do zamku.
Urszula Sollier była sama, w swoim pokoju.
Dwie walizy zamknięte na kłódki i silnie związane sznurami świadczyły o blizkim wyjeździe.
Ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, układała w trzeciej walizie drobne przedmioty do ubrania.
Na stole leżał mały czarny woreczek skórzany z łańcuszkiem mosiężnym niklowanym i klamrą z tego samego metalu. — Na blaszce umieszczonej poniżej zamku wyryte były litery U i.S, — cyfry początkowe nazwiska Urszuli Sollier.
— Zamknęła walizę, zapięła rzemienie, i wysunęła ze stołu szufladę i wydobyła różne papiery i maleńki pakiecik zawinięty w jedwabną tkaninę..
Mały ten pakiecik składała nieduża paczka biletów bankowych.
— Woreczek ten nigdy mnie nie opuści, — rzekła do siebie; — obecnie zawiera on cały majątek Renaty i mój... — Niedługo mieć będziem miliony...
W woreczku była chustka złożona we czworo.
Na téj chustce umieściła ona bilety bankowe i mówiła daléj, biorąc do ręki zapieczętowaną kopertę.
— List do notaryusza w Paryżu... — Ten list, w zamian za który oddawca otrzyma pokwitowanie z odbioru ogromnych summ, złożonych u pana Audouard notaryusza w Nogent-sur-Seine... — trzeba go będzie schować w pewne miejsce, gdyż jego strata byłaby stratą wszystkiego.
Urszula wsunęła cenny list w sekretny przedział woreczka, zupełnie niewidzialny i otwierający się za przyciśnieniem również niewidzialnéj sprężyny.
To uczyniwszy spojrzała na cyferblat zegara.
Skazówki wskazywały wpół do dziewiątéj.
Ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę — rzekła Urszula.
Wszedł Klaudyusz.
— Pani Sollier, — rzekł — obiad gotów.
— Zaraz schodzę, mój przyjacielu, lecz przedtem mam ci dać jedno zlecenie.
— Słucham pani... — Odpowiedział Klaudyusz, którego twarz wyrażała głęboką boleść.
Ochmistrzyni ciągnęła daléj:
— Jak widzisz, moje pakunki są gotowe... — Zawierają one wszystko co posiadam... Zostawiam dwie walizy, a teraz zabieram z sobą tylko tę małą walizkę... Jadę do familii, ale być może, iż nie długo tam zabawię. — Jak tylko sobie wybiorę miejsce pobytu, napiszę do ciebie prosząc, abyś wysłała te tłómoki pod moim adresem.
— Bądź pani spokojną, pani Sollier — odpowiedział lokaj — zlecenie pani zostanie załatwioném.
— Dziękuję... — ja wiem, że mogę liczyć na ciebie... A teraz, pójdźmy.
Obiad był zastawiony w małym pokoiku, w którym ochmistrzyni zwykle jadała sama, gdyż nie siadała do stołu z panem Vallerand.
Usiadła do stołu.
Wszedł stangret.
— Pani Urszulo, — zapytał, — o któréj mam zaprządz?...
— Pociąg, którym, chcę jechać przechodzi przez Romilly o godzinie jedenastéj minucie trzydziestéj czwartéj... — Urządź że się tak, abym się nie spóźniła.
— Dobrze, pani Urszulo. — Zdążymy na czas.
Kucharka Franciszka przyłączyła się do męża, który usługiwał.
— Jakto, pani Urszulo, wyjąkała z oczyma łez pełnemi, — czy nas pani na zawsze opuszcza?
— Na zawsze nie, moja dobra Franciszko... — Przyrzekam, że się zobaczymy.
— Czy na pewno, pani Urszulo?
— Na pewno.
— Ach! jakżeż jestem kontenta... i kiedy się zobaczymy?
— Spodziewam się, że wkrótce.
— Ah dobrze, bo nam się czas będzie wydawał bardzo długim.
— Prędko on przejdzie... — Mąż twój został Wyznaczonym nadzorcą pieczęci... — Możecie więc by spokojni, aż do objęcia majątku przez dziedzica naszego kochanego nieboszczyka, — ktokolwiek on będzie... — Bardzo jest prawdopodobném, że ten dziedzic zechce was zatrzymać u siebie... Takich jak wy sług, nie łatwo zastąpić. — Czekajcież więc cierpliwie... i z ufnością... ja wam powiadam...
— Niech cię Bóg wysłucha, pani Urszulo!... — szepnęła Franciszka z westchnieniem. — Sądzę, że pani masz słuszność, ale przyszłość, jest tak niepewna...
I żona Klaudyusza otarła zwilżone powieki.
Udajmy się teraz do cieplarni, do Leopolda Lantier.
Zbiegły więzień nie opuszczał swego punku obserwacyjnego i przez szyby cieplarni nie tracił ani na chwilę na dole oświetlonych okien.
Łagodne ciepło go ogarnęło. — Gryzł tabliczki czekolady i nie bardzo się niecierpliwił.
Nagle zadrżał.
Na dole zamku otworzyły się drzwi bocznej jakiś człowiek wyszedł z latarnią w ręku, poszedł ku stajni leżącej naprzeciw cieplarni i wyciągnął z wozowni mały powozik.
Był to stangret.
— A! a! — pomyślał Lantier patrząc na to co się działo na dziedzińcu... — przygotowują powóz zatém pani Urszla dzisiejszéj nocy wyjeżdża... — To mi się podoba....
Stangret zapalił latarnie powozu, ubrał konia, zaprzągł go i zarzucił mu na grzbiet grubą derę, chroniącą od zimna.
— Trzeba się będzie ztąd wynosić naprzód, aby trochę wyścignąć powóz, — mówił daléj Leopold. — Ochmistrzyni pewnie jedzie na kolej i koń pobiegnie prędzej odemnie.
— Kończąc ten krótki monolog, były więzień nagle rzucił w tył.
— Do miliona djabłów! — rzekł z niepokojem — ten drab tutaj idzie! — Zdaje się, że ten stangret jest zarazem ogrodnikiem i musi tu palić w piecu zrana i wieczorem! Pozycja staje się krytyczną! — Gdzie się tu schować?
To mówiąc Leopold rzucił się w głąb cieplarni, idąc zgięty we dwoje prawie, z rękami wyciągniętemi naprzód, pomiędzy schodkami, na których stały wazony kwiatów...
Pod schodkami znajdowało się puste miejsce, gdzie się wcisnął.
Był już czas po temu.
Drzwi się otworzyły. — Ogrodnik-stangret wszedł, ciągle trzymając latarnię w ręku.
— Jeżeli mnie zobaczy, wszystko zginęło! — pomyślał zbieg.
I wydobył z kieszeni ostry nóż, w który nie zapomniał się zaopatrzyć.
Ogrodnik nie domyślając się obecności intruza w cieplarni, poszedł prosto do paleniska; otworzył drzwi pieca, poruszył węgiel na pół strawiony, nałożył drobnego węgla do pieca, wrzucił do niego parę szufli mokrego popiołu i ukończywszy starannie tę robotę wyszedł z cieplarni.
— Ocalony... — szepnął Lantier opuszczając swoją kryjówkę.
Ale wkrótce dodał z grubym przekleństwem.
— Milion djabłów... ten zbój zamknął mnie na dwa spust!!...
W istocie ogrodnik dwukrotnie przekręcił klucz w zamku cieplarni.
Leopold przybliżył się do okna i znowu wyjrzał chcąc się dowiedziéć co się dzieje.
Służący wracał do zamku.
Po upływie kilku minut powrócił otulony długim nieprzemakalnym płaszczem, w kapeluszu z czarną kokardą, jedném słowem w ubiorze stangreta.
Razem z nim szedł Klaudyusz, niosąc walizę.
Pani Sollier trzymając w ręku swój mały, czarny, skórzany woreczek, szła za nimi, rozmawiając z Franciszką.
Służący umieścił walizę na koźle, obok stangreta i poszedł otworzyć bramę.

Franciszka z płaczem uściskała panią Sollier i pomogła jéj wsiąść do powozu, który się poruszył, wytoczył z dziedzińca i znikł.

XXX.

Brama się zamknęła.
Klaudyusz i jego żona powrócili do zamku.
— Milion kroć sto tysięcy djabłów! — rzekł głośno rozjątrzony Leopold, — trzeba się z tąd wynosić, gdyż inaczej strasznie mnie wyprzedzą! — Czyż-by wszystkie moje najzręczniejsze kombinacye zwróciły się przeciwko mnie?... — Czyż się już na nic nie zdałem? — mamże stracić ślad Urszuli?...
Mówiąc te słowa, Lantier pewny, że go nikt nie słyszy, porywał wazony z kwiatami i rzucał je daleko od siebie.
Utworzywszy sobie tym sposobem drogę, skoczył na schodki i podparł ramieniem jedną ramę okienną.
Rama ta, otwierana latem, ustąpiła pod ciśnieniem, tworząc swobodne przejście, którém się Lantier wyśliznął.
W kilku susach przeskoczył dziedzinie, otworzył bramę i ujrzał się na pochyłéj drodze prowadzącéj do Romilly.
Tam stanął i słuchał.
Turkot powozu jeszcze się dawał słyszéć lecz już bardzo niewyraźnie z powodu odległości.
Lantier poskoczył.
Biegnąc zdjął okulary i swój szal, który mu przeszkadzał.
Na zakręcie, drogi ujrzał światło od latarń powozu.
Pędził jak lokomotywa.
Niebo było tak czarne jak atrament i noc była bardzo ciemna. — Wiatr dął gwałtownie; — duże płaty śniegu kręcące się w powietrzu zapowiadały zbliżanie zawiei, która wkrótce wybuchła, opóźniając nędznika, który zmuszony walczyć z burzą; biegł tylko z nadludzkim wysiłkiem.
Odległość powozu się zwiększała. — Turkot kół na śniegu stawał się co raz mniej wyraźniejszym.
Z Lantiera pot lał się kroplami, chociaż temperatura była bardzo nizka.
Futrzany surdut straszliwie mu ciężył.
Nie zatrzymując się, zdjął go i wziął pod pachę.
Blade i drżące światło latarń jeszcze się jednak ukazywało, ale już bardzo niewyraźnie.
Nagle znikło.
Powóz wjechał do miasta.
Odtąd już Leopolda nic nie kierowało, w pogoni.
Z ust jego wyrwało się nowe przekleństwo.
— Jeżeli nie jedzie na kolej, — rzekł z wściekłością, — to wszystko djabli wzięli!
Dysząc, prawie pozbawiony sił, dotarł do pierwszych domów i miasteczka, i wszedł na ulicę prowadzącą do dworca.
Oślepił go śnieg, który teraz padał bardzo gęsto, pędzony wichrem, od którego skrzypiały szalenie kręcące się chorągiewki i tłukły się słabo przymocowane okiennice.
Nareszcie dojrzał słabo oświetlony dworzec kolei.
Dochodząc do zamierzonego kresu, Lantier stanął, aby schwycić oddech i obejrzał się w około.
Ani powozu, — ani żywej duszy, — cisza najzupełniejsza, złowroga cisza, przerywana pogwizdem wichru.
Pozamykane domy zdawały się być uśpione.
Jeden tylko skromny zakład, w sąsiedztwie dworca, — „Kawiarnia podróżnych“, — był otwarty.
Leopold Wszedł do sali passażerskiéj na dworcu i niezastał w niéj nikogo.
Spojrzał na tarczę zegara, umieszczonego nad okienkiem kassowém.
— Za pięć minut jedenasta... — mruknął, — Jak też czas ucieka!...
Otwarły się drzwi, przepuszczając jakiegoś niższego officyalistę kolejowego.
Lantier zatrymał go.
— Mój panie, — zapytał, — czy nie mógłbyś mi pan powiedziéć, o któréj przechodzi najbliższy pociąg?
— Dokąd?
— Do Paryża.
— O jedenastéj minut trzydzieści pięć...
— A do Troyes?
— O jedenastéj minut trzydzieści cztery... — Obadwa pociągi krzyżują się na stacyi.
Czy żaden jeszcze nie poszedł w którą stronę?
— Od godziny, żaden.
— Dziękuję panu.
— Nie ma za co.
Officyalista wyszedł z sali passażerskiéj i Lantier został osłupiały i wściekły, mówiąc sam do siebie.
— Straciłem ślad, to rzecz widoczna!! — Ta Urszula nie jechała na stacye!... Powóz zawiózł ją gdzieindziej... — Cóż czynić? — Gdzie ją szukać?... — gdzie ją odnaleźć? Mój piękny plan upada i jestem zrujnowany jeszcze przed tém nim zostałem bogatym!!
Uczynił gest wściekłości, wyszedł z dworca i dodał zacisnąwszy zęby:
— Jednakże może nie wszystko jeszcze stracone... W Paryżu to, przy ulicy Piramid, przy domu notaryusza trzeba czuwać. — Nic mi nie pozostaje już do czynienia, lecz co tutaj było łatwém, tam będzie prawie niemożliwém i rezultat jest bardzo wątpliwym...
Zbiegły więzień czując, że mu się robi zimno, skierował się do „Kawiarni podróżnych“, któréj światło widział błyszczące przez szyby pokryte gęstą parą, jak gdyby przez mgłę.
Zaledwie przestąpił próg zakładu, gdy twarz jego zabłysła żywą radością.
Ujrzał Urszulę siedzącą samą przy małym stoliku i przeglądającą ryciny jakiegoś illustrowanego pisma.
— Widocznie szczęście mi sprzyja — pomyślał. — Trzymam tę dobrą panią i już jéj nie puszczę!...
Umieściwszy się jak można najdaléj od ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, kazał sobie podać kawałek zimnego mięsa i butelkę wina, gdyż tabliczki czekolady nie osobliwie zasyciły jego żołądek.
Gdy zegar kawiarni wskazał jedenastą i minut dwadzieścia pani Sollier zapłaciła za szklankę grzanego wina, które wypiła, wzięła mały skórzany woreczek leżący przy niéj na stole, i udała się na dworzec.
Lantier poczekał kilka sekund i poszedł za nią.
Dosyć znaczna liczba podróżnych stała u okienka, biorąc bilety.
Leopold wśliznął się za Urszulę i zadrżał, słysząc, że żądała biletu pierwszéj klassy do Troyes.
Zatém jechała do Troyes.
Ażeby jéj nie stracić z oka, trzeba jéj było towarzyszyć do tego miasta zkąd zbiegł i gdzie się narażał na poznanie i powtórne aresztowanie!
Czyż to nie było to samo, co rzucić się wilkowi w paszczę?...
Wahanie Lantiera, trwało tyle co błyskawica.
Po marzeniach o majątku, jemu teraz zdawało się niepodobieństwem żyć w nędzy. Lepiéj było wszystko stawić na kartę.
W skutek więc tego, zażądał biletu do Troyes, — biletu klassy drugiéj — nie przez oszczędność, lecz aby lepiéj pilnować Urszuli, nie będąc przez nią dostrzeżonym...
Upłynęło kilka minut.
Z daleka dał się słyszeć świst pary. — Pociąg stanął — otwarto sale passażerskie i podróżni jadący do Troyes wsiedli do wagonów.
Teraz Lantier zaprzestał wszelkich kombinacyj.
Kroki pani Sollier, miały mu wskazać drogę postępowania.
Sam jeden w przedziale wydobył z kieszeni cygaro i zaczął palić.
Odległość trzydziestu ośmiu kilometrów, dzieląca Romilly od Troyes, została przebytą w czterdzieści jedną minutę.
O kwadrans na pierwszą pociąg przybył do miejsca przeznaczenia.
Leopold wyskoczył na perron.
Urszula go już wyprzedziła.
Oddała bilet przy drzwiach wchodowych, przy których stali przedstawiciele hotelów, ofiarujący swoje usługi i swoje omnibusy.
Hotel Prefektury... — rzekła Pani Sollier.
Człowiek w ceratowym kaszkiecie, na lampasie którego wypisana była złotemi literami nazwa zakładu poskoczył ku niéj?
— Jestem, pani... — rzekł; — omnibus gotów; — czy pani ma bagaże.
— Tylko tę małą walizkę.
Ten wziął pakunek i wyszedł.
Za nim wyszła i Urszula.
Leopold usłyszał i pomyślał: — Żeby się djabli wzięli! — Hotel Prefektury! o dwa kroki od więzienia! — A jednak tammuszę pójść! — Przybędę wcześniej niż ona...
Oddał bilet, spiesznie wyszedł z dworca, nasunął swój szal aż po oczy i poprawił niebieskie okulary.
Śnieg padał ciągle lecz nie tak gęsty. — Wiatr się trochę uspokoił. — Lantier — jak nam wiadomo — znał wszystkie zakręty swego rodzinnego miasta, puścił się prosto przez labirynt ciasnych uliczek i stanął przed Hotelem Prefektury silnia oświetlonym.
— Czy jest numer wolny?
— Jest, ale pan w porę przybywa.
— Dla czego?
— Bo nam ich tylko dwa zostaje, a omnibus z kolei pewno nam przywiezie podróżnych...
— Proszę o lepszy z tych dwóch, z widokiem na ulicę, jeżeli można...
— Obadwa są jednakowe, na tém samém piętrze i obok siebie...Ale — w większym jest dwa łóżka...
— Ja jestem sam... — proszę o pokój z jedném łóżkiem...
— Dobrze panie, — proszę ze mną... Numer dwudziesty drugi.
W chwili gdy Leopold wchodził do pokoju, powóz hotelom stanął przed bramą. — Garson podpalił przygotowane już drzewo i spiesznie wyszedł.
Zbieg zamknął drzwi i czekał nadstawiwszy ucha.
Upłynęło kilka minut, poczém usłyszał, jak ktoś szedł i mówił na korytarzu i poznał glos pani Sollier.
— To numer dwudziesty trzeci, — mówiła Ürszula. — ten sam, który zajmowałam podczas ostatniéj tutaj bytności.. — Bardzom rada.
Minięto numer dwudziesty drugi i otworzono drzwi sąsiednie.
— Czy pani czego nie potrzebuje? — zapytała służąca, która towarzyszyła pani Sollier.
— Nie, moja panienko... — Tylko trochę ognia... Położę się...
— Brawo! — pomyślał Lantier. — Ściany są tutaj cienkie! — Wszystko słychać co mówią obok... — To mi się bardzo przyda...
Drzwi się zamknęły i w sąsiednim pokoju zapanowało milczenie.

XXXI.

Leopold zmęczony drogą z Viry-sur-Seine do Romilly pocichu położył się w łóżko i spał głęboko aż do rana.
Siódma biła gdy się obudził.
Zaledwie zaczynało dnieć.
Wyskoczył z łóżka, pobiegł do okna i z ciekawością podniósł roletę.
Naprzeciw niego znajdowało się więzienie i zakład naukowy pani Lhermitte, którego dwie najładniejsze wychowanki podały mu pomoc przy ucieczce.
— Sapristi! — mruknął nędznik z uśmiechem, — nie myślałem, że tak prędko dobrowolnie tutaj powrócę... Wreszcie jestem tu i muszę pozostać... — Zachowując wszelką ostrożność, wydobędę się z kłopotu... — Słuchając przez ścianę, obserwując przez okno, nie będę miał wiele potrzeby ukazywania się na ulicach... Potrafię ja wynaleźć pozór, aby moje zamknięcie się w pokoju nie dało się podejrzaném...
W sąsiednim pokoju dał się słyszéć ruch lekki.
— Pani Urszula wstaje... — pomyślał Leopold; — pewno wyjdzie... Baczność...
I ubrał się naprędce.
Ochmistrzyni nieboszczyk Valleranda w istocie wstała i kładła na siebie żałobne ubranie.
Lantier usiadł i słuchał jak się kręciła tu i owdzie.
Do drzwi dwudziestego trzeciego numeru zapukała służąca.
Urszula otworzyła.
— Czy pani będzie w hotelu jeść sniadanie? — zapytała służąca.
— Tak jest, ale tutaj.
— Pani jeść będzie sama?
— Nie... — Połóż dwa nakrycia.
Leopold nie tracił ani wyrazu z téj rozmowy.
Urszula mówiła daléj:
— Idę naprzeciwko, na pensyę pani Lhermitte. Potém załatwię sprawunki w mieście; ale to nie potrwa długo, można więc podać o jedenastéj.
— Śniadanie będzie gotowe...
— Pensya naprzeciwko... — szepnął zbieg — czyżby córka Roberta znajdowała się w tym domu, gdziem znalazł moje naiwne protektorki?... — To byłoby szczególne...
Otworzyły; się drzwi sąsiedniego pokoju.
Odgłos kroków rozległ się na korytarzu, a potém na schodach
Lantier na pół ubrany pobiegł do okna, które pomimo zimna otworzył i wychylił się za parapet, patrząc na bramę hotelu.
Ukazała się Urszula, przeszła przez ulicę i zadzwoniła do zakładu naukowego pani Lhermitte.
— W téj chwili, ktoś zlekka zapukał do drzwi dwudziestego drugiego numeru. Leopold zamknął okno i otworzył.
Wchodzący garson zapytał go o rozkazy.
— Jestem zmęczony i trochę niezdrów,.. — rzekł do niego podróżny. — Zjem więc śniadanie tutaj... — Zapal dobry ogień i przynieś mi gazety...
Opuśćmy na chwilę krewnego> zmarłego Valleranda, wyprzedźmy panią Sollier na pansyę, gdzie się znajdują Renata i jéj przyjaciółka Paulina Lambert, i rzućmy szybkie spojrzenie za siebie.
Po ucieczce Leopolda Lantier, o którym obecnie sądzono że utonął, sprawiedliwość, dla uspokojenia sumienia rozpoczęła ogółowe badanie1 u pani Lhermitte, pytając te pensyonarki, których pokoje lub sypialnie wychodziły na mury więzienia.
Renata i Paulina, badane tak samo jak i ich towarzyszki, oświadczyły, że w noc ucieczki nie słyszały żadnego podejrzanego hałasu.
Podejrzywać dwie młode panienki o wspólnictwo ze złoczyńcą byłoby rzeczą najśmieszniejszą i najnierozsądniejszą w świecie.
Urzędnicy nie nalegali i odeszli, ale od tego dnia Renata zwykle melancholiczna stała się jeszcze smutniejszą.
Na godzinę przed przybyciem Urszuli Sollier do zakładu, dziewczę wstawało z łóżka z pomięszaniem na twarzy.
Zaczerwienione powieki nosiły ślady świeżych łez.
Paulina się zaniepokoiła.
— Co tobie, moja najdroższa — zapytała swojej towarzyszki, obejmując ją rękoma z czułością.
Dziecię nie odpowiedziało.
Jéj przepełnione serce wezbrało; łzy znowu potoczyły się z jéj oczu, łkając, oparła głowę na ramieniu swojéj przyjaciółki, która coraz niespokojniejsza mówiła daléj:
— Wiesz, moja droga, że ty mnie przestraszasz... — Od dwóch dni zmieniasz się widocznie... Poznać cię nie można... — Dziś jesteś blada jak trup, sine obwódki okalają twoje piękne oczy... — Zkąd ta zmiana?... ta melancholia... te łzy?...
— Smutno mi... — szepnęła Renata.
— Czyś ty nie chora?
— Nie... — Ciało moje nie cierpi... dusza jest chora...
— Ależ każde cierpienie ma przyczynę, moja ty pieszczotko... Odkryj mi swoją...
— Pomyślisz żem szalona...
— Dla czego?
— Bo rozsądnie, nie byłabym w stanie wytłómaczyć ci swego zmartwienia... — Tu, wszyscy są dla mnie dobrzy, ty mnie kochasz... — Powinnabym czuć się szczęśliwą, a jednak nią nie jestem... — Czuję jakiś niepokój, mam jakieś przeczucia, które mnie dręczą... — Zdaje mi się, że nademną wisi jakieś wielkie nieszczęście i że mnie dosięgnie... Zdaje mi się, że się dowiem o jakiejś złéj nowinie.
Paulina znowu przyciągnęła Renatę do piersi, uściskała z podwójną czułością i odparła:
— No! tak, jesteś trochę szalona! — Ale to wszystko żarty! — Twoje niepokoje, przeczucia, są poprostu złudzeniem, jakie się trafiają w silnéj gorączce! Trzeba je prędko rozpędzić! — Cóż to za cierpienia pochodzące z obawy wymarzonych nieszczęść, jeżeli nie cierpienie urojone? — Na czém gruntują się twoje przeczucia? — Na niczém! — Nie masz żadnego powodu, abyś dzisiejszego poranka była smutniejszą niż zwykle...
— Mam jeden...
— Jaki?
— Miałam sen...
Sen mara Bóg wiara! powiada przysłowie, a przysłowia nigdy nie kłamią!...
— Renata potrząsła głową.
— Nie wierzę ci... — odrzekła, — byłam dotknięta zbyt boleśnie, wrażenie jest zbyt silne, zbyt żywe, zbyt trwałe, ażeby w niém nie miało być jakiejś prawdy... — Widziałam twarze zalane łzami... — trumnę otoczoną świecami... — Widziałam w trumnie swego opiekuna bladego, z zamkniętemi oczyma, a przy nim panią Urszulę klęczącą, ubraną czarno, płaczącą i modlącą się... — Paulino,... Paulino... jestem pewna, że pana Roberta spotkało jakieś nieszczęście....
Dziewczę mówiło gorączkowo a egzaltacya jéj widocznie się zwiększała.
— Kochana... droga moja, — rzekła do niéj przyjaciółka — zaklinam cię, uspokój się... To sen tylko!...
— Sen, o! nie!... — odparła Renata — było to ostrzeżenie napełniające moją duszę przestrachem. — Czekaj... — Jeszcze nie wiesz wszystkiego... — Obok Urszuli ukazała się druga kobiéta... — Na jéj widok serce moje dostało bicia a rysy jéj są tak obecne mojéj pamięci, że z łatwością poznałabym jéj twarz miłą i piękną... — I ona była ubrana, czarno i ona klęczała przy trumnie i zdawała się błagać zmarłego, gdyż wyciągała do niego złożone ręce... — Umarły nagle się podniósł w trumnie, otworzył zagasłe oczy poruszył blademi ustami i usłyszałam głos, wcale nie podobny do głosu ludzkiego i wyrzekł zwolna te słowa: — „Tak, Renata jest moją córką, ale ty jéj nigdy nie Ujrzysz!!...“
Paulina nie była zabobonną i w zwykłem życiu wcale w sny nie wierzyła.
Tymczasem na opowiadanie przyjaciółki dreszcz. przebiegł ją po ciele.
— Co ty mówisz? — zawołała. — Słyszałaś, że umarły wymówił twoje imię?
— Słyszałam wyrazy, którem ci powtórzyła dosłownie... — Wtedy nieznajoma wstała, wydała jęk głuchy, usiłowała iść, ale się potknęła i upadła na trumnę.
„Przebudziłam się...
„Byłam cała drżąca... — Zimny pot zwilżał mi czoło...
„Chciałam odpędzić wspomnienie tego snu strasznego, lecz to było dla mnie niepodobieństwem... — Nieustannie stała mi na oczach biedna kobiéta przy trupie mego opiekuna a ja ją nazywałam matką...
Renata zamilkła.
Paulina uległszy przez chwilę mimowolnemu, bardzo żywemu wzruszeniu, znowu się stała niedowierzającą.
— Mówiłam ci przed chwilą moja najdroższa, że sen mara, Bóg wiara... — odezwała się — i dowiodę ci, żem miała słuszność. — Gdyby twój opiekun pan Robert w istocie umarł, pani Urszula przyjechałaby tutaj z tą wiadomością i dziś nosiłabyś żałobę... widzisz, że to sen tylko, i że marzenia twoje nie mają sensu.
— Ach! chciałabym ci wierzyć! — Pozwól się przekonać, moja droga... Odpędź te ponure myśli i patrz w przyszłość z uśmiechem.
Uderzenie dzwonka zawiadomiło uczennice, że przyszła chwila opuszczenia sypialni i pokojów.
Renata otarła oczy i zeszła z Pauliną.
Spadły przez noc śnieg krył dziedziniec zakładu białym całunem — mróz był trzaskający.
Uczennice niebawem weszły do sal wykładowych.
Po śniadaniu rozpoczęły się lekcye i Renata nadaremnie usiłując odpędzić Wspomnienie snu, zajęła się robotą.
Powróćmy do Urszuli.
Drzwi pensy ona tu otworzyły się przed nią i odźwierna, która ją znała oddawna, zaprowadziła ją do salonu, gdzie pani Lhermitte przyjmowała osoby odwiedzające jéj wychowanki.
Tam musiała zaczekać, aż przełożona zostanie uprzedzoną o jéj rannéj wizycie.
Zresztą oczekiwanie jéj nie było długiém.
W pięć minut nadeszła pani Lhermitte.
— Witaj mi, kochana pani Urszulo, — zawołała. — Nasza kochana Renata, widząc cię, bardzo się ucieszy.

XXXIII.

Zaledwie wymówiwszy te słowa, przełożona spostrzegła żałobne suknie i smutną twarz gościa.
— Mój Boże — dodała żywo, — przebacz pani... nie widziałam... nie zauważyłam... — Co się to stało?
— Mam pani udzielić smutną nowinę... — odpowiedziała Urszula.
— Nieszczęście...
— Bardzo wielkie.
— Ach! nabawiasz mnie pani przestrachu! — C się stało?
— Człowiek zacny... opiekun Renaty... pan Robert umarł.
— Umarł! — zawołała pani Lhermitte przygnębiona.
— Umarł prawie nagle, tak jest pani, wydawszy mi polecenie uregulować rachunki swojéj pupilki...
— Która zapewne mój dom opuści?...
— Tak jest, pani.
— Prędko?
Jeszcze dzisiaj...
— Biédna Renata! — szepnęła przełożona... Czułam dla niéj wielką przychylność. — Jest-to dusza delikatna... natura czuła... — Nowiną, jaką przynosisz zada jéj cios straszliwy...
— Straszliwy lecz konieczny... — Kochane dziecię musi się dowiedziéć o swojém nieszczęściu.. — Spodziewam się, że moja dla niéj czułość stanie się dla niéj ulgą.
Pani Lhermitte wiedziała, że urodzenie jéj wychowanicy było otoczone tajemnicą.
Nie wiedziała ona rodzinnego nazwiska Renaty i znała jéj opiekuna tylko pod imieniem pana Roberta.
Wszystko to intrygowało ją bardzo; byłaby wiele dała za rozjaśnienie téj tajemnicy, lecz była zbyt rozsądną, aby kompromitować godność przełożonéj zdradzając swoją ciekawość niedyskretnemi pytaniami.
— Czy pani życzysz sobie abym kazała zaraz uprzedzić Renatę o przybyciu pani i jéj blizkim odjeździe? — zapytała.
— Jeżeli pani pozwolisz — odpowiedziała Urszula — to naprzód uregulujemy kwestyę pieniężną.
— Dobrze, — rzekła pani Lhermitte pojadę po swoją książkę rachunkową...
Wyszła i prawie natychmiast wróciła niosąc wielką księgę.
Pani Sollier wydobyła ze skórzanego woreczka bilet bankowy i zapłaciła co się należało przełożonéj.
— Powiedziałaś mi pani, — rzekła ostatnia podpisawszy pokwitowanie, — że Renata dziś jeszcze nas opuści...
— Tak jest, pani... — mam zamiar ją z sobą zabrać...
— Trzeba jej dać czas do zebrania jéj niewielkich bagaży...
— Poproszę pani, abyś to zleciła komu ze służby... — odparła pani Sollier. — Każę dziś wieczorem, zabrać tłomok posługaczowi z „Hotelu Prefektury“ gdziem się zatrzymała jak zwykle...
— I owszem...
— Renata włoży dzisiaj jaknajskromniejszą sukienkę, aby mogła ze mną pójść za kupnem żałobnych sukien. — Teraz, bądź pani łaskawa posłać po biédne dziecko, nie uprzedzając jéj jednak, że to ja ją wzywam.
— Ja sama po nią pójdę...
Przełożona opuściła salon i udała się do klassy, w któréj znajdowała się Renata.
Wsparłszy na obudwu rękach pochylone czoło, i utkwiwszy oczy w otwartą książkę, któréj nie widziała, młoda panienka smutnie marzyła.
Pani Lhermitte przybliżywszy się do niej dotknęła jéj ramienia.
Renata zadrżała i żywo podniosła głowę.
— Moje dziecię, — rzekła do niéj przełożona pensyi — ktoś na ciebie czeka w salonie...
— Kto, proszę pani?
— Zobaczysz.
Renatę ogarnęło uczucie niepokoju.
Straszliwy sen zeszłéj nocy stanął jéj na myśli, a przekonanie, że się miała dowiedziéć o nieszczęście ogarnęło jéj umysł.
Spiesznie wyszła z klassy i pobiegła do salonu, którego drzwi gorączkowo otworzyła.
Na środku pokoju stała Urszula...
Ujrzawszy ją w czarnych sukniach, bladą i z zaczerwienionemi oczyma, Renata domyśliła się, że jéj najsmutniejsze przeczucia się ziściły.
Nieruchoma na progu, wydała głuchy jęk i musiała się oprzeć o odrzwia, aby nie upaść.
Pani Sollier poskoczyła ku niéj i wzięła ją w swoje objęcia.
— Ach!... — wyjąkała Renata, któréj twarz w jednéj chwili łzy zalały, — sny nie kłamią... — Mój opiekun nie żyje!
Ze ściśnionego gardła Urszuli wydobyło się łkanie...
— Odwagi, moje dziecię... odwagi, — szepnęła zacna kobiéta — przyciskając Renatę do piersi jak matka.
— Umarł!... on umarł! — rzekła Renata, której serce pękało. — O! moje marzenie!... moje marzenie!...
— Odwagi... — powtórzyła Urszula.
— Cóż ze mną będzie, bez podpory, beż rodziny? — mówiło daléj biédne dziewczę w rozpaczy. — On umarł... on tak dobry... dla mnie tak czuły! — On umarł a ja go nie widziałam!... nie otrzymałam od niego ostatniego pocałunku!... nie płakałam przy jego śmiertelném łożu!... nie modliłam się na grobie! O! pani, — dodała Renata, zwracając mowę do pani Lhermitte, która weszła, — mój przyjacie!... opiekun... ten, którego nazywałam ojcem, umarł, już go nie ujrzę!
I biédne dziecko wybuchło gwałtowniejszym płaczem.
Przełożona pensy i posadziła Renatę przy sobie, złączyła jéj łzy ze swemi i z najlepszym w świecie zamiarem — obsypała ją temi pospolitemi słowami pocieszenia, które nigdy nikogo nie pocieszyły.
Renata ich prawie nie słyszała i powtarzała stłumionym głosem:
— Nie ujrzę go więcéj!...
— Będziesz o nim myślała...
— Beż przerwy...
— Jego żywe wspomnienie nie odstąpi cię nigdy...
— O! nigdy! nigdy! — Ale ja go już więcej nie ujrzę!
Po chwili milczenia, pani Lhermitte odezwała się.
— Opuścisz pensyę, kochane dziecko...
Te wyrazy sprawiły w boleści Renaty nagłą zmianę.
— Opuścić pensyę? — szepnęła podnosząc zalane łzami oczy na panią Sollier, jakby ją pytając.
— Jest to ostatnia wola twego opiekuna... twego przyjaciela... — odpowiedziała Urszula.
— Więc mnie zabierasz z sobą?
— Tak jest.
— Dokąd?
— Tam gdzie cię kazał zawieźć twój opiekun.
— A ty, dobra Urszulo, ze mną zostaniesz?
— To ci przyrzekam.
— Nie opuścisz mnie?
— Nigdy!... nigdy!... przysięgam!...
— Nie będę sama na świecie... będę kochana...
Młode dziewczę rzuciło się w objęcia pani Sollier, która ją długo trzymała w uścisku.
— No, moja droga pieszczotko — rzekła Urszula poskramiając swoje wzruszenie, — wezwij odwagę na pomoc... osusz swoje łzy...
— Czyż to jest możebném.
— Trzeba aby było możebném!... — Idź do swego pokoju... — włóż skromną ciemną sukienkę... — Pani Lhermitte każę komu zająć się upakowaniem twoich rzeczy, które zaniosą do Hotelu Prefektury, gdzie się zatrzymamy dopóty, póki nie załatwimy koniecznych sprawunków...
— Żałoby, czy tak? — zapytała smutno Renata.
— Tak, pieszczotko. — idź prędko.
— Inie wrócę już tutaj?
— Wrócisz jako gość, jeżeli ci się podoba, lecz nie jako pensyonarka.
— Mam tu przyjaciółkę, którą bym pragnęła uściskać nim wyjadę, pożegnać... — wyjąkała Renata.
— Paulinę Lambert? — rzekła przełożona.
— Tak, pani.
— Idź do swego pokoju, kochane dziecię... Poproszę Paulinę, aby się za tobą udała i będziecie się mogły pożegnać.
Renata wzięła panią Lbermitte za ręce i uścisnęła ją z wylaniem mówiąc:
— Ach! jakżeś pani dobra! Byłaś nią zawsze dla mnie i będę ci wdzięczną całe życie...
Przełożona uściskała Renatę, która ze smutkiem odeszła...
— Niebiańska dusza!... anielskie serce!... — rzekła, gdy dziewczę zamknęło drzwi. — Zasługuje ona na to, aby była szczęśliwa!
— I będzie nią, — odpowiedziała Urszula.
Przyszedłszy do swego pokoju, Renata stosując się do otrzymanego zlecenia, włożyła najskromniejszą i najciemniejszą suknię.
Serce jéj było wezbrane i łzy płynęły po jéj twarzy podczas ubierania.
— Gdybym go chociaż była widziała... — powtarzała prawie bezwiednie, — gdybym go choć była uściskała... Niestety! niestety! on nie żyje! i ja go już nie ujrzę... nie uściskam...
Renata zaczęła przetrząsać szuflady, w których trzymała drobne przedmioty toaletowe i swoje skromne klejnoty panieńskie.
Wyjęła ztamtąd złoty medalion na aksamitnej wstążeczce i przycisnęła go do ust mówiąc:
— Pomimo boleści, która mnie przygniata, nigdy cię nie zapomnę drogi towarzyszu mojéj młodości! — Noszę cię oddawna, nie wiedząc, jakie do ciebie jest przywiązane wspomnienie, lecz cię kocham... — Zdaje mi się, że ty stanowisz część mojéj istności... zdaje mi się, że cię mi dała myśl czuła... że jesteś moją pociechą i nadzieją... — Kocham cię!
Znowu przycisnęła medalion do ust i zawiesiła go na szyi.
— Co to jest? — zapytała następnie znajdując w kącie szuflady papier skręcony i zmięty.
Wyprostowała go i przeczytała po cichu ze zmarszczonemi brwiami.
— To list pisany przez tego więźnia w noc ucieczki... — List tego człowieka, którego wzrok i spojrzenie mnie przestraszyły: — który ma w mojém życiu grać fatalną rolę, jeżeli się ziszczą moje przeczucia... — Ponura pamiątka, którą zachowam!...
Renata złożyła w ośmioro ów kawałek papieru i wsunęła go do przegródki swojéj portmonetki, zawierającej już jéj pensyonarskie oszczędności, — zresztą dosyć znaczne, gdyż pan Vallerand był hojny); oszędności przedstawiane przez bilet bankowy, kilkanaście luidorów i srebrną monetę.

XXXIII.

Wydawszy polecenie Paulinie Lambert, aby się udała do pokoju, w którym czekała Renata, pani Lhermitte połączyła się z Urszulą w salonie.
Paulina bardzo niespokojna, spiesznie się udała do przyjaciółki.
W kilku wyrazach Renata oznajmiła jej o straszliwym ciosie, jaki ją dotknał.
Obie panienki płakały razem przysięgając nigdy nie zapominać o sobie i zawsze się kochać.
— Koniec końcem, dokąd ty jedziesz? — zapytała przez łzy Paulina.
— Czyż ja wiem? — Pojadę tam, gdzie mnie zawiozą.
— Może do Paryża?
— Tego sobie nie życzę...
— Dla czego? — Paryż jest straszliwe miasto, napełniające mnie obawą.
— Co ty mówisz, moja droga! — odpowiedziała żywo Paulina. — Przeciwnie, Paryż jest prześliczném miastem... rajem! rajem dla młodych dziewcząt! Rodzice obiecali mnie odebrać na przy szły rok... W Paryżu, mam nadzieję, że znowu cię ujrzę z tobą i z drugą przyjaciółką, Honoryną de Terrys!... Jestem pewna, że w Paryżu odnajdziesz swoją rodzinę!... W Paryżu czeka cię wszelakie szczęście i wiara w to, pociesza mnie trochę w i smutku z rozłączenia...
— W Paryżu czeka mnie wszelkie szczęście! — powtórzyła, nie bez goryczy, córka Roberta Vallerand.
— Tak — odpowiedziała Paulina z uśmiechem, — nawet szczęście: ujrzenia znowu owego podróżnego... Tego ładnego chłopca z hotelu z przeciwka... Ty dobrze wiesz o kim ja mówię...
Renata zaczerwieniła się i serce jej się ścisnęło.
Do dawnych boleści przybyła nowa.
Ten nieznajomy nieustannie jéj myśl zajmował; czy też ona go ujrzy kiedy?
Nie miała nadziei.
— No, uściskaj mnie jeszcze, — odezwała się Paulina. — i przyrzecz, że mi przyślesz swój adres... Gdziekolwiek byś się znajdowała odwiedzę cię, gdy już tu nie będę niewolnicą... co wkrótce nastąpi.
— Napiszę, przysięgam ci!... — odpowiedziała Renata.
Dziewczęta zamieniły ostatni uścisk, rozeszły się z wezbraném sercem i oczyma łez pełnemi, poczém Renata połączyła się z Urszulą, pożegnała z panią Lhermitte i opuściła pensyę.
Leopold Lantier ciągle siedział w oknie patrząc na drzwi zakładu.
Widząc ukazanie się dziewczęcia osłupiał i szybko spuścił roletę.
— A niechże cię!... — mruknął zbladły, — to jedna z tych małych, którym winien jestem wolność!... Ona, nieprawa córka Roberta Vallerand... Moja kuzynka z lewéj ręki! Ona, któréj się mam odwdzięczyć, zabijając ją, aby jéj skraść spadek! — No, piekło się na mnie sprzysięgło!...
I zbiegły więzień, przeklinając nieprzewidziany wypadek, padł na krzesło, przerażony sam podwójną zbrodnią, którą miał popełnić, lecz nie cofając się przed żadną..
Wychodząc od pani Lhermitte, Urszula wzięła powóz i kazała się zawieźć z Renatą do wielkiego magazynu żałobnego, celem kupienia sukien.
Spieszyło jéj się do Paryża, aby przedstawić Renatę notaryuszowi z ulicy Piramid, u którego złożony był pakiet opieczętowany zawierający ostatnią wolę Roberta Vallerand.
Niecierpliwość jéj nie mogła być zaspokojona.
Żadna z sukien gotowych nie przypadała dobrze dla młodéj panienki.
Tymczasem najściślejsza przyzwoitość nakazywała przywdzianie grubéj żałoby.
Pani Sollier musiała się zgodzić z tém przeciwieństwem i zdecydować się na pozostanie w Troyes, zkąd mogły wyjechać dopiero nazajutrz wieczorem.

,Obie kobiety wróciły do hotelu, z zamiarem załatwienia dalszych sprawunków po śniadaniu.
Renata jak nam wiadomo była natury poważnéj i zastanawiającéj się.
Myślała ona o przyszłości i zapytywała się jaką zmianę śmierć jéj opiekuna przyniesie w jéj położeniu.
Na to pytanie odpowiedzieć nie mogła. — Nic nie przewidywała. — Tajemnica, zwiększana w około niéj umyślnie od jéj urodzenia, była nieprzenikniona.
Dla rozproszenia owéj głębokiéj ciemności, jeden tylko istniał sposób: —wybadać Urszulę.
Renata przyrzekła sobie uczynić to bezzwłocznie, nie dla tego aby być miała ciekawą, lecz jéj się zdawało, że było przykrém, a nawet upakarzającém nic o sobie nie wiedziéć.
Stosownie do wydanego polecenia, do śniadania nakryto w pokoju pani Sollier.
O saméj jedenastéj podano jedzenie.
Wielka boleść pozbawia apetytu.
Nie trzeba mówić, że Renatą nie miała chęci do jedzenią — jednakże na naleganie Urszuli zgodziła się zjeść coś, aby podtrzymać siły.
Leopold Lantier — przyszedłszy do siebie z wstrząśnienia, jakiego doznał na widok Renaty — jadł śniadanie w swoim pokoju, tak samo jak i obie kobiéty; nie tracąc ani kęska, nadstawiał ciągle ucha.
U pani Sollier rozmawiano, ale bardzo cicho; — do ucha jego dochodził sam tylko szmer głosu.
To mu się niepodobało.
Drzwi zamknięte na podwójny zamek, prowadzące do pokoju Urszuli, pozwalały w razie potrzeby połączyć obadwa pokoje dla wygody podróżnych.
Przed temi drzwiami znajdowała się toaleta.
Zamknąwszy drzwi od korytarza, Leopold odsunął tę toaletę, ukląkł na dywanie i zajrzał przez dziurkę od klucza.
Ujrzał Urszulę i Renatę.
Ta ostatnia, pochyliwszy głowę, zdawała się rozmyślać.
Pani Sollier patrzała na nią rozczulona.
Śniadanie się skończyło.
— Renato, duszko, — rzekła nagle Urszula, — dla czegóż teraz milczysz?... — Nie pogrążaj się tak w smutku,.. — Mów co do mnie, proszę cię!
Dziewczę podniosło głowę i zwróciło na swoją towarzyszkę oczy zalane łzami.
— O! pani... pani... — wyjąkała, — gdybyś wiedziała ile ja cierpię...
— Wiem... pojmuję... — odpowiedziała Urszula, podnosząc się, aby ją pocałować w czoło, — ale już nie jesteś dzieckiem, a tylko dzieciom wolno jest wpadać w zwątpienie, gdyż są słabe ciałem i umysłem, aby walczyć przeciw boleści... tyś powinna mieć siłę i odwagę.
Renata pochwyciła nastręczającą się jéj sposobność.
— Siłę i odwagę, — rzekła. — Tylko ty mi je dać możesz.
— Ja? — zawołała pani Sollier.
— Ty...
— Jakim sposobem?!
— Nowe życie rozpoczynające się dziś dla mnie, upoważnia mnie do zadania ci znowu niektórych pytań, które do obecnéj chwili pozostały bez odpowiedzi, lecz na które, obecnie nie możesz mi odpowiedzieć. — Wczoraj miałam opiekuna... przyjaciela... — Mogłam żyć bez troski, gdyż, liczyłam na niego i na jego czułą opiekę, która mnie nigdy nie zawiodła... On umarł, umarł ten, któregom kochała miłością dziecięcą i wdzięczną, i teraz muszę się dowiedziéć o tém, co przedemną ukrywano od dzieciństwa... Życie moje jest zagadką... Dzieci, które znałam, miały ojca... matkę... albo przynajmniéj, jeżeli były sierotami, dalekich krewnych?... — Kiedym pytała gdzie mój ojciec matką, nie odpowiadano mi i nakazywano milczenie memu sercu, tak samo jak i ustom... — Milczałam, połykając łzy swoje, lecz nie wyrzekałam się. Teraz chcę wiedziéć. — Czy jestem dziecięciem zbrodnidi czy też sierotą? — Czy moi rodzice pomarli czy téż się mnie wstydzą? — Czy pan Robert był przyjacielem mego ojca? — czy sam był moim ojcem? — O! pani Urszulo błagam cię, powiedz mi wszystko!... — Czy mam upaść na kolana i prosić Boga, aby przyjął w swojém miłosierdziu duszę mego ojca, który już nie żyje? — Odpowiedz mi!... — odpowiedz!...
Była ochmistrzyni Roberta Vallerand spoodziewała się tego zapytania.
Przygotowała się na odpowiedź.
— Kochane dziecię, — rzekła całując Renatę, — to prawda, że twoje życie otoczone jest tajemnicą... ale tajemnicą ta, jest dla mnie tak samo nieprzeniknioną, jak i dla ciebie...
— Jakto! — zawołało dziewczę, — nie wiesz kto był moim ojcem.
— Nic nie wiem i wypełniam zlecenie dane mi przez twego opiekuna pana Roberta...
— Pana Roberta... — przerwała Renata, — ależ to jest tylko imię chrzestne... dla czego ukrywasz przedemną nazwisko?
Urszula odpowiedziała wymijająco.
— Otrzymałam zlecenie towarzyszenia ci do Paryża po śmierci pana Roberta i do zaprowadzenia cię do notaryusza, który w zamian za list odda ci papiéry... otóż te papiréy zawierają — rozwiązanie tego, co ty nazywasz zagadką swego życia.
— Tak więc, — zapytała Renata przypominając sobie słowa Pauliny Lambert — jedziemy do Paryża?...
— Tak, moja najdroższa. — Gdy przeczytasz papiery, o jakich ci mówię, dowiesz? się kto jesteś i jaka cię czeka przyszłość.
— Czy z tych papiérów dowiem się co o swojéj matce?... — rzekło dziewczę.
— Nie wiem... — odpowiedziała pani Sollier zakłopotana.
— Ale pani znasz moją matkę?
— Nie znam.
— Czy to być może? — Mogęż wierzyć, że ty, co czuwasz nademną od dzieciństwa, nie znałaś mojéj matki?...
— Musisz temu wierzyć, bo to prawda...
— Więc mi nie możesz powiedziéć, czy moja matka żyje, czy umarła?
— Nie mogę powiedziéć tego, czego nie wiem...
— Papiéry notaryusza zapewne mi wyjaśnią to, czego nie wiesz!... — rzekła Renata opryskliwie. — Kiedy wyjeżdżamy do Paryża?
— Byłybyśmy dziś wyjechały, gdybyśmy znalazły dobre dla ciebie suknie żałobne. — Suknie te beda, gotowe jutro o czwartéj. — Wyjedziemy jutrzejszym pociągiem ogódzinie szóstéj minut dwadzieścia.
— A przyjedziemy?
— O pierwszej w nocy.
— Zatém dopiéro jutro będziemy mogli zobaczyć się z osobą, do któréj mnie mój opiekun wysyła?
— Niezawodnie.
— Jak długo zabawimy w Paryżu?
— Tylko dzień lub dwa.
— A dokąd udamy się potém?
— Do miejsca gdzie będziesz miała jedno zlecenie do wypełnienia.
— Jakie zlecenie?
— Nie mogę ci powiedzieć... — Dowiesz się tego z papiérów.

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.


I.

— A więc! szepnęła Renata spuszczając głowę, — jeszcze tajemnice!...
Urszula pragnąc przerwać rozmowę, która ją nadzwyczaj kłopotała, uściska młodą panienkę i wyszła z nią za koniecznemi sprawunkami.
Lantier klęcząc ciągle na dywanie z uchem przyłożoném do dziurki od klucza, nie stracił ani słowa z rozmowy dwóch kobiét.
Jak tylko wyszły z pokoju, opuścił swój punkt obserwacyjny i usiadł przy stole, na którym czekała wystygła kawa.
No, no, no, — pomruknął; — odkrycia bardzo ciekawe i bardzo interesujące!... A! mała nie wié czyją jest córką... Nie wié dokąd jedzie... Nie domyśla się, że na nią czekają miliony... Nawet nie wié jak się pani Sollier nazywa! — Sapristi! — ależ to wszystko daje mi w ręce mnóstwo atutów!
„Jutro wieczorem stara i młoda pojadą pociągiem o szóstéj minut dwadzieścia... Ani jedna z nich nie przyjedzie do Paryża i ja będę miał list notaryusza.
Leopold ubrał się w swój futrzany surdut, okręcił szalem, włożył okulary, nacisnął kapelusz o szérokich skrzydłach i niepodobny do poznania poszedł się przejść po mieście.
Przyjemnie mu było przejść się incognito przed więzieniem zkąd się tak zuchwale i zręcznie wymknął.
Śniég padał ciągle.
Bruk krył się pod grubym pokładem śniegu, którego stróże, przekonani o swojéj niemocy, nawet się nie starali usunąć.
Urszula i Renata wcześnie wróciły do hotelu w swoim pokoju spożyły posiłek wieczorny.
Lantier wrócił już w noc ciemną, niosąc małą walizkę, starannie zamkniętą.
Schował ją do szafy i kazał sobie podać obiad.
Nazajutrz suknie Renaty były gotowe i oddane na oznaczoną godzinę.
Renata przywdziała grubą żałobę a czarny kolor jéj sukni zdawał się odbijać ponure myśli męczące jéj umysł.
Pani Sollier napełniła kufer sprawunkami porobionemi w Troyes i około wpół do szóstéj, omnibus kolejowy zawiózł obie kobiéty na koléj.
W kilka chwil potém zbiegły więzień, niepodobny do poznania czekał z walizą w ręku w jednéj z sal dworca.
Nie zbliżał się on do Urszuli i jéj towarzyszki, lecz starał się nie stracić ich z oka.
Gdy ochmistrzyni Roberta Vallerand podeszła do okienka kassy, on poszedł za nią, tak samo jak w Romilly.
Liczba podrożnych była szczupła podczas takiego zimna i śniegu.
Trzy osoby tylko dzieliły Urszulę i Leopolda przy okienku.
Usłyszał jak pani Sollier pytała kassjera.
— Czy nie mogłabym dostać osobnego przedziału do Paryża?...
— Ile miejsc pani potrzeba?
— Tylko dwa.
— Czy pani zechce zapłacić za cztery?
— I owszem!
— Uprzedzę zawiadowcę, aby dla pani zatrzymał przedział. — Oto są bilety.
Urszula zapłaciła, złączyła się z Renatą r weszła razem z nią do sali pierwszej klassy.
Przyszła koléj na Leopolda.
— Bilet do Paryża... — rzekł, kładąc na okienku banknot stufrankowy.
— Której klassy?
— Piérwszéj... — Dzisiaj nie wielu passażerów.
— W taki czas, każdy woli siedziéć w domu. — odrzekł urzędnik, wydając resztę. — Pociąg będzie, prawie próżny.
— I ją tak sądzę... — pomyślał Leopold i odszedł od kassy.
W dziesięć minut po czasie oznaczonym, pociąg idący z Chaumont stanął na stacyi.
Był on prawie pusty, jak to był kassjer przewidział.
Otwarto drzwi od sali passażerskiéj i podróżni jadący do Paryża i na linię, wyszli na perron, aby zająć miejsca.
Leopold ujrzał, jak Urszula z Renatą wsiadły do przeznaczonego dla siebie przedziału i zajął miejsce w drugim gdzie się ujrzał sam jeden.
Po sześciu minutach postoju, pociąg puścił się całą siłą pary.
Z Troyes do Paryża odległość wynosi tylko sto sześćdziesiąt siedm kilometrów. Pociągi pośpieszne zatrzymujące się tylko na większych stacyach, przebiegają ją w pięć godzin.
Ta krótka podróż nie mogła być dla Renaty męczącą i pani Sollier dla tego tylko szło o osobny przedział aby dziewczę mogło się odosobnić w swojéj boleści.
Tym sposobem, biédna kobiéta bezwiednie, ułatwiła doskonale Lantierowi dokonanie jego projektów.
Ten ostatni zaczekał, aby pociąg był w pełnym biegu poczém wstał i zbliżywszy się do kręgu oświetlonego przez lampę przedziału, wyjął z kieszeni „Przewodnika“ i przejrzał odległości dzielące większe stacye, gdzie pociąg przystawał.
Palcem przesuwał po nazwiskach stacyj.
— Od Longueville do Maison Rouge, — mówił sam do siebie, — pociąg idzie dwadzieścia pięć minut, to więcej niż mi potrzeba; czasu do działania; tam z niemi skończę...
Zamknąwszy „Przewodnika“, który położył przy sobie na siedzeniu, wydobył jeden z tych długich, noży, a raczej sztyletów zwanych „nożami z Nontron“; otworzył go i przyjrzał się jego ostrzowi grubemu, długie mu i zaostrzonemu.
— Straszna to broń... szepnął z uśmiechem. — Dwa pchnięcia i wszystko będzie skończone. Dziedziczka i ochmistrzyni powędrują razem na tamten świat... Będę miał list i niech sobie policya odkrywa kto był sprawcą; — Będzie to drugie wydanie sprawy Jud’a... — Tajemnica, którą pani Urszula otacza córkę Roberta Vallerand przyczyni się do zagmatwania sprawy... — Mój kuzyn Paskal będzie mi winien pyszną świecę... i jeden ładny milionik.
Minięto przystanek Savères.
Leopold wysunął głowę za szybę lecz ją natychmiast cofnął.
Oślepił go śnieg padający dużemi płatami. Cała okolicą nikła pod grubą białą powłoką.
Gwałtownie wiejący wicher rył bruzdy w téj powłoce... i wszędzie gdzie tylko droga prowadziła pomiędzy przekopami, zawieje utrudniały przejazd.
Przybyto nie bez nowego opóźnienia do Longueville, gdzie pociąg zatrzymywał się przez kilka minut.
Czterech czy pięciu passażerów wysiadło z wagonów, aby wyprostować nogi, chodząc po perronie.
Zawiadowca stacyi przestraszył ich mówiąc, że jeżeli śnieg ciągle tak będzie padał, nie dojadą do Paryża.
Leopold — jak się łatwo możną domyśleć — jak najmniéj się pokazywał; — nie wychodził wcale z przedziału.
— Proszę wsiadać! — zawołali konduktorzy.
I pociąg puścił się w dalszą drogę.
Zbiegły więzień pewien, że przez dwadzieścia pięć minut pociąg się nie zatrzyma, odemknął leżącą przy sobie walizę.
Wydostał z niej palto i czapkę kolejową, palto włożył na siebie, czapkę na głowę, któréj daszek nasunął na oczy, dolną część twarzy okręcił szalem w czarne i białe kraty i otwarty nóż włożył do kieszeni palta.
— No! — rzekł głośno i z pewnością, — chwila nadeszła!
Nędznik spuścił szybę.
Kłąb śniegu wpadł do przedziału.
Bandyta nie zwrócił na niego uwagi, wychylił się na zewnątrz, odjął zakładkę, przekręcił klamkę i drzwi się otwarły.
Leopold zszedł na stopień ślizki od zebranego i zmarzłego śniegu, chwycił się mosiężnego prętka umieszczonego wzdłuż wagonu, zamknął po cichu drzwi i przez parę sekund stał nieruchomie.
Czas był okropny; wicher huczał jak grzmot. Przerywane światło ogniska napełnionego węglem kamiennym chwilami oświecało blademi błyskawicami czarne jak atrament niebo.
Pomimo wysiłków pary, pociąg szedł wolniéj.
Zdawało się, że żywioły były we współce z mordercą.
Lantier schylił się, aby jego głowa nie znajdowała się w oknach wagonów i trzymając się mosiężnego pręta, posuwał się zwolna po ławeczce.
Szedł on do przedziału wynajętego przez Urszulę.
Przedział ten był piérwszym w tym samym wagonie, w którym on zajmował ostatni.
Czołgając się w ciemności, jak tygrys czatujący na zdobycz, którą ma pochwycić, Leopold przybył aż do przedziału, wyprostował się, przekręcił klamkę, otworzył do połowy — drzwi i stanął w uchylonych drzwiach.
Urszula i Renata drzemały.
Ubiór officyalisty kolejowego, który nędznik był przywdział, od razu rozproszył rodzącą się obawę kobiet.
Wszedł do przedziału i zamknął drzwi za sobą.
— Proszę o bilety... — rzekł podnosząc rękę do czapki.
Urszula zaczęła szukać biletów w woreczku.
Renata niezupełnie przebudzona, znowu się przytuliła w kącie do wysłanych ścian wagonu i zamknęła oczy?
Zamiast wyciągnąć rękę dla odebrania biletów, które pani Sollier miała mu podać, Leopold wsunął ją pod palto i pochwycił za nóż.
— Oto są proszę pana — rzekła Urszula podając bilety.
Nędznik miał uderzyć.
Nagle dał się słyszeć kilkakrotnie gwałtowny huk i pociąg, którego bieg ciągle się zwalniał stanął zupełnie.
Lantier cofnął się. osłupiały.
— Co się to stało, pianie? — rzekła żywo Urszula strwożona wystrzałami? — Co to znaczy?
— Nie wiem — odpowiedział fałszywy kontroler.

II.

Na całéj długości wagonu panowało wielkie zamieszanie.
Słychać było jak szyby zsuwano, otwierano drzwi.
Głosy drżące z przestrachu odzywały się to z téj to z owéj strony, zadając niezrozumiałe pytania.
Z kolei zapytąłą Renata.
— Mój Boże, to jest panie? — GCzy jesteśmy w niebezpieczeństwie?
Lentier drugi raz odpowiedział:
— Nic nie wiem.
Nie kłamał.
Nie mógł sobie wytłómaczyć wystrzałów i trzymania pociągu.
Jedno mu się tylko wydawało widoczném, że w téj chwili nie mógł swego projektu przyprowadzić do skutku.
— Pójdę się dowiedziéć — dodał.
Poczém wychodząc z przedziału, który zamknął, udał się ku przedziałowi zajmowanemu przez siebie, i spiesznie zrzucił ubiór kontrolera biletów.
Krzyki i zapytania się mięszały.
Z drzwiczek wyglądały twarze, blade ze strachu albo czerwone z gniewu.
Żądano wyjaśnień; — domagano się ich od osłupiałéj służby, zdajacéj tracić głowę.
Nareszcie prowadzący pociąg odpowiedział:
— Petardy były położone, aby się zatrzymać. Śnieg całkiem zasypał drogę... Daléj jechać niepodobna.
Wyrazy te przyjęte były wybuchem przekleństw.
— Milion djabłów!... — mówił do siebie Leopold. — Wszystko miało się skończyć i wszystko trzeba na nowo zaczynać!... nie ma szczęścia!....
— Gdzie my jesteśmy? — pytały pomięszane głosy.
— O dwa kilometry od Maison Rouge.. — odpowiedział nadkonduktor. — Zawiadomię, że jesteśmy w kłopocie i zawezwę pomocy, która jak sądzę, niedługo nadejdzie...
Urszula i Renata wyrzekały na to nieprzewidziane opóźnienie, ale walka z żywiołami była niemożliwą, — trzeba się było zręzygnować.
Co minuta strzelamy petardy, para bezustannie gwizdała! dwóch ludzi nie zważając na śnieg, który dochodził za kolana, udało się w kierunku Maison Rouge.
W półtoréj godziny po ich odejściu nadeszła pomoc, pod postacią oddziału robotników, niosących pochodnie i narzędzia.
Szło o oczyszczenie na jakie sto metrów drogi, którą zagradzała zaspa śniegowa.
Około trzecijé z rana pociąg wyruszył w drogę, doszedł powoli do Maison Rouge, ale daléj iść nie, mógł, gdyż telegraf zawiadomił, że droga pomiędzy Nangis i Grandpuits była nic do przebycia.
Podróżni musieli wysiąść, wyszukać sobie schronienia i czekać.
Renata i pani Sollier były chwilowo ocalone.
Wysiadły tak samo jak wszyscy.
Leopold trzymając walizę w ręku nie tracił ich z oczu.
Robiło się strasznie zimno: — termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżéj zera.
Z trudnością iść można było po miejscach, gdzie śnieg zwiany wiatrem, zostawił pokład szronu tworzącego gołoledź.
W sąsiedztwie dworca Maison Rouge było oświeconych i otwartych kilka hoteli.
Parobcy i służące przybiegali ofiarując swoje usługi podróżnym i ciesząc się z niespodziewanéj gratki.
Nagle dał się słyszeć krzyk i jakaś kobiéta tracąc równowagę przewróciła się na oślizgłą ziemię.
Kobiétą ową była Urszula Sollier. — Zdawało się, że bardzo cierpi i nadaremnie usiłowała się podnieść, jednakże nie wypuściła skórzanego woreczka z ręki.
Renata, nieprzytomna z przestrachu, uklękła przy niéj w śniegu, wołając o pomoc.
Nadbiegła służba hotelowa i podróżni.
— Trzebaby doktora, — rzekł ktoś — może się ta pani niebezpiecznie zraniła.
Zawiadowca przewidując jaki wypadek, zawezwał jednego z lekarzy miejskich.
Lekarz tenbył na miejscu. — Usłyszał krzyk wydany przez Urszulę i nadbiegł.
— Zanieść tę panią do którego z najbliższych hoteli — zawołała — ja ją zaraz opatrzę...
Dwóch garsonów z Hotelu kolejowego podniosło panią Sollier i ostrożnie zaniosło do ogólnéj sali zakładu, gdzie została posadzona w fotelu.
— Bądź spokojna, moje dziecko, — rzekła do zapłakanej Renaty, — zdaje mi się, że to nie jest nic ważnego, chociaż mnie bardzo boli...
— Co się to pani stało? — zapytał lekarz.
— Pośliznęłam się... chciałam się utrzymać i lewa noga skręciła się podemną...
— Gdzież panią najwięcéj boli?
— W kostce.
— Zobaczymy... — rzekł doktor, poczém zwracając się do służącéj dodał: — Proszę cię, zdejm pani obuwie...
Służąca zdjęła futrzany bucik Urszuli, pończochę szarą wełnianą — i obnażyła nogę mocno w kostce spuchniętą i rozpaloną.
— Zwyczajne stłuczenie... — rzekł lekarz obejrzawszy uważnie, — rzecz bagatelna... dosyć będzie — ośmiu dni spoczynku do zupełnego wyleczenia.
— Ośm dni, — zawołała Urszula pognębiona.
— Ech! pani, powinszuj sobie! — Gdyby to było złamanie albo wywichnienie, trzeba by leżyć nieruchomie nie dnie, lecz miesiące.
Doktór przyłożył kompresy z zimnéj wody i kazał, aby dla chorej śpiesznie przy gotowano łóżko.
— Zostawiłem dwa przyległe sobki pokoje... — Opowiedział gospodarz, — panie je zajmą obiedwie.
Urszulę zaniesiono na pierwsze piętro gdzie Renata przy pomocy służącéj rozebrała ją i położyła do łóżka.
Leopold Lantier na pół ukryty za gromadką podrożnych, z uwagą przysłuchiwał się słowom doktora.
Dowiedziawszy się, że do wyleczenia pani Sollier było koniecznie potrzeba ośmiu dni czasu, zgodził się z wypadkiem, który mu wstrzymał projekta i pomyślał sobie, że mając przed sobą, cały tydzień pewno znajdzie jaki dobry sposób sprzątnięcia obudwu kobiét, bez narażenia swojéj osoby.

Urządził się więc tak, aby resztę nocy przepędzić w oberży w fotelu, przed kominkiem ogólnéj sali i odbudowanie swoich planów odłożył do jutra.

∗             ∗

Cztery dni upłynęło od zawarcia układu pomiędzy Paskalem Lantier i nikczemnym zbiegiem z więzienia w Troyes — strasznego układu, skazującego na śmierć Urszulę i Renatę i czyniącego inżeniera wspólnikiem bandyty, któremu dostarczył pieniędzy dla doprowadzenia do skutku swego złowrogiego zamiaru.
Paskal Lautier nie domyślał się, że nieznajomy i jego kuzyn Leopold był jedną i tą samą osobą.
W chwili gorączki, zdecydowany na wszystko, dla uchronienia się od ruiny, bankructwa, sądu przysięgłych, więzienia, przyjął on usługi tęgo człowieka, ale skoro raz się mniemany Valta oddalił, przedsiębiorca zapytywał się siebie, czy jaki nędznik, pochwyciwszy jego tajemnicę, nie podszedł go i zręcznie nie naciągnął...
Wyjątek z „Petit Journal“, pozostawiony w jegorękach przez Leopolda, utrzymywał wprawdzie, że Robert Vallerand, deputowany z Aube, umarł, ale to wcale nie dowodziło rzeczywistości szczegółów udzielonych przez przychodnia, i autentyczności przyrzeczonych milionów.
A nawet, czy śmierć była prawdziwą?
Mylą się korrespondenci nawet najlepiéj poinformowanych dzienników; — wiadomość mogła być przedwczesną.
Nazajutrz Paskal pożerał wzrokiem pisma perjodyczne.
Potwierdzały one zgon Roberta Vallerand.
Pewność, że Valta nie skłamał pod tym względem, cokolwiek uspokoiła przedsiębiorcę.
Spokojniejszy czekał na wiadomość od swego wspólnika.
— Z pewnością, — myślał — Valta nie może działać nie tracąc ani minuty... — musi on układać plany, wynajdywać sposoby wykonania i czekać właściwéj chwili, nie ryzykując tego, udanie się czego, mógłby narazić przez zbytek pośpiechu... Gdyby mu się przypadkiem nie udało, gdyby nie mógł dziedziczce przeszkodzić w przyjeździe, żegnaj ułudne zjawisko! Żegnaj nadziejo, jedyna podporo mojéj odwagi! — W miejsce ocalenia, upadek!
I znowu, ufność jego zmieniła się w najdotkliwszy niepokój.
Gdy na trzeci dzień z Romilly nie nadeszła żadna wiadomość, niepokój ten doszedł do szczytu.
Dzienniki departamentu l’Aube, które przeglądał w czytelni, powiększały ten niepokój.
Dzienniki te donosiły, że po pogrzebie deputowanego, w zamku Viry-sur-Seine zostało wszystko opieczętowane.
Co Paskalowi wypadało uczynić?
Czy miał się zgłosić jako sukcessor?
Z pewnością nie, bo taki krok zniweczyłby plan jego wspólnika.
Trzeba się więc było uzbroić i nie dawać znaku życia przed otrzymaniem instrukcyi od Valty.
Przedsiębiorca, wracając na ulicę Picpus z czytelni, zastał list, który niepokój jego po większy! do ostatka.
List ten pochodził od pana de Terrys.
Ojciec Honoryny prosił przedsiębiercę, aby bez z włoki pospieszył do niego.
Forma tego listu była prawie rozkazującą.
— Czego u djabła on może chcieć odemnie? — pomyślał Paskal marszcząc brwi. Termin opłaty procentów i raty jest jeszcze daleki... Od dziś do trzydziestego pierwszego grudnia, spadek po Robercie Vallerand będzie w mojém ręku i kłopoty znikną. Jeszcze raz, co on może żądać i zkąd ten ton rozkazujący?...
Paskal Lantier utrzymywał, — nie bez zasady, że niepewność jest ciężką męczarnią.
Na prędce zjadł śniadanie, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do pana de Terrys.

III.

Hrabia zamieszkiwał na bulwarze Malesherbes, mały pałacyk przyległy do parku Monceau.
Przedsiębiercę przyjęła Honoryna de Terrys.
Zdawała się być zdziwioną jego odwidzinami.
— Jesteś pan rzadkim gościem, kochany panie Lantier, — rzekła.
— Racz pani wybaczyć... — Liczne i ważne interesa tak dalece zajmują mi czas, że mi go niezostaje na przyjemność... — Nawet muszę przyznać, że gdybym dziś zrana nie był odebrał od ojca, pani listu, nie miałbym w téj chwili przyjemności ją widzieć...
— Ojciec pisał do pana? — rzekła dziewica widocznie wzruszona.
— Tak pani... i to nagląco... — To też nietracąc ani minuty, pośpieszyłem z wypełnieniem jego życzenia. Spodziewam się, że go zastanę w lepszém zdrowiu.
Honoryna potrząsła główą.
— Niestety! nadzieja pańska się nie ziści, kochany panie... — odparła.
— Czy hrabia ma się gorzéj?
— Daleko gorzéj... — Od kilku dni stan jego mnie boleśnie niepokoi; o sam, jak mi się zdaje, doświadcza jakiejś niespokojności... — Czuje zmniejszenie się sił i przyznaje się do tego, co mu się dotychczas nigdy nie trafiało...
Skronie paskala Ląntier zwilżyły się zimnym potem.
— Co pani mówisz? — wyjąkał ukrywając swoje pomięszanie pod pozorem smutku.
— Prawdę, panie Lanier.
— Jednak pani nie sądzisz aby niebezpieczeństwo było blizkiem.
— Przeciwnie, uważam je za bardzo blizkie... Ojciec mój fizycznie jest wycieńczony... — zgaśne on w sposób nagły, zachowując do ostatniej chwili zupełną przytomność umysłu. — Jeżeli pana prosił o przybycie, to zapewne aby pomówić o interesach, gdyż jak mi się zdaje panowie macie wspólne interesy skoro ojciec umieścił w pańskim domu pieniądze...
— Tak jest pani, i jestem gotów zdać mu rachunek, który go musi zadowolnić...
Honoryna skłoniła się i rzekła:
— Cokolwiek pana sprowadza, jestem rada że pana widzę... — Chciałam się pana spytać co słychać u siostry pańskiej żony.
— Małgorzaty Bertin?
— Tak jest.
— Nic nie wiem.
— Jakto?
— Nie widziałem jéj od chwili, gdym, tak samo jak pani, był na pogrzebie nieboszczyka Bertina, jéj męża mało godnego pożałowania i mało żałowanego...
— Zatém pan nie wiesz o tém, że jéj nie ma?
— Czy wyjechała, z Paryża? — zawołał Paskal.
— Nazajutrz po pogrzebie. — Dowiedziałam się o tém wczoraj, będąc u niéj w domu...
— Anim się tego domyślał i mój syn. który musi o tém wiedziéć, wcale mi o tém nie wspominał... Gdzie ona jest?
— Jéj służący utrzymują że nie wiedzą... zarówno jak długo jjé podróż potrwa... ale tak odpowiadając, może stosują się do rozkazu.
Wyszedłszy od pana de Terrys udam się do siostry mojéj żony i dowiem się...
— Będę panu wdzięczna za nowiny o Małgorzacie... — Czy pan chcesz abym pana zaprowadziła do ojca?
— Proszę pana o to.
Honoryna zaprowadziła przedsiębiorcę do gabinetu hrabiego i uchyliła drzwi mówiąc:
— Ojcze, przyprowadzam ci pana Paskala Lantier...
Pan de Terrys, siedząc a raczej na pół leżąc przy kominku w ogromnym fotelu, wykręcił ku Honorynie bladą twarz otoczoną długiemi, białemi włosami i odpowiedział:
— Dobrze moje dziecię... — Wejdź, kochany Paskalu.
Szwagier Małgorzaty przestąpił próg.
Dziewczę pocałowało ojca w czoło, ukłoniło się Lantierowi i wyszło zamykając drzwi za sobą.
Gabinet pana de Terrys był to duży pokój obity ciemno zielonym aksamitem z firankami i portjerami z téj saméj i tego samego koloru, tkaniny.
Ściany jego zajęte były przez duże szafy oszklonéj hebanowe z ozdobami z mosiądzu i zawierające rzadkie książki i ciekawe drobiazgi, przywiezione ze wszystkich krańców świata, przez hrabiego, którego prawie całe życie zeszło na dalekich podróżach.
Kilka obrazów dawnych mistrzów i kosztowna broń zagraniczna wypełniała odstępy pomiędzy szafami.
Na środku gabinetu stało duże biuro dębowe delikatnie rzeźbione, — prawdziwy przedmiot sztuki, a na niém leżał stos książek, broszur i papierów różnego rodzaju.
Po nad kominkiem w lustrze weneckiém obwieszoném draperyą aksamitną odbijał się zegar i świeczniki z szesnastego wieku.
Nakoniec, pomiędzy kominkiem i fotelem hrabiego, na małym stoliczku z czerwonego szyldkretu indyjskiego, zamkniętym na zamek cyzelowany jak klejnot, stała taca z kryształu czeskiego ze szklanką i łyżeczką srebrną pozłacaną.
Pan de Terrys leżący prawie w swoim wielkim fotelu, miał lat sześćdziesiąt, lecz można mu było dać ośmdziesiąt.
Ręce jego i twarz były nadzwyczaj chude. — Skóra wyciągniętą i że tak powiemy wygarbowana obciągała, kości.
Bródna długa i biała tak jak i włosy otaczała tę twarz szkieletu. — Oczy miał szkliste a usta blade. — Tylko głos był pełny i dźwięczny.
Długi szlafrok z czerwonej flaneli owijał wyschłe członki starca i dawał mu pozór niby fantastycznej osoby, wyjętéj z opowiadań Hoffmana.
— Pójdź, kochany Paskalu, — rzekł wskazując gościowi krzesło stojące naprzeciwko. — Pójdź i siadaj... Dziś nie mogę wyjść na twoje spotkanie... Od kilku dni nogi mi bardzo nie dopisują i chociaż moje ciało jest lekkie, są niezdolne do udźwignięcia jego ciężaru.
Jednocześnie wyciągnął prawie przezroczystą rękę do Paskala, który ją ujął i uściskał patrząc osłu piały na gospodarza.
Przerażała go zmiana jaka zaszła od czasu jego ostatnich odwiedzin.
Honoryna nie łudziła się, widząc złą wróżbę w takiej ogromnéj zmianie.
Życie trzymało się tego zużytego ciała tylko niewidzalną prawie nitką, gotową się zerwać.
Lantier umiał ukryć zadziwienie.
— Chwilowe osłabienie, którém się nie ma co niepokoić... — odrzekł.
Pan de Terrys potrząsł głową i odpowiedział:
— Zwiastun blizkiego końca... Lampa już nie ma oleju i zgaśnie...
— Nie wierzę temu!... Przesadzasz hrabio!...
— Widzę rzeczy jak są.
— Co myślą lekarze?
Hrabia wzruszył ramionami i zawołał prawie z gniewem:
— Czy nie myślisz przypadkiem, że ja tu wpuszczam tych szaleńców, tych patentowanych przekupniów szkodliwych lekarstw, tych niby-uczonych, z których najzdolniejszy nie byłby w stanie przedłużyć mego życia na jedną godzinę?
Lantier znowu ukrył swoje zadziwienie.
— Wiedziałem, — rzekł, — iż lekarze napawają się niewielką ufnością, lecz: nie sądziłem, aby twója antypatya była tak głęboką i według mnie jesteś wiele winien, spuszczając się na własne tylko światło. Cóż u djabła, w sześćdziesięciu latach, nie jest się jeszcze zgrzybiałym starcem!... Mógłbyś miéć długie lata życia przed sobą, ale trzeba zwalczać chorobę... Wierz mi, przyznaj się do winy i wezwij lekarzy...
— Nigdy! — odparł gwałtownie pan de Terrys. — Gdybym się oddał w ich rece, jużbym od dziesięciu lat był w grobie...
— Paradoks, kochany hrabio!...
— Najzupełniejsza prawda! — Choroba, która mnie zabije wzięła początek w klimacie różniącym się od naszego. — Lekarstwa, których użycie zalecają adepci. Fakultetu, nie mogłyby jéj zwalczyć, a te osły w rogatych czapkach, nawet się nie domyślają prawdziwych lekarstw... — Gdym powrócił z Indyj z zarodkiem gorączki palącéj krew i wysuszającéj szpik, medycyna europejska nie, mogła nic dla mnie... — Czyniąc to co potrzeba było, przedłużyłem, swoje życie o dziesięć lat.
— Pan!! — szepnął Paskal.
— Tak, ja! — Zamknąłem drzwi przed doktorami, lecz nie pozostałem bezczynnym. Zwalczałem chorobę z energią przez długi czas zwycięzką... — Czy to pana dziwi?...
— Przyznaję, że nawet bardzo... — Wiadomo mi żeś pan odbywał długie studya.:. Ale o umiejętności lekarskiéj nie wiedziałem...
— W Indyach każdy jest swoim własnym lekarzem... — W produktach krajowych znajduje się ulga i uzdrowienie...
— Nie jesteś pan w Indyach.
— Nie, alem ztamtąd przywiózł lekarstwo, które, jak ci powtarzam, podtrzymywało mnie przez lat dziesięć...
Paskal Lantier słuchał hrabiego z bardzo żywą ciekawością. Pan de Terrys mówił daléj.
— Gorączka nabyta w Indyach zabija w kilka miesięcy jeżeli jéj się nie zwalcza bezzwłócznie i ciągle wiadomém lekarstwem... — Zwalczałem ją i odnosiłem zwycięztwo o ile mogłem. — Gdyby lekarze zrobili na mnie sekcyę, wnieśliby niezawodnie żem został otruty, gdyż lekarstwo, którego małą ilość co dzień zażywam jest straszliwą trucizną... Ale ta trucizna przedłuża mi życie a lekarstwa waszych lekarzy śmierć by mi przyśpieszyły!...
— To straszne!... — szepnął Lantier.
— Dla czego?
— Mógłbyś się pan zabić...
— Niepodobna!... ja znam dozy...
— I panna Honory na na to pozwoliła.
— Nie mów o tém Paskalu. — Moja córka nie wie jakiemu lekarstwu ja zawdzięczam iż jeszcze żyję na świecie... — Obciąłem żyć, aby widziéć jak wyrośnie. — Postarałem się o życie sztuczne i dosiągłem celu... — Odchodzę, gdy żądanie moje skończone... — Honorynę nieba obdarzyły stałym charakterem, duszą wybraną, dobrem sercem... Nie boję się już o nią. Mogę odejść spokojny...— Ty jesteś péerwszym, komu mówię o tych rzeczach... — Ożywiłem się z powodu lekarzy, których sprawy broniłeś, i powierzyłem ci swoją tajemnicę, tajemnicę do dzisiaj dobrze strzeżoną, gdyż nikt nie wie, jakiemu zabójczemu lekarstwu zawdzięczam dziesięć lat życia.

IV.

Na te ostatnie wyrazy hrabiego, de Terrys uwaga Paskala Lanter podwojoną została.
— Wiesz, kochany hrabio, — rzekł, — że dziwna kuracya prowadzona przez pana tak długo i otoczona taką tajemnicą, jest bardzo kompromitującą...
— Dla kogo? — zapytał starzec spoglądając na mówiącego.
— Ależ dla tych, co cię otaczają.
— Nie rozumiem.
Była to prawda.
Pan de Terrys, w istocie, nie zgadywał myśli Paskala.
Ten ostatni mówił:
— Pańska choroba, pańska odmowa dopuszczenia którego z lekarzy, środki, których sam używasz, ta trucizna zażywana w małych dozach, wszystko mi to przypomina bardzo ciekawy proces, który się rozstrzygnął w Tours, w sądzie przysięgłych...
— Jaki proces? — zapytał ciekawie hrabia.
— Pewien chemik z Loches, uczony, opanowany przez silną chorobę, także odmówił pomocy fakultetu medycznego... — Tak samo jak pan, leczył się tajemniczo za pomocą trucizn, które, jak mu się zdawało, przynosiły mu ulgę, lecz które sprowadziły zupełne wyniszczenie... W chwili gdy mniemał że jest wyleczony, zakończył życie... Jego śmierć obudziła zadziwienie i wydała się sąsiadom podejrzaną... — Bezimienne listy zostały wysłane do prokuratora Rzeczypospolitéj, który nakazał exhumacyę ciała...
„Exhumacya ta nastąpiła.
„Dokonano sekcyi, która wydała rezultat przewidywany.
Okazało się, że nieszczęśliwy chemik z Loches był otruty.
Podczas gdy pan de Terrys słuchał, ciekawość jego zmieniła się w niepokój.
— I, — zapytał nagle, — czy kogo oskarżono o jego śmierć?
— Tak jest.
— Kogo?
Lantier odpowiedział zimno:
— Oskarżono jego żonę, z którą mieszkał sam, nie mając nawet służącéj, i która była daleko młod szą od niego.
Hrabia uczuł jak po jego pargaminowéj skórze dreszcz przebiegał.
— Ależ ta kobiéta była niewinna!? — zawołał.
— Najzupełniéj.
— I nie została skazana?
— Byłaby niezawodnie skazana, gdyby niejedna cudowna okoliczność.
— A okoliczność ta?...
— Przeglądając papiery zmarłego, znaleziono długi memoryał, redagowany codziennie, odnoszący się do wszystkich szczegółów ciekawego postępu jego choroby i środków używanych przez niego do jéj zwalczenia... — Wymieniał on truciznę... — jawność biła w oczy... — wdowa została uniewinniona.
— Pan de Terrys pociągnął przezroczystą ręką po czole zroszoném potem.
— Doprawdy, Lantier, to straszna, rzecz co mi powiadasz! — rzekł trochę drżącym głosem. — Rzeczywiście niepodobna przewidziéć co może nastąpić. Mam przy sobie córkę, która mnie bardzo kocha i starych przywiązanych służących... Gdyby ich oskarżono po mojéj śmierci nie byliby w stanie dowieść swojéj niewinności! Moje niedbalstwo mogłoby być przyczyną niepowetowanych nieszczęść.
— Moje świadectwo... — zaczął Paskal.
— Kto wie, czy przysięgli chcieliby je dopuście! — przerwał hrabia. — Ja piszę Wspomnienia mego życia i moich podróży, wspomnienia, które zostaną wydane po mojéj śmierci, tak jak to sobie zastrzegłem w testamencie... — Chciałem zatrzymać w tajemnicy cierpienia, które mnie tylko dotyczą, zamilczeć o prowadzonéj przez siebie kuracyi, lecz tyś mi otworzył oczy... wypełnię ten brak i to jeszcze dzisiaj...
To mówiąc pan de Terrys otworzył mały stoliczek jednym z kluczy, których pęk wyjął z kieszeni szlafroka.
Wydobył z szuflady gruby rękopis.
— Oto są, te Wspomnienia, — mówił daléj, — do dzisiejszego dnia składają się one z tysiąca dwustu stronic... na tysiącznéj dwuchsetnéj piérwszéj... tu... (i hrabia wskazał palcem białą; zagiętą stronicę), — opiszę fakt, który trzymałem w ukryciu. — Dodam, że twoje opowiadanie jest jedyną przyczyną zmiany mojego postanowienia. — Gdy umrę, — znajdą ten rękppism obok mego testamentu i dowodów majątkowych... — Tym sposobem, niczego, się nie trzeba będzie obawiać, ani dla mojéj córki ani dla sług... — Dziwne są wypadki życia... — Wszystko potrzeba przewidywać, nawet złe, a nade wszystko złe,.. — Zrobię to dzisiaj wieczorem... — Muszę się spieszyć bo czas ucieka a wycieńczenie wzrasta...
I pan de Terrys położył rękopis na stoliku szyldkretowym.
Paskal zachmurzył się.
— Ta rozmowa męczy pana... — rzekł.
— Tak, lecz zarazem wzmacnia... — szepnął hrabia, którego blada twarz uległa zmianie. — Jest-to godzina, w któréj zażywam swoje lekarstwo... — Zobaczysz jak ja to robię... — Nie przestrasz się.
Pomimo słów starca, a może z powodu tych słów, — Lantier nie mógł wstrzymać poruszenia przestrachu.
Pan de Terrys schylił się powoli i z jednéj z szufladek mebla, z którego wydobył swój rękopis, wyjął małą puszkę z kryształu górnego ze złotemi zawiaskami.
Przez kryształowe ściany widać było proszek szarawy, metalicznego wyglądu, wypełniający puszką w dwóch trzecich częściach.
— Tem co jest, możnaby otruć cały Paryż... — rzekł hrabia otwierając puszkę.
— Cóż to jest? — zapytał Paskal ze drżeniem.
— Zasuszony jad krotala, najniebezpieczniejszego z płazów z okolic zwrotnikowych... Dla przygotowania tego lekarstwa, któremu winienem, że widziałem rosnącą córkę, zabito dwa tysiące wężów.
Hrabia zaczerpnął w puszce, końcem długiéj srebrnéj igły, prawie niedostrzeżony atom szarawego proszku i wpuścił go w szklankę ze szkła czeskiego, stojącą pod ręką.
Zamknął maleńki sprzęcik, postawił go na miejscu, wlał na proszek trochę wody, którą zamięszał, wypił mięszaninę i postawił szklankę na tacy.
Paskal patrzał błędném okiem, z drżącemi rękami i wstrzymanym oddechem.
Przez chwilę hrabia wcale się nie poruszył.
Nagle jego ciało zadrżało jak gdyby od galwanicznego wstrząsnienia, poczém twarz mu się skurczyła, członki zesztywniały, głową opadła w tył i oczy stanęły kołem.
Po téj chwilowéj bezwładności nastąpiło gwałtowne wstrząśnienie. Grube krople potu spływały po czole starca, który się wydawał jak gdyby dostał attaku konwulsyi.
Lantier nie mógł opanować ani swego wzruszenia ani przestrachu.
Przez chwilę myślał, że pan de Terrys źle obliczył dozę i że umrze, lecz kryzys zmniejszyła powoli swoją siłę, rysy się wyciągnęły, słaby rumieniec spędził bladość z lica, oczy straciły niepokojącą nieruchomość, członki odzyskały giętkość.
Hrabia obtarł spocone czoło; — uśmiech rozjaśnił jego oblicze i rzekł zwykłym głosem:
— Koniec... aż do jutra...
— Niech mnie pan Bóg zachowa od patrzenia na drugą próbę!... — zawołał Lantier. — To okropne! — Musiałeś pan przed chwilą cierpieć jak potępieniec?
— Tak... to prawda. Przez kilka chwil dokuczające cierpienie przechodzi granice sił ludzkich i każę mi wzywać śmierci, ale to prędko przechodzi. Otóż czuję się daleko lepiéj... — Czuję coś nakształt, dobrobytu, i wzmocnienie sił... — Skorzystajmy z téj chwili i pomówmy o interesach... — Musiałeś odebrać mój list, skoro tu jesteś...
— Tak jest, kochany hrabio... — odparł przedsiębierca, któremu wyraz interesa przypomniał jego położenie.
— Prosiłem cię żebyś przyszedł, bo będąc pewnym, że mi już nie wiele czasu pozostaje do życia, chciałbym się na seryo z tobą porozumieć. — Trzeba aby pomiędzy nami, dopóki żyję, nie było nic dwuznacznego i żeby się nie mogło wyrodzić pomiędzy moją córką i tobą po mojéj śmierci. — Czy mnie zrozumiałeś?...
— Nie zupełnie... — Nie widzę nic dwuznacznego w naszych interesach. — Powierzyłeś mi pan milion, mający być zwrócony w ciągu lat pięciu, w ratach po dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków... Opłata procentów ma mieć miejsce razem z opłatą rat. — Trzydziestego piérwszego przyszłego grudnia, mam panu zapłacić dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków kapitału i pięćdziesiąt tysięcy procentu...
— Czy będziesz w możności? — zapytał nagle hrabia wlepiając oczy w mówiącego.
Ten znowu odpowiedział z pewnością.
— Zapewne, że będę w możności. — Spodziéwam się, że pan o tém nie wątpisz...
Pan de Terrys nie zdawał się słyszéć tego ostatniego zdania, które jednak wymagało potwierdzenia.
Zamiast odpowiedzi, mówił daléj:
— Czy pamiętasz warunki umówione w naszym akcie, przez nas podpisanym, — na wypadek mojéj śmierci.
Pewność nie opuszczała Paskala.
— Warunki te mam przytomne w pamięci, — rzekł tonem swobodnym. — W ośm dni po objęciu spadku przez pannę Honoryę de Terrys, obowiązany jestem wypłacić jéj milion całkowity, albo raty pozostałe do spłacenia...
— Dobrze... — A będziesz-że w możności zapłacenia całkowitej summy w niedługim terminie?
— Zapewniam i dowiodę tego w razie potrzeby... Ale pozwól się pan zapytać panie, hrabio, z jakiego powodu zadajesz mi pan te pytania, które mnie dziwią, gdyż umowa nasza jest formalna, niewzruszoną i nie daje powodu do dwuznaczności, jak to przed chwilą mówiłem.
— Zapewne, interesa są w porządku, — rzekł pan de Terrys, — ale chciałem miéć zapewnienie z twoich ust, że w razie mojéj rychłéj śmierci będziesz w możności dotrzymać zobowiązań zaciągniętych względem mojéj córki... — To zapewnienie samo tylko mogło odpędzić z mojéj myśli wątpliwości zrodzone przez niekorzystne pogłoski.
Lantier zbladł.
— Niekorzystne pogłoski?
— Tak.
— Jakie?
Hrabia zawahał się.
— O mów pan, proszę! — zawołał przedsiębiorca. — Attakują mnie! Powinienem o wszystkiém wiedziéć, chcąc się skutecznie bronić potwarzy...

V.

— Mój Boże, kochany Paskalu — rzekł po chwili hrabia — o potwarzy w ścisłém znaczeniu tego wyrazu, nie ma mowy... W pogłoskach o których mowa, złośliwość nie ma żadnego udziału... — Mówią o chwilowych kłopotach zaszłych w twoim interesie. — Pora zimowa, wstrzymując roboty, nie pozwoli ci wykończyć domów, które miały być sprzedane Towarzystwu Nieruchomości w marcu, zatém zachodzi pytanie, w jaki sposób będąc pozbawionym spodziewanych dochodów, będziesz mógł dotrzymać przyjętych zobowiązań...
Cios był zadany prosto.
Lantier pomyślał, że trzeba nadrabiać śmiałością.
— W istocie, zbyt wczesne mrozy robią mi znaczną różnicę, — odparł. — Tam gdziem miał, osiągnąć znaczne zyski, trafiając mi się straty, to jest rzecz pewna, ale te straty nie przypierają mnie do kąta i wcale nie narażają mego położenia, które jest wsparte na dobrych podstawach, aby mogło być narażone na zachwianie się pod piérwszym ciosem... — Ufam silnie, że w obec okoliczności niezależnych od mojéj woli, których i nie mogłem przewidziéć, a które mogę zwalczyć, ci co mi powierzyli fundusze, jeżelibym się do nich udał, — (a mam nadzieję, że tego nie będzie potrzeba), — przyjdą mi uczciwie i szlachetnie z pomocą...
— O tém nie wątp! — odparł, hrabia. Ja piérwszy byłbym gotów wyciągnąć rękę nie dla tego, aby cię popchnąć do upadku, lecz aby cię podtrzymać... Zatém odemnie nie obawiaj się niczego, wiedz tylko, że gdybym umarł przed trzydziestym piérwszym grudnia, znalazłbyś się wobec dłużnika daleko surowszego niż ja...
— Mówisz pan o pannie Honorynie? — zawołał Paskal — udając zdziwienie.
— Tak, o Honorynie mojéj córce... Ona z pewnością mnie zgani, dowiedziawszy się, żem w twoim ręku umieścił większą część mego majątku...
— Czyż ona we mnie nie ma zaufania?
— Ma w tobie zaufanie, szanuje cię, uwielbia siostrę twojéj żony Małgorzatę Bertin, czuje dla twego syna szczerą przyjaźń, ale nie nawidzi spekulacyj, brzydzi się hazardownemi przedsiębiorstwami, zna się tylko na obligach dróg żelaznych, lub akcyach Banku Francuzkiego. — Będzie ona się domagała ścisłego wykonania warunków umowy, gdyż o ile ją znam, zechce umieścić pieniądze stosownie do swego przekonania... — Nie spodziewaj się od niéj żadnéj zwłoki, nawet jéj nie żądaj... doświadczyłbyś odmowy. — Jedném słowem, przygotuj się, w razie mojéj śmierci.
— Jestem gotów, panie hrabio.
— Czy mnie zapewniasz?
— Przysięgam.
— Dobrze, mój przyjacielu... — wierzę ci... mogę umrzeć w spokoju...
I pan de Terrys, podawszy rękę Paskalowi Lantier, który się podniósł aby ją uścisnąć, zadzwonił.
Wszedł służący.
— Poproś panny Honoryny aby tu przyszła... — rzekł umierający.
— Słucham pana hrabiego.
Po chwili ukazała się dziewica.
— Kochana Honoryno, — rzekł do niéj starzec, — odprowadź też naszego przyjaciela Paskala, bo ja nieszczęściem nie mogę tego uczynić...
Przedsiębierca ujrzawszy pannę de Terrys, rzucił na nią spojrzenie pełne nienawiści.
— Do widzenia, panie hrabio, — rzekł. — Spodziewam się, że za następną wizytą zastanę pana w lepszém zdrowiu...
Poczém ukłonił się i wyszedł za Honoryną.
— Nie zapomnij pan żeś mi obiecał donieść nowiny o mojéj dobréj przyjaciółce Małgorzacie... — rzekła ostatnia w przedpokoju.
— Przyślę ci je pani przez mego syna...
— Rada go zobaczę...
Paskal wyszedł z pałacyku przy Bulwarze Malesherbes i wsiadł do powozu.
Ciężyła mu rozpalona głowa. — Miął rękawiczki w zaciśniętych dłoniach.
— Dokąd pojedziemy?... zapytał stangret.
— Na ulicę Varennes...
Powóz ruszył z miejsca.
— Hrabia umrze... — pomyślał Lantier z gorączkowém wzruszeniem. — Łada chwila zamknie oczy; w tydzień po jego śmierci, będę zmuszony oddać jego córce milion, który mi pożyczył, a panna de Terrys nie zgodzi się ani na nowe termina, ani na zwłokę! — Tak więc, w chwili gdym się miał za ocalonego, w któréj ten Valta obiecywał mi niedługo spadek po Robercie Vallerand, przepaść bankructwa otworzy się przedemną! — Jestem zagrożony... nie mogę nic... a Valta nie daje żadnéj wiadomości... Czy mu się nie udało sprzątnąć tego bękarta, jedynéj przeszkody pomiędzy mną i majątkiem?... — Jak wyjść z gniotącéj mnie niepewności? — Gdzie szukać ocalenia?
Nagle wyjaśniło się jego czoło, zmarszczone od natężenia myśli.
— Znalazłem!... — szepnął. — Jest sposób zatrzymania miliona... — Powodzenie mego planu zależy od Małgorzaty... Panna de Terrys uwielbia mego syna, hrabia mnie przed chwilą o tém zapewniał... — Ona pójdzie za jéj radą... — Siostra mojéj żony kocha swego siostrzeńca Pawła... — Dla niego dokonałaby rzeczy niepodobnych a to, o czém marzę, jest łatwém... Możeby trzeba się rozmówić z synem nim się zobaczę z jego ciotką... — Nie ma jéj, jak powiada Honoryna... — Muszę się dowiedzieć dokąd pojechała...
Miss Podczas gdy Paskal zagłębiał się w te marzenia, o których znaczeniu i doniosłości czytelnicy wkrótce się dowiedzą, powóz się toczył szybko.
Zatrzymał się przez ulicą Varennes przed pałacykiem Dominika Bertin.
Paskal wysiadł i zadzwonił.
Drzwi się otwarły.
— Pan Lantier!... rzekł odźwierny, kłaniając się nowoprzybyłemu z uszanowaniem.
— Dzień dobry, mój dzielny Antoni! Czy można się widziéć z panią?
— Pani wyjechała... — Czy pan o tém nie wiedział?
— Nic a nic nie wiedziałem, moja wizyta jest tego dowodem.
— Nazajutrz po pogrzebie nieboszczyka pana, pani wyjechała z Paryża... — Nie wiedzieliśmy dokąd się udała i kiedy powróci, ale dziś pod adresem pana Jovelet nadeszła depesza z doniesieniem, że pani jest chora w Romilly-sur-Seine i Jovelet natychmiast wyjechał.
— Chora! — zawołał Lantier z nieudaném zadziwieniem. — Chora w Romilly-sur-Seine... — co ty mówisz?...
— Najświętszą prawdę, proszę pana... — Depeszę podał właściciel hotelu, w którym pani stanęła w Romilly... — Tak powiedział pan Jovet.
— I wyjechał wczoraj.
— Tak jest, nie tracąc ani chwili czasu...
— Czy depesza donosiła o ciężkiej chorobie?
— Szczegółów nie było.
— Czy wiesz jak się ten hotel nazywa?
— Pan Jovelet mówił nazwisko ale zapomniałem...
— Dziękuję, mój dobry Antoni... — Bardzo mnie smuci to co mi powiedziałeś.
— I jest się czego smucić proszę pana, ale miejmy nadzieję, że pani prędko przyjdzie do siebie i powróci do domu.
Lantier wsiadł do powozu.
Po głowie jego huczał uragan pomięszanych myśli.
Małgorzata chora w Romilly! — mówił sam do siebie, — w Romilly blizkiém od zamku Viry-sur-Seine, w którym umarl Robert Vallerand! — A to dziwny zbieg okoliczności!... — Zatém Małgorzata musiała znać Roberta?... — Musi tu być jakaś tajemnica, którą trzeba rozjaśnić... — Pojadę do Romilly.
Paskal wrócił do siebie, w nadziei zastania jakiejś nowiny od wspólnika, znanego mi pod nazwiskiem Valty.
Nadzieja go nie zawiodła.
Nadszedł telegram.
Drżącą ręką rozerwał kopertę i przeczytał co następuje.
„Paryż, Lantier, ulica Picpus.
„Pociąg stanął w śniegu w Maison-Rouge. — Przeszkody.

„Valta“
„Hotel kolejowy“.

— Nareszcie! — szepnął Paska! z westchnieniem ulgi. Jego usiłowania są więc prawdziwe i nie byłem ofiarą oszusta! — Co on tam robi? — O jakich mówi przeszkodach? — Pociąg stanął w śniegu! — Zatém on wracał do Paryża...
„Czy sam tylko?
„Czy nieprawą córka, złodziejka spadku żyje czy umarła?
„Ta depesza, bardzo niejasna, zwiększa tylko mój niepokój!... — Maison Rouge leży na drodze z Romilly... Ponieważ bieg pociągów jest wstrzymany nie będę mógł pojechać do Małgorzaty tak prędko jak chciałem! — Wszystko się na mnie spiknęło!...
Lantier zniechęcony upadł na fotel.
Po chwili mówił daléj:
— Czy nie zaprędko poddaję się po gnębieniem? Ten śnieg trwać długo nie może. Wszędzie muszą być zajęci oczyszczeniem dróg żelaznych a robota dokonywana przez tysiące ludzi spiesznie postępuje... — Wyjadę dziś w nocy... Przynajmniéj spróbuję... Zobaczymy....
Paskal wziął „Przewodnik“ i przewracając kartki podczas szukania linii Wschodniéj, ciągnął daléj
— Stanowczo nocą jechać nie mogę, przejeżdżając przez Maison-Rouge chciałbym się zobaczyć z Valtą a gdy do niego zatelegrafuję, on będzie na mnie czekał na dworcu. — Jeden pociąg wychodzący o dwunastéj minucie trzydziestéj piątéj w nocy, przechodzi przez Maison Rouge o trzeciéj minut piętnaście z rana... o tym nie mą co myślić. — Jutro rano, o siódmej minut dziesięć idzie pociąg stający w Maison Rouge o wpół do dziesiątéj... — Jeżeli droga jest wolna będę w Romilly o jedenastéj, minut trzydzieści. — Wyjadę tym pociągiem i zobaczę się Valtą...
Zamknął książkę, wziął kawałek papieru i napisał..
„Maison Rouge — Hotel Kolejowy — Valta.
„Jutro rano przejeżdżam. Maison Rouge o dziewiątéj minut dwadzieścia jeżeli droga wolna.
„Zobacz się ze mną.

„Paskal“.

Dopisał adres zmyślony dla zmylenia ciekawych, udał się do biura telegraficznego leżącego w innéj stronie miasta i wysłał depeszę.
— Teraz najważniejszą rzeczą jest wiedziéć, czy bieg pociągów przywrócony na linii Wschodniéj... przekonam się o tém... a potém pójdę rozmówić się z Pawłem.
Lantier zostawił powóz w domu.
Dorożka zawiozła go na dworze na bulwarze Strasburgskim.
Tam się rozpytał.
Powiedziano mu, że oczyszczeniu drogi nie było skończone, lecz że pociągi od jutra będą znowu kursowały regularnie.

VI.

Przedsiębiorca mając teraz pewność, że swój zamiar przyprowadzi, do skutku, udał ulicę, Szkoły Medycyny i zatrzymał się przed numerem 19.
Tam mieszkał syn jego Paweł Lantier.
Młodzieniec uczęszczając na kurs a prawne nie zmieszkał przy ulicy Picpus u ojca. Odległość, jaką by miał do przebycia przeszkadzałaby mu do uczęszczania regularnie na kursa.
Zajmował on na trzeciem piętrze starego domu małe mieszkanko bardzo skromne, ale utrzymywane bardzo porządnie.
Tam to Paweł przesiadywał nad Kodeksem, z zapałem nie zwykłym pomiędzy studentami, dla których sznurki ojcowskiego woreczka łatwo się rozwiązują.
Otóż Paskal był szczodrym.
Płacił on synowi po pięćset franków miesięcznéj pensyi, summę znaczną w cyrkule łacińskim nawet dzisiaj, chociaż teraźniejszy cyrkuł łaciński wcale nie jest podobnym do tego, czém był za czasów Henryka i Murgera.
Paweł, chłopak pracowity, mający upodobania bardzo proste, nie uczęszczał do piwiarń z żeńską usługą, knajp i innych miejsc rozrywki, w których trzy czwarte części adwokatów traci czas, pieniądze i zdrowie.
Więc sześć tysięcy franków pensyi wyznaczonéj przez ojca doskonale wystarczały młodzieńcowi, który potrafił nawet coś oszczędzić i schować kilkadziesiąt luidorów do szuflady.
Paskal Lantier; zajęty jak wiemy, rozlicznemi przedsiębiorstwami, rzadko odwiedzał swego syna; ale Paweł, u którego uczucie rodzinne było bardzo rozwinięte, odwiedzał ojca przy ulicy Picpus dwa lub trzy razy tygodniowo.
Student nic nie miał z charakteru ojcowskiego.
Miał on po matce, zmarłéj zbyt wcześnie, naturą otwartą i prawą, kobiécą delikatność uczucia i prawość niezachwianą.

¡Dla żadnego powodu i pod żadnym pozorem nie wszedłby w układy z sumieniem.
Paskal dowiedziawszy się od odźwiernego, że jego syn jest w domu, wszedł spiesznie na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi Pawła, leżących w sieni na lewo.
— Proszę! — zawołał dźwięczny głos młodzieńca.
Przedsiębiorca otworzył, minął mały przedpokoik i przestąpił próg pokoju, w którym student, pracował przy stole pełnym książek przysuniętym do kominka, na którym się palił węgiel kamienny.
Poznawszy ojca, zerwał się, pobiegł z wesołą twarzą na jego spotkanie i uściskał go z widoczną czułością.
— Bardzom rad że cię widzę, — rzekł, — i błogosławię wypadek, który cię sprowadza w te okolice i jest powodem twoich odwiedzin...
— To nie przypadek mnie tu sprowadza, kochane dziecię, — odpowiedział Paskal, siadając przy ogniu, na przeciwko Pawła — przybywam naumyślnie.
— Jestem ci podwójnie wdzięczny.
Odwiedziny moje mają cel poważny... — Chcę z tobą pomówić o ważnych interesach...
— O ważnych interesach! — powtórzył Paweł. — Mówię to zaś szczególnym tonem... — Czyżbym pomimo woli zasłużył na jakie wymówki? — Dziwiłoby mnie to trochę, gdyż pracuję o ile mogę i zdaje mi się, żem nie uchybił żadnemu z obowiązków synowskich...
— Tyś dobry syn, — odparł przedsiębiorca, — i oddaję zupełną słuszność twemu zamiłowaniu do prący... — Jednakże mam ci coś do wyrzucenia...
— Co takiego? — zapytał młodzieniec zaniepokojony.
— Nie raz ci już wspominałem o twojéj przyszłości, o któréj bardzo myślę... — Sądziłem, że mnie rozumiesz gdym ci wyraźnie wskazywał kobiétę, panienkę...
— Panienkę!... — szepnął Paweł blednąc.
— Pannę de Terrys, — mówił daléj Paskal. — Czyżem ci nie dał do zrozumienia, jak mi idzie o to, abyś pozyskał jej symptyę i przychylność?
— Ależ mój ojcze, — zawołał student, — ja jestem pewny, że panna de Terrys darzy mnie swoją sympatyą, szacunkiem, i że ma dla mnie wiele przyjaźni...
— Czy o tem wątpisz?
— Wcale nie.
— A więc?
— Przyjaźń to nie dosyć...
Paweł z początku zbladł — a potém mocno się zaczerwienił.
— Czegóż więc, ojcze żądasz?... — wyjąkał zakłopotany...
— Chcę, albo raczéj gorąco sobie życzę, w interesie twojego szczęścia, abyś natchnął pannę de Terrys nie przyjaźnią lecz miłością! — jest to także życzeniem twojéj ciotki Małgorzaty, która cię kocha i uwielbia Honorynę, i któraby poniosła wielkie ofiary, aby małżeństwo pomiędzy wami uczynić możliwém i łatwém... — Otóż, małżeństwo to od ciebie zależy... Zdobyłbyś prędko serce Honoryny gdybyś się chciał wziąść do tego... ale ty tego nie potrafisz i to ci właśnie mam do wyrzucenia!...
— Mój ojcze — odparł Paweł, — ja tego nigdy się nie domyślałem...
— Dosyć jeżeli wiesz teraz... — Odzyskaj czas stracony... — Zalecaj się... — Okazuj namiętność...
— Ależ, aby to zrobić trzebaby kłamać, a ja się brzydzę kłamstwem!... — Niezdolny jestem do udania miłości, któréj nie czuję... — Oburzałaby mnie taka komedya, a zresztą odegrywałbym ją zbyt niezręcznie, aby się Honory na dała na to złapać...
Słysząc tę odpowiedź Paskal Lantier podniósł się ze zmarszczonemi brwiami, nachmurzoną twarzą, i z trudnością powstrzymał gest gniewu.
— Głupie rozumowanie! — zawołał! — Zaloty nie mają nic z kłamstwem wspólnego. — Czy to jest granie komedyi, jeżeli się zapewnia młodą panienkę, że się namiętnie uwielbia jéj piękność? — Honoryna jest godną uwielbienia, zatém naturalną jest rzeczą, że ma wielbiciela! — Utrzymywać przeciwnie byłoby głupotą i prawie grubjaństwem... — Zresztą cel uświęca środki a tu idzie o pyszne małżeństwo...
— Pyszne, to rzecz pewna, ale ja go nie żądam, i nawet bym nie przyjął gdyby mi je ofiarowano...
— Wielki Boże, a to dla czego!... — rzekł Paskal osłupiały podnosząc ręce do sufitu.
— Bo uczyniło by mnie nieszczęśliwym!... — odpowiedział Paweł. — Co chcesz ojcze? Ja mam ustalone pojęcia o niektórych rzeczach, przekonania absolutne i nie przypuszczam szczęścia w małżeństwie bez miłości.
Lantier nieufnie spojrzał na syna.
— Doprawdy, — rzekł, — słysząc cię tak mówiącego, możnaby pomyśléć, że twoje serce jest zajęte!
Paweł zadrżał na całém ciele i zmienił się na twarzy. — Nie podobna mu było zapanować nad swojém wzruszeniem i ukryć pomięszanie.
— A dyby tak było? — rzekł drżącym głosem.
— Gdyby tak było? — powtórzył Paskal. — Odwołałbym się do twego zdrowego rozumu!.. Ty pojmujesz, że byłoby głupotą zmarnować przyszłość dla miłostki z cyrkułu Łacińskiego!... — I tybyś się wahał porzucić miłostkę dla bogatego małżeństwa?
— Mylisz się, mój ojcze... Nie szanuję ja tych, co na lewéj dłoni ważą posag panny nim jéj podadzą prawą, aby ją poprowadzić do ślubu... — Tak zawarte małżeństwa są związkiem nie dwóch dusz, ale dwóch kieszeni i bywają najczęściéj, jak z jednéj tak z drugiéj strony, oszukańczym targiem!... Zdawałoby mi się, że obrażam pannę de Terrys ofiarując jéj serce, które nie do mnie należy.
— Zatém odgadłem! — zawołał Paskal. — Jesteś zakochany?
— Tak jest ojcze...
— I w kim, na miłosierdzie bozkie?... — W jakiéj gryzetce?...
— Nie ojcze... — Kocham młodą panienkę, któréj anielską twarz, los dał mi ujrzéć na prowincyi... To dziecię od razu owładnęło całą moją istnością... — Oddałem się nieznajoméj i wytrwam wiecznie w swojém uczuciu!... — Czy ujrzę kiedy to dziewczę?.... Nie wiem; wszystko nas rozdziela, lecz, jeżeli Bóg lub przypadek da mi się kiedy z nią spotkać, tylko ona będzie moją żoną!
Paskal Lantier wzruszył ramionami.
— Doprawdy, tyś oszalał — rzekł przez zęby.
— Nie, ojcze; jestem zupełnie przytomny.
Przedsiębierca zachmurzał się coraz więcéj i mówił daléj:
— Najwięksi szaleńcy są ci, co się uważają za rozumnych! — Szczęściem choroba nie wydaje się nieuleczalną... — Mam prawo, w twoim wieku, wskazać ci drogę postępowania, a obowiązkiem twoim jest nią się udać... Rozkazuję ci być dla panny de Terrys nadskakującym i dać się jéj kochać... Trzeba aby to małżeństwo przyszło do skutku, czy słyszysz! trzeba!
— Przebacz mi ojcze, to być nie może...
Lantier wstał i chodził szerokim krokiem po pokoju.
Zatrzymał się przed synem.
— Czy byś ośmielił się być nieposłusznym? — zapytał z poruszeniem groźby.
— Tak jest, ojcze, prędzej to, niż popełnić czyn nieuczciwy...
— Nieszczęśliwy!...
I Paskal nie będąc już panem siebie podniósł rękę na syna.
Ten wobec wściekłości obudzonej przez jego odpowiedzi, odzyskał całą zimną krew.
— Zastanów się, mój ojcze, nim mnie uderzysz... — rzekł jaknajspokojniéj. — Prędkobyś pożałował tego uniesienia. — Nie uczyniłem nic takiego coby cię obrażało i zasłużyło na twój, gniew... — Opór twoim rozkazom byłby winą, ale bierny opór jest mojém prawem. Dla czego chcesz moje serce zdruzgotać? Dla czego mi chcesz narzucie małżeństwo, które nie uczyniłoby mnie szczęśliwym?
— Dla czego? — powtórzył przedsiębiorca cichym głosem, nachylając się do Pawła.
— Tak jest.
— Bo to małżeństwo stało się koniecznością... — Czy rozumiesz?
— Nie ojcze, lecz ty mnie przerażasz...
— Dla tego, — mówił dalej Paskal, — że to małżeństwo jest jedynym środkiem ocalenia mnie od upadku!...
— Od upadku?... — zawołał młodzieniec w pomięszaniu; — czyś zrujnowany?
— Zrujnowany, zgubiony, może pozbawiony honoru, jeżeli ty mi odmówisz ratunku, gdyż ocalenie tylko od ciebie zależy.

VII.

— Wytłomacz się, mój ojcze... — mówił Paweł po chwili milczenia.
— Wracam od hrabiego de Terrys... — rzekł Paskal.
— A więc?
— A więc, za miesiąc, za dwa tygodnie, a może wcześniéj, hrabia umrze.
— Tracąc go, utracisz przyjaciela; ale jaki wpływ śmierć jego może miéć na twój majątek?
— Pan de Terrys powierzył mi prawie cały majątek swojéj córki... milion!
— Milion! — zawołał student.
— Tak jest, i stosownie do warunków zawartéj pomiędzy nami najformalniejszéj umowy, w razie śmierci hrabiego obowiązany jestem wypłacić ów milion z procentem, pannie Honorynie, w ośm dni po objęciu w posiadanie spadku ojcowskiego.
— A tego miliona, mój ojcze, już nie masz? — zapytał Paweł z niepokojem. — Czy nie jesteś w stanie oddać go, jeżeli nastąpi katastrofa, której się obawiasz?
Tak wyraźnie sformułowane pytanie, było dla Paskala ambarasującém.
Nie mógł kłamać przed synem, z którego trzeba było zrobić sobie sprzymierzeńca w znanéj nam kombinacyi, a jednak nie śmiał wyznać całkowitéj prawdy; — użył więc wybiegu.
— Ja ten milion posiadam, — odpowiedział, — nie w gotówce, lecz unieruchomiony w robotach, których dokończeniu stoi na przeszkodzie pora zimowa... — On się znakomicie powiększy, tylko trzeba poczekać... — Miałem inne kapitały rozporządzalne, ale duże straty na giełdzie, wszystkie mi je zabrały...
— Na giełdzie! — zawołał Paweł w pomięszaniu. — Grałeś ojcze? grałeś na pieniądze, które niebyły twoją własnością?
Paskal, jako zręczny aktor, przybrał minę zrozpaczoną.
— Nie potępiaj — mnie! — szepnął. — Uznaję cały ogrom swojéj nieroztropności, swojéj winy... — Ale co chcesz? Mysiałem o tobie...
— O mnie... — powtórzył młodzieniec.
— Tak jest... — o twojéj przyszłości... — Mówiłem sobie — „Wszystko jest narażone!... Jeżeli wygram wszystko zostanie ocalone!“ Grałem... przegrałem... lecz jeszcze raz powtarzam, ja mogę poprawić swoje położenie jeżeli będę miał zwłokę, gdyż przedsięwzięte budowle nie tylko mi powrócą moje fundusze, ale jeszcze mi przyniosą znaczne zyski... Oto dla tego mówiłem do ciebie: — „Ty wszystko możesz dla mego ocalenia! — Zgódź się na zaślubienie panny de Terrys... Jéj majątek, którym będziesz zarządzał, zostanie w twoich rękach a ja odzyskam upadający kredyt... Jeżeli będziesz trwał w uporze nastąpi ruina... gorzéj jak ruina.
— Zawieszenie wypłat?... — szepnął student mocno zbladły.
— Więcéj niż zawieszenie wypłat... bankrutctwo, gdyż gra na giełdzie zostanie udowodnioną... — Czyż się nie ulitujesz nademną? — Czy pozwolisz na stawienie ojca przed sądem przysięgłych?
Te ostatnie wyrazy zostały wymówione z gorączkowém ożywieniem.
Paskal dysząc, pożerany niespokojnością, czekał na odpowiedź swego syna. Odpowiedź ta wkrótce nastąpiła.
— Tak więc, — zapytał Paweł niepewnym głosem, — milion pozostający w moich rękach, może ci posłużyć za stawkę do odzyskania majątku, zachwianego, jeżeli nie utraconego?
— Tak... — odpowiedział Lantier.
— Tak więc — mówił dalej młodzieniec, — tak więc ten posag, ten święty depozyt, mój ojcze, miałby być przez ciebie narażonym na wypadki spekulacyi, która ci się dotychczas tak licho wiodła?... — Przebacz mi śmiałości słów moich, lecz milczéć nie mogę, nie mam do tego prawa... W ułożonym przez ciebie projekcie, widzę coś zawikłanego i nieuczciwego co mnie napełnia obawą i wstrętem.
Przedsiębiorca zbladł z gniewu, — zacisnął pięści z wściekłością.
Paweł, mówił daléj:
— Podjąłeś się robót nad siły... wziąłeś na swoje barki ciężar, który je przygniata... — Myśl, która kierowała tobą, zapewne była uczciwą, ja to przypuszczam, chcę przypuszczać, ale nie liczyłeś na przypadek, a ten ci zatamował drogę... — A więc, mój ojcze, jeżeli upadniesz, — to ja jestem młody, silny, będę pracował za ciebie i czuję że jestem zdolnym zapewnić ci na starość dostatek i spoczynek, ale nie stanę się wspólnikiem czynu, który potępiam i na który oburza się moje sumienie.
— Gdy ja rozkazuję — zawołał PaskaL — twoim obowiązkiem jest słuchać.
— Nie ojcze, — odparł student z energią, — poślubić młode dziewczę bez miłości, dla jéj majątku, spekulować na jej posag, nigdy! — wolę ubóstwo, wolę nędzę. Bądźmy ubogimi jeżeli tak być musi, ale nie pociągajmy nikogo w przepaść!
— Więc odmawiasz?
— Odmawiam udania się drogą wiodącą do wstydu, a gdy się zastanowisz, przyznasz mi słuszność...
— Czyżeś nie zrozumiał, że twoje małżeństwo dałoby mi pewność podniesienia chwiejącego się kredytu.
— Twój kredyt, przy pracy i oszczędności podniesie się i bez tego małżeństwa... — Ostra pora roku stawia cię w trudném położeniu, wszyscy to pojmują... — Wiadomo, że jesteś pracowitym i uczciwym człowiekiem... — Twoi wierzyciele zamiast cię przygnębić, pospieszą ci z pomocą i to w swoim własnym interesie... — Wypłyniesz na wierzch mój ojcze i twój honor pozostanie nietknięty... — Zatém proszę cię, nie nalegaj więcéj...
— A jednak będę nalegał, gdyż twoja ciotka Małgorzata powie ci wraz ze mną, żeś powinien uledz mojéj woli i że ja, zapewniając powodzenie memu interesowi, przygotowuję zarazem twoje szczęście... — Dziś przemawiam jak ojciec.. Jutro potrafię jak pan przemówić!!...
I Paskal wyszedł wściekły zostawiając syna w pomięszaniu i przestrachu.
— A! jakąż przesadę w uczciwości i nieposkromnioną dumę po matce a to nieposłuszne dziecię! — mruczał przedsiębierca wracając na ulicę Picpus. — On przyjmuje ubóstwo, powiedział!... — Nam grozi nietylko ubóstwo, lecz hańba! — Dla czego Robert Vallerand nie umarł miesiącem wcześniej? — Teraz bym się nie bał niczego, gdyż miałbym jego miljony. — Czyż przybędą one na czas? Teraz tylko na Małgorzacie Bertin pokładam nadzieję. — Jeżeli ona, jak się spodziewam, zgodzi się na moje żądanie, to Paweł musi ustąpić przed jej usiłowaniami połączonemi z mojemi, przed koniecznością, która się stanie groźną, a jeżeli dla skłonienia go, trzeba mu będzie odkryć całą grozę mego położenia, to ja się nie cofnę przed potrzebném wyznaniem!
Paskal przybywszy na ulicę Picpus wydał rozkazy i uprzedził majstrów, że na krótki czas wyjeżdża.
Nazajutrz o siódméj minucie dziesiątéj zrana, znajdował się na drodze żelaznéj Wschodniéj i jechał do Romilly.
— Opuśćmy podróżnego i wróćmy do Maison Rouge.
Stłuczenie pani Urszuli Sollier wcale nie było z wyczajném, lecz bardzo skomplikowanym.
Bliższe zbadanie powłoki ściągiem przekonało lekarza, że towarzyszka Renaty będzie potrzebowała dwanaście do piętnastu dni wypoczynku zanim się będzie mogła puścić w dalszą drogę.
Była gospodyni deputowanego była w rozpaczy.
Nie mogąc, tak jak jéj zlecono, odwieźć Renaty do notaryusza przy ulicy Piramid, zapytywała się siebie, czy takie opóźnienie nie będzie stano wiło ważnej przeszkody w interesach młodéj panienki.
Przypominała ona sobie obawę, jaką Paskal Lantier napawał Roberta Vallerand a to wspomnienie nabawiało ją dreszczem.
Skazana w skutek swego wypadku na zupełną nieruchomość, myślała o jednéj tylko rzeczy, to jest o zachowaniu dla siebie, i swojéj towarzyszki najzupełniejszego incognita.
Zbyteczném byłoby mówić, że o tém nie zapomniała.
Renata z nieograniczoném poświęceniom wywiązywała się z obowiązków dozorczyni chorych. Otaczała ona Urszulę najtroskliwszemi staraniami, dzieląc jéj niecierpliwość, gdyż i jéj pilno było poznać tajemnicę, odkrycie której czekało ją w Paryżu.
Płakała, myśląc o ojcu, którego nie znała nazwiska, o kochanym czule przyjacielu, który umarł, ale kryła swoje łzy, aby nie powiększać zmartwienia Urszuli widokiem swojéj boleści.
Leopold Lantier, który stał w hotelu w charakterze podróżującego komisanta handlowego, pod nazwiskiem Valty, pilnował dwóch kobiét.
Słyszał jak doktór zapewniał gospodarza hotelu, że zraniona podróżna nie będzie się mogła ruszyć przed piętnastą dniami i pomyślał:
— Wszystko idzie dobrze! — Mam przed sobą dwa tygodnie... — Będę mógł bez obawy odbyć małą, wycieczkę do Paryża, ułożyć plan z Paskalem Lantier i powrócić tutaj, na rozwiązanie. Jak tylko droga będzie wolna pojadę koleją.
Znany jest jego telegram wysłany na ulicę Picpus, do przedsiębiorcy i odpowiedź tego ostatniego.
Odpowiedź ta zaniepokoiła byłego więźnia i pobudziła jego wyobraźnię do pracy.
— Dokąd on jedzie? — zapytywał się Leopold. — Musi jechać do Romilly, skoro przejeżdża przez Maison Rouge... Z pewnością on tam jedzie, ale po co? — Czy kto pisał do niego? — Jakaż komplikacya staje w poprzek moim projektom? — Chce się ze mną widziéć... Czyżby był zagrożony?... — Czyż mnie zawiadomi, że wszystko odkryte i że działać byłoby niebezpieczném?...
Krótko mówiąc, bandyta strasznie zaniepokojony i to nie bez przyczyny, czekał z gorączkową niecierpliwością na Paskala, albo raczej na rozwiązanie zagadki....
Pociąg idący z Paryża, przechodził przez Maison Rouge o godzinie dziewiątéj minucie dwudziestéj dziewiątéj, tak jak o tém wzmiankowała depesza.
Lantier już o dziewiątéj był na dworcu.
— Pociąg staje tu tylko pół minuty... — rzekł sam do siebie, — niepodobna będzie się rozmówić... — Pojadę kilka kilometrów z moim kuzynkiem i będziemy mogli wygodnie się porozumiéć.
Na wszelki wypadek kupił bilet pierwszej klassy do Romilly, chociaż nie był pewnym czy Paskal tam jedzie.
Pociąg stanął na stacyi o godzinie dziewiątéj minucie czterdziestéj, spóźniony tylko o jedenaście minut, chociaż droga w niektórych punktach nie była jeszcze oczyszczoną.
— Leopold znajdował się na perronie.
Szybkim rzutem oka przejrzał on całą linię wagonów, będąc przekonanym, że Paskal wychyli głowę przez okno.
Przewidywania go nie omyliły.
W istocie z okna pierwszéj, klassy wyglądał przedsiębiorca.
Nie uczyniwszy żadnego, gestu, nie zdradziwszy się żadnym znakiem, nie wymówiwszy ani słowa, Leopold poszedł ku temu przedziałowi, otworzył go, wszedł na stopień i przeszedł z najobojętniejszym ukłonem przed swoim kuzynem, który się wydawał czemś zajętym i zmięszanym.
Paskal był sam.
Zbieg z Troyes, nie przestając ukrywać trzech czwartych swojéj twarzy pod szalem w czarne i białe kraty, usiadł naprzeciw niego.

VIII.

Zabrzmiał sygnał odjazdu.
Officyalista kolejowy zbliżył się i zamknął drzwi.
Para gwiznęła, pociąg ruszył.
Paskal uczynił gniewne poruszenie, podniósł szybę i rzucił się na siedzenie, ze zmarszczonemi brwiami, z ponurą miną.
Jegomość w niebieskich okularach pozwolił aby upłynęło kilka sekund, potém nagle zdejmując okulary i szal i rzekł:
— Uspokój swoje nerwy, panie Lantier! — Chciałeś się ze mną widziéć, oto jestem! — Akuratny na schadzce! Cóż pań myślisz o przebraniu?
— Przynosi ci zaszczyt! — odparł Paskal z równą radością jak i zdziwieniem. — Niech mnie djabli porwą czy bym cię poznał w tych okularach i w tym szalu.
To mówiąc wyciągnął rękę do swego, wspólnika.
— Pogadajmy o interesach... — odpowiedział ten ostatni. — Zapewne nie dla saméj przyjemności przyjrzenia się mojéj fizyonomii telegrafowałeś pan abym się znajdował na dworcu w Maison Rouge.
— Zapewne że nie... — Pańska niejasna depesza bardzo mnie zaniepokoiła a ponieważ miałem pilny interes na drogę Wschodnią, skorzystałem z tego, aby ci naznaczyć spotkanie i zapytać o wyjaśnienie...
— Wybornie!... — Nic prostszego i logiczniejszego!...
— I jakże, czy prędko spełnią się nadzieje, jakie mi uczyniłeś? — zapytał Paskal. — Jak stoją interesa?
— Wszystko miało być skończone... gdy zupełnie nieprzewidziana okoliczność wszystko odwlekła...
— Córeczka mego wujaszka Roberta?...
— Znajduje się w Maison Rouge...
— Czy to być może?
— Najzupełniéj... Mała pełni przy pani Urszuli Sollier obowiązki dozorczyni chorych, gdyż ta skaleczyła sobie nogę poślizgnąwszy się na śniegu... Wspomniona pani Sollier jest to osoba, mająca włożony na siebie przez nieboszczyka obowiązek zawiezienia dziedziczki do Paryża, do notaryusza, który za otrzymaniem pewnego listu, o którym wspominałem, wręczy jéj pakiet opieczętowany, zawierający najdrobiazgowsze szczegóły o jéj pochodzeniu i majątku...
— Ten list trzeba dostać koniecznie! — zawołał Paskal. — Jak się to stało, że go nie masz jeszcze?...
— Sapristi, kmotrze, widzę że ci bardzo pilno! — odparł Leopold ze śmiechem. — Widać zaraz że nie przykładasz do tego ręki osobiście! — Tu idzie nie o skradzenie listu osobie żyjącej, któraby narobiła wiele hałasu o jego zwrot i dla sparaliżowania skutków takiéj kradzieży, ale o zabranie go trupowi, który się nie będzie upominał.
Paskal akceptował łatwo wspólnictwo zbrodni, na końcu któréj znajdował się majątek, ale nie lubił słuchać o téj zbrodni w wyrażeniach zbyt realistycznych.
Dreszcz przebiegł mu po skórze na wyraz: „trup“.
— W skutek jakiéj okoliczności kobiéty znajdują się w Maison Rouge? — zapytał.
— Prawda, pan nie wiesz o niczém... Opowiem więc panu pokrótce com zrobił od czasu jakeśmy się widzieli w Paryżu...
I Leopold Lantier rozpoczął zwięzłe opowiadanie o wszystkich swoich krokach w Viry-sur-Seine, w Romilly, w Troyes i w Maison Rouge.
Paskal słuchał z głęboką uwagą i z łatwém do zrozumienia zajęciem.
Zatrzymał oddech i twarz jego przybrała zielonkowatą cerę gdy nadeszły dramatyczne chwile na kolei, w czasie gdy Leopold przebrany za kontrolera biletów wydobywał sztylet i gotował się uderzyć Urszulę i Renatę.
— Gdyby ten przeklęty śnieg nie był się wmięszał, — rzekł nędznik kończąc opowiadanie — dwie baby nie stały nam na przeszkodzie...
Przedsiębiorca przetarł ręką oczy, jak gdyby dla oddalenia złowrogiego obrazu, który pomimo woli stał mu na oczach.
— Teraz, jakie są twoje projekta i plany?... — rzekł.
— Chciałbym się porozumieć z panem co do tego przedmiotu... — odparł Leopold.
— A więc, porozummy się zaraz.
— Zgoda, ale przedewszystkiem chcę wiedziéć jak długo myślisz być nieobecnym w Paryżu?...
— Dzień lub dwa, nie dłużéj...
— Czy wolno zapytać dokąd pan jedziesz?...
— I owszem, jadę do Romilly...
— Do Romilly...
— Tak jest.
— Domyśliłem się tego i to mi siedziało w głowie. Więc otrzymałeś pan urzędownie lub przez grzeczność jakie zawiadomienie dotyczące spadku?...
— Żądnego... — Zostałem zawiadomiony depeszą, że siostrą mojéj żony znajduje się chora w Romilly i jadę ją odwiedzić.
— A! zdejmujesz mi pan wielki ciężar z piersi... — Byłem w obawie aby się nasz interes nie spaczył...
Pociąg przybył na stacyę Pont-sur-Seine.
Otwarły się drzwiczki.
Jakiś podróżny zabierał się wsiąść do przedziału.
Paskal nachylił się do wspólnika.
— Ani słowa więcej! — rzekł do niego żywo po cichu... — Wracaj do Maison Rouge... Zawiadomię cię o dniu i godzinie mego powrotu... Nie trzeba aby nas widziano razem w Romilly...
Podróżny wchodził do przedziału. Leopold odpowiedział Paskalowi skinieniem głowy, włożył okulary, nasunął szal, wcisnął się w swój kąt i zdawał zasypiać.
W trzynaście minut późniéj przybyli do Romilly.
Przedsiębiorca i zbiegły więzień wysiedli z pociągu.
— Czekaj w Maison Rouge... — powtórzył Paskal bandycie.
— Wracam za godzinę, — odpowiedział tenże.
I udał się do jednéj z kawiarń sąsiadujących za dworcem.
Paskal nie wiedząc, w którym domu znajdowała się wdowa po Dominiku Bertin, musiał rozpytywać o tę wiadomość.
Przestąpił próg piérwszego napotkanego na drodze hotelu.
W małych miasteczkach, gdzie nowe wypadki mogące zasycić ciekawość są rzadkie, wszystko bywa wiadomém bardzo prędko.
Nie długo więc trzeba było czekać na objaśnienie i Paskal dowiedział się, że jakaś podróżna, któréj nazwiska nie wiedziano, leżała chora w Hotelu Marynarki.
Przedsiębiorca udał się tam z pośpiechem.
Wyprzedźmy go tam.
Stan Małgorzaty, — jak sobie nasi czytelnicy przypominają, — był bardzo groźny.
Doktor uznał, że to było zapalenie mózgu.
Biédna kobieta strasznie została dotknięta, ale dzięki energicznéj pomocy lekarza, dzięki jego trafnym przepisom i staraniom wszelkiego rodzaju nie szczędzonym dla choréj, niebezpieczeństwo prawie zaraz znikło.
Małgorzata już nazajutrz odzyskała zupełną przytomność i mogła myśléć o córce, któréj ślad został dla niéj stracony, o śmierci Roberta, o tém wszystkiém co krępowało jéj macierzyńskie pragnienia...
Niebezpieczeństwo już nie istniało, — powtarzamy, — lecz chora nie mogła się jeszcze poruszać, gorączka jeszcze paliła jéj krew w żyłach; musiała leżéć w łóżku.
Wtedy to kazała przywołać rządcę hotelu i prosiła aby wysłał znany nam telegram do Joveleta.
Ten nazajutrz przyjechał.
Małgorzata obezwładniona chwilowo przez chorobę nie mogła osobiście prowadzić rozpoczętych poszukiwań córki, lecz nie chciała aby takowe zostały przerwane, wiedząc że czasami opóźnienie może wszystko sparaliżować.
Pomyślała więc o Jovelecie, który według wszelkiego prawdopodobieństwa musiał znać, albo przynajmniéj domyślać się w części jéj tajemnicy.
Tak rozumując, Małgorzata się nie myliła.
Jovelet domyślał się tajemnicy a jego rozmowy z poprzednikiem, Prosperem, (nie licząc owych „powiadają“ zebranych tu i owdzie), dostatecznie go objaśniły co do natury téj tajemnicy.
Wyjazd pani, natychmiast po śmierci nienawidzonego męża, tajemnica jaką umyślnie otaczała cel swéj podróży, utwierdzały go w tych domysłach.
Małgorzata przyjęła go z radością, nie bawiła się w nieużyteczne wyjaśnienia, zwierzyła mu się, że się bardzo interesowała odszukaniem śladów młodego dziewczęcia, które było dla niej bardzo drogiém i poleciła mu udać się nazajutrz do zamku Viry-sur-Seine i miéć oko na gospodynię, która bez żadnéj wątpliwości, w danéj chwili, miała się połączyć ze wspomnioném dziewczęciem.
Człowiek uczciwy i poświęcony sługa, Jovelet kochał swoją panią i szanował.
— Pani, nie mówi mi wszystkiego, — pomyślał. — Ale to mnie nie obchodzi co ona ukrywa.
Usłuchał więc, bez komentarzy, i doczekawszy się codziennéj wizyty lekarza, aby się zupełnie zapewnić co do stanu zdrowia pani Bertin, pojechał do Viry-sur-Seine, aby powziąść wiadomość co do pani Urszuli.
Paskal Lantier zjawił się w Hotelu Marynarki podczas jego nieobecności i został przyjęty przez samego gospodarza, do którego rzekł te słowa:
— Wszak pan masz tutaj, pewną damę, chorą od kilku dni?
— Tak jest, panie...
— Panią Bertin?...
— Pod tym nazwiskiem jest zapisana na liście.
— Jestem jej krewnym... — Wczoraj przyszedłszy do jéj mieszkania dowiedziałem się, że leży chora w Romilly, w pańskim hotelu, i przybywam dowiedzieć się jak się ma...
— Dzięki staraniom lekarza, — (zdolny człowiek, proszę pana), — biédna pani wyszła z niebezpieczeństwa, ale nas wszystkich bardzo przestraszyła i nawet doktór za nią nie ręczył!
— O! ona mu winna wielką wdzięczność!
— T pan mnie zapewniasz, że nie ma już niebezpieczeństwa?...
— Tak, panie; — wyzdrowienie odtąd, jest kwestyą czasu.
— Czy mogę się widziéć z moją krewną?...
— Zapytam jéj... — Jakże mam zameldować?...
— Powiedz pan, że Paskal Lantier, jéj szwagier.
Właściciel się skłonił i rzekł.
— Niech pan ze mną pozwoli...
Wszedł na schody prowadzące do pokojów zajmowanych p>rzez gości i zatrzymał się na piérwszém piętrze, przed drzwiami, do których z lekka zapukał.
Wiktorya, służąca hotelowa, znajdująca się przy choréj otworzyła.
— To gospodarz... — rzekła zwracając się do Małgorzaty.
— Niech wejdzie!.. — wymówiła słabym głosem.

IX.

Gospodarz wszedł i zbliżył się do łóżka, zostawiwszy Lantiera na korytarzu.
— Pani — rzekł — nie sam przychodzę.
— Czy doktór z panem idzie? — zapytała wdowa.
— Nie pani. — To gość, którego przychodzę pani oznajmić.
— Gość?... zapytała Małgorzata silnie zaniepokojona.
— Tak pani... — przyjechał z Paryża aby panią odwiedzić.
— Któż to jest?
— Szwagier pani pan Paskal Lantier.
Na to nazwisko, którego się wcale nie spodziewała, chora zadrżała.
Zkąd Paskal się dowiedział że była w Romilly?
— Czy znał jéj tajemnicę?...
A zresztą, mało ją to obchodziło... — Nie miała nic do skrywania... — Była nakoniec wolną i nie potrzebowała przed nikim zdawać rachunku...
— A więc! — rzekła po chwili namysłu — proszę wprowadzić pana Lantier... bardzo będę rada go widzieć.
Paskal słyszał.
Spiesznie przestąpił próg, gdy tymczasem gospodarz wychodził ze służącą — i podstąpił ku krewnéj, której twarz silnie zmieniona i prawie niepodobna do poznania niezmiernie go zdziwiła.
Biédna kobiéta wyciągnęła doń rękę.
— Kochana Małgorzato, — rzekł Paskal tonem wzruszenia, ściskając jéj rozpaloną rękę — dowiedziałem się, że jesteś tu bardzo chora... — Zmięszała mnie ta wiadomość... Nie mogłem przezwyciężyć niespokojności... — Jedynym sposobem przekonania się było przybyć tutaj... i jestem...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu,, wzrusza mnie ten krok będący dowodem twego przywiązania,... o którém nie wątpiłam... Siadaj tu... tu blizko mnie.
Paskal siadł w głowach łóżka.
— Dzięki Bogu, — rzekł, — lepiéj się masz jak się dowiedziałem...
— Tak, teraz wyszłam z niebezpieczeństwa... — Prawdziwy cud sprawił doktór, który mnie leczy...
— Cóż ci się przytrafiło?
— Uderzenie na mózg a następnie początki jego zapalenia....
— Jakimże sposobem znalazłaś się w Romilly?.... Twoi służący nie umieli mi wyjaśnić powodu i celu twojéj podróży...
— Nic nie wie... — pomyślała Małgorzata. — Tém lepiéj...
Lantier mówił daléj:
— Gdyby nie panna de Terrys, która była przy ulicy Varennes, nie wiedziałbym o twojéj nieobecności... — Ona jest w rozpaczy nie wiedząc nic o tobie, i prosiła abym jéj koniecznie udzielił wiadomości o tobie...
— Droga Honoryna! — Kocha mnie jak gdybym była jej matką a ja jéj odpłacam równém przywiązaniem. — A Paweł?... — Mów mi o Pawle...
— Wyjechałem tak nagle, żem się z nim nie widział... gdyby nie to byłbym go z sobą zabrał...
— Nie potrzebnie byś mu przerywał zajęcia....
Gdy była mowa o Pawle, ton jakim Małgorzata wymawiała jego imię dowodził zainteresowania się jakie żywiła dla młodzieńca.
Z tém wszystkiém jednak Paskal nie uważał za właściwe odkryć swoje baterye i okazać o ile krok jego był interesownym.
— Ale, — mówił znowu, — przed chwilą nie otrzymałem od ciebie odpowiedzi... — Jeżeli zapytanie moje nie będzie niedyskretném to powiedz mi jakim sposobem znajdujesz się zdała od Paryża, w okolicy w któréj, o ile Wiem, nic cię nie wiąże...
Małgorzata nie okazując najmniejszego pomięszania, odpowiedziała:
— Interesa rozpoczęte przez pana Bertin niezwłocznie musiały być ukończone i zmusiły mnie do tej nagłéj podróży...
— Gdybyś mi była rzekła choć słówko, byłbym cię wyręczył, abyś nie potrzebowała być narażoną, na drogę.
— Obecność moja była konieczną...
— Ale ta tak gwałtowna choroba, — czyżby ona była skutkiem zawodu lub zmartwienia?
— Wcale nie... — Przeziębiwszy się na kolei dostałam zapalenia, które o mało nie stałą się śmierćtelném...
Chora z zupełną pewnością ukrywała prawdę, a zresztą jéj tłómaczenie było bardzo prawdopodobnym.
Gdyby Paskal znał połowę jéj tajemnicy, byłaby się może nie wahała z po wierzeniem mu całéj.
On nic nie wiedział.
Na cóż mu odkrywać wstyd bolesnéj przeszłości? — Na cóż go objaśniać o błędzie młodości, o błędzie, którego żywy dowód egzystował.
— Jeżeli się ma kiedy dowiedziéć prawdy — myślała Małgorzata, — lepiéj aby, ją mu kto inny odkrył a nie ja.
— Nakoniec, — rzekł Paskal, — odpowiadając na ostatnie zdanie siostry żony, — czy doktór ci obiecał prędki powrót do zdrowia?...
— Zapewnił mnie, że za tydzień będę mogła bez obawy wracać do Paryża...
— Przyjadę po ciebie?
— Tysiączne dzięki, ale na co to?... — Dla czego się masz odrywać od zajęć...
— Dla tego, aby ci nie pozwolić jechać saméj...
— Nie jestem sama.
— A — rzekł Paskal z udaném zadziwieniem.
Małgorzatą mówiła daléj:
— Wczoraj przyjechał Jovelet, a ja mogę liczyć na niego.
— Gdzież on jest?
Chora obawiając się nowych zapytań, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Zatém, — rzekła, — przyjechałeś do Romilly jedynie aby zobaczyć się ze mną?
— Spodziewam się, że o tém nie wątpisz... — pilniejszego nic nie miałem...
— Jeszcze raz dziękuję... — zabawisz tutaj do jutra?
— Tak... — Dopiero jutro odjadę...
— Zjesz obiad w mojém pokoju, przy mojém łóżku.
— Takie jest moje życzenie, jeżeli ci to nie zrobi subjekcyi.
— Żadnéj... — Dziś czuję się, względnie, dobrze; nie dotrzymam ci towarzystwa przy stole, ale twoja obecność i rozmowa są dla mnie pożądane... — Będziemy mówili o tobie, o twoich przedsięwzięciach, interesach a szczególniéj o Pawle, o moim kochanym Pawle...
— Tak, zapewne, — odrzekł Paskal chwytając tak dobrze nastręczającą się sposobność; — a ponieważ czujesz dla swego siostrzeńca tak żywe zajęcie, pomówimy o powziętym przezemnie projekcie, o którym jak mi się zdaje wspomniałem ci parę słów w Paryżu...
— O projekcie?... — o jakim?...
— Idzie tu o możliwość małżeństwa pomiędzy Pawłem a pannę de Terrys...
— Pamiętam i zdaje mi się, że Honoryna nie czyniła żądnego zarzutu, lecz pamiętam żem także mówiła o tém z Pawłem, który jakoś nie bardzo się zgadzał.
— Czyste z jego strony dzieciństwo!...
— Nie objaśnił mi wprawdzie swoich powodów a ponieważ nie nadeszła pora do pomówienia na seryo o rzeczy, którą zupełnie potwierdzałem, zdawało mi się nieużyteczném nastawać...
— Może Paweł dzisiaj inaczéj myśli, — rzekł Lantier; — zresztą, przypuszczając, iż rzeczy zostały w tym samym stanie, moglibyśmy oboje odnieść zwycięztwo, nad jego niezręczném wahaniem... — Małżeństwo, o którém mowa, zapewniło by jego przyszłość i uczyniłoby go zupełnie szczęśliwym... — Uważam że teraz jest bardzo pomyślną chwila do nowéj i naglącéj próby i według mego zdania nie trzeba się z takową ociągać... jest to rzecz pilna...
— Dla czego?...
— Panu de Terrys pozostaje niewiele chwil życia...
— Czy to być może?
— Na nieszczęście, tak... — On to czuje... Sam mi to powiedział... — Otóż, ty masz ogromny wpływ na niego... Zatém wypadałoby ten związek przyprowadzić przed jego śmiercią, do skutku...
— To prawda, że Honoryna i jéj ojciec pokładają we mnie zaufania.
— Zaufanie nieograniczone... zastosują się zupełnie do twojéj rady... a ty kochasz Pawła...
— Jak własnego syna...
— Ja wiem, to też nie kwestyonuję lecz potwierdzam... — Jest on jedyném dzieckiem twojéj siostry którąś tak kochała... — Od lat dziecięcych byłaś dla niego matką... dowody twojéj miłości nigdy go nie zawiodły...
— Pragnę mu dać nowe...
— Ja także wiem o tém, kochana Małgorzato; więc w zaufaniu mówię o twojéj przyszłości i poproszę cię, abyś na niego wywarła silny nacisk...
— Jestem gotowa, lecz jeżeli mi odpowie że go nie czuje wcale dla Honoryny miłości?
— Z łatwością go przekonasz przy piérwszém spotkaniu, — gdyż przyślę go do ciebie, natychmiast po powrocie do Paryża, — że miłość nie jest konieczną w początkach małżeństwa i że ona niezawodnie się późniéj objawi... — Siostrzeniec twój da się przekonać i nie będzie tak ograniczonym, aby odrzucić rękę panienki ładnéj i bogatéj, która go tylko pragnie pokochać...
— To prawda... — Paweł jest przez nią widziany bardzo dobrze... Ona by się w nim zakochała nie wiedząc nawet o tém, a jabym się temu wcale nie dziwiła...
— Paweł byłby szaleńcem, gdyby się wahał! — Pomyśl więc o tém, godna uwielbienia żona i posagi wynoszący przeszło milion!
— Przerwę ci tutaj, mój szwagrze... — rzekła Małgorzata. Być może że właśnie ten milion o którym mówisz będzie przeszkodą... — Jesteś w stosunkach z hrabią a ja znam Honorynę gruntownie.. Oboje są umysłu pozytywnego, są tém, co dziś nazywają ludźmi praktycznemi... — Jestem pewna, że Honoryna zechce; zostać poślubioną dla siebie saméj, nie zaś dla swego posagu... — Małżeństwo więc będzie wtedy możliwém, gdy majątek Pawła będzie prawie wyrównywał majątkowi panny de Terrys...
Paskal Lantier spodziewał się tego zdania.
Manewrował on bardzo zręcznie, aby je włożyć siostrze żony w usta.
Usłyszawszy jéj słowa zmarszczył brwi i przybrał zawiedzioną minę.
— Zachmurzyłeś się! — mówiła daléj Małgorzata. — Kłopocze cię kwestya posagu... domyślałam się tego...
— Ona więcéj niż mnie kłopocze, — odparł Paskal, — ona niweczy moje nadzieje.
— Przecież ty możesz coś uczynić?
— W téj chwili nic... — Kapitał swój włożyłem w przedsięwzięcia...
— W te przeklęte budowle!
— Nie potępiaj ich! Będą one źródłem wielkiego majątku dla mego syna....
— Majątkiem przypadkowym, podległym szansom mniej więcéj szczęśliwym, którego hrabia i jego córka nie przyjmują za gotowiznę...
— Niestety! — Więc nie ma co o tém myśléć... Żegnaj mi piękne marzenie!...
Przedsiębierca wydął ciężkie westchnienie, ścisnął czoło rękami i przez kilką sekund siedział jak oniemiały.
Małgorzata szanowała jego milczenie.

X.

Nagle Paskal podniósł głowę.
— Ale, ja myślę, — zawołał, — że wszystko się da ułożyć...
— Znalazłeś sposób? — żywo zapytała wdowa.
— Sposób ten tylko od ciebie zależy...
— Wytłómacz się...
— Ty masz najlepsze serce... kochasz Pawła jak gdyby własnego, syna, — (przed chwilą sama to powiedziałaś) — Dopomóż nam...
Z kolei Małgorzata brwi zmarszczyła.
— Dopomódz; wam, — rzekła, — a jak?
— Śmierć twego męża uczyniła cię panią daleko większego majątku niż jest majątek pan de Terrys...
Pani Bertin zadrżała.
Domyślała się ona żądania, jakie szwagier miał éj objawić i zdecydowana na odmowę, czuła, o ile odmowna odpowiedź będzie trudną do udzielenia.
— Bez wątpienia... — szepnęła.
— Słyszałam cię nieraz mówiącą, że gdybyś owdowiała, nigdy po wtórnie niepójdziesz za mąż... — rzekł Paskal.
— Zawsze jestem tego samego przekonania.
— Nie masz dzieci...
Te wyrazy ścisnęły boleśnie serce Małgorzaty.
Biédna kobiéta o mało w tej chwili nie zalała się łzami, ale chcąc zachować swoją tajemnicę umiała się powstrzymać.
Lantier mówił daléj.
— I gdybyś była tak wspaniałomyślną, aby zapewnić swemu siostrzeńcowi przez formalną darowiznę część swego majątku, małżeństwo mogłoby przyjść do skutku...
Cios został zadany.
Paskal zatrzymał się.
Z wzrokiem uważnie wlepionym w twarz Małgorzaty czekał, nie przewidując żadnéj przeszkody i silnie przekonany, że siostra jego żony zgodzi się z jego zdaniem.
Matka myślała o córce.
Po dosyć długiem milczeniu pani Bertin szepnęła:
— Zadziwi cię moja odpowiedź, kochany Paskalu, skoro jesteś tak pewnym mego życzliwego usposobienia dla twego syna... — Kocham Pawła z całego serca, o tém wiesz, i on wie także, lecz to jest niepo bieństwem czego żądasz...
Paskal zbladł.
— Niepodobieństwem!... — rzekł przytłumionym głosem.
— Tak.
— Więc ci Paweł w czemś zawinił?
— Nie!... Kochany chłopiec zasługuje na całkowite przywiązanie, jakie mam dla niego, lecz jeszcze raz powtarzam, nie mogę uczynić tego, czego żądasz...
— Kochasz Pawła a bez litości odmawiasz mu przyszłości?
— Nie mam prawa tego uczynić.
— Nie masz prawa! — ależ majątek twój należy do ciebie... możesz nim rozrządzać według swego upodobania a mój syn jest twoim prawym spadkobiercą...
Małgorzata spuściła głowę nic nie odpowiadając.
Lantier mówił daléj z uniesieniem, jak gdyby miłość ojcowska była jedynym powodem jego nalegania:
— Tu idzie o szczęście Pawła... to szczęście ty możesz zapewnić jedném słowem a twoje serce dyktuje ci tylko odmowę! — Czyś mnie dobrze zrozumiała? — Tu nie idzie o to abyś się wyzuła ze wszystkiego... Ja nic nie pragnę dla syna za twego życia... Zatrzymasz wszystkie dochody... — Niech pan de Terrys ma pewność, że Paweł kiedyś będzie posiadał majątek prawie równy majątkowi jego córki, a znikną wszelkie przeszkody z jego strony... — To nie jest niemożliwém, to jest łatwém i jeżeli Paweł nie popełnił jakich nieznanych mi wykroczeń, za które go karzesz opuszczeniem w chwili, gdy możesz wszystko, śmiem liczyć na ciebie i liczę...
— Paskalu, — wyjąkała Małgorzata, mając oczy pełne łez i wstrząsana nerwowém drżeniem, — ty mnie dręczysz... Czyż sądzisz, że nie byłabym szczęśliwa dając swemu — siostrzeńcowi dowód mego przywiązania?
— A cóż ci przeszkadza?
— Powiedziałam, że nie mam prawa rozporządzać swoim majątkiem...
— Ja odpowiadam z kolei: — To być nie może!...
— A jednak to prawda... mój majątek nie do mnie należy... on należy...
— Do kogóż?... — zapytał Paskal dysząc.
Małgorzata ukryła twarz w dłoniach i odpowiedziała głosem bardzo cichym i prawie niewyraźnym:
— Do mojéj córki...
Szwagier pani Bertin zachwiał się pod ciosem tego niespodziewanego odkrycia.
— Do twojéj córki!... — powtórzył osłupiały.
Małgorzata uczyniła głową znak potwierdzenia.
— Ty sobie ze mnie żartujesz!... — odparł Paskal, nie chcąc wierzyć temu co słyszał. — Ty nie masz dzieci...
— Nie miałam ich z małżeństwa, a ponieważ bez litości nadużywasz mojéj słabości, aby mi wydrzéć tajemnicę, którą chciałam ukryć, powiem ci o wszystkiém. Zresztą, prędzéj czy późniéj ta tajemnica musi być wszystkim odkryta.
Lantier zgnębiony, pomięszany słuchał siostry swojéj żony, tak jak się słucha głosów przemawiających w marzeniach.
Wdowa nie patrząc na niego mówiła daléj:
— Przed ślubem popełniłam błąd, którego nie chcę usprawiedliwiać... — Jedyną moją wymówką była moja nadzwyczajna młodość... — Skutkiem tego urodziła mi się córka, którą mi porwano zaraz po urodzeniu... — Ojciec, ukrył mój wstyd i pragnąc jakim bądź kosztem majątku dla mnie, zmusił mnie do wyjścia za mąż... — Wycierpiałam przez lat dziewiętnaście wszystko, co tylko można było wycierpiéć... nie wiedząc co się stało z moją córką... mając ją za umarłą... — Nareszcie nadeszła chwila oswobodzenia... Nie tracąc ani chwili rozpoczęłam poszukiwania... — Wydały one natychmiastowy skutek... — Moje dziecko żyje, jestem o tém przekonana... — Teraz, pojmujesz Paskalu, że mój majątek należy do niéj, do niéj w całkowitości i że go w najmniejszéj części uszczuplić nie mogę!... Wszak to pojmujesz, czy tak?
Z pod spuszczonych powiek Lantiera błysnęła błyskawica i natychmiast zgasła.
— I czyś znalazła to dziecię stracone przed dziewiętnastu laty? — zapytał tonem szczególnym, zamiast odpowiedziéć na zapytanie Małgorzaty.
— Jeszcze nie, ale powtarzam raz jeszcze, że mam pewność że żyje. Dziś wieczorem może się dowiem gdzie się znajduje... dowiem się gdzie, się będę mogła z nią połączyć, okryć ją pocałunkami i przyciskając ją do serca zapomniéć to, com tak długo cierpiała.
Paskal spuścił głowę a twarz jego przybrała wyraz dzikości.
Małgorzata mówiła daléj:
— Wiem, kochany szwagrze, że mój egoizm, albo raczéj obowiązek macierzyński, mięsza twoje wyrachowania i niweczy nadzieje... — Współczuję doznawanemu przez ciebie zawodowi, ale ty jesteś ojcem, kochasz Pawła tak jak ja kocham swoją córkę i powinieneś mnie zrozumieć. — Chcąc mu zapewnić przyszłość wyraziłeś swoje żądanie... Jest to dowodem, że miałam słuszność, chcąc zapewnić los mego dziecięcia. — Mówiłeś: „Wszystko dla mego syna“!... — Ja odpowiem: — „Wszystko i dla mojéj córki“!...
Przedsiębiorca podniósł głowę.
Twarz jego wyrażała już tylko rezygnacyę.
— Masz słuszność, rozumiem... — rzekł łagodnie. — Nie pozostaje mi nic więcej, tylko prosić cię o przebaczenie... Zapomnij więc o mém niedyskretném żądaniu... Szczególniéj przebacz mi, żem przez swoje naleganie znaglił cię do odkrycia swoich tajemnic.
Małgorzata podała mu rękę.
— Nie mam ci nic do przebaczenia... — odparła, — i teraz jestem szczęśliwa, że ta rozmowa miała miejsce...
— To tak słodko wynurzyć się na łono przyjaciela, krewnego, w którym można pokładać całe zaufanie... — rzekł Paskal obłudnie. I masz nadzieję wkrótce zobaczyć swoją córkę? — mówił daléj.
— Tak jest... Jovelet w téj chwili czuwa nad pewną kobiétą, która pewno zechce się z nią połączyć w miejscu, gdzie ją ojciec od tylu lat ukrywa...
Paska zadrżał.
Te wyrazy obudziły jego uwagę.
Znajdował on dziwne podobieństwo pomiędzy tém co mówiła Małgorzata a tém co mu opowiadał mniemany Valta.
Chcąc się przekonać dokładnie, zaczął badanie.
— A ojciec dziecięcia? — rzekł.
— Umarł..... odpowiedziała chora głuchym głosem...
Paskal znowu zadrżał.
— Umarł, powtórzyła Małgorzata. — W tym samym dniu, gdym będąc nakoniec wolną, upomniała się o córkę...
— I ten człowiek mieszkał w Romilly?... odrzekł Lantier. — Czy umarł w Romilly?
— Nie... — odpowiedziała wdowa z widoczném zakłopotaniem.
— Gdzież więc?
— W zamku Viry-sur-Seine...
— Ależ zatém, — zawołał Paskal zdjęty nagłmé drżeniem, — twoja córka jest córką Roberta Vallerand.
— Tak jest, Roberta Vallerand, twego wuja, który aby się zemścić za pozorną zdradę, nakazaną mi przez nieubłaganą wolę mego ojca, pochwycił mi dziecię, i nikczemnie odkrył błąd mój, memu mężowi! — Teraz musisz zrozumiéć dla czego Dominik Bertin, z początku tak szalenie we mnie zakochany, że dawał miliony za poślubienie mnie, późniéj mnie nienawidził i dręczył! — To była kara!...— i dla czego on nienawidził waszéj familii, z któréj najstarszy poślubił kobiétę z rodziny Vallerandów.
— Tak... tak... rozumiem... — szepnął Paskal, którego mózg był literalnie niby w ogniu. To dziecię jest moją bliską krewną... krewną Pawła... a ty ją odszukasz... będziesz kochała...
— Z całego serca! — odparła Małgorzata, która nie mogła odgadnąć złowieszczych myśli swojego szwagra. — Ileż miłości jestem winną téj ukochanéj córce, pozbawionéj od tylu lat matki! — Ach! ja jéj ten dług szczodrze odpłacę — i z Bóg wie jakiém uniesieniem szczęścia!...
— Czy jesteś, pewną, że Jovelet odkryje miejsce jéj schronienia?
— Zdaje mi się, że inaczéj być nie może...
Lantier rzekł z cicha:
— Wtedy wszystkoby było stracone! — Valta nie mógłby działać i majątek by mi się wymknął! co robić?
W téj chwili na schodach dały się słyszéć szybkie kroki i zatrzymały w sieni piérwszego piętra.
Ktoś lekko zapukał drzwi.
— Proszę! rzekła Małgorzata.

Wszedł Jovelet.

XI.

Intendent nieboszczyka Dominika zatrzymał się na progu, mocno zdziwiony obecnością Paskala Lantier.
Ten ostatni był prawie bez oddechu.
Czy Jovelet trafił na ślad córki Małgorzaty?
Upadek w takim razie był konieczny, i bez ratunku.
— Wejdź, Jovelet... — rzekła żywo chora — wejdź i skróć moje cierpienia... — Możesz mówić przy moim bracie... Coś się do wiedział?... Co mi zwiastujesz?...
— Nic, pani... odpowiedział zapytany.
— Jakto nic?
— Nic, przynajmniéj z tego coby pani chciała wiedziéć.
— A ta kobiéta?... ta gospodyni?
— Pani Urszula Sollier... — Wyjechała z zamku Viry-sur-Seine.
— Kiedy?
— Przed trzema dniami... W dzień pogrzebu nieboszczyka deputowanego Roberta Vallerand...
— Dokąd że się udała?...
— Powóz odwiózł ja do Romilly... na kolej żekazną...
— A ztamtąd gdzie pojechała?
— Niewiadomo.
Paskal odetchnął; jego wązkie, blade usta rozjaśniły się uśmiechem.
— I tyś nie szukał, nie wypytywał? — mówiła daléj chora, któréj twarz wyrażała straszliwy niepokój.
— Pytałem, pani, szukałem; ale mogłem otrzymać jedną tylko wskazówkę...
— Jaką?...
— Że gospodyni, pani Urszula Sollier, zostawiła swoje pakunki w zamku Viry-sur-Seine, i że ma napisać, gdzie jej mają być odesłane, gdy sobie wybierze miejsce pobytu...
— Mój Boże! — wyjąkała chora, któréj łzy powstrzymywane przez chwilę, znowu twarz zalały. Jestto zaledwie jakaś wskazówka! — A pewnego, nic!... nic coby mną mogło kierować i gdym sądziła, że chwytam szczęście, czeka mnie zawód, rozpacz!...
— Uspokój się, moja droga Małgorzato, rzekł Lantier ściskając ręce siostry swojéj żony z podwojoną obłudą, — i licz na tych co cię kochają!... To czegoby nie mogła dokazać kobiéta, ja to zrobię, ja!... Będę ci pomagał w poszukiwaniach... Poświęcę się im ciałem i duszą... — To szczęście, które dotychczas jest tylko marzeniem i zdaje się przed tobą uciekać, zamieni się w rzeczywistość, chociażbym musiał cały świat splondrować, aby ci je zapewnić...
Małgorzata bez nieufności, dała się złapać na tor mowy nędznika.
— Ach! tyś dobry! — Twoje poświęcenie pociesza mnie w cierpieniu i wraca nadzieję mojéj zbolałéj duszy... — Tak, liczę na twoją pomoc... Ty mi jéj nie odmówisz...
— Przysięgam!
— Dziękuję, Paskalu!... — Jeżeli ta Urszula Sollier udała się do mojéj córki, to wiem, gdzie będziemy mogli na jéj ślad natrafić.
— Ty wiesz?
— Tak jest.
— Gdzież więc?
— U pana Auguy, notaryusza w, Paryżu, przy ulicy Piramid.
— U pana Auguy?... — zapytał Paskal niespokojnie. — Zkądże to przypuszczenie?
— W rękach moich, znajdował się przez kilka chwil list adresowany przez Roberta Vallerand do tego notaryusza... — Ten list odebrano mi, wyrwano brutalnie, ale miałam czas przeczytać adres i mój instynkt powiedział mi, że nić mająca mnie doprowadzić do celu jest tam a nie gdzieindziéj...
Paskal każde jéj słowo, rył w swojéj pamięci.
Zdawało mu się, że z tych słów wynikną może nieprzezwyciężone trudności, ogromne niebezpieczeństwa.
Pilno mu było porozumiéć się w tym względzie ze swoim wspólnikiem Valtą, czekającym na niego w Maison Rouge.
Chociaż Małgorzata już odzyskała nieco siły, wzruszenia będące skutkiem rozmowy która miała miejsce, silnie ją przygnębiły.
Upadła na poduszki w stanie zupełnéj bezwładności.
— Zdaje mi się? że pani potrzeba spoczynku, rzekł Jovelet półgłosem. Czy pan nie uważa, tak samo jaki ja, że dobrzeby było dać jéj zasnąć?
Paskal dał znak twierdzący i wyszedł razem z intendentem.
Ten posłał Wiktoryą aby, czuwała nad chorą a Lautier uprzedzony, że będzie jadł obiad w pokoju pani Bertin, wyszedł z Hotelu Marynarki, do biura telegrafu i wysłał pod adresem Valty następującą depeszę:
Jutro przyjeżdżam do Maison Rouge. Pilny interes.

„Paskal.“

Wysławszy depeszę, przedsiębierca wszedł do kawiarni i jakkolwiek zwykle wstrzemięźliwy, kazał sobie podać karafeczkę rumu, którą wypróżnił do ostatniéj kropli, aby się odurzyć.
Bez względu na siłę woli, ciemna chmura ciążyła na jego umyśle. Czuł, że zwątpienie ogarnia jego duszę.
— Wszystko źle idzie! — mówił sam do siebie. Ta nieprawa córka Roberta Vallerand, niszczy mój ostatni ratunek i niweczy ostatnią nadzieję... — Ona małżeństwo Pawła czyni niemożliwém... Kradnie mi dziedzictwo wuja i majątek Małgorzaty, który miał przypaść memu synowi! Przez nią jestem podwójnie zgubiony a matka przez notaryusza z Paryża, lada chwila może wpaść na jéj ślad! — Valta jest człowiekiem czynu, który się nie cofnie przed niczém, już on dowiódł tego! — On mnie tylko może ocalić... jemu się oddam zupełnie.
Paska powrócił do hotelu i wszedł do siostry swojéj żony, która po dwóch godzinach snu zupełnie przyszła do siebie.
Zjadł obiad przy jéj łóżku.
O tém co w dzień mówiono, nie było nawet żadnéj wzmianki.
Natychmiast po obiedzie Lantier pożegnał Małgorzatę, udał się do swego pokoju i położył się w łóżko, nie dla tego, żeby spać, lecz aby się wszechstronnie zastanowić nad położeniem rzeczy.
Nazajutrz z rana przyszedł dowiedzieć się o zdrowiu Małgorzaty.
— Dobrze noc przepędziłam... — odpowiedziała wdowa; — doktor, który dopiero wyszedł, jest ze mnie bardzo zadowolony i pozwolił mi przyjąć trochę posiłku... — Zjem razem z tobą śniadanie...
— To co mi powiadasz czyni mnie bardzo szczęśliwym... — Postęp twego wyzdrowienia będzie teraz bardzo szybki... — Przy śniadaniu opowiesz mi co mam uczynić w téj ważnéj sprawie, która cię tak zajmuje i wrócę do Paryża.
— Od wczoraj wiele myślałam... rzekła pani Bertin.
— A rezultatem twoich rozmyślań?...
— Jest, że nie będę korzystała z twoich chęci, kochany Paskalu, przynajmniej w téj chwili... Tymczasem będę działała sama... Nie mniej jednak jestem głęboko wzruszona za pomoc tak szlachetnie ofiarowaną przez ciebie i zyskałeś prawo do mojéj wdzięczności... wkrótce udam się do Paryża. — Wszystko powiem hotaryuszowi do którego Robert Vallerand list swój zaadresował a ten mi nie odmówi wyjaśnienia tego co mnie tak silnie interesuje... — Jednem słowem mam nadzieję na przyszłość...
— Tem lepiéj! — Ufność jest poprzedniczką powodzenia... Życzę abyś mnie nie potrzebowała, ale pamiętaj, kochana Małgorzato, że w dniu, kiedy ci moje poświęcenie może być użyteczném, będziesz je mogła wystawić na próbę...
— Uczynię to bez wahania!... — Wierzę w twoje przywiązanie i jestem pewną, że nie czujesz do mnie urazy za wczorajszą odmowę...
— Jakże bym ją mógł czuć? — Doskonale pojmuję twoje powody i sam zrobiłbym to samo gdybym był w twojém położeniu.
Małgorzata serdecznie uścisnęła szwagra za rękę.
Paskal wyjechał z Romilly pociągiem odchodzącym o godzinie czwartéj minucie dziesiątéj, który miał stanąć w Maison Rouge o godzinie piątéj minucie czterdziestéj piątéj.
Noc była ciemna.
Leopold Lantier, znany przedsiębiorcy tylko pod nazwiskiem Valty, wrócił bezzwłocznie do Maison Rouge i znowu zamieszkał w swoim pokoju w Hotelu Kolejowym.
Pobyt jego w małém miasteczku nie dziwił nikogo, gdyż nie zaniedbał podać się za komisanta handlowego.
W chwili gdy mu wręczono depeszę wysłaną z Romilly, siedział przy obiedzie.
Ta lakoniczna depesza zaniepokoiła go, tak samo jak pierwsza.
Paskal Lantier zawiadamiał go, że się zatrzyma jutro w Maison Rouge i wspominał o pilnym interesie.
Nie wątpił, że zaszło coś nie przewidzianego i bardzo ważnego.
Krok krewnego wydawał mu się strasznie nieroztropnym, ale mu nie mógł zapobiedz.
O któréj Paskal przyjedzie? — Ponieważ depesza o tém milczała Leopold powiedział sobie, że musi pilnować przyjazdu wspólnika tak aby na siebie nie zwrócił uwagi.
Zajmował on w hotelu mały pokoik, którego jedyne okno wychodziło na plac stacyjny.
Leopold w tém oknie urządził swoje obserwatoryum.
W godzinach przyjścia pociągów do Romilly wyglądał na plac i z uwagą badał wzrokiem podróżnych wychodzących z dworca, gotów za dostrzeżeniem Paskala zejść na dół i pobiedz naprzeciw niego.
Oczekiwanie jego przez cały dzień było nadaremném, a gdy noc nadeszła, nie mógł nic dojrzeć ze swego okna.
Wskutek tego udał się na dworzec na przyjście pociągu o godzinie piątéj minucie czterdziestéj piątéj i przestąpił próg sali w téj saméj chwili, gdy się pociąg zatrzymywał.
Wysiadło kilka osób.
W ich liczbie znajdował się Paskal.
Poznał bil Leopolda i poszedl prosto ku niemu.
— Twój krok jest bardzo nieroztropny, — rzekł do niego Valta po cichu.
— To co ci mam powiedziéć nie znosi żądnéj zwłoki, odparł Lantier.
— Cóż takiego.
— Wszystko stracone.
— A! do djabła! — rzekł Leopold lekko zadrżawszy.
Paskal mówił daléj.
— Tak, wszystko stracone... chyba by się znalazł sposób...
— Więc upadek nie jest jeszcze ostateczny? — przerwał zbiegły więzień. — A toś mi strachu napędził! No, to znajdziemy sposób...
— Spodziewam się, ale w tym celu musimy się porozumieć...
— Porozummy się, lecz bądźmy ostrożni i nie pokazujmy po sobie, że sobie wyznaczamy schadzkę...
— Jestto rzecz możliwa i łatwa... — Jak jesteś zapisany w hotelu.
— Jako komisant handlowy.
— Ja również będę komisantem i będziemy uchodzić za znajomych.

XII.

— Wyborna myśl! — rzekł mniemany Valta. — Nic naturalniejszego i mniej podejrzanego.
— Czy w hotelu, gdzie mieszkasz jest wolny pokój? — zapytał Lantier.
— I nie jeden, nawet jeden przytykający do zajmowanego przezemnie...
— Wezmę go... — Zamieszkawszy w twojém sąsiedztwie z łatwością będę się mógł z tobą widywać.
— A zatém, idź do hotelu, zamów pokój i siadaj do stołu, bo nadchodzi pora obiadowa...
Ja się przejdę do kawiarni a potém przyjdę tam i będziemy udawali, że się spotykamy przypadkiem...
— Wybornie! — Pod którym numerem mieszkasz?
— Pod 23, na drugiém piętrze... — wolny jest numer dwudziesty czwarty.
— A kobiety na którém piętrze?
— Na pierwszem.....
— Czy one nie schodzą do wspólnego stołu?
— A to naiwne pytanie, skoro gospodynię cierpienie przykuwa do łóżka! — Jadają w swoim pokoju. — Jednak młoda panieńka czasami przychodzi sama...
— A! a!
— Dzisiaj naprzykład chodziła do apteki po maść dla swojéj towarzyszki... — To się może przydać...
Wspólnicy się rozeszli.
Paskal udał się do Hotelu Kolejowego a Leopold zapuścił się w skąpo oświetlone uliczki miasteczka.
Przedsiębiorca jak to było ułożńem, kazał sobie dać numer dwudziesty czwarty i rzuciwszy nań okiem udał się do sali jadalnéj w któréj już było zgromadzonych kilkanaście osób...
Kończono rosół, gdy Leopold Lantier wszedł da sali jadalnéj.
Ujrzawszy go Paskal wyciągnął doń rękę i zawołał.
— Jakto, mój drogi, tyś tutaj? A to szczęśliwe spotkanie! — Sądziłem, że podróżujesz po południowych stronach...
I dwaj wspólnicy, których reszta osób, wzięła za starych kolegów, usiedli obok siebie.
Zbytęczném byłoby dodawać, że przez cały czas trwania obiadu, zamieniali między sobą tylko nic nieznaczące wyrazy...
Po obiedzie zaczęli grać w bilard, potem około w pół do jedenastéj, wzięli lichtarze i udali się do swoich pokojów, gdzie był rozpalony suty ogień.
— O jedenastéj już wszyscy śpią, — będziesz mógł przyjść... — rzekł Leopold na schodach.
Paskal odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy i wszedł do siebie.
Zbieg z Troyes pamiętał niezupełnie zamknąć drzwi, zapalił cygaro, poprawił ogień i czekał.
Oczekiwanie jego nie było długiém.
O umówionéj godzinie przedsiębiorca nadszedł, zamknął drzwi i usiadł w rogu kominka z bardzo ponurą miną.
— Bez próżnych słów! — zaczął Leopold; — zmierzaj prosto do celu! — Co słychać? — Czegoś się dowiedział w Romilly, gdyż to ztamtąd wyniosłeś tę przestraszoną minę?...
— Ztamtąd... — odparł Paskal. — Powiedziałeś że dawna kochanka Roberta Vallerand, matka jego córki, jeszcze żyła...
— Tak jest... — Widziałem ją... Słyszałem jak rozmawiała z twoim wujem i upominała się o dziecko.
— Czy wiesz kto jest ta kobieta?
— Nie wiem jak się nazywa, ale wiem, że ją przywieziono bardzo chorą z zamku Viry-sur-Seine do Hotelu Marynarki...
— Sądzisz, że ona jest umierająca... — Otóż obecnie, zupełnie ona przychodzi do siebie, gotuje się do wyjechania z Romilly i do rozpoczęcia poszukiwań za córką...
— Miljon!... — pomruknął Leopold. — Zkądżeś się o tém dowiedział?
— Wiem to z jéj własnych ust...
— Widziałeś ją... mówiłeś z nią?...
— Tak jest... — zwierzyła mi się z tajemnicy swojéj młodości... — Liczy, że jej dopomogę w poszukiwaniach...
— Zwierzyła ci się z tajemnicy? Liczy na ciebie?... — powtórzył Leopold osłupiały. — Więc ją znasz?
— Czy ja ją znam! — To siostra mojéj żony...
— Siostra twojéj żony, Małgorzata Bertin z domu Berthier! — zawołał fałszywy Valta nie zastanowiwszy się nad tym wy krzykiem.
Z kolei Paskal osłupiał.
— Zkąd wiesz, że siostrą mojéj żony z domu Berthier? — zapytał patrząc uważnie na swego wspólnika.
Ten ostatni ugryzł się w język.
Strzelił on bąka i doskonale to zrozumiał ale był zdolnym do wydobycia się z niejednego fałszywego położenia i nie chcąc pozwolić aby podejrzenia Lantiera miały czas powstać i wzrosnąć, odpowiedział swobodnym tonem.
— Studjowałęm ja uważnie twoją familię, twoje stosunki i interesa, i znam je na palcach... — Masz już dowód tęgo... — Ale nie wiedziałem, że dawna kochanka nieboszczyka deputowanego z Romilly jest siostrą twojéj żony... — Zresztą mało nas to obchodzi i zastanowiwszy się dobrze, nie widzę nic strasznego....
Paskal podskoczył do góry.
— To cię nie przestrasza? — wyjąkał.
— Na honor, — nie! — To w niczém nie zmienia naszego interesu... Kochana pani będzie szukała córki i nie znajdzie jéj... ot i wszystko...
— Ona wie, że gospodyni Roberta Vallerand ma poruczone czuwanie nad dziewczyną po którą miała jechać...
— Nie znajdzie ona ani jednéj ani drugiéj. — Skoro tylko kobiéty zostaną sprzątnięte, udasz się z listem, jako jedyny spadkobierca, do notaryusza paryzkiego. Ten wręczy ci papiery, ty zniszczysz testament i koniec...
— Ty układasz rzecz według swego widzenia, nieszczęściem ona się tak nie odbędzie...
— Dla czego?
— Bo siostra mojéj żony ma zamiar sama udać się do notaryusza i badać go co do swojéj córki...
— A! do djabła, do djabła! — rzekł Leopold z twarzą wyrażającą niepokój — jakim sposobem jéj przyszło do głowy.
— Ona wie, że Robert Vallerand pisał list do notaryusza... Przez chwilę miała ten list w swém ręku... — Widzi w tém ślad za którym iść trzeba...
— Zatrzemy go.
— A jak? — Pomyśl przecie, że ja nie mogę skorzystać z tego listu nie będąc oskarżonym o usunięcie gospodyni i spadkobierczyni! — zagadka nie do rozwiązania! Jesteśmy w matni...
Leopold bardzo zakłopotany i pochyliwszy głowę rozmyślał.
— Nic nie odpowiadasz... — mówił daléj Paskal po chwili. — To dla tego, że widzisz mam słuszność! — dla tego, ze rozumiesz do jakiego stopnia Małgorzata żyjąca i poszukująca swojéj córki jest nieprzełamaną przeszkodą...
Fałszywy Valta podniósł głowę.
W oczach jego błyszczał dziwny blask a na ustach igrał brzydki uśmiech.
— A więc! — odparł — przeszkody są na to aby je przełamywać! Czy ty przypadkiem sobie wyobrażasz, że ja tylko jeden sposób mam w zapasie?... — To co mi powiadasz zmienia moje plany. — Ani ty, ani ja, żaden z nas nie pójdzie do notaryusza z listem... — Wiedz o tém i nie obawiaj się niczego.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz później...
— Ale...
— Proszę cię, przestań... — przerwał Leopold. — Licz na miljony, które ci obiecałem i z których i ja coś obliżę..... — Powinna ci wystarczać ta perspektywa..... Powtarzam, że matka nie stoi mi na przeszkodzie...
— Jeżeli jednak ona wprzód nim my zjawi się na ulicy Piramid...
— Więc?
— Niezawodnie wszystko przepadnie!...
— Dla czego?
— No, zastanówmy się spokojnie i nie zabijajmy sobie klina w głowę... Przypuśćmy, że siostra twojéj żony uda się do notaryusza upominając się o córkę... Jakiem to uczyni prawem? Na jakiéj zasadzie?
— Zapewne istnieje metryka dowodząca, że jest matką...
— Nic nie wiem o tém, lecz to nie wiele szkodzi... — Przypuść, że notaryusz jest powiernikiem tajemnicy — gdyż, — to tę tajemnicę Robert Vallerand ukrywał od ośmnastu lat! — Czyż myślisz, że on zdradzi tę tajemnicę na proste żądanie nieznajomej?
— Nigdy! — Czy on nawet wie, że nieprawa córka żyje? Bardzko tém wątpię... a jeżeli tak, to czy wie gdzie ona się znajduje? — Nie sądzę... Zdaje mi się, że w tym razie jego rola będzie bardzo mała... — Ma on powierzone papiery, które ma wręczyć za okazaniem listu nieboszczyka Valleranda... — Chętnie bym się założył, że on nawet nie wie co się zawiera w pakiecie... — Zatém, ponieważ twoja krewna nie jest w stanie okazać listuj nic jéj nie odpowie, gdyż taki jest obowiązek jego urzędu... — Zresztą przybędziemy wTprzód nim ona...
— Ale gdyby ona nas uprzedziła?...
— Nie mniéj jednak będziemy działać bez obawy...
— Krok Małgorzaty mógłby obudzić w nim nieufność i nasunąć ambarasujące zapytania...
— Pomyślimy o tém jak będzie pora... — Najpilniejszą rzeczą jest sprzątnąć obie kobiety i dostać list.
— Powtarzam raz jeszcze, mniej nadzieję...
— Tylko się pośpiesz... — szepnął Paskal głuchym głosem. — Jeżeli dziedzictwo, które mi obiecujesz każę na siebie czekać, to przybędzie zapóźno....Leopold rzucił na swego krewnego przenikliwém okiem, w ciągnął spory kłąb dymu wypuścił go nozdrzami i zapytał:
— Więc to tak pilne? — Czy tam w Paryżu co kuleje?...
— Wszystko grozi upadkiem... — Jestem bliski ruiny i hańby.....
— Hańby! głupie wyrażenie! — Ruina, to rzecz ważniejsza... — Prawda, że jedna łączy się z drugą. — Objaśnij mnie jaka znów w twoich interesach zachodzi kombinacya...
— Czy mogę w tobie położyć nieograniczone zaufanie. — Do kroćset! — odparł Leopold ze śmiechem, zdaje mi się że wobec naszéj współki bardzo — byś był niezręcznym gdybyś mi odmawiał zaufania.
— Tak, to prawda... — rzekł przedsiębiorca, — oddałem ci się nieznanemu ze związanemi rękami i nogami...
— Oceniłeś mnie ód pierwszego wejrzenia, co dobrze świadczy o twojéj przenikliwości i będziesz sobie mógł za to powinszować. — Zatém nie rób zemną ceremonii i mów jasno wszystko!... Co ci tam wsiadło na nos i zkąd ta grobowa mina?...

XIII.

— Mam — zaczął Paskal powoli i ważąc swoje wyrazy, — mam wierzyciela, którego śmierć jest nieunikniona... Stosownie do zawartéj pomiędzy nami umowy, znaczna summa jaką mi pożyczył, ma być wypłacona jego spadkobiercom w ośm dna po jego śmierci... — otóż, jeżeli on skończy wprzódy nim majątek Roberta Valleranda. będzie w moich rękach, zginę bez ratunku... Rozumiesz?...
— Doskonale... — Ile winieneś temu wierzycielowi?...
— Miijon z procentem rocznym.
— I spadkobierca nie zgodzi się na układ, na zwłokę?...
— Nie, tym spadkobiercą jest młoda panienka, którą ufna w swe prawo, jestem pewny, okazałaby się nieubłaganą...
— Kobiety nie znają się na interesach. — Gdy się im winno pieniądze, chcą je odebrać... marne istoty!... Nazwisko wierzyciela?
— Hrabia de Terrys.
— Spadkobierczyni?
— Jego jedyna córka... Wynalazłem ja sposób uniknięcia wypłaty w krótkim terminie; — ożenić ego syna z Honoryną de Terrys jeszcze za życia ojca...
— Sposób bardzo dobry! — rzekł Leopold.
— Ale, — mówił dalej Paskal Lantier, — małżeństwo było możliwém pod tym tylko warunkiem, aby mój syn posiadał przynajmniéj w przyszłości, majątek równy majątkowi panny de Terrys... — Liczyłem na siostrę żony. — Udałem się do Romilly, aby wymódz na niéj urzędowne zapewnienie miljona dla siostrzeńca, którego zdaje się bardzo kochać...
— Lecz twoja siostra, — przerwał Leopold, — odpowiedziała na to wyraźną i stanowcza odmową... — Wiedząc, że ma córkę żyjącą chce dla niéj zachować majątek nienaruszony.
— Tak jest.
— Hrabia de Terrys jest więc skazany?
— Bez odwołania. — Skończy lada chwila... — Już nie żyłby od pięciu lat, gdyby nie podtrzymywał swego życia dziwném lekarstwem, którego lekarze fieznają...
— Cóż to za lekarstwo?
— Pan de Terrys dużo podróżował. — W Indyach to dostał on zarodu téj choroby, i z Indyj przywiózł nie wiem jaką tajemniczą truciznę będącą lekarstwem n a jego chorobę.
— Daj mi więcéj szczegółowe objaśnienia.. rzekł Leopold mocno zaintrygowany.
Paskal opowiedział wspólnikowi to co mu ojciec Honoryny powierzył co do proszku z krotala zażywanego po odrobince, od lat wielu.
Przydał do tęgo, opis przerażającej sceny, której był świadkiem, po zażyciu przez hrabiego tego leku.
Zbiegły, więzień wytężył mocno swoją uwagę.
— A! więc ten człowiek robi się słoikiem trucizny! — zawołał wysłuchawszy do końca.
— Prawda, ale ta trucizna go ocala...
— Gdzież na to dowód? — Widzę tutaj położenie, które można będzie wyzyskać na twoją korzyść, zatem na naszą wspólną... — zawołał nędznik, którego oczy błyszczały.
— Nie rozumiem cię, — szepnął przedsiębiorca...
— Więc powiadasz, że hrabia proszek krotalowy zażywa w sekrecie?
— Tak, i tylko ją wiem o téj kuracyi...
— I ty nie rozumiesz jaką korzyść możemy wyciągnąć z podobnéj tajemnicy?
Paskal potrząsnął głową.
Leopold mówił daléj:
— Przypuść, że bezimienny list od prokuratora Rzeczypospolitéj oskarży dziewczynę o otrucie ojca... — Robią na trupie sekcyę... — znajdują z nim pełno trucizny...
— Pannę de Terrys aresztują, sądzą, skazują, a zanim sądy ustanowią administratora jéj majątku, jesteś w możności zapłacenia summy, którąś winien massie... — Czy to jasne?
Przedsiębiorca zbladły słuchał ze drżeniem.
— Daję słowo, można by mniemać, że cię to przeraża! — mówił daléj Leopold tonem szyderczym. Przysłowie, które powiada: na ciężką chorobę trzeba gwałtownego lekarstwa! jest bardzo rozumne.
— Ja się nie boję... — odparł Paskal, wstrząsany nerwowém drżeniem, które zaprzeczało jego wyrazom, — ale ja sam uczyniłem niemożliwem oskarżenie o jakim wspominałeś...
— Jakim sposobem?
— Przyszło mi na myśl, tak samo jak i tobie, ze ktoś mógłby być podejrzywanym o otrucie. Zwróciłem na to uwagę hrabiego...
— A! głupiec! potrójny głupiec! — szepnął Leopold tak głośno, aby go wspólnik usłyszał.
Ten ostatni zamiast się rozgniewać za ten przydomek, powtórzył:
— Tak, głupiec! potrójny głupiec! — Masz słuszność! — Przy wiodłem panu de Terrys przykład który wywarł na nim głębokie wrażenie i w obawie ażeby kto z otaczających go nie został oskarżony po jego śmierci, hrabia postanowił dopisać do rękopismu swoich wspomnień, spisywanych dzień po dniu, opis swojéj choroby i lekarstwa na nią używanego.
— I napisał to przy tobie?
— Nie, ale miał napisać tego samego wieczora...
— Możesz się pochwalić, żeś mu poddał pyszną myśl! — zawołał wściekle były więzień.
Paskal pokornie pochylił głowę i nic nie odpowiedział.
— A panna de Terrys wie o tych Wspomniniach? — zapytał Leopold po chwili milczenia.
— Nie... — Pozna je dopiéro po śmierci hrabiego.
— Gdzie on je trzyma?
— W szufladzie jednego z mebli w swoim gabinecie.
— Czy ta szuflada jest na klucz zamknięta?
— Na klucz, który nosi razem z pękiem innych, a których nigdy z rąk nie wypuszcza...
— Czyś tego pewny?
— Zupełnie.
— Czy wiesz co jeszcze jest w szufladzie w któréj chowają się Wspomnienia?
— Inne ważne papiéry, tytuły własności.
Puszka, kryształowa z proszkiem krotalowym znajduję się w dolnéj szufladzie...
— Musiemy dostać te papiery... ten rękopism... musiemy mieć tę puszkę! — rzekł Leopold z gorączkowém ożywieniem, — nakoniec musiemy się nie obawiać panny de Terrys, a trzeba ażeby, się ona nas obawiała!
— Niestety! to jest niepodobieństwem... — wybąkał Paskal.
— Ej co znowu! — Niepodobieństwo to głupi wyraz wynaleziony przez głupców! — Dla ludzi inteligentnych, — (a ja do nich należę) — on nie istnieje!
— Cóż chcesz uczynić?
— Dowieść ci, że będę jednym z najużyteczniejszych sprzymierzeńców i połączyć swój los z twoim, tak jak gdyby on był moim własnym!... — Wszak mówiłeś, że hrabia może skończyć co chwila?...
— Ja jestem tego zdania.
— Zatem idzie, ażebyś my przewidując tę ewentualność, jak najprędzej byli w Paryżu...
— Ale córka Roberta Vallerand zatrzymuje cię w Maison Rouge...
— Nie długo ona mnie będzie tu zatrzymywała... — Znalazłem sposób, aby ją ztąd oddalić...
— Samą?
— Tak jest.
— A jéj towarzyszka, Urszula Sollier?
— I na nią przyjdzie kolej... — Przedewszystkiem trzeba usunąć dziewczynę...
— I masz pozór?
— Zdaje mi się, że mam... — Rozmowa podsłuchana w hotelu, w Troyes, pomiędzy dziewczyną i gospodynią, pozwala ustawić baterye... — Widocznie mała wie o tém, iż jéj urodzenie otacza tajemnica i rozumie, że coś uparcie przed nią skrywają... — W sercu jéj wre miłość dziecięca, w prawdzie platoniczna, ale bardzo wygórowana... — Słyszałem jak imię matki wymawiała w sposób prawdziwie wzruszający i błagała o odkrycie, czy jéj matka żyje, lub umarła, a mówiła to słowami o i akcentem do łez pobudzającym! — Na ten więc grunt wejdę... tę strunę poruszę... — Mała, osamotniona na tym świecie i wskutek tego zrozpaczona wzywa rodziny, któréj posiadanie przeczuwa, i którą przed nią ukrywają. Boi się ona otaczających ją cieniów, które naumyślnie zgęszczono i założył bym się, że niedowierza nawet Urszuli Sollier. Przypadek wydarzony powiernicy nieboszczyka twego wuja i wynikające ztąd opóźnienie, zwiększają pragnienie panienki poznania tego co przed nią skrywają i dostania się do Paryża, gdzie ma nadzieję uchylenia rogu zasłony... — Ma ona silną wiarę, że jéj matka żyje i odchodzi od zmysłów na wspomnienie, że może kiedyś znaleźć się w jéj objęciach... — Idzie o wyeksploatowanie miłości dziecięcéj...
— I sądzisz, że ci się uda?...
— Nie odpowiadam za nic, lecz mam mocną nadzieję.
— Jakaż ma być moja rola?
— Żadna zupełnie, aż do nowego rozkazu.
— Czy mogę wracać do Paryża?
— Jutro z rana, najpierwszym pociągiem, jeżeli chcesz. — Będziesz o ile można najmniéj wychodził z domu i przygotujesz się na wszelki wypadek, gdyż lada chwila mogę cię potrzebować....
— Dobrze....
— Trzeba mi pieniędzy.....
— Już! — rzekł Paskal ze skrzywieniem. — Ależ summa, którą ci dałem.....
— Ulotniła się... — odpowiedział śmiejąc się Leopold. — Życie w hotelach jest drogie a ja sobie niczego nie odmawiam. — Zresztą jeżeli znajdujesz, że ja cię zbyt drogo kosztuję, to dajmy spokój i radź sobie bezemnie.....
Przedsiębiercy nie uśmiechała się ta perspektywa.
— Wiele chcesz? zapytał.
— Tyle wiele mi możesz dać.
Paskal wyjął z pularesu dwa bilety po tysiąc franków i podał je wspólnikowi, nie bez wydania ciężkiego westchnienia.
Ten ze swobodą włożył je do kieszeni i rzekł:
— No, to mam zapas na kilka dni... — Już późno... — Idę spać i tobie radzę uczynić to samo.

XIV.

Paskal wstał z krzesła.
— Wyjadę jutro bardzo rano... — rzekł — czy nie masz jakiego zlecenia?
— Mam ci się jeszcze o coś zapytać... — odpowiedział Leopold.
— O co?
— Czy trzymasz konie?
— Trzymam... trzy...
— A powozy?
— Mam dwa... — Jeden nowy, którego rzadko używam i drugi stary będący w ciągłym ruchu...
— Czy móźna użyć jednego z tych koni i powozu, tak ażeby o tém twój stangret nie wiedział?
— Rozumie się, aby tylko go oddalić, pod jakim bądź pozorem, zresztą łatwym do wynalezienia.. — To tylko chciałem wiedzieć... — Dobranoc...
Ach! jeszcze jedno słowo..... — Bądź łaskaw zapukać jutro rano do moich drzwi, przed odjazdem... — Będę cię potrzebował...
— Nie omieszkam...
Paskal Lantier wrócił do siebie i położył się do łóżka z głową zajętą tysiącem czarnych myśli...
Leopold nie położył się od razu.
Otworzył stare biurko stojące w pokoju wyjął z niego kałamarz, paczkę papieru listowego, koperty, pióro stalowe z obsadką i nie zadając sobie trudu, aby zmienić charakter napisał list dosyć długi.
Ukończywszy ten list, na którym zamiast podpisu położył wyrazy: — Przyjaciel twojéj matki, złożył go i wsunął w kopertę, którą zaadresował tak:

Pannie Renacie
w Hotelu kolejowym
w Maison Rouge
do rąk własnych.

Te ostatnie wyrazy były napisane dużemi literami i podkreślone trzy razy.
Nędznik włożył list do biurka, które zamknął i wtedy dopiero pomyślał o udaniu się na spoczynek.
Pierwszy pociąg do Paryża przechodzi przez Maison Rouge o godzinie szóstéj minucie trzydziestéj trzeciéj z rana.
Punkt o szóstéj Paskal Lantier pukał do drzwi swego wspólnika.
Ten żwawo wyskoczył z łóżka i poszedł otworzyć...
— Odjeżdżam... — rzekł przedsiębiorca do niego.
Leopold otworzył klapę biórka, wydostał z niego list napisany w dniu wczorajszym i podał go Paskalowi...
— Jak tylko staniesz w Paryżu, — rzekł, — wrzuć ten list na stacyi w skrzynkę..... — Zresztą nie mam ci nic do zalecenia...
Paskal spojrzał na adres.
— Do niéj! — szepnął z gestem zadziwienia.
— Tylko bez podziwu, bez wniosków i szczególniéj bez pytań... — rzekł Leopold. — Idź, aby się nie spóźnić na pociąg i czekaj mego niespodziewanego do ciebie przybycia...
— Zatem do widzenia...
— Do widzenia... i bądź dobrej myśli.
Zamieniwszy te wyrazy, zbiegły więzień zamknął drzwi i położył się do łóżka.
— O szóstéj minut trzydzieści pięć przedsiębierca pełen ufności w szatański geniusz mniemanego Valty wsiadł do wagonu, przyjechał do Paryża o dziesiątéj minut szesnaście, i wrzucił na stacyi w skrzynkę list adresowany do Renaty.

.Powróćmy do Maison Rouge.
Biła dziesiąta.
Córka Małgorzaty zajmująca pokój przyległy pokojowi Urszuli Sollier, wstawszy z rana poszła dowiedzieć się o jéj zdrowie.
Blada twarz Renaty nosiła ślady bezsenności w jakiéj prawie całą noc spędziła.
Bolesna myśl zachmurzyła jéj czoło.
Dziewczę cierpiało z powodu niepewności, któréj końca nie przewidywała...
Przeklinała przypadek, który ją przykuwał do małomiasteczkowej oberży, gdy jéj wszystkie myśli ulatywały do Paryża.
— W istocie,w Paryżu miała się wszystkiego dowiedzieć; — w Paryżu poweźmie ona wiadomość czy jéj matka jeszcze żyje, — W Paryżu zdecyduje się jéj przyszłość.
— Jakże się pani masz dzisiaj — zapytała Urszuli.
— Niestety, kochane dziecię — odpowiedziała chora, — tylko sam doktór może ci to powiedzieć... — Czuję, że mi jest lepiej, ale nie wiem kiedy będę mogła się podnieść... — A jednak jeden tylko Bóg wie, jak mi pilno skrócić twoje cierpienia i powrócić spokój...
— To prawda — odpowiedziało dziewczę — że mi pilno dobić się do celu podróży i dowiedzieć się nareszcie kim jestem...
— Jeszcze trochę cierpliwości, moje dziecię...
— Przymuszam się do niéj, ale zaledwie mogę wytrzymać. — Moja gorączka, niepewność zwiększa się co dzień, co godzina... Zdaje mi się, że Bóg mi odmawia opieki i pomiędzy, mną i celem do którego dążę, stawia złowrogie przeszkody...
— Droga Renato, rzekła żywo Urszula, — nie zwiększaj mego zmartwienia podobną mową!... — Już dosyć jestem nieszczęśliwa, że pomimo woli krępuję ziszczenie się twoich nadziei!
Córka Małgorzaty usiadła w głowach łóżka choréj.
Spuściwszy głowę, zamyślona i posępna siedziała chwil kilka w milczeniu, potém nagle podnosząc głowę zawołała tonem silnego postanowienia:
— Ależ nareszcie ja już nie jestem dzieckiem; nie zbywa mi na intelligencyi, umiem mówić, rozumować i pojmować: jestem dosyć silna, odważna, dorosłą bym sama mogła dokończyć téj podróży wstrzymanej fatalnym wypadkiem...
Urszula zadrżała usłyszawszy tak mówiącą Renatę.
— Czy ty o tém myślisz, moje dziecię? — rzekła z osłupieniem.
— Zapewne, że o tém myślę! — Myślę bezustannie...
— Czyżeś przypuszczała, że ja ci pozwolę saméj udać się do Paryża?
— Dla czegóż nie?
— Mam zlecenie zawieźć cię tam, przecie wiesz o tem...
— Wiem i zrozumiałam dobrze, że mam wręczyć notaryuszowi list, który posiadasz i który z twoich do moich rąk przejdzie na progu jego gabinetu...
— Zrozumiałaś dobrze...
— Wszystko to, jak mi się zdaje jest rzeczą bardzo prostą i łatwą do uskutecznienia... — Cóż ci przeszkadza zaraz mi ów list oddać?... — Pojadę do Paryża... — Zaniosę: pod wskazany adres... — W zamian za niego dostanę zapieczętowaną kopertę zawierającą rozwiązanie otaczającéj mnie tajemnicy; powrócę tutaj i tylko w twojéj obecności otworzę tę kopertę... Przyrzekam ci to uroczyście...
— To być nie może... — odpowiedziała pani Sollier.
— Nie może, mówisz! — Jeszcze raz dla czego? — Rozumiem idzie ci o dokonanie w zupełności swojéj missyi i czuwanie nademną, dziękuję ci za to, ale czyż nie ma okoliczności w któréj chęć wykonania polecenia musi ustąpić przed naglącą koniecznością? — Jakież niebezpieczeństwo może mi grozić w tak krótkiéj podróży?... — Dwie czy trzy godziny drogi i stanę w Paryżu... — Przyjechawszy wezmę powóz, który mnie zawiezie do notaryusza i odwiezie na stacyę... — Dwie lub trzy godziny na powrót... Wszystko może być w jednym dniu załatwione...
— Być może, kochane dziecię, że twoje argument a są dobre, — odpowiedziała Urszula, — nie będę się spierała, ale ja ci nie pozwolę się z sobą rozłączyć... — Nie mam prawa tego uczynić... — Ja na to wykonałam przysięgę...
— Komu?
— Temu, kogo opłakujemy... P. Bobertowi, twemu przyjacielowi...
— P. Robert był moim przyjacielem... Najlepszym przyjacielem... żałować go będę przez całe życie... ale on nie był moim ojcem i przysięga, którąś mu wykonała nie zobowiązuje mnie...
— Renato, źle mówisz?... — Strzeż się niewdzięczności...
— Nie jestem niewdzięczną... — przerwało dziewczę z ożywieniem. — Ależ proszę cię, zechciej zrozumieć, że twój opór mnie straszliwie nęka... — Niepokój zabije, jeżeli pobyt nasz mą się tutaj przedłużyć... Jestem pewna, że moją matka żyje... i chcę uściskać swoją matkę...
— Uspokój się, zaklinam cię, moje dziecię i zgódź się z koniecznością! — Ja z sumieniem nie zmogę wchodzić w układy!... Nie mogę na siebie wziąsć odpowiedzialności za niebezpieczeństwa na jakie może być była narażona bezemnie... Sama nie pojedziesz do Paryża.....
— Niebezpieczeństwa! — powtórzyła żywo Renata. — Jakie? — Nikt w świecie nie wie o mojém istnieniu... Któżby więc był dla mnie niebezpiecznym? ktoby miał interes aby mi szkodzić, przeszkadzać, w wyszukaniu matki? — Ach! Urszulo, ty mnie przywodzisz do szaleństwa! Niebezpieczeństwa o których mówisz są wymarzone, ty wiesz tak samo o tém jak i ja, i wynajdujesz je nie wiem w jakim celu! — Zobowiązanie uczynione panu Robertowi jest tylko pozorem, to jest uderzającém!... Jakiż masz inny, samolubny pozór, aby mnie tyranizować bez litości i sprawiać mi tyle cierpienia?
— O! Renato, Renato! — szepnęła pani Sollier, któréj oczy zwilżyły się łzami, — dziś jesteś dla mnie niesprawiedliwą i okrutną i ja cię poznać nie mogę! — Biedne dziecię, nadejdzie dzień, a ten jest niedaleki, w którym przekonasz się, że mną kierował sam tylko obowiązek, że zawiniłabym, mocno zapominając o daném słowie, nie wypełniając zlecenia do końca!... Tak samo jak ty, nawet więcéj niż ty, opłakuję i ja i przeklinam przeklęte opóźnienie, któremu ulegać musimy, lecz nie nalegaj abyś sama jechała do Paryża... Napróżnobyś to czyniła... — Musiałabym być nieugiętą... — Ty nie odjedziesz bezemnie!...
Renata schyliła głowę i zamilkła.
Zdawała się ulegać jednak, całą jéj istotą, wstrząsało wzburzenie; — z głębi duszy wyrywał się krzyk oporu przeciwko téj tajemniczéj władzy, któréj się nasuwała na zasadzie mandatu bez wartości...
W téj chwili drzwi się zwolna otwarły i jedna ze służących wetknęła głowę przez otwór.
— Proszę pani, — rzekła dziewczyna, — pan doktór idzie...
— Prosić, prosić... — rzekła chora.
Lekarz, — nieduży człowieczek z miną rozumną i uśmiechniętą — wszedł do pokoju.

— Sługa wasz, moje panie, — najniższy sługa — rzekł kłaniając się kobietom!... — No, i cóż moja kochana chora, — dodał zwracając się ku Urszulki — jakże noc przeszła? Czyś pani dobrze spała?...

XV.

— Nie, doktorze, odpowiedziała pani Sollier, — przez cała noc doświadczałam bolesnego rwania... — zdaje mi się, że bandaże na nodze są zbyt mocno ściśnięte...
— Zobaczymy... rzekł doktor. Pozwól pani obejrzeć chorą nogę...
— Proszę, doktorze...
Urszula odchyliła kołdrę i bandaż płócienny został ostrożnie odwinięty...
Noga i kostka ukazały się mocno spuchnięte.
Na skórze ukazywały się plamy brunatne i sine i świadczyły o wylaniu się krwi spowodowanem przez zerwanie mniejszych ścięgien...
Stłuczenie było silne, rzekł doktór, — i zupełne wyskoczenie ze stawu, którego nastawienie porwało tkanki, ale wyzdrowienie idzie zwykłym trybem, nie zachodzi żaden nieprzywidziany upadek jestem bardzo zadowolony z przebiegu choroby.
— Zatém, jest lepiéj? zapytała żywo Urszula.
— Daleko lepiej.
— Więc będę dziś mogła wstać na godzinę lub dwie, jutro puścić się w dalszą drogę?
— Ta, ta, ta, ta! zawołał doktor z wyrazistym grymasem. — Dziś wstać a jutro jechać daléj, jak pani galopujesz! — Ślicznie byś się pani urządziła. — Strzeż się, droga pani, popełnić podobne szaleństwo...
Renata słuchała z niecierpliwością.
— Ależ nareszcie, panie doktorze, — wyrzekła, taki stan nie może trwać długo...
Doktor próbował delikatnie końcem palców, spuchniętą kostkę a jego dotknięcia, jakkolwiek lekkie, wprawiały panią Sollier w dreszcz bolesny.
— Cierpliwości, panienko, — odparł. — Zabraniam chorej, wstać z łóżka wcześniéj jak za pśm dni. Najmniejsza nieroztropność pociągnęłaby za sobą poważne następstwa...
Córka Małgorzaty zbladła i wzniosła oczy do góry.
Rozpaczliwy wyraz jéj wzroku nie uniknął oczu Urszuli.
— Czyż niepodobna wszystkiego pogodzić? — rzekła biedna kobieta. Ruch mi jest wzbroniony, ja to pojmuję, ale gdyby mnie zaniesiono na stacyę w fotelu...
— Ani myśleć o tém! — przerwał lekarz... — Noga musi być ciągle wyprostowana, a do tego konieczném jest położenie leżące.
— Ale mnie do Paryża wzywają bardzo pilne interesa...
— Nie ma pilniejszego jak zupełnie wyzdrowienie...
— Spóźnienie byłoby fatalném.....
— A nieroztropność jeszcze fatalniejszą i możeby spowodowała konieczność amputacyi nogi.
— Boże — zawołała Renata, — takie nieszczęście.....
— Urzeczywistniłoby się niezawodnie gdyby moje przepisy nie były zachowane......
— Osądź sama, moje dziecię... rzekła Urszula. — Słyszałaś co doktor powiedział..... Czyż mogę być nieposłuszną?
Renata, która bardzo zposępniała, spuściła głowę i siedziała bez odpowiedzi.
Myślała:
— O! moja matko... moja matko... czyż będę zawsze z tobą rozłączona?... Czyż nadzieja uściśnięcia cię w moich objęciach była tylko złudzeniem?
Lekarz na nowo obandażował nogę.
— Czy jest jeszcze płyn do zwilżania bandażów? zapytał.
— Bardzo mało, panie doktorze... — rzekła Renata pokazując flaszeczkę stojącą na stoliku przy łóżku.
— Trzeba będzie kazać zrobić świeży.
— Bez nowéj recepty?
— Tak... Numer starej wystarczy dla aptekarza... Teraz, bądźcie panie cierpliwe, jeszcze raz powtarzam i pomyślcie jak straszne następstwa pociągnąć może najmniejsza nieroztropność....
Lekarz wyszedł.
— Widzisz, Urszulo, rzekła Renata jak tylko drzwi zamknął za sobą, — ośm dni w tym pokoju i na tém łóżku, a kto wie czy po upływie tego czasu jeszcze ci nie każe odpoczywać przez tydzień, zanim ci pozwoli udać się w podróż... — Czyż wobec téj przykréj zwłoki byłabyś tak okrutną abyś mi miała bronić udać się saméj do Paryża?...
— Będę tak okrutną, kochane dziecko, chociaż ty okrucieństwem nazywasz szacunek dla przysięgi i wykonanie obowiązku... Ty się zemną nie rozłączysz...
Renata uczyniła gest rozpaczy i poszła do swego pokoju, aby się swobodnie wypłakać.
Przez część dnia, biedne dziecię lubowało się w tém dobrowolném osamotnieniu.
Weszła tylko do pokoju Urszuli, aby wziąść próżną flaszkę od lekarstwa i przynieść ją z apteki napełnioną.
P. Sollier z przestrachem patrzała na wzrastające zmartwienie swojéj wychowanki. — Widziała w tém wskazówkę silnéj, upartéj woli i zapytywała się siebie czy nie powinnaby ustąpić naleganiom dziewczęcia, powierzyć jéj list napisany przez Roberta Vallerand do notaryusza z ulicy Piramid i pozwolić jéj udać się do Paryża.
Ale przypomniała sobie, że w dzień śmierci Robert mówiąc o swoim siostrzeńcu Paskalu Lantier rzekł: On nie wie o istnieniu Renaty i chce aby o niém nie wiedział... Boję się go...
Te wyrazy brzmiały w jéj uszach jak groźba... Widziała Renatę ściganą, otoczoną sidłami i niebezpieczeństwy, niezdolną do toczenia walki i nędznie w niéj ginącą.
Myśli te utwierdziły ją w pierwotném postanowieniu.
— Niech tam sobie mała chwilowo mnie niecierpi i oskarza o okrucieństwo, — mówiła do siebie. — Dotrzymam słowa danego umierającemu..... Zadanie moje będzie ukończone wtedy, gdy Renata obejmie majątek po ojcu...
Dzień zeszedł dla obudwu kobiet posępnie.
Renata wcześnie się oddaliła i położyła do łóżka.
Smutek jéj coraz się powiększał. Biedne dziecię doszło do tego, że sobie mówiło, iż Bóg jéj odmówił téj opieki, jakiej w swojéj dobroci udziela wszystkim stworzeniom ludzkim.
Myślała o spokojnych dniach swego dziecięctwa, w którém nie będąc jeszcze w stanie myśleć, żyła nie dbając o przyszłość.
— Ach! jakże żałowała swych chwil. szczęśliwych, które jak mniemała, zawsze dla niéj uleciały...
Wspomnienia jéj wracały do Troyes, na pensye pani Lhermitte, do jéj drogiéj przyjaciółki Pauliny Lambert, któréj już może nigdy nie ujrzy.
Potém w marzeniach ukazała jéj się inna twarz, — młodego podróżnego ujrzanego w oknach Hotelu Prefektury i w drodze do kościoła.
Zamiast ją uspokoić, zjawisko to wpędziło jéj duszę w jeszcze większą posępność i podwoiło ściśnienie jéj serca.
W wyobraźni swojéj, szkicowała ona, tak samo, jak i inne dziewczęta przyszły romans. Wiersze tego romansu nikły w cieniach obecnej chwili.

fors Renata płakała długo i nareszcie zasnęła, lecz sen jéj był gorączkowy, pełen męczących marzeń.
Gdy jutrzenka na wschodzie zabarwiła horyzont, córka Małgorzaty przebudziła się złamana.


∗             ∗

Leopold Lantier przez cały dzień nie pokazał się w Hotelu Kolejowym.
Wyszedłszy bardzo rano i chcąc utwierdzić ludzi w mniemaniu, że jest rzeczywiście komisantem handlowym, puścił się do kilku sąsiednich wiosek, wałęsając się, paląc cygara i przybierając pozór człowieka niezmiernie zajętego interesami.
Powróciwszy bardzo późno wieczorem, wstał jednak bardzo wcześnie przed śniadaniem i rozgościł się w restauracyi hotelowéj, czekając dopóki listonosz nie dostarczy listów i gazet paryskich.
Dla zabicia czasu kazał sobie podać filiżankę czekolady i czytał wczorajsze gazety, a przynajmniéj udawał, że je czyta.
O dziesiątéj otworzyły się drzwi i officyalista pocztowy ukazał się wraz ze swoją torba z palonéj skóry.
Gospodarz zakładu siedział za kantorem i doda-wał wczorajszy dochód.
Listonosz rzucił cztery czy pięć dzienników na stół i zaczął przyglądać się adresowi koperty trzymanéj w ręku.
— Czy pan masz list do kogo w hotelu? zapytał gospodarz.
— Właśnie przeglądam adresy...
— Może dla mnie..... rzekł Lantier. Valta komisant podróżujący.
— Nie, panie, odrzekł listonosz i przeczytał głośno: — Pannie Renacie, Hotel Kolejowy w Maison Rouge. Do rąk własnych.
Kuzyn Paskal wiernie wykonał zlecenie... — pomyślał Leopold.
— Czy tu jest jaka panna Renata? zapytał officyalista pocztowy.
Gospodarz zaczął szukać w pamięci.
— Jest.... — rzekł nareszcie. Jest to młoda towarzyszka téj biednéj pani, która się skaleczyła w nogę, w tę noc, gdy pociąg idący do Paryża stanął w śniegu...
— W istocie, rzekł zbiegły więzień, słyszałam jak ta pani tak nazywała młodą panienkę..... bardzo ładną.....
Listonosz wręczywszy list gospodarzowi.
Ten z kolei przeczytał adres.
Do rak własnych, dużemi literami i podkreślone trzy razy! — rzekł śmiejąc się rubasznie. — He, he, to pachnie tajemnicą, panie Valta.
— Doprawdy i mnie się tak zdaje... a jednak pomyśliwszy, to wydaje się rzeczą bardzo prostą... — Młoda panienka zdaje się pochodzić z porządnego domu... — Towarzysząca jéj kobieta musi być gospo- ANSVRKING dynią lub dama do towarzystwa... Piszący czy też pisząca do panienki uważał za potrzebne napisać do rak własnych, aby stara przez nieuwagę lub ciekawość nie otworzyła listu....
— Może, ale ona jest djabelnie ładna, ta mała, a ten list wygląda zupełnie tak, jak słodki bilecik.....
Leopold zaczął się śmiać z kolei!
— Tak, tak... odpowiedział. — Jeżeli list, tak jak się panu zdaje, jest rzeczywiście od tajemniczego kochanka, to potrzeba go szanować....
— Do miljona! Sam siebie pytam, czy mam odesłać list na górę, czy czekać, aż panna Renata zejdzie na dół... Jak pan myślisz?
— Jabym radził czekać, aby uniknąć jakiego nieporozumienia.....
— Masz pan słuszność... zaczekam...

XVI.

W tej chwili wszedł doktor drżący, chociaż, zapakowany w długi surdut i okręcony ogromnym szalem.....
— Dzień dobry, panie doktorze... — rzekł do niego gospodarz, idziesz pan do chorej?...
— Tak, i spieszę bo mi dziś bardzo pilno.....
— Czy tak wielu chorych?
— Nie mogę się skarżyć. Zapalenie płuc i pleury działają zadawalniajaco....
To mówiąc doktor szedł przez salę zmierzając ku drzwiom prowadzącym na schody.
— Młoda panienka niedługo zejdzie... rzekł gospodarz, — i skorzystam z tej sposobności ażeby jéj wsunąć list cichaczem.....
Leopold nie odpowiedział.
— Okoliczność ta wcale nie zdawała się go interesować. Rozerwał opaskę gazety i zagłębił się w czytaniu wiadomości bieżących.
W dziesięć minut doktor powrócił w towarzystwie Renaty, któréj dawał niektóre instrukcye co do opatrywania choréj.
Widząc ich wchodzących zbieg użył swojego dziennika, niby parawanu, aby sobie twarz zasłonić.
— Dobrześ mnie pani zrozumiała?.....— mówił lekarz. — Jeżeliby po odrętwieniu w kostce nastąpił silny ból, zechcesz pani trochę zwolnić bandaże.....
— Dobrze panie....
— Dowidzenia... Panowie żegnam was...
Doktór podniósł kołnierz swojéj opończy, zasłonił się szalem po oczy i wyszedł.
Renata miała wyjść za nim.
Gospodarz ją zatrzymał.
Wziął list leżący na kantorze i rzekł:
— Zapozwoleniem panienki.....
Dziewczę stanęło i obróciło się.
— Jest tu list do panienki... rzekł właściciel.
— List, do mnie! rzekła Renata zdziwiona.
— Proszę zobaczyć adres; Pannie Renacie, Hotel Kolejowy w Maison Rouge.
— W prawdzie to moje imię, ale mi się zdaje niepodobném aby ten list był do mnie...
— Dla czego?
— Bo nikt nie wie, że ja tu jestem, zatrzymana wypadkiem jaki się wydarzył pani Urszuli... Nikt więc do mnie nie może pisać...
— Zdaje się, że przeciwnie, ponieważ pani jesteś jedną panną Renatą mieszkającą w Hotelu Kolejowym... Na kopercie napisano: do rąk własnych... Piszącemu więc idzie o to ażeby list został doręczony pani saméj, do rąk własnych, a nie towarzyszącej jéj pani... Zapewniam panią, że to do niéj...
Renata niespokojna, zarumieniona, spojrzała na adres.
— Nie znam tego charakteru... rzekła nareszcie.
— To nie dowodzi niczego.
— Zkąd ten list przyszedł?
— Można się dowiedzieć ze stempla pocztowego... odpowiedział gospodarz, — i obejrzawszy list dodał: — Ten list jest z Paryża...
— Z Paryża! powtórzyła córka Małgorzaty coraz więcéj zaintrygowana.
Leopold myślał: Do kaduka nie marudź i bierz list, głupia!
— Koniec końcem, mówił daléj gospodarz, pani masz zupełne prawo odpieczętować list adresowany do siebie... Przekonaj się pani, czytając go, czy jego treść cię obchodzi i jeżeliby była jaka omyłka to mi go oddasz.....
— No! dobrze, rzekła.
Renata wsunęła list do kieszeni skłoniła się i wyszła.
— Nareszcie! szepnął Lantier.
— Sądziłem, że panienka nie da się uprosić! — zawołał gospodarz ze śmiechem.
— Prawda!... ten dzieciak jest trochę naiwny...
— Jeżeli nie jest bardzo przemądra...
— Doprawdy, to być może...
Po czem Leopold zdawał się zatapiać w swoim dzienniku, lecz zamiast czytać pomyślił:
— Teraz trzeba czekać na skutek mego pomysłu... — Na wędkę założona dobra przynęta... mała koniecznie musi się na nią złapać... Czy pojedzie, czy też nie pojedzie?... — w tem rzecz! — Przez cały dzień nie wyjdę z kawiarni... urządzę tu swoje obserwatoryum.
Renata poszła z receptą doktora do apteki, ale jéj pilno było powrócić.
Tajemniczy list, który miała w kieszeni nabawiał ją gorączki.
— Czy to nie omyłka? zapytywała sama siebie.Czy to być może ażeby kto do mnie pisał?... — Kto to pisze i co może pisać?... Dowiem się za chwilę... Czy trzeba powiedzieć pani Urszuli o odebraniu tego listu? Zdaje mi się, że nie... Wyrazy: do rak własnych wskazują, że adresantka, kimkolwiek by ona była, sama powinna znać jego treść... nic nie powiem!... Ale jakie to wszystko dziwne!... Czyż nigdy się nie uwolnię od otaczającéj mnie tajemnicy?...
Lekarstwo zostało przygotowane i Renata wróciła do hotelu.
Od wczorajszego dnia zachowywała dla pani Sollier obojętność i odzywała się do niéj rzadko, wprawdzie bardzo grzecznie ale zarazem tonem nadzwyczaj zimnym.
Nie mogła przebaczyć Urszuli uporu w odmowie, gdy ja błagała o pozwolenie udania się samej do Paryża.
Biedna kobieta czuła, że traciła przychylność Renaty i cierpiała w skutek tego okropnie, lecz wolała cierpieć niż wchodzić w układy z sumieniem i złamać dane słowo.
Zmoczywszy rozczynem bandaże krępujące nogę pani Sollier, córka Małgorzaty wyszła do swego pokoju.
Była pewną, że tam jéj nikt nie przeszkodzi.
Wzięła list i spojrzała nań niespokojném okiem.
Nerwowy dreszcz wstrząsał jéj rękami, — jakaś duszność utrudniała jéj oddech.
W chwili; gdy miała rozedrzeć kopertę zatrzymała się:
— Boję się... szepnęła; — zdaje mi się, że z tego listu wydostanie się coś dziwnego... Gdybym go nie czytała...
Po chwili mówiła daléj:
— No! Może poznam rozwiązanie zagadki co do mego losu... cofać się byłoby tchórzostwem!... trzeba się dowiedzieć...
Chcąc uniknąć nowego wahania żywo otwarła kopertę, rozłożyła zawarty w niéj papier, spojrzała na podpis lecz w jego miejsce ujrzała wyrazy: Przyjaciel twojej matki.
Przeczytawszy te wyrazy, Renata uczuła w sercu niby gwałtowne uderzenie.
— Przyjaciel mojéj matki, — wyjąkała. — On mi powie o mojéj matce.... — I ja nie chciałam przyjąć tego listu... bałam się myśli otworzenia koperty... Byłam szalona....
Z chciwością odczytała następujące wyrazy, aż nadto przekonywające, że Leopold Lantier ich autor, byłby się cieszył niejakiem powodzeniem w epoce już dosyć odległej, gdy melodramy starego pokroju kwitnęły na bulwarze Temple:
„Biedne opuszczone dziecię.“
„W skutek śmierci człowieka, który przez lat dwadzieścia, z twojéj świętéj matki, czynił męczennicę, nadeszła chwila, abyś poznała swoje urodzenie!...
„Ten człowiek samolubny i bez serca, który się ukrywał przed wzrokiem wszystkich, o działał bez względu na Opatrzność i na miłość macierzyńską, która z daleka czuwała nad tobą...
Twoja matka, śród łez niewyczerpanych, i cierpień znoszonych szlachetnie, ufna w Bogu, czekała szczęśliwéj chwili, w któréj nareszcie będzie cię mogła wezwać do siebie.
„Chwila ta nadeszła.
„Kobieta pod dozorem, któréj a raczéj w mocy któréj się znajdujesz, posłuszna jest rozkazom tego, którego śmierć powraca ci wolność... Nie odpowiada ona na pytania dotyczące twojéj matki, zabroniono jéj na nie odpowiadać, ona ci nigdy nie odpowie.... — Obiecując ci uczynić wkrótce jakieś odkrycia, oszukuje cię...
„Zresztą światło cię wkrótce oświeci.
„Powody ważne, nakazujące, przemożne, które wkrótce poznasz, nie pozwalają twojej matce udać się do ciebie, ale ona czeka na ciebie z otwartemi ramiony i sercem przepełnioném czułością.
„Nie pozwolisz dłużej cierpieć szlachetnéj istocie, która żyje tylko dla ciebie i któréj tylko myśl i nadzieja, iż cię do swojéj piersi przyciśnie, dają siłę i odwagę do walki i cierpienia.
„Opuść, tak, aby się nie domyślała, obłudną istotę, która cię dotychczas oszukiwała pozorami przywiązania a która cię wiezie do Paryża nie dla tego, aby cię powrócić matce, lecz aby cię zamknąć w jednym z surowych klasztorów, którego drzwi raz zamknięte za uwięziona, nie otwierają się nigdy!...
„Szczęściem dla ciebie, pomyślny wypadek, który ją skazuje na przykucie do łóżka oberży nie pozwolił jéj wykonać swojego projektu, być posłuszną aż do końca, rozkazom wydanym przez zmarłego.
„Z łatwością będziesz mogła uniknąć zbrodniczego nadzoru, który obecnie jeszcze nie jest zniesiony.
„Opuść jutro hotel; — wsiądź na pociąg przechodzący przez Maison Rouge o godzinie ósméj minucie trzydziestéj piątéj wieczorem.
„Do Paryża przyjedziesz o jedenastéj.
„Ten co to pisze, oczekiwać będzie na dworcu. Zna on cię z widzenia; przystąpi prosto do ciebiei powie:
„Przychodzę od twojéj matki.
„Udasz się za nim a on cię zaprowadzi w objęcia téj, któréj serce bije tylko dla ciebie i któréj życie tobie jest odtąd poświęcone...
„Ufaj przyszłości, biedne opuszczone dziecię, obetrzej łzy, naucz swe usta uśmiechu, cierpieniom twoim już koniec, a radości początek.....
„Do widzenia... jutro!...
„Ona cię oczekuje!

„Przyjaciel twojéj matki.“

Renata przeczytała do końca. — Grube łzy spływały po jéj policzkach, lecz łzy te nie miały w sobie goryczy.

XVII.

— Moja matka!... moja matka!.... — wyjąkała Renata. — Moja matka żyje... — Wzywa mnie... Czeka na mnie!... — Ach! jakżem szczęśliwa!...
I dziewczę złamane wzruszeniem upadło na krzesło.
Po chwili mówiła daléj:
— Więc moja matka z daleka czuwała nademną we łzach i cierpieniu, męczennica tego człowieka, który się zdawał otaczać mnie przywiązaniem i który mnie trzymał w niewoli, aby mnie nie dopuścić do uścisku matki.. I tà Urszula, gdym ją pytała, nigdy mi nie chciała odpowiedziéć... Nielitościwie odmawiała mi odkrycia tajemnicy mojego życia!... Czułam dobrze, że Bóg nie mógł mnie opuścić i że ujrzę swoją matkę... Tak, ucieknę od téj kobiéty i bez wahania sama się udam tam, gdzie mnie wzywa miłość macierzyńska...
Uczucie dziecięcéj miłości, którą list Leopolda Lantiera podburzył w sercu Renaty, odurzało ją i zaślepiało...
Jéj nieznajomość życia i naiwność prawie dziecięca, nie dozwalała jéj odgadnąć zasadzki.
Dźwięczne i puste frazesa, które miała przed oczyma wzruszały ją do głębi serca.
Myśli jéj nie mąciła żadna wątpliwość. Robert i pani Urszula byli dla niéj nieprzyjaciołmi, chcącemi, w niewiadomym celu, oddzielić ją od matki!...
Po kilku minutach poświęconych rozczuleniu Renata znowu list zaczęła odczytywać.
Jaka cierpliwość i poświęcenie! mówiła do siebie. Od dziewiętnastu lat czuwała nademną niewidzialnie, czekając chwili oswobodzenia!...Jakąż musiała mieć odwagę, aby nie przyjść do mnie i nie zawołać! Tyś moja córka! Ta cierpliwość, to poświęcenie, ta odwaga, zostaną wynagrodzone!... Ach! jakże ja ją będę kochała..... moją matkę!...
Renata przestała płakać.
To dziecię wydające się tak bojażliwém, tak lękliwém, czuło, że siły jej wzrastają i wola się wzmacnia.
Nie wahała się. — Powzięła postanowienie. — Pieniądze mam, — pomyślała, — nawet daleko więcéj niż trzeba na podróż do Paryża.....
— Poradzę się Przewodnika po drogach żelaznych i przekonam czy godziny odjazdu jakie list wskazuje są pewne.... ale odtąd, aż do chwili ucieczki muszę być spokojną... Urszula nie powinna domyślać się mego projektu... znalazłaby: sposób, aby mi przeszkodzić... Ach! Paulina miała słuszność utrzymując, że szczęście czeka mnie w Paryżu, gdyż to w Paryżu — uściskam matkę!
Nazwisko Pauliny Lambert, które Renacie przyszło na myśl, przypomniało pewne wspomnienie.
Pomyślała o młodym podróżnym z Hotelu Prefektury — szepnęła: — kto wie, czy i jego również nie ujrzę w Paryżu...
Córką Małgorzaty otarła zwilżone łzami oczy, schowała list, który ją nabawił takiem wzruszeniem i taką radością i zmusiła swoje serce do uspokojenia bicia, swojej twarzy do okazywania spokoju.
Weszła służąca z oznajmieniem, że w pokoju pani Sollier podano śniadanie..
Poszła tama odegrała swoją rolę dosyć zręcznie aby nie obudzić w umyśle biednéj Urszuli jakiegoś podejrzenia.
Natychmiast po śniadaniu Renata pod pozorem zmęczenia powróciła do siebie.
Służąca kończyła sprzątanie.
— Panienka nie potrzebuje niczego?
— Chciałabym przejrzeć Przewodnik po drogach żelaznych...
— To bardzo łatwe.. Mamy go w restauracyi dla podróżnych..... Pójdę po niego.....
Przynieś mi go tu na górę i nie pokazuj nikomu.
— Dobrze, panienko...
Nie tracąc czasu służąca pobiegła, weszła do sali ogólnéj w któréj Leopold ciągle czytał gazetę i zaczęła szukać po stołach.
— Czego ty szukasz? — zapytał gospodarz.
Przewodnika, proszę pana.
— A on ci na co, u licha, potrzebny?
— To dla panienki z pierwszego piętra..... ona go potrzebuje...
— Dobrze..... dobrze....
Lantier z rozmowy téj nie stracił ani słowa.
Twarz jego błysnęła radością.
— Potrzebny Przewodnik?... — rzekł, oto jest.
— Dziękuję panu.
I służąca wyszła zabrawszy książkę.
— No, no, wszystko idzie dobrze! — pomyślał Lantier. — Ponieważ mała chce się radzić Przewodnika, to widać list sprawił skutek. — Starałem się o styl i poruszenie czułej struny..... Moja kuzynka z lewéj ręki chce się zapewnić, czy godzina wskazana przez przyjaciela jéj matki jest rzetelna... — Jutro wieczorem porzuci ona odważnie panią Urszulę... Interes idzie! idzie!... — Muszę wybadać służącą...
Wiemy już, że wnioski zbiegłego więźnia, wnioski oparte na wywodach, logicznych, były zupełnie prawdopodobne.
Renata wzięła Przewodnik i rzekła po cichu:
— Proszę cię, poczekaj chwilkę.
Dziewczę spiesznie otworzyło książeczkę Chaix’a i zaczęło przewracać karty, lecz nie będąc do niéj przyzwyczajoną, przeglądała stronę za stroną nie znajdując czego szukała.
Jéj zawód i niecierpliwość były widoczne.
— Panienka nie może znaleźć? — zapytała służąca...
— Nie...
— A co panienka chce wiedzieć?
— O któréj godzinie pociągi idące do Paryża przechodzą przez Maison Rouge.
— To bardzo łatwe... Ja wiem jak się wziąść do tego..... Na początku jest spis alfabetyczny stacyj i przy każdéj numer stronnicy, którą trzeba przejrzeć, chcąc wiedzieć godzinę i cenę....
— Dobrze... — rzekła Renata. — Rozumiem.
Przejrzała gorączkowo spis alfabetyczny.
Pod literą M. znalazła Maison Rouge i naprzeciw nazwiska stacyi cyfrę 80 poprzedzającą dużą literę A.
Służąca śledziła wzrokiem za palcem Renaty posuwającym się po kolumnach Przewodnika.
— Tutaj,. panienko, — rzekła. — Zobacz pani stronnicę 80. — Litera A. oznacza na której tabelce trzeba szukać.
Tablica ta znajdo wala się na czele stronnicy.
— Znaleźliśmy, — mówiła służąca daléj; ale to odjazd zaś przyjazd jest u dołu.
Renata sunęła palcem po kolumnie wskazującej godziny odjazdu.
Znalazła: o ósméj minucie piątej wieczorem.
— Dobrze... — szepnęła. Przyjazd do Paryża o jedenastéj.... — Wszystko się zgadza... a bilet kosztuje dziesięć franków dwadzieścia pięć centymów... z Maison Rouge do Paryża niedaleko.
— Czy panienka znalazła co potrzeba? — zapytała ciekawie służąca.
— Tak jest... — odpowiedziała Renata zamykając książkę.
— Czy panienka jedzie do Paryża?
Dziewczę położyło palec na ustach.
— Potrzebą mi jednéj wiadomości... — rzekła potem.
— Jakiéj?
— Czy można wyjść z hotelu nie przechodząc przez salę ogólną?
— Jak najswobodniéj... — Drzwi od sieni otwarte bywają do dziesiątéj wieczorem...
— Dziękuję ci za grzeczność i proszę cię przyjmij to...
I jednocześnie włożyła służącéj w rękę sztukę pięciofrankową. Służąca ukłoniła się i zapytała:
— Czy panienka, odjeżdża dziś wieczorem?
— Nie... nie dzisiaj... może jutro... ale chciałabym, aby w hotelu nikt nie wiedział o moim projekcie..... zupełnie nikt... bez wyjątku... rozumiesz dobrze?
Zasady służącej były nadzwyczajnéj elastyczności...
Sądziła iż się domyśla intrygi miłosnéj co jéj się wydało bardzo prostem i najzupełniéj normalném i odpowiedziała mrugając dobrodusznie okiem:
— Ba! przecież się to rozumie.
— A jeżeliby się kto pytał po moim odjeździe, mówiła daléj Renata, pamiętaj odpowiedzieć, że nie wiesz o niczem...
— Nawet towarzyszce panienki?
— Nawet jéj... a szczególniéj jéj...
— Rozumiem... nie pisnę słówka i będę miała minę bardziéj zadziwioną niż ktokolwiek bądź...
Służąca znowu mrugnęła okiem z uśmiechem jeszcze więcéj pobłażającym niż pierwéj i wyszła zabrawszy Przewodnik z sobą.
Schodząc ze schodów, mówiła do siebie: Jeszcze jedno niewiniątko, którėjby można dać komunię bez spowiedzi a która wcale się nie krępuje! I powierz się tu téj mince niewinnéj! Zresztą dziwić się tu ładnéj, kiedy brzydkie sobie pozwalają! — No, trzeba trochę użyć życia! Raz się jest tylko młodą!
I wróciwszy do sali restauracyjnéj, położyła broszurę na kantorze.
Leopold nie opuszczał swego miejsca.
— Co panna Renata chciała zobaczyć? — zapytał ciekawie gospodarz.
— Bieg, pociągów, proszę pana.
— Dokąd?
— Tego, to nie wiem...
— Czy myśli wyjeżdżać?
— Nie mówiła nie o tém.
— Chora pani, która jéj towarzyszy nie może się puścić w drogę i nie tak prędko będzie mogła..... doktór i dzisiaj to powtarzał...
— Nie wiem, proszę pana... Panienka otworzyła Przewodnika posuwała palcem to wzdłuż, to w szerz, to z góry nadół, to z dołu do góry, a potém oddała mi książkę z podziękowaniem i koniec...
Oberżysta zaprzestał pytać.
Leopold nadstawiwszy ucho słyszał wszystko a z tonu mowy domyślał się, że dziewczyna, udając niewiadomość stosowała się do rozkazu...
Otóż, milczenie zalecone przez młodą panienkę dowodziło o projekcie ucieczki i przedsięwziętéj podroży.
Na cóżby się Renata dowiadywała o godzinie odjazdu, jeżeliby nie miała zamiaru wyjechać?

XVIII.

— Mamy ją! — pomyślał zbiegły więzień, którego wąskie usta rozjaśnił zły uśmiech. — Naprzód ta, a potem tamtą. — Mając małą, mieć będziemy i starą. — Obecność moja w Maison Rouge staje się nieużyteczną... Muszę działać w Paryżu... — Wyjadę dziś wieczorem.
I zwracając mowę do gospodarza, rzekł głośno.
— Proszę przygotować mój rachunek.
— Czy pan wyjeżdżasz, panie Valta?
— Tak jest, mam w Gretz interes...
— Rachunek będzie za dziesięć minut.
Leopold udał się do swego pokoju zamknął walizę, zaspokoił rachunek, udał się na dworzec i wyjechał pociągiem odchodzącym o piątéj minut piętnaście, który do Paryża przybywał o ósméj wieczorem.
Temperatura szczególniej się podniosła od rana.
Po sybirskiem zimnie nastąpiło łagodne ciepło, topiące śnieg nagromadzony przy chodnikach i zmieniając ulice Paryża w obrzydliwe kałuże.
Na dworcu przy ulicy Metz Lantier wziął powóz i kazał stangretowi jechać; na ulicę Picpus.


∗             ∗

Zapewne czytelnicy nie zapomnieli o odwiedzinach Paskala u swego syna Pawła, przed wyjazdem do Romilly.
Rozkazy przedsiębiorcy, wydane tonem imponującym i prawie groźnym, wywołały w duszy prawéj młodego człowieka silny. opór.
Ojciec i syn, wskutek téj rozmowy, rozstali się więcéj niż zimno.
Pomimo zawodu i niezadowolenia Paskala pozostał w przekonaniu, że Paweł w danéj chwili pojmie konieczność stania się posłusznym...
Przeciwnie student, którego oburzała wszelka dwulicowość, przez rozmysł utwierdzał się w postanowieniu niezachwianego oporu.
Paweł dobrze rozumiał ważność powodów, skłaniających jego ojca do namawiania go, aby odgrywał przy pannie de Terrys rolę nadskakującego kochanka, ale te po w ody oparte na kwestyi pieniężnéj wydawały mu się upokarzające, haniebne, niepodobne do usprawiedliwienia.
Tysiąc pomięszanych myśli tłoczyło się do jego duszy; przeklinał niesprawiedliwość losu, który ciążył nad jego życiem, pełnem prawości i pracy, nieprzewidzianą chmurą, z któréj lada chwila mógł piorun wylecieć.
Paweł, jak wszyscy ludzie młodzi, roił marzenia przyszłości. — W sercu nosił miłość nierozsądną i może bez nadziei, gdyż nie raz zapytywał sam siebie, czy ujrzy kiedy tę, która nim owładnęła niechcąc i nie wiedząc.
Na to pytanie panna de Terrys odpowiedziała na traf, mówiąc pierwsza wobec Pawła o pensyi pani Lhermitte na któréj była długo i wymieniając, w mowie o swojéj przyjaciółce Paulinie Lambert, imię Renaty którą on kochał.
Panna de Terrys była węzłem łączącym go z Renatą.
Przez nią był pewnym, że nie straci śladów jasnowłoséj dziewicy, a gdy sobie raz zapewni stanowisko, raz zostanie panem swego postanowienia, znajdzie sposób zbliżenia się z tą, którą prawie nie znając, uważał za przyszłą towarzyszkę swego życia.
I to tę chwilę jego ojciec wybrał, aby w sposób brutalny zniszczyć jego promienne widzenia!
Paweł zapytywał sam siebie, czy mu nie wypadało pójść do Honoryny, objaśnić ją o projektach przedsiębiercy, uczynić ją powiernicą swojéj miłości i błagać o odrzucenie z nim związku.
Jednakże myśl ta trwała tylko tak długo jak mgnienie błyskawicy, która błyska i gaśnie.
Pomijając niezwyczajność takiego kroku, czy syn miał prawo ujawniać tajemnicę kłopotów ojca?
Z pewnością nie.
Dręczony niespokojnością, złamany boleścią, student chciał się wziąść do pracy.
Próżne usiłowania. — Uwaga w téj chwili była dlań nie możliwa.
Wyszedł i chodził po ulicach Paryżz, na traf bez celu, błądząc po chodnikach jak dusza pokutująca.
Tak przeszło południe.
Paweł bez apetytu zjadł obiad w restauracyi na placu Odeonu, gdzie się zwykle stołował, powróciwszy do domu o siódméj, rozdmuchał prawie zagasły ogień, usiadł przed kominkiem i oddał się swobodnie najczarniejszym marzeniom.
Odgłos dzwonka nabawił go dreszczem.
Jego więcéj niż melancholiczny stan umysłu nie usposabiał go do gawędki i skłaniał do pragnienia samotności.
— Niech licho porwie natręta! — pomyślał.
I nie ruszył się z miejsca.
Zadzwoniono znowu z takim uporem, że student zdecydował się wstać i pójść otworzyć.
Na progu stał Wiktor Béralle, podmajstrzy z warsztatów z ulicy Picpus.
— A, to ty, Béralle! — rzekł młodzieniec mocno zdziwiony, podając przybyszowi rękę.
— Tak jest, panie Pawle, — odpowiedział Wiktor, z którym czytelnicy zaznajomili się u ojca Bandu, restauratora z ulicy Saint-Mandé.
— Dzisiaj dzień mojéj lekcyi i przychodzę na termin...
— Prawda, mój przyjacielu, — odrzekł młodzieniec w puszczając podmajstrzego, i zamykając drzwi za nim; — powinienem był się ciebie spodziewać, gdyż ty jesteś uosobioną akuratnością, lecz przyznaję iż zupełnie o tobie zapomniałem....
Głos studenta był posępny, ton mowy pełen smutku.
Beralle został tem uderzony.
— Jeżeli panu dziś nie na rękę, panie Pawle, to się pan nie krępuj, — rzekł robotnik z pewném zakłopotaniem — odłóżmy na drugi raz... przyjdę kiedy indziej..... Z pańskiéj strony już i to bardzo pięknie, że mnie pan dwa razy w tydzień przyjmujesz, pakując mi w mózgownicę część swego rozumu... — Nie chciałbym się panu naprzykrzać...
— Nie naprzykrzasz mi się wcale mój przyjacielu... — odrzekł syn Paskala. — Przychodząc do mnie z proźbą o udzielanie ci lekcyj matematyki potrzebnéj w twoim zawodzie uczyniłeś mi przyjemność, bo lubię rzemieślników, którzy się kształcą i zgodziłem się z całego serca... — Zawsze będę szczęśliwym mogąc ci być użytecznym... wierz mi, bardzo szczęśliwym... — Dziś czysto osobiste kłopoty wypędziły z mojéj pamięci, że ten wieczór do ciebie należy... — Jednakże twoje przybycie sprawiło mi podwójną przyjemność, gdyż mam cię prosić o pewne objaśnienia... a potém zajmiemy się pracą...
— Jestem na pańskie rozkazy, panie Pawle.
— Najprzód więc siadaj.
Wiktor Béralle usiadł przed ogniem i czekał.
Pierwsze pytanie było:
— Czy zawsze jesteś z moim ojcem w dobrych, stosunkach?
— W jaknajlepszych, panie Pawle. — Pan Lantier nic mi nie może zarzucić. — Nie powinienbym się chwalić, ale mogę powiedzieć, że znam się na swojém rzemiośle, że się rączéj spieszę, niż opóźniam z pracą, nie piję i nie trzymam z próżniakami i przy każdéj, sposobności bronię interesów, swego zwierzchnika; to też pan Paskal umie mnie ocenić i dowodzi mi tego, zatrzymując mnie u siebie w tym czasie, gdy robota stanęła, a szczególnéj zatrzymując mego brata, który na nieszczęście ma słabą głowę i nie może się oprzeć pokusie...
Wiktor zatrzymał się.
— Wypicia niepotrzebnego kieliszka... — dokończył Paweł Lantier.
— Tak, na nieszczęście... — Ach, gdyby nie to, z Ryszarda byłby dzielny robotnik, bo to jest chłopak intelligentny, ale ma szkaradną wadę, która prędzéj, czy późniéj prowadzi do złego...
— Miejmy nadzieję... — powtórzył Wiktor z westchnieniem dowodzącém niewielkiéj ufności.
Paweł mówił daléj:
— Zapytując czy zawsze jesteś dobrze z moim ojcem, nie miałem na myśli mówienia o twójem prowadzeniu; zbyt dobrze cię znam abym mógł wątpić o tobie.... Chciałem się dowiedzieć czy zawsze masz nadzór nad robotami zarządzanemi przez mego ojca...
— Zawsze....
— Zatém możesz mi kategorycznie objaśnić w jakim te roboty są stanie... Podmajstrzy posiadający całkowite zaufanie przedsiębiercy często miewa stosunki, z dostawami i spekulantami... Wié co ludzie myślą i mówią o interesie... Lepiéj niż kto inny może osądzić o zaufaniu jakie ten interes posiada, bo przy nim nikt się ze słowami nie krępuje... — Musisz mi, kochany Wiktorze, powiedzieć otwarcie, nie obwijając w bawełnę co ludzie myślą i mówią o moim ojcu i jego przedsiębierstwach...
Wiktor Béralle słuchał Pawła z osłupieniem i nie przerywał milczenia.
— Czekam... odezwał się student.
Zakłopotanie podmajstrzego wzrastało.
— Ależ ja nic nie wiem... — wyjąkały
— Nie jesteś otwartym! Nie może być, aby obecne położenie mojego ojca nie było powodem jakichś przypuszczeń, jakichś rozpraw.....
— Mój Boże, — rzekł Wiktor, — to pewna, że pora zimowa nie napędza grosza do kieszeni pana Lantier, ale ten wpłynie, jeżeli nie teraz, to późniéj... — Dobrze powiadają, że p. Paskal teraz traci, ale nikt nie wątpi, że zobowiązaniom swoim będzie w stanie zadosyć u czynić....
— Czy jego przedsiębiorstw nie ganią?
— Ba! mówią, że ich ma wiele, ale że ma dużo sprytu, że rozumie — co to jest postęp, idzie równo z czasem i że zajdzie daleko.
— Jednakże roboty są wstrzymane.
— Od miesiąca w krytych warsztatach zajętą jest tylko trzecia część robotników...
— Ależ to wygląda na ruinę... — To prawda, że straty są duże...
— I te nie straszą nikogo?
— Nie, panie Pawle, przynajmniej o tém nie słyszałem i mogę pana zapewnić, że przy mnie nikt się nie wynurzał ze swemi obawami.
— Nawet robotnicy?...

— Robotnicy, panie Pawle... — Między nimi są źli, są i dobrzy.. — Dobrzy zostali nie obawiając się niczego..... Co się tyczy złych, ci paplą po pijanemu, bo ich odprawiono, lecz pragnęliby tylko powrócić... dowód, że w głębi duszy mają zaufanie... — Ale to co mówię, panie Pawle, na honor Wiktora Beralle, jest prawdą!

XIX.

Syn Paskala Lantier siedział przez kilka sekund zamyślony i zapytał patrząc wprost w oczy Wiktorowi:
— A tak, naprzykład ty, — który jesteś w stanie jako człowiek fachowy wszystko dojrzeć i zdać sobie sprawę, — czy sądzisz, że opóźnienie zaszłe w olbrzymich robotach przedsięwziętych przez mego ojca, nie może zniszczyć jego kredytu?
— Jestem o tém przekonany.
Młodzieniec wydał westchnienie ulgi.
— Uspakajasz mnie — rzekł.
— Więc byłeś niespokojnym panie Pawle?
— Tak jest.
— Dla czego?
— Doszły mnie niepokojące pogłoski.....
— Nie trzeba zwracać uwagi na bajanie złych języków. — Przez ludzi zazdrość przemawia...
— Mówiono mi, że mój ojciec grał grubo na giełdzie.
— Co prawda, to i ja o tém słyszałem...
— I potępiano, nieprawdaż, spekulacye tego rodzaju, wtedy tak ważne interesa nie pozwalają memu ojcu narażać swoich kapitałów na wypadki gry?
—— Skłamałbym utrzymując inaczéj. — Zapewne ganiono pana Lantier, że ryzykuje pieniądze, a szczególniéj, że je traci, ale z tego nie wyprowadzano żadnych wniosków. Dom Paskala Lantier jest uważany za bogaty i trwały, a kilka paczek banknotów mniéj lub więcéj nie mogą sprawić w jego kassie rzeczywistéj różnicy. Taka jest opinia ogólna.
Paweł Lantier, doznał poraz drugi ulgi, od początku téj rozmowy.
— No, rzekł podnosząc się; — jestem spokojniejszy, gdyż mam ufność w twojéj otwartości, kochany Wiktorze... — Czy chcesz, abyśmy się wzięli do roboty?...
— Dobrze panie Pawle — rzekł podmajstrzy z widoczném wahaniem: — ale w przód chciałbym z panem pomówić o jednéj rzeczy... mam pana prosie o jedną przysługę...
— Jestem gotów ci ją wyświadczyć, jeżeli to jest w mojej mocy, o tém nie masz co wątpić... — O cóż idzie?
— Żenię się... — zaczął Beralle rumieniąc się mocno jak młoda panienka.
— Jużeś mi kiedyś wspominał o tym projekcie, lecz sądziłem, że termin jeszcze daleki?
— Był on w istocie dalekim, panie Pawle, bo mój przyszły teść, poczciwy Baudu, położył za warunek sine qua non...
— Że masz posiadać pewną summę...
— A na jéj zebranie trzeba mi było jeszcze nie mało czasu pracować, ale mi się poszczęściło.. — Spadło na nas, na mnie i na mego brata, niewielkie dziedzictwo.....
— Winszuję ci, — — rzekł Paweł z uśmiechem — szczególniéj jeżeli to dziedzictwo nie pochodzi po osobie, która wam była drogą...
— Jestto stara ciotka z prowincyi którąśmy zaledwie znali, i która zostawiła dziesięć tysięcy franków do podziału pomiędzy mnie i Ryszarda.....
— Zatem Ryszard pójdzie za twoim przykładem bo on także jest zakochany, jeżeli mam dobrą pamięć.. jednocześnie się odbędą dwa weselą...
— O co to, to wcale nie!, jak powiada matka, Bandu..... — Pięć tysięcy franków o których mowa kompletują mój fundusz, ale na nieszczęście Ryszard nic nie odłożył na stronę a jemu nie ustąpią ani centima.....
— To bardzo przykro... — Twój brat, tak słaby, tak łatwo, dający się wciągnąć, straci swój spadek co do grosza...
— Na szczęście, nie...
— Czyżby się opamiętał?
— O tém on prawie nie myśli, ale nasza poczciwa ciotka zostawiła nam dziesięć tysięcy franków z tym warunkiem, że możemy odebrać dopiero po ślubie. Mój wuj, człowiek zacny, jest mianowany wykonawcą testamentu i zapewniam pana, że dopilnuje, aby wola nieboszczki była uszanowana.....
— To Ryszard, poszuka sobie innéj żony?
— Nie sądzę... On bardzo jest przywiązany do młodszej siostry Stefci.....
— Więc niech się poprawi i oszczędza! — Ale nie domyślam się jeszcze czego odemnie możesz żądać, mój Wiktorze.....
— Oto, o co idzie, panie Pawle. — Byłem u wuja i oznajmiłem mu o mojém bliskiem małżeństwie... — Oświadczył, że chce poznać moją przyszłą. — Wziąłem go z sobą do rodziców Stefci, która mu się bardzo podobała... — Mówiono o interesach... — Wujaszek to stary lis, pragnący, aby w intercyzie wszystko było w porządku... — Ja mam dziesięć tysięcy franków, Stefcia ma piętnaście... Wujaszek wymaga spisania kontraktu ślubnego, chce go ułożyć a Baudu‘ówie pragną również tego samego... — Wtedy pomyślałem o panu, który chodzisz na prawo i umiesz tyle co niewiedzieć jaki adwokat i przyszedłem do pana z zapytaniem, czy nie zechciałbyś mi sprawić przyjemności i pójść ze mną za cztery dni, to jest w przyszły czwartek, do wujaszka na obiad. Zacny człowiek odkryłby ci swoją myśl, pan byś nam to napisał i potem trzebaby tylko zanieść brulion do notaryusza, któryby go przepisał.
— Jestem na twoje rozporządzenie, kochany Beralle.
— Ach! — panie Pawle, jakżeś dobry!
— W czwartek pójdę z tobą do twego krewnego.
— Ale to ztąd daleko.
— Gdzież to? — W Bercy. — Mój wuj jest dozorcą jednej z bram Magazynu.
— Bercy, ależ to niedaleko...
— A potem ja pana odprowadzę, gdybyśmy nie dostali dorożki po obiedzie, bo to będzie późno... — Wiesz, panie. Pawle, ja znaną starego.... Jak się raz rozgada to nie ma końca ani miary, a w piwnicy ma dobre wino... Ba! pan rozumiesz, w magazynie.....
— Co się tam kłopotać, jak powrócimy... — Główną jest rzeczą abym ci mógł być użytecznym, lub przyjemnym... — Więc jestem gotów...
— Przyjdę po pana we czwartek o szóstej, jeżeli się pan zgadzasz...
— I owszem. — Jeżeli będzie pogoda pójdziemy pieszo paląc cygara... — Czy twój przyszły teść będzie na obiedzie?
— Nie, panie Pawle... — On jest zbyt zajęty w swoim zakładzie... — Zresztą on nam ufa, — To co pan ułożysz z moim wujem zostanie przyjęte naprzód i z zamkniętemi oczyma.
— Zatem wszystko jest jaknajlepiej, kochany Wiktorze. — Licz na mnie...
— Ach! panie Pawle, — zawołał podmajstrzy z wybuchem wdzięczności, — patrzaj, że jestem do łez wzruszony! — Jestem gotów w każdej chwili, w każdej godzinie oddać życie za ciebie i za twoich! Jestem niczem prawie obok pana, lecz kto wie? czasem się potrzebuje mniejszego od siebie! Tak powiada przysłowie, a przysłowia często mają słuszność.
Student wyciągnął do robotnika rękę i odpowiedział jaknajuprzejmiej:
— Dziękuję ci za twoje poświęcenie, mój przyjacielu. — Przyjmuję. — I w danym razie liczyć będę na ciebie! — A teraz do roboty!
Lekcya matematyki trwała dłużej niż godzinę, poczem Beralle, pożegnał się ze swoim młodym nauczycielem powtarzając raz jeszcze:
— Do czwartku, panie Pawle... — O szóstej wieczorem.
Syn Paskala Lantier znał Wiktora gruntownie.
Wiedział on, że miał naturę prawą i otwartą nie zdolną nie tylko, do kłamstwa, ale nawet do udawania.
Badając go co do położenia przedsiębiorcy, wypytując jaka była opinia publiczna o jego przedsiębierstwach i kredycie, Paweł był, pewnym szczerej. odpowiedzi.
Beralle w istocie opowiedział to o czém wiedział, ale nam wiadomo, jak opinia, któréj, był echem, byłą źle poinformowana.
Paweł słuchając go, czuł że mu z ramion spada ogromny ciężar.
— Mój ojciec szczególniej przesadził trudną stronę swego położenia, — pomyślał po odejściu podmajstrzego. — Widzę, że jest w kłopocie, ale nie jest skompromitowany; sto razy miałem słuszność żem nie wchodził w układy z sumieniem, żem nie poświęcił swego przyszłego szczęścia i odmówił współudziału w jego egoistycznych wyrachowaniach! — Moja stanowczość zapewne go skłoniła do rozmysłu... wstrzyma się od dalszego nalegania!
Pod tym względem Paweł się, nie mylił gdyż Pasjal Lantier, od czasu podróży do Romilly i odwiedzin u siostry swojéj żony Małgorzaty Bertin, już nie myślał o połączeniu Pawła z panną de Terrys.
Djabelski plan ułożony przez mniemanego Valtę co do hrabiego i jego córki zupełnie zmieniał jego pierwotny projekt.
Teraz on musiał przeszkadzać Pawłowi widzieć się z Honoryną i zachęcać go, aby nie wspominał swojéj ciotce Małgorzacie o tém co zaszło.
Zatem, na drugi dzień po powrocie do Paryża i jakkolwiek Valta mógł lada chwila przybyć na ulicę Pipus postanowił udać się do syna i przepędziwszy część dnia na wydawaniu rozkazów odnośnych do robót w warsztatach krytych, udał się na ulicę Szkoły Medycznej i zastał Pawła przy pracy, tak jak owego dnia w którym przybył narzucać mu swoją, wolę.....
Młodzieniec się przestraszył ujrzawszy ojca.
Myśl, że smutna scena, któréj czytelnik był świadkiem znowu się może powtórzyć przebiegła ma przez głowę; zadrżał.
Przychylna powierzchowność i uśmiechnięta twarz Paskala zmniejszyły tę niepewność, lecz jéj w zupełności nie rozproszyły: ujął ojca za rękę z lekkiem nerwowem drżeniem.
Ten spostrzegł przymus Pawła i odgadł jego powód bez najmniejszéj trudności.
— No i co? — rzekł śmiejąc się. — Czy się dąsasz za naszą ostatnią rozmowę? — Uraza!... to byłoby nierozsądkiem.....
— Mój ojcze... — wyjąkał Paweł.
— No, — przerwał Paskal, — nie patrz, że n> mnie tak jakbym był twoim nieprzyjacielem!...
— Nieprzyjacielem, ty, mój ojcze! — zawołał młodzieniec tonem wymówki. — Czyż przypuszczasz, że jestem zdolny o tem pomyślić
— E, moje kochane dziecko, ojciec gwałcący wolę syna wygląda jak nieprzyjaciel... a ja to właśnie «czyniłem, w chwili nerwowego rozdrażnienia spowodowanego dręczącą mnie obawą... — Wypowiedziałem ci wyraźnie wojnę... kroki nieprzyjacielskie zostały rozpoczęte... Alem się zastanowił i przychodzę podpisać traktat pokoju... kapituluję...
W oczach Pawła błysnęła radość.
— Kapitulujesz ojcze! — zawołał uśmiechając się z kolei.
— Najzupełniej i wcale się nie rumieniąc! — odparł przedsiebierca. — Zdałem sobie ścisłą sprawę z przesilenia w jakiem się obecnie znajduję, rozważyłem twoje słowa, uczułem logikę, i już nie będę więcéj zasmucał twego serca, gwałcił twoich uczuć, jedném słowem tyranizował cię, dla swego ocalenia w położeniu, które rozpaczliwem było tylko w moich oczach.

— Ach! mój ojcze — zawołał młodzieniec promieniejący radością — ileż i dobrego sprawiają mi twoje wyrazy, nie dla tego, że zaprzestajesz mnie przymuszać, lecz że one rozpraszają moje obawy! Zatem dokuczliwe mrozy, które cię zmusiły do zaprzestania rozpoczętych robót, zapewne cię narażą na straty pieniężne, ale nie postawią tak jakeś się obawiał, w położeniu prawdziwie krytyczném?

XX.

Paskal Lantier umiał nadać swojéj fizjonomii wyraz coraz, więcej otwarty i radosny.
— Żadnej obawy, — odpowiedział, — zupełnie żadnej! — Znaczne wpływy, które, mi się wydawały niepewne, obecnie są jak najpewniejsze i przybędą na czas, aby pozatykać wszystkie dziury i zwrócić panu de Terrys milion, jeżeli okoliczności uczynią te wypłatę konieczną.
— Dzięki Bogu! — Zatem mi zwracasz swobodę serca?..— .
Najzupełniejszą... — nawet nie potrzebujesz być z wizytą u panny de Terrys, a zajęcie się pracą, posłuży ci za wymówkę. Gdyby ci ciotka Małgorzata co o niéj mówiła odpowiedz po prostu, że projekta jakie mi przeszły przez głowę już nie istnieją.
— Czy ciotka wiedziała o tych projektach?
— Wiedziała.
— Od kogo?
— Ode mnie.
— Więc powróciła do Paryża?
— Jeszcze nie....
— Czy wiesz gdzie ona się znajduje?
— Na prowincyi gdzie ją wzywały interesu i gdzie zachorowała.
— Zachorowała! — powtórzył Paweł przestraszony. — Czy mocno?
— Nie, uspokój się... — Przez chwilę stan jéj wydawał się groźnym, lecz teraz niebezpieczeństwo, minęło i obecnie gotuje się do powrotu.
— Czyś miał od niej wiadomość?
— Jeździłem odwiedzić ją w Romilly...
— Czemużem tego nie wiedział!... Byłbym ci towarzyszył mój ojcze....
— Nie mogłem cię uprzedzić, bo mój wyjazd został nagle postanowiony.
— I wspominałeś jéj o tém małżeństwie?
— Rozumie się, ale powtarzam, abyś się już tém nie niepokoił... — Dałeś mi do zrozumienia, wtedy gdyśmy rozprawiali o tym przedmiocie, że serce twoje zajęła inna miłość...
— Mój ojcze... — wyjąkał Paweł znowu się czerwieniąc.
— Nie żądam wyjaśnienia twojej tajemnicy — przerwał Paskal. — Jesteś człowiekiem poważnym i prawym.... Musisz kochać dziewczynę uczciwą... — Ja ci ufam i nie uważam abyś był zdolnym do skompromitowania swojéj przyszłości jakiem szaleństwem... — Nigdy nie będę się sprzeciwiał twojej skłonności... Przyjmę i ukocham jak córkę kobietę przez ciebie wybraną...
— O! mój ojcze... mój ojcze! — — zawołał młodzieniec głosem drżącym i z oczyma pełnemi łez radości, — jakżeś dobry i jakże ci dziękuję! — Tak, ty mnie znasz dobrze... Kobieta, która będzie nosiła moje nazwisko będzie mnie godną..... godną ciebie..... przysięgam! Przedsiębiorca wstał i znowu wyciągnął rękę do syna.
— Odchodzę, — rzekł. — Czas to pieniądze! — Dziś się mam widzieć z dwudziestą osobami. Przyjdź do mnie w tych dniach na obiad...
— Dobrze, mój ojcze..... i jeszcze raz dziękuję.
— No, do widzenia!.... Niezadługo! Paskal wyszedł i wsiadł do powozu.
— Ten chłopak marzy tylko o miłości, — pomyślał, — a to pochłaniające zajęcie, przeszkodzi mu zajmować się memi interesami—... ~ Tego mi właśnie potrzeba....
Paweł — nie mógł powstrzymać radości, która go przepełniała.
Mówił sam do siebie gorączkowo:
— Jestem wolny!... wolno mi kochać Renatę! — Już nie będę miał do zwalczenia oporu ojca... mogę bez obawy i bez wyrzutów słuchać głosu mojego serca. — O! mój ojcze, przez chwilę o małom ci nie złorzeczył... zapoznawałem cię! Dziś kocham cię więcej niż kiedykolwiek bądź!... Renato, droga Renato, dziewczę jasnowłose z anielską twarzą, kocham cię i zawsze kochać będę... Obciąłbym cię odnaleźć i powierzyć swoją tajemnicę... Mój ojciec nie zachęca mnie do odwiedzenia panny de Terrys... — Dla czego? — Jednakże się z nią zobaczę. — Ona była na pensyi, na któréj znajdowała się Renata... ona jeszcze teraz prowadzi ciągłą korrespondencyą z panną Pauliną Lambert, najszczerszą przyjaciółką mojéj ukochanéj. Przez nią się dowiem o rodzinie Renaty... — Honory na ma złote serce, duszę czułą... — Ona mnie zrozumie i nie odmówi mi udzielenia pomocy... Muszę się z nią zobaczyć i to bez straty czasu!...
Paweł się szybko ubrał, skromnie lecz bez zarzutu i udał się pieszo do pałacu zamieszkanego przez hrabiego de Terrys.
Idąc szybkim krokiem, gdyż mu było pilno przyjść, nie ukrywał przed sobą, że krok jego był osobliwym i że mogło się wydąć niewłaściwém brać młodą panienkę za powiernicę miłości, któréj nie była przedmiotem, lecz miłość ta głośniéj przemawiała niż zastanowienie i przebiegłszy w czasie bajecznie krótkim przestrzeń dzielącą ulicę Szkoły Medycznej od parku Monceau, bez wahania zadzwonił do bramy pałacu hrabiego.
Służący go znali jako poufałego w domu, odźwierny zatem, bez trudności, pozwolił mu przebyć dziedzieniec i wejść do przedsionka.
— Czy można się widzieć z panną Honoryną?
— Zdaje mi się, że można, proszę pana...
— Proszę więc jéj powiedzieć, że przychodzę z wiadomością od mojéj ciotki pani Bertin...
Podał swój bilet służącemu i ten poszedł uprzedzić pannę de Terrys i prawie zaraz wrócił do Pawła.
Honoryną czekała na niego w małym saloniku i wyciągając doń rękę przyjęła go temi słowy:
— To bardzo grzecznie, żeś przy szedł panie Pawle... — Dziękuję panu za twój pośpiech i podziękuję również twemu ojcu, który akuratnie spełnił otrzymane ode mnie polecenie... — Siadaj pan i udziel mi prędko nowin o Małgorzacie. Naprzód gdzie ona się znajduje?...
— Na prowincyi i podróż ta była dla niej nieszczęśliwa.
Panna de Terrys zbladła.
— Nieszczęśliwa? zawołała. — Co pan mówisz. Wypadek?
— Choroba...
— Ciężka?
— Tak, ale dzięki niebu niebezpieczeństwo minęło.
— Czyś pan tego pewny?
— O! najzupełniej!... — Wiem to od ojca, który jeździł do niej do Romilly, dokąd ją wezwały interesa.
— Dzięki Bogu! — Przestraszyłeś mnie pan! — Powtórz raz jeszcze, że nie ma żadnej obawy.
— Zapewniam panią... — Moja ciotka, zupełnie zdrowa, lada dzień powróci do Paryża...
— Jakże mi pilno ją widzieć, tę dobrą kochaną Małgorzatę.
Rozmowa zdawała się wyczerpaną pod względem tego co się tyczyło pani Bertini Paweł pomimo odwagi, któréj miał spory zapas, czuł mocne zakłopotanie W chwili, gdy miał przystąpić do prawdziwego celu odwiedzin.
Nareszcie zwalczył odnawiającą się bojaźliwość i zapytał mocno zarumieniony:
— Czy pani dawno miała nowiny z Troyes?
Honoryna, jak łatwo domyśleć się niespodziewała się podobnego zapytania.
Podniosła głowę i zdziwiona spojrzała na młodzieńca, którego wzruszenie było widoeznem.
— Odebrałem je dziś rano... — odpowiedziała. — Ale przyznaję, że mnie pan ogromnie intrygujesz... Dla czego mnie pan oto pytasz, panie Pawle?...
Student prawa czuł, że kłopot jego się podwaja, — różowa cera jego czoła i policzków zmieniła się w purpurową.
Nie chcąc się zaciąć w mowie, wyjąkał.
— Ależ, mój Boże, dla; dowiedzenia się, czy przyjaciółka pani panna Paulina Lambert ma się dobrze i nie zapomina o pani...
W oczach Honoryny błysnął płomień a jednocześnie na ustach zarysował się uśmiech, zmieniony w głośny wybuch śmiechu.
— Wybornie! zawołała, — już wiem! Pytanie interesowne... Przypominam sobie... rozumiem!...
— Co pani rozumiesz?... Czego mniemasz się domyślać?
— O! mój Boże, to rzecz bardzo prosta... — Moja przyjaciółka: Paulina jest w stosunkach z pewną młodą blondynką, która się panu wydawała zachwycającą... panną Renatą. — W dniu pogrzebu pańskiego wuja Bertin‘a mówiłeś pan o niej w słowach zachwytu... — Ja mam dobrą pamięć i pan także, czy tak?
— Tak, pani...
— Otóż, — ciągnęła Honoryna, — wdzięczna, twarzyczka ujrzana w ogrodzie pensjonatu z okien Hotelu Prefektury nie zatarła się w pańskiej pamięci?... Czy prawda?
— Prawda...
— A tu nie tylko pamięć gra rolę... I serce także... — Czy pan przyznajesz?
— Bez wahania... — odpowiedział Paweł — któremu panna de Terrys wracała swobodę i którego zakłopotanie jakby cudem znikało.
Honoryna mówiła daljé:
— Ja nie znam téj blondynki ale tłómaczę sobie uczucie jakiem cię natchnęła, jeżeli wizerunek jej skreślony przez Paulinę jest rzeczywistym... a takim być musi...
— Czy panna Paulina wspomina o niej? — zapytał młodzieniec z żywością.
— Tak jest, i to w wyrazach dowodzących, że pan masz gust dobry,.. — Według słów Pauliny, — albo raczej według jéj listu, przyjaciółka jéj jest samą doskonałością... — Pod względem moralnym tak samo jak i fizycznym jest to anioł, — godzien wzbudzić namiętność w tak doskonałym j ak pan gentlemanie... Bo ty jesteś gentlemanem zarówno doskonałym jak zakochanym, drogi panie Pawle...
— Bądź pani pobłażliwą... Nie szydź ze mnie, proszę pani! — rzekł student, któremu się zdawało że w głosie Honoryny daje się słyszeć szyderstwo.
— Niezdolna jestem do szydzenia z prawdziwego uczucia! — odparła młoda panienka. — Pan wiesz o tém, że jestem trochę oryginalną... Wiem o mnóstwie rzeczy, których, się w moim wieku nie zna... Byłam wychowana w sposób, który miał prawo wątpienia w wielu razach, ale — jakkolwiek to rzecz dla mnie nieznana, ja nie zaprzeczam miłości... którą może kiedyś poznam sama...
— Czy pani chcesz zostać powiernicą mojéj?....
— Pańską powiernicą? — rzekła Honoryna z nowym wybuchem śmiechu. — To rzecz bardzo poważna!
— To rzecz miłosierna!
— A więc, kusi mnie miłosierdzie... — przyjmuję bierną rolę, którą mi pan raczysz ofiarować... — Otóż jestem powiernicą nie z tragedyi lecz z idylli! To będzie zachwycające! — Obejmuję obowiązki... — Czegóż się dowiem? — Że kochasz jasnowłosę Renatę?
— Z całego serca, z całéj duszy, ze wszystkich sił moich!
— Po ujrzeniu jej tylko w ogrodzie i na ulicy?
— Tak, po ujrzenia tylko.....
— Do licha! jakiżeś pan łatwo zapalny!...
— Czyż się nie w pada w zachwyt od pierwszego spojrzenia, przed dziełem sztuki, posągiem lub obrazem?... A więc! — panna Renata jest arcydziełem żyjącém, doskonałem, jakie wyszło z rąk stwórcy... Ujrzałem ją i pokochałem... — Jeden teraz mam tylko cel w życiu... — Czy wolno mi będzie ten cel osiągnąć? — Renata nie wie, że ją kocham... — Czy mogę się spodziewać, że mnie pokocha, poznawszy?... Mogęż się spodziewać, że zostanie kiedyś moją żoną? Nie mam innego życzenia ani nadziei... — Czy życzenie to będzie wysłuchane... — Czy się ta nadzieja ziści?

XXI.

Honoryna słuchała Pawła z uwagą i widoczném zajęciem. Jej dowcipna i czasem szyderska twarz przybrała wyraz rozczulenia.
Student prawa mówił daléj:
— Zbyt jestem prawym i zbyt szczerze zakochanym, abym się mógł sam zwrócić do panny Renaty... O mojém przywiązaniu powinienem uprzedzić jéj rodzinę... ale téj rodziny ja nie znam... — Mogęż ja przedsięwziąść starania o honor połączenia się z nią nie narażając się na odmowę? — Jéj stanowisko w świecie, jéj majątek, czyż nie przewyższając mojego przyszłego stanowiska i majątku? — Czyż między nami nie istnieje przepaść nie do przebycia?... — Tego ja właśnie nie wiem i o to błagam, abyś się pani dowiedziała... Będzie ci łatwo uczynić przez swoją przyjaciółkę Paulinę Lambert, towarzyszkę Renaty... — Panienka ta może się poinformować i może mnie uczynić bardzo nieszczęśliwym, lecz wolę boleść niż niepewność...
Paweł zamilkł.
Panna de Terrys siedziała w milczeniu.
Jéj piękna twarz pokryła się chmurą; — pomiędzy dwoma delikatnemi łukami jéj brwi, zarysowała się zmarszczka.
Młodzieniec zaniepokoił się tém milczeniem i wyszeptał błagalnym głosem:
— Nic pani nie odpowiadasz?... — Miałażbyś mi odmówić pomocy o którą cię błagam?...
Honoryna podniosła na niego duże wilgotne oczy.
— Jeżeli ociągam się z odpowiedzią, — rzekła... — to dla tego, że odpowiedź moja zmartwi cię głęboko.....
Syn Paskala Lantier zbladł i uczuł ściśnienie serca...
— Zatém odgadłem?... — rzekł, — Renata należy do zbyt bogatéj rodziny, aby mnie wolno było ubiegać się o jéj rękę?...
— Nie wiem czy Renata jest bogatą... — odparła panna de Terrys... — Ona sama tego nie wie, bo nie zna swojéj rodziny!...
— Nie zna swojéj rodziny! — zawołał Paweł czując, że mu nadzieja powraca.
— Dziś odebrałam list od swojéj przyjaciółki Pauliny, jakem to panu mówiła... — ciągnęła Honoryna. W liście tym Paulina wcale nie pisze o Renacie... —
Życie tego dziewczęcia, jest otoczone nie rozjaśnioną tajemnicą.
— E! cóż mnie ta tajemnica obchodzi?.. Jeżeli jéj rodzina; jest biedna i nieznana, to tém lepiéj!...
— Daleki od téj obawy pragnę aby tak było, gdyż przynajmniej z téj strony nie będę się lękał przeszkody...
— Pochwalam uczucia twego szlachetnego serca, — rzekła hrabianka, — ale ja chcę mówić nie o téj przeszkodzie, a to co ci chcę odkryć, zada ci cios silny...
— O! mów pani, w imię nieba, mów! — szepnął Paweł na którego zmienionéj twarzy odbijał się niepokój duszy... — Twoje wahanie się, mnie zabija!... Prawda będzie mniej okrutną...
— A więc, — rzekła Honoryną, przestraszona uniesieniem młodzieńca, — dowiedz się, że nieznany opiekun, który i od dziecieństwa czuwał nad Renatą, umarł...
— Zatem jest teraz wolna?
— Opuściła pensyę...
— Opuściła pensyę — powtórzył student zdjęty konwulsyjnem drżeniem.
— Tak jest... od kilku dni...
Paweł zbladł.
Zdawało mu się, że mu się podłoga z pod nóg usuwa; — wszystka krew z żył spłynęła mu do serca, którego bicie go dusiło.
— Odjechała... — rzekł w prawdziwym obłędzie, — odjechała od kilku dni! — Ale dokąd odjechała?
— Niewiadomo... — Renata żegnając się z Pauliną sama nie wiedziała.
Student objął rozpalone czoło obydwiema rękami, z gestem rozpaczy.
— No! — rzekł, — wszystko się wali! — Jeden wyraz niszczy moje nadzieje i marzenia... jeden wyraz: odjechała!
Stan Pawła sprawiał na pannie de Terrys przykre wrażenie, ale nie była w możności uspokojenia jego boleści.
— Ten opiekun, — rzekł nagle młodzieniec prawie pozbawiony oddechu, ten opiekun, który umarł musiał mieć przecie jakieś nazwisko... a to nazwisko musi być znane...
Honoryna potrząsnęła głową mówiąc:
— Nawet pani Lhermitte o niczém nie wiedziała.
— Czy to być może?
— To rzecz pewna... — Jego nazwisko, miejsca zamieszkania, nareszcie wszystko co go dotyczyło, było tajemnicą tak dla przełożonéj jak i dla Renaty.
— Jednakże Renata nie odjechała sama, ktoś po nią musiał przyjechać?...
— Tak jest, kobieta, która zwykle bywała i o któréj wiedziano, że byłą powiernicą nieznanego opiekuna, ale ta kobieta dochowała tajemnicy i nie powiedziała dokąd Renata się udaje...
— Zatém żadnego śladu! — zawołał Paweł. — Próżnia! nicość! ciemności!, a w tych ciemnościach ani jednego światełka, którem by się można kierować!.., — nie, obok bezsilności i rozpaczy... Ach! ja z tego oszaleję!
— Uspokój się panie Pawle, zaklinam cię i wysłuchaj — mnie! — rzekła Honoryna ujmując z przyjazném współczuciem studenta za rozpalone ręce.
— Dobrze, — odpowiedział machinalnie, — słucham cię, pani...
— Nie trać zbyt prędko nadziei...
— A czegóż się mam spodziewać? — wszak pani widzisz sama, wszystko mi się wymyka.
— Może nam Paulina Lambert będzie mogła dopomódz?
Łzy płynące po twarzy studenta nagle ustały.
— Tak pani sądzisz?
— Tak.
— A jakim sposobem?
— Paulina pisze do mnie w swoim liście, że Renata opuszczając ją, przyrzekła jej pisywać tak często, jak ja to samo czynię.
Oczy młodzieńca błysnęły. Po zwątpieniu nastąpiła radość.
Zawołał:
— Obiecała?... dotrzyma!... jesteśmy ocaleni...
Honoryna przerwała.
— Jeszcze i dziś napiszę do Pauliny... — Wspomnę o tobie, o twojéj wzruszającéj miłości i poproszę, aby nie tracąc ani minuty przysłała mi adres Renaty, skoro się tylko o niem dowie.
— O! dobrze, dobrze, uczyń to pani, błagam cię o to!... — wyjąkał Paweł złożywszy ręce — a nigdy żadna wdzięczność nie wyrówna mojéj, gdyż pani uczynisz więcej, niż gdybyś mi życie wróciła...
— Uczynię to jeszcze przed wieczorem, nie dla tego, aby nabyć prawo do pańskiëj wdzięczności, o któréj i zresztą nie wątpię, lecz dla tego, że jestem przyjaciółką pełną poświęcenia, i że mnie interesuje bardzo twój romans... — Paulina donosi mi w swoim liście, że ją rodzice wkrótce zabierają do domu, do Paryża... — Gdy tu przybędzie będzie nam udzielała swojej korrespondencyi z Renatą.
— Tyś mój anioł opiekuńczy, panno Honoryno! rzekł Paweł niosąc z pełną szacunku miłością, do swoich ust, delikatną arystokratyczną rączkę, którą mu panna de Terrys podała z uśmiechem.
W kilka chwil potem pożegnał się z dziewczęciem i wyszedł.
Przejścia od rozpaczy do nadziei następujące po sobie prawie niewidocznie w umyśle Pawła, pozbawiały go przytomności.
Wyszedłszy z pałacu hrabiego de Terrys szedł przez ulicę jak pijany, nie wiedzący dokąd idzie i którego ociężałe ciało, chwiejące się nogi z trudnością unoszą.
Tymczasem świeże powietrze szybko go ożywiło i myśli jego przyszły do niejakiego porządku.
— Ach! — rzekł z giestem wyrażającym całą odzyskaną energię. — Przysięgam, że ją odszukam!...
Pozostawmy młodzieńca po wracającego do siebie a połączmy się z Leopoldem Lantier.
Były więzień z Clairvaux wziął na stacyi kolei Wschodniej dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Picpus.
Zręczny łotr, jak wiemy, obliczał wszystkie swoje kroki, nic nie robił na trafi starannie unikał zostawiania za sobą jakiego śladu, który, na pozór bagatelny, — mógłby być w przyszłości niebezpiecznym.
O sto kroków od mieszkania przędsiębiercy kazał powozowi stanąć, zapłacił stangreta i brnąc po roztopionym śniegu, udał się pieszo do swego zacnego kuzyna Paskala.
Ten ostatni znajdował się sam w biurze.
Na odgłos dzwonka szarpniętego przez przychodnia poszedł otworzyć i zdawał się być zdziwionym ujrzawszy człowieka, którego twarz była ukryta pod ogromnym szalem dochodzącym do oczu.
— To ja... rzekł skromnie Leopold.
Przedsiębierca, poznając zaraz, nie twarz, lecz głos swego wspólnika, spiesznie go wpuścił, zamknął drzwi za nim i wprowadził go do gabinetu, który był świadkiem ich pierwszego spotkania.
— A więc? — zapytał go bez żadnego wstępu.
— A więc, — odpowiedział Leopold, sama moja tutaj obecność powinna cię przekonać, że wszystko idzie po mojéj myśli....List, który ci dałem do przesłania pocztą przybył do Maison-Rouge nazajutrz rano... i naturalnie wywarł skutek na który liczyłem...
— Ja nie wiem coś postanowił, — rzekł Paskal.
— Ba! czyś ty się nic a nic nie domyślił mego projektu?
— Domyśliłem się że zastawiasz potrzask, w który się ma złapać złodziejka dziedzictwa...
— Co prawda to nie pisałem do niéj o pogodzie i o śniegu!...
— Wytłómacz mi...
— List, o którym mowa, zawierał co następuje:
I Leopold powtórzył z pamięci słowo w słowo treść znanego nam listu.
— Cóż ó tem myślisz? — zapytał następnie.
— Myślę, że to jest zręczność nielada i żeś ty figlarz pierwszego rzędu.
— Pojmujesz, że podobny list obudził miłość dziecięcą w sercu naszego niewiniątka...
— I postanowiła uciec od Urszuli?....
— Stanowczo, mój drogi... — odpowiedzią! fałszywy Valta z poufałością, którą Paskal nie uważał za dowód złego smaku.
— Zatem przyjedzie sama do Paryża?
— Sama i w największym sekrecie... — Jutro o jedenastéj, będę miał honor przyjąć ją na dworcu Wschodnim....
— Wybornie!... — zawołał Paskal zacierając ręce...
— Wybornie!... powtórzył Leopold wzruszając ramionami. — To łatwo powiedzieć..... ale skóro dziewczyna raz tu przyjedzie, rzecz nie będzie jednak skończona..... — Jeszcze wiele do końca brakuje....
Przedsiębierca poczuł, że mu po skórze lekki dreszcz przebiega.
— Wiele do końca brakuję... — szepnął.
Tak! — mówił dalej zbieg. — Ja nie po to sprowadziłem spadkobierczynią twego wuja, aby jéj dać mieszkanie umeblowane i zastawić je gratami z różanego drzewa i prawdziwemi meblami Boul’a chociaż, do kroćset, ona jest warta zachodu! — O jedenastéj będzie ona na dworcu Wschodnim... — O północy....
Leopold zatrzymał się.
— O północy? — powtarzał Paskal, który utracił oddech?
— Trafi jéj się mały wypadek.
— Jaki?
— Wpadnie do Sekwany, i naturalnie, w niéj utonie.

XXII.

Paskal siedział przerażony w obec złowieszczego spokoju swego towarzysza.
— I ty liczysz na moją pomoc do wykonania tego strasznego czynu? — zapytał ponuro po upływie kilku sekund.
Przedsiębierca uczynił giest przerażenia i ukrył twarz w dłoniach.
— Widzę po twojéj minie, że to niebyłoby ci na rękę, — mówił zbieg daléj. — Jesteś delikatny i czuły... wołałbyś zagarnąć milioniki nie przykładając ręki... — mój Boże, naturalnie... to rzecz przyzwyczajenia... przerobić się trudno a ty masz zajęczę serce... — No! dobrze, uspokój się, ja cię nie użyję... — Mam ja kogoś pod ręką, który się prosi o robotę, możesz być tego pewny... — Zobaczę się z nim i za tysiączek będzie wierny jak pies, a niemy jak ryba.
— Ale Urszula?... Urszula? — rzekł Paskal.
— Jużem ci to tem wyjaśnił... — Mając małą, mieć będziemy i starą... Jestto następstwo mojéj kombinacyi... — Chociaż gospodyni jest chora na nogę, jednak we dwa dni tu będzie z swym sławnym listem do notaryusza. — Usuwając kobietę, dostaniemy list. — Ktokolwiek nam przeszkadza powinien zniknąć, jestto logiczne i niezbędne...
— Lecz potem?
— No, i co? — Potém obliczymy się i będziemy spokojnie czekali na śmierć twojego wierzyciela, pana de Terrys... Czy ztamtąd niema co nowego?
— Nie.
— Zatem zajmijmy się spiesznie różnemi rzeczami, które są dla mnie niezbędne.
— Mów.
— Najprzód potrzeba mi bezpiecznego, siedliska, gdzie bym mógł przebywać nie będąc podejrzanym, niespokojnym, strzeżonym, badanym...
— Siedlisko. takie jest ztąd blisko.
— Gdzie?
— Tu blisko... w passażu Tocanier... mały umeblowany pawilonik, należący do mnie, w którym od czasu do czasu przepędzam po kilka godzin...
— Rozumiem! — zawołał Leopold z wybuchem śmiechu. — Mały domek umeblowany z czasów rejencyi i Zwierzyńca. — Rozpustniku ty jakiś! Brunetka i blondynka, hę! — Winszuję!...
— Cóż więcej?
— Innej garderoby.
— Jutro pewien «magazyn dostarczy ci kilka kompletnych garniturów... wybierzesz co ci się podoba...
— Nie trzeba przysyłać... ja sam wybiorę...
— Czy to już wszystko?
— Nie. — W Maison-Rouge mówiłeś o powozie, a nawet o dwóch...
— Ten, którego rzadko używam znajduje się w jednym z warsztatów dzisiaj nieczynnych!
— Czy to szyk powóz?
— Z dobrej fabryki i prawie nowy...
— Potrzeba mi dobrego konia...
— Skarogniada klacz będzie w sam raz. — Sześć lat, silna bardzo...
— Jeżeli ją trzeba zabierać z twojej stajni, to będzie kłopotliwe i kompromitujące, bo twój stangret będzie wiedział o wyjeździe nocnym, z którego tem mniej sobie zda sprawę, że nie będzie powoził... — Będzie się więc domyślał jakiejś tajemnicy.
— Co czynić, aby tego uniknąć?
— Ja szukam..... szukaj i ty także.
Leopold spuściwszy głowę z powiekami na pół przymkniętemi, głęboko rozmyślał, Paskal wlepił oczy w twarz tego człowieka dla którego zbrodnia zdawała się zabawką i który z uśmiechem mówił o zabiciu dwóch kobiet.
Z przestrachem przyglądał się téj fizyonomii zarazem szyderczej i złowrogiej.
Rysy mniemanego Valty niejasno mu przypominały młodszą twarz, niegdyś widzianą, nie wiedzieć gdzie, a która również nosiła wyraz wczesnego występku i żądz nieposkromionych.
Przestraszała go zimna krew Valty i jego sposób rozprawiania o występku i układanie jego genialnych kombinacyj.
— Gdy zostanę bogatym, — myślał, — uwolnię się od tego niebezpiecznego wspólnika, który by mnie z sobą wciągnął w przepaść.
Leopold podniósł głowę i zapytał:
— Czy przy domu na ulicy Tocannier jest stajnia i wozownia?
— Jest... zapomniałem o tém...
— A więc wszystko idzie jak po maśle! — To tam trzeba będzie zaprowadzić powóz i konia. — Obroku można będzie dostać u jakiego przekupnia....
— Zatem w taki sposób stangreta nie przypuścimy do tajemnicy?
— Wcale nie...
— Jakim sposobem?
— Uprzedź go, że chcesz sprzedać konia i powóz i że takowy punkt o dziesiątéj zostanie zabrany..... — O téj godzinie zjawi się nabywca, znajdzie powóz już zaprzężony, wsiądzie na kozioł i odjedzie....
— A kto będzie tym nabywcą?
— Zuch, który się nie skompromituje, możesz być tego pewny...
— Zgoda... — A teraz już wszystko?
— Nie... — Potrzeba mi pieniędzy dla współpracownika, nie mówiąc o mnóstwie innych drobnych wydatków...
— Ileż ci potrzeba?
— Tylko dwa tysiące franków... — Nie chcąc ci robić kłopotu, żądam tyle tylko, ile mi koniecznie potrzeba.
Pa skal otworzył szufladę i wyliczył sto sztuk złota.
— Dzielny gracz z ciebie, i mieć interes z tobą wybornie! — rzekł Leopold chowając luidory do kieszeni. Teraz pokaz że mi swoją małą wieżę Nesles z ulicy Tocanier i to prędko. — Potem pójdę na obiad, bom wściekle głodny... — Jeżeli ci serce dyktuje, to cię zapraszam na ucztę...
— Dziękuję... — Odparł opryskliwie Paskal... jestem zaproszony. — Pójdźmy na ulicę Tocanier.
— Udajesz dzisiaj dumnego, — pomyślał Leopold, — ale bądź spokojny, mój poczciwcze, wkrótce to ty będziesz fundował ostrygi, trufle i szampana!...
Przedsiębierca podniósł się z fotelu.
Poszukał w szufladzie, wyjął z niéj pęk kluczy, włożył palto i kapelusz.
— Czyś gotów? — rzekł następnie do swego wspólnika.
— Najzupełniej! — Pójdźmy obejrzeć moje mieszkanie....
Obadwaj wyszli z gabinetu, drzwi którego Paskal zamknął na dwa spusty i stanęli na ulicy.
Zachmurzone niebo koloru ołowianego, dawało ulicy Picpus straszliwie smutny wygląd.
Wiemy już o tém, że termometr znacznie się podniósł; — śnieg pokrywający dachy szybko topniał wypełniając rynny i spadając w postaci małych wodospadów na chodniki.
Słabe światło dosyć odległych latarni posępnie odbijało się w kałużach wódy. — Ponura część miasta wydawała się pustą.
Paskal z towarzyszem szli obok siebie, nie mówiąc do siebie ani słowa i kierowali się w stronę dawnego bulwaru Reuilly.
Wkrótce stanęli na rogu ulicy.
— Tędy... rzekł przedsiębierca wyprzedzając Leopolda w ulicę, którą roztopiony śnieg zmieniał w prawdziwą kałużę.
Postąpiwszy około piędziesięciu kroków, Paskal zatrzymał się przed ciężką bramą.
Leopold uczynił toż samo.
— Czy to tu? — zapytał przewodnika.
— Tak..... odpowiedział ten ostatni.
I wydobywszy z kieszeni pęk kluczy, w które się zaopatrzył wybrał jeden, poszukał dziurki w zamku furtki urządzonéj w jednéj połowie wrzeciądzów bramowych i otworzył.
— Wejdź... rzekł.
Leopold nie dał sobie dwa razy powtarzać, przestąpił próg i ujrzał się na dziedzińcu pełnym śniegu.
— Tu ciemniej jak na dnie studni! — pomruknął.
Paskal odpowiedział.
— Czy masz zapałki?
— Mam..... i to nie z fabryk rządowych. Cała ich zaleta... — Zapalają się odrazu!
— Pawilon stoi na prawo... — stajnia i wozownia na lewo.
— Dobrze...
Były więzień skierował się ku czarnej massie wznoszącéj się na prawo i tonąc po kolana we śniegu doszedł do małego tarasu o czterech stopniach przytykającego do wejścia.
— Zapewne tędy się wchodzi... — rzekł, otwórz prędko...
Przedsiębierca wybrał drugi klucz z pęka i drzwi obróciły się na zawiasach.
Weszli.
Leopold potarł zapałkę o chropowatą stronę pudełka.
Dal się słyszeć trzask i zapałka zapłonęła.
— Oświetlenie Jabłoczkowa! — zawołał nędznik ze śmiechem. — Modne światło! człowiek sobie niczego nie żałuje.
— I pomyśleć, że jeszcze dziesięć dni temu, w więzieniu głównem nie wiedziałem jeszcze o tym cudownym wynalazku współczesnej nauki!...
Paskal obeznany z miejscowością poszedł prosto do kontroli na któréj stał lichtarz ze świecą, którą przytknął do palącej się zapałki wspólnika.
— To, — rzekł, — jest sień wchodowa... — naprzeciwko się znajduje pokój jadalny....
— Zobaczmy też....
Przedsiębiorca otworzył pokój o którym wspomniał.
— Umeblowanie przyzwoite! — rzekł Leopold. Musi się tu wykwintnie obiadować w przyjemném towarzystwie! — Urządzimy sobie, jeżeli zechcesz, kiedy obiad we czwórkę....
— A czy jest piwnica?
— Tak i wchodzi się do niej tędy....
Mówiąc te słowa Paskal wykręcił się i wskazał drzwi urządzone w podłodze, z przyprawioném kółkiem....
— Stara moda!... jak na wsi! — rzekł były więzień. — Widać, że ten dom już dawno został wybudowany... — A czy jest co w piwnicy?
— Dwieście albo trzysta butelek dobrego wina.
— Dobrze o tém wiedzieć... — Jeżeli tu jakiś czas przepędzę, to butelki zastąpią mi towarzystwo...
Paskal otworzył drugie drzwi i rzekł:
— Oto jest pokój sypialny...

XXIII.

Pokój do którego przedsiębiorca wprowadził swego wspólnika, przedstawiał, tak jak i jadalnia, komfort mieszczański: — Meble palisandrowe, wełniane adamaszkowe firanki; kobierzec w wielkie kwiaty.
Łóżko było posłane; ogień przygotowany.
Paskal dodał:
— Tam się znajduje gabinet do ubierania, tu skład na drzewo, i schody prowadzące na poddasze...
— I to wszystko? — zapytał Leopold.
— Najzupełniej... — Uprzedziłem cię, że domek jest szczupły.
— Twoją małą wieżę de Nesles szkaradnie czuć wilgocią i pustką... — Zapalę wieczorem ogień i zostawię okna na pół godziny otwarte, to wszystko wyjdzie. A teraz się wynośmy. — Pójdę na obiad i tam, gdzie interesa wymagają mojéj obecności... — Proszę naprzód...
W sieni były więzień postawił lichtarz na konsoli, zdmuchnął świecę, połączył się z Paskalem znajdującym się już na dworze, i zamknął drzwi.
— W domu musi być miotła?... — rzekł.
— W stajni znajdziesz łopatę i miotłę... — odpowiedział przedsiębiorca.
— Wybornie! z natury jestem porządny... nie mogę cierpieć nieporządku... — Jutro rano odgarnę śnieg.
Obadwaj wyszli na ulicę.
— Jutro, punkt o dziesiątéj sprzedaż konia i powóz... Nie zapomnij uprzedzić stangreta....
— Bądź spokojny.
— No, to wszystko pójdzie jak po mydle. — Bądź zupełnie spokojny... — Tutaj się rozłączymy... Ja pójdę na lewo a ty się weź na prawo, śpij snem sprawiedliwego i miej złote marzenia.
Następnie Leopold spiesznie poszedł ku bulwarowi Reuilly, gdy tymczasem Paskal wracał, do swego domu przy ulicy Picpus i mówił do siebie z cicha:
— W jakież ja wpadłem ręce? — Ten Valta, to nie człowiek! To djabęł!
Pozostawszy sam, zbieg z Troyes, przyspieszył kroku.
W chwili, gdy dochodził do przedmieścia Ś. Antoniego, ujrzał jadącą powoli dorożkę.
— Hej! dorożkarz, — zawołał, — wolny jesteś?
— Niech pan siada... na kursa czy na godzinę?
— Na godzinę!
— Gdzie mam jechać?
— Na róg ulicy Galandei Fouarre!
Leopold wsiadł do powozu.
Woźnica popędził konia i fiakr potoczył się ku ulicy Galande.
Może nazwisko téj ulicy, wymówione przez byłego więźnia, obudziło w umyśle czytelnika jakie wspomnienie.
Jeżeli pamięć go zawodzi, to przypominamy mu, w jakich okolicznościach nazwisk o to dało się słyszeć w toku niniejszego opowiadania.
W więzieniu w Troyes Leopold Lantier, chcąc skłonić Jarrelonge’a do sprzedania mu, za umiarkowaną cenę igielnika z piłką, którą zamyślał przepiłować kraty swojej celi i uciec, przyrzekł recydywiście, że mu w Paryżu da robotę.
Wiadomo co nędznicy tego rodzaju rozumieją przez ten wyraz: robota.
Po dobiciu targu Jarrelonge rzekł do Lantiera:
— Wyjdę we wtorek o ósméj... We środę będę w Paryżu na ulicy Galande, u ojca Berluron... gdzie schadzka gałganiarzy...
Po ucieczce, podczas badań i poszukiwań, Jarrelonge pełen zaufania w dane słowo, ani pisnął o tém co wiedział.
W następny wtorek uwolniono go z więzienia.
W Troyes nic go nie zatrzymywało.
Wyjechał jeszcze tego samego dnia koleją, aby powiększyć liczbę nędzników, którzy wychodząc z więzienia i nie mając innych środków do życia prócz kradzieży, udają się na żer do Paryża.
Dzięki odrobinie pieniędzy, którą posiadał, Jarrelonge ubrał się przyzwoicie i wynajął na dwa tygodnie pokój w lichym zajeździe przy ulicy Maubert.
Zajazd leżał w sąsiedztwie szynkowni, w której bandyta naznaczył Leopoldowi schadzkę.
Zakład ojca Berluron zajmował cały dół domu przy ulicy Galande.
Tam Jarrelonge zasiadł przed półkwartkiem, pożerając kromkę chleba i kawał mięsa na zimno.
Szynkownia wybrana przez Jarrelonge’a był to właściwie mówiąc, obuch (assomoir), gdzie podawano wódkę, wino i absynt na wielkim kantorze obitym blachą mosiężną, zastawionym kuflami, butelkami i szklankami, — i na małych marmurowych stolikach.
Bez względu na szyld, którego początek sięgał bardzo odległej epoki, nie służyła ona za miejsce schadzki gałganiarzy, którzy od dawna wynieśli się z okolicy placu Maubert, niemniej jednak posiadał liczną klijentelę, nadzwyczaj, jak musimy przyznać, mięszaną.
Mnóstwo gabinetów zajmowały różnorodne towarzystwa, robotników, małych urzędniczków, handlarzy... i złodziei.
Ci ostatni z miny i ubrania wyglądający na uczciwych pracowników, przesuwali się tam niepostrzeżeni i prowadzili się w sposób nie budzący podejrzeń ojca Berluron, który w razie obudzenia nieufności, byłby ich natychmiast wyprosił ze swego zakładu.
Dzięki swojej ostrożności, bandyci używali zupełnego bezpieczeństwa w tym obuchu, który nie będąc wskazanym policyi jako kryjówka złoczyńców, nigdy nie był świadkiem zarzucania sieci przez ajentów policyi, łowiących w mętnej wodzie.
Jarrelonge zajadając z apetytem, myślał:
— Na jutro dałem termin nabywcy igielnika..... A to mi ryba, ten to nie tak jak my, wygląda na pana! — Przyjdę tu punkt o dziesiątéj... — Jeżeli dotrzyma słowa, będzie robota, którą się przyda jak deszcz na wiosnę, bo mi już zostaje tylko jedno nieszczęśliwe tylne koło[1] a mając to tylko, hulać nie podobna!
Zabawiwszy niedługo w obuchu ojca Berluron, Jarrelonge wrócił do swego zajazdu i położył się spać.
Nazajutrz cały dzień poświęcił na nieskończoną włóczęgę, bez innego celu, jak tylko, aby odetchnąć pełnemi płucami powietrzem paryzkiem a wieczorem o dziewiątej, powrócił na ulicę Galande.
W zakładzie było tłumno.
Gabinety były pełne.
Zatem uwolniony więzień musiał pozostać w sali.
Kazał podać butelkę wina z pieczątką, dwie szklanki, zapalił fajkę i czekał.
W miarę upływu czasu powiększała się jego gorączkowa niecierpliwość — pilno mu było ujrzeć przybycie człowieka, który jak czuł, był wyższej od niego natury i w którego obietnicę wierzył nieprzeparcie.
Z uderzeniem dziesiątéj, niecierpliwość jego zmieniła się w niepokój.
— Dla czegóż zbieg z Troyes dawał tak długo czekać na siebie?
O kwadrans na jedenastą po niepokoju nastąpiło zwątpienie. — Jarrelonge zadał sobie pytanie, czy Lantier nie dawał obietnicy z mocném postanowieniem niedotrzymania?
Czas ciągle upływał.
Wybiło wpół, następnie wskazówka zegara zbliżała się ku jedenastej z zadziwiającą szybkością.
— Do pioruna! to mnie złapał! — szepnął uwolniony więzień nalewając sobie resztę wina do szklanki. — Ten drab każę mi czekać! — Zadrwił sobie zemnie! A ja jeszcze kazałem podać flaszkę zapieczętowanego, myśląc, że on za nią zapłaci! To nie są żarty!
Z pewnym, rodzajem wściekłości wypił wino, i utkwiwszy wzrok w drzwi wchodowe, na nowo zaczął wyglądać.
Stoły się opróżniały.
Gabinety powoli opustoszały; rozmowy stały się mniej głośne a chmury dymu cuchnącego tytuniu mniej gęste.
Wybiło wpół do dwunastéj.
— Doprawdy zadrwił sobie zemnie! — rzekł Jarrelonge uderzając w stół pięścią; — ten łotr mi za to zapłaci... — chybaby został schwytany, — dodał rozmyślający — gdyż w takim razie byłaby nie jego wina....
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł człowiek ubrany w surdut z futrzanym kołnierzem, z twarzą ukrytą wielkim szalem dochodzącym prawie do okularów z niebieskiemi szkłami.
Ubranie nowo przy byłego, jakkolwiek daleko staranniejsze niż zwykłych gości, nie ściągnęło jednak niczyjej uwagi.
Człowiek w okularach szybko powiódł oczyma po sali.
Wzrok, jego zatrzymał się na Jarrelonge’u, który widział w nim tylko nieznajomego i klął po cichu.
Leopold Lantier, — którego czytelnicy nasi zapewne poznali, ominął stoły i usiadł przy tym przy którym siedział uwolniony więzień.
— Kieliszek wódki! — zawołał do chłopca, który przyszedł po rozkazy i spiesznie pobiegł podać zażądany napój.
Usłyszawszy głos jegomości, który usiadł w jego sąsiedztwie, Jarrelonge zadrżał i spojrzał nowoprzybyłemu w twarz, przynajmniej o tyle o ile pozwalał mu szal i niebieskie okulary.
— E, tak, to ja! — rzekł z cicha Leopold.
— Jakto!.... zaczął Jarrelonge osłupiały.
Nie dokończył.
Zbieg z Troyes nagle mu przerwał mówiąc doń bardzo prędko i zawsze zniżonym głosem:
— Pst! ani słowa! — Zapłać za wino i idź na mnie czekać na rogu ulicy Petit-Pont... Za pięć minut nadejdę.
Uwolniony więzień ani drgnął.
Zapłaciwszy dwadzieścia sous chłopcu, który przyniósł Leopoldowi wódkę, wyszedł z szynkowni i udał się ulicą Galande, aż do rogu ulicy Petit-Pont. Idąc mówił z wylaniem radości.
— Byłem pewny, że przyjdzie... — Taki dzielny chłopak nie zawiedzie Bibi!... Otacza się tajemnicą, to znak, że myśli o czemś ważném... — Tęgi chłop!... To zuch pierwszego gatunku! Nie stracił ani minuty!... Toż to się zarobi monety!...
I uwolniony więzień, ciągle mówiąc sam do siebie, zaczął chodzić w tę i ową stronę po trotoarze, nie tracąc z oko ulicy Galande.
Leopold nie dał na siebie długo czekać.
Nim upłynęło pięć minut, połączył się z Jarrelongem.

XXIV.

— Saperlipopette! — szepnął uwolniony więzień podając Lantierowi rękę, — nigdy bym cię nie poznał!... — Wystrojony jak książę!... Wybacz pan!... Palto podbite królikami! to nie żarty!... — Więc obrobiłeś jakiego bankiera?...
— Nie dziw się niczemu... — odrzekł Leopold, — stul gębę i pójdź zamną.
— Dokąd?
— Do halli, do Baratte’a... — Jeszczem nie jadł obiadu...
— Ani ja... rzekł Jarrelonge, który przewąchując dobrą ucztę oblizał usta językiem... — straciłem apetyt z niecierpliwości aby cię prędzej ujrzeć, ale czuję, że mi powraca...
— Tem lepiej, bo mam zamiar cię ufetować...
— Prawdziwy przyjacielu, czczę cię...
— Na teraz idźmy spokojnie jak dwaj porządni obywatele spieszący za swemi interesami... — Nie trzeba aby na nas zwrócono uwagę.
Przebyli most i wyszli na targ Niewiniątek.
Okna restauratora Baratte’a były uilluminowane.
Leopold oddawna już nogą nie stąpił w te okolice, lecz że się nic nie zmieniło z łatwością się orjentował.
— Gabinet... — rzekł do garsona, który wyszedł na ich spotkanie.
— Tędy, proszę panów... — Niech panowie wejdą na pierwsze piętro.
Garson wprowadził ich do małego, bardzo eleganckiego saloniku i rzekł:
— Co panowie rozkażą?
— Cztery tuziny ostryg, — rzekł Leopold po chwili namysłu, — rybę na białem winie, antrkot Bercy z kartoflami tartemi, kuropatwę pieczoną, groszek, raki bordoskie, coś słodkiego, deser, likiery i cygar.
Jarrelonge usłyszawszy wyliczenie tych wykwintnych potraw, które po większej części znał. tylko z nazwiska, cały promieniał.
Jego małe oczy błyszczały radością smakosza — coraz więcej się oblizywał.
— Jakie panowie pić będą wina?
— Przy ostrygach Chablis pierwszego gatunku, Beaune przy dalszych potrawach, a przy deserze szampańskie.. — Podawaj prędko.
— Ostrygi będą za pięć minut otwarte.
— Tymczasem daj nam madery...
— Natychmiast.
Garson wyszedł.
— Co za kolącya, kolego! co za kolacya!... rzekł Jarrelonge. — Czy my to wszystko zmożemy?...
— Do licha! — Ja tak zawsze, kiedy częstuję przyjaciela.. — Jak że ci się to wydaje?...
— To marzenie! — Tylko....!
— Tylko co?
— Czyby nie można dostać sosu szczypiorkowego do ostryg?... To moja słabość!
— Z największą łatwością... — każę zrobić...
Garson wrócił przynosząc maderę.
Leopold kazał przygotować sos szczypiorkowy — słabość Jarrelonge’a...
Dwaj przyjaciele znowu zostali sami.
— No! — rzekł uwolniony więzień, — co nowego od czasu jakeś ztamtąd wyszedł bez pożegnania?...
— Pst! — szepnął Lantier po cichu i bardzo żywo. — Tutaj ani słowa o tém! — Ja ci zaraz będę dawał pytania.
I napełniając dwie szklanki, dodał:
— Twój e zdrowie!...
— I twoje.
Jarrelonge ze skupieniem ducha wychylił szklankę i szepnął z radosną miną:
— Ta madera, to prawdziwy aksamit... — A! zakład wyborny! — Jak zostanę bogatym zawsze się tu będę stołował.
Garson powrócił niosąc ostrygi, sos szczypiorkowy i chablis, poczem wyszedł z gabinetu.
— Teraz rozmawiajmy, ale po cichu — rzekł Leopold.
— Mów. — kochany przyjacielu!... — połykam twoje wyrazy..
— Czyś gotów wszędzie iść za mną?
— Ba!... aby tylko na końcu drogi były frysetyki podobne do tego...
— Będą...
I tylne kola?
Nawet kanarki....
— No, to idę za tobą na koniec świata a nawet dalej...
— Nie mając nigdy długiego języka?
— Jestem niemym od urodzenia!
— Bez paplania, gdybyś się przypadkiem dostał w pułapkę?
Jarrelonge przybrał bardzo godną minę i odparł:
— Za kogóż ty mnie bierzesz?... — Ja się nie bawię takiemi rzeczami.
— Jestem o tém przekonanym, a ty masz słuszność, bo to zemną mogłoby ci przynieść nieszczęście.
Ton z jakiemi były wymówione te wyrazy, wywarł tak żywe wrażenie na Jarrelonge‘u, że ten źle połknął i mało się nie udławił.
— Nie pleć głupstw! — bąknął, wykaszlawszy się i popijając wino. Możesz zupełnie na mnie rachować... Raczej pozwolę się powiesić niż pisnę słówko na ciebie.
— Zatem zmierzam prosto do celu...
— I ja powiadam tak samo, kolego, idź prosto do celu! O co idzie?
— O wiele rzeczy... — naprzód o porwanie...
— Kogo!
— Do licha, kobiety!
— Aby ją zaprowadzić?...
— Tam zkąd nigdy nie wróci...
Jarrelonge spojrzał na Leopolda i trochę zbladł.
— Do djabła! — rzekł.
— To tak...
— Trzeba będzie użyć lancetu?
— Może tak, a może nie.
— Cóż ja mam robić?
— Zaraz ci powiem... — Pst!
Z czterech tuzinów ostryg zostały tylko skorupy; — garson przyniósł rybę i antrykot na fajerkach ogrzewanych spirytusem.
Odkorkował dwie butelki Beaune i wyszedł.
Gdy zamknął drzwi za sobą Leopold podając gościowi i nabierając sobie zapytał.
— Umiesz powozić?
— Jak to?
— No, powozem i koniem.
— O! pod tym względem, mógłbym współzawodniczyć z najlepszym stangretem paryzkim..... Mój ojciec był w służbie u starego Loriota... wynajmującego powozy na lewej stronie Sekwany... — słyszałeś o starym Loriocie?
— Nie...
— Jednak to on był właścicielem fiakra Nr. 13... — czy słyszałeś o Fiakrze Nr. 13?[2]
— Nigdy...
— A jednak w swoim czasie, ta historya narobiła nie mało hałasu w Petit Journalu.
— Pamiętaj, że byłem tam... i że tam nie czytają dzienników.
— Prawda... — A więc, kiedym był młody, pracowałem razem z ojcem i umiem używać lejców i bicza jak inny!
— Brawo! nie pytam ci się czy znasz Paryż?
— Lepiej jak Przewodnik Conty’go.
— Wybornie!... — tyle chciałem tymczasowa wiedzieć.
— Bądź łaskaw... objaśnij mnie trochę... — czy będę miał powozić?
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro wieczorem. — Przez ten czas wystarasz się o liberyę stangreta z porządnego domu.
— Czy masz mnie zamiar oddać komu do służby?
— Tak jest.
— Któż to jest ten ktoś?
— To ja... zapewniam cię, że służba nie będzie ciężka.
— Ot co mi się podoba... aby tylko były dochody, dobry stół i dobre wino...
— Będziesz miał to wszystko.
— Ale wiesz, na kupno liberyi potrzeba mi monety... Wody spadły, w kieszeni dziura... zaliczeń czynić nie mogę...
— Dam ci pieniędzy.
— Kiedyż obejmę obowiązki?
— Jutro o czwartej będę czekał na ciebie.
— Gdzie?
— Do licha, u mnie!... — ulica Tocanier N. 10.
— Więc mogę opuścić swój zajazd?
— Możesz i powinieneś to uczynić....
— Uczynię to zaraz jutro rano... jeżeli się porozumiemy, o czem nie wątpię.... — Wiesz, dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Gdy już będzie koniec, żadnych niespodzianek... — Czy tego jesteś zdania?
— Tego.
Zatem będziem pracowali na korzyść trzeciej osoby?
— Tak jest.
— Czy porwanie o którem mowa i dalsza robota będą zapłacone?
— Naturalnie....
— Ale to nie są żarty... — Usunięcie kobiety, to rzecz ważna! — Chociażbym tylko powoził, zawsze ja będę wspólnikiem, a ty wiesz, że takie drobnostki mogą nas zaprowadzić na plac Roquette...
— Czy się boisz?
— Nigdy w życiu! — ale radbym wiedzieć wiele mi ten pierwszy interes przyniesie...
— Ładny banknocik na tysiąc — odpowiedział Leopold.
— Bilet na tysiąc!... powtórzył Jąrrelonge, zrobiwszy wielkie oczy.
— Nie licząc dziesięciu luidorów, które ci dam, abyś się jutro przyzwoicie ustroił.
— Kiedyż je dostanę.
— Dziesięć luidorów nim ztąd wyjdziemy.... Tysiąc franków zaraz po interesie, to jest jutro wieczorem.
— I będę miał u ciebie mieszkanie z opałem, światłem, praniem i stołem?..
— Tak jest.....
Jarrelonge zatarł ręce.

— Brawo! — zawołał, — zgadzam się na wszystko.

XXV.

Leopold położył prawą rękę na ramieniu swego przyszłego wspólnika i rzekł patrząc nań w uwagą:
— Od téj chwili obdarzani cię swojem całkowtem zaufaniem.
— To bardzo ładnie z twojej strony i jestem ci wdzięczny... — przerwał uwolniony więzień.
— Ale, — mówił Lantier głucho, — pamiętaj sobie chłopcze, że jeżelibyś zaufanie to zdradził nieroztropném słowem lub zamiarem, zabiłbym cię bez litości, bez miłosierdzia, jak psa!
To mówiąc były więzień miał w oczach tak straszny wyraz, że Jarrelonge drżący, czuł jak ostrze noża przeszywa mu piersi.
Lantier mówił daléj.
— Będziesz w moich rękach posłuszném narzędziem, gotowém do posłuszeństwa bez rozpraw i namysłu, jakiekolwiek byłyby moje rozkazy.
— Dobrze, dobrze... sto razy dobrze... — wyjąkał nędznik; — ale nie patrz tak na mnie, popsułbyś mi trawienie, czego byłaby szkoda.
— Przysięgasz mi wierność?
— To jest, co się tyczy wierności, to będę, jak pies....
— Pieniędzy ci nie zabraknie..... Będziesz sobie mógł ładny grosz odłożyć na swoje stare lata.....
— Błogosławić cię będę jak ojca, ale kaź dać wina... Rozmowa z tobą wysuszyła mi gardło i umieram z pragnienia.
Leopold zadzwonił na garsona i kazał mu podać jeszcze dwie butelki.
Odtąd dwaj łotry nie mówili już o interesach.
Wieczerza skończyła się wesoło i Leopold zapłacił rachunek, którego imponująca cyfra olśniła jego współbiesiadnika.
— Oto masz swoje dwieście franków, — rzekł do Jarrelonge‘a podając mu dwa bilety bankowe. Idźmy spać.
Wyszedłszy na ulicę wspólnicy podali sobie ręce i każdy udał się w swoją stronę, powtarzając:
— Jutro o czwartéj, ulica Tocannier, N. 10.
— Jutro... stawię się niezawodnie...
Była blisko trzecia nad ranem, gdy Leopold wrócił do domku, który Paskal oddał mu do rozporządzenia.
Sen jego był głęboki, lecz nie długi.
Skoro świt wstał, wziął miotłę i łopatę — odgarnął śnieg w podwórzu, zostawiając dwie ścieszki do drzwi domu i do wozowni.
Około ósmej udał się do Temple, porobił różne sprawunki zapakował je do dorożki i kazał się odwieźć do domu, w którym się zamknął.
Paskal Lantier posłuszny instrukcyom mniemanego Valty, dał stangretowi rozkaz, aby miał powóz i klacz w pogotowiu i czekał na zapowiedzianego nabywcę.
W kilka minut po dziesiątej, jakiś człowiek wyglądający na handlarza koni, z biczem w ręku, zaczerwienioną twarzą, w kapeluszu okrągłym nasuniętym na oczy, w ogromnym na szyi szalu, w kurtce pod nową bluzą i w długich, butach z podkówkami, dzwonił do drzwi przedsiębiorcy przy ulicy Pichus.
Wpuszczono go i Paskal zapytał czegoby żądał.
— No! — rzekł nowoprzybyły z silnym akcentem normandzkim, — czy tu do sprzedania wózek i szkapa?
Potem ciszej i tym razem naturalnym głosem dodał:
— Czyś się mnie dzisiaj nie spodziewał?
Paskal poznał Valtę.
— Co za talent do zmieniania postaci! — pomyślał. — Prawie się boję tego człowieka...
I udał się ku stajni.
Kilka minut wystarczyły dla Leopolda do obejrzenia powozu i konia... — Umówiono się zaraz o cenę w obecności stangreta i naturalnie sprzedający i kupujący przyszli do zgody.
— Rozumie się, płacę gotówką... — dodał fałszywy handlarz po umówieniu się o cenę.
— Kaź pan zaprządz, jeśli łaska, a tymczasem zapłacę panu i wezmę pokwitowanie.
Paskal wydał rozkaz i powrócił z Leopoldem do swego gabinetu, którego drzwi starannie za sobą zamknął.
— I to stanowczo na dzisiaj?... — zapytał.
— Stanowczo... — Jutro rano przyjdę ci zdać sprawę z użycia dzisiejszego wieczora.
— Skutek wydaje ci się prawdopodobnym?
— Więcej niż prawdopodobnym, pewnym.
— Znalazłeś człowieka, którego ci potrzeba?
— Tak.,. właśnie takiego... Lepiej trafić nie można, niewiedzieć gdzie i za jaką cenę... Do jutra... — Zabieram wóz i szkapę.
Leopold powrócił do stajni, zastał powóz zaprzężony, włożył dwadzieścia franków stangretowi w rękę, wsiadł na kozioł i odjechał.
Zrobił duży krąg, aby wyglądało, że jedzie daleko z tej części miasta; — dopiero po trzech, kwadransach jazdy wrócił do pawilonu przy ulicy Tocannier, gdzie klacz postawił w stajni a powóz w wozowni.
Zrzuciwszy przebranie koniarza i ubrany ciepło, jak porządny człowiek, zbieg z Troyes udał się na miasto zjadł śniadanie w kawiarni przy bulwarze Temple a następnie skierował się do wielkiego składu gotowych ubiorów.
Załatwiwszy nowe kupno powrócił do domu.
Punkt o czwartéj zabrzmiał dzwonek u bramy.
Leopold poszedł otworzyć i ujrzał Jarrelong’ea.
Cywilne ubranie tego ostatniego, czuć było liberyą dobrego domu.
Na plecach miał dwa zawiniątka i walizę.
— Wejdź... rzekł do niego Leopold; — jesteś słowny, co cię dobrze rekomenduje.
Uwolniony więzień skierował się ku domkowi.
Gdy weszli Leopold zapytał:
— Masz wszystko co ci potrzeba?
— Mam kapelusz z kokardą, trochę przenoszony ale bardzo dobry... surdut ciemno-zielony z czerwonemi wypustkami; z guzikami mosiężnemi z koroną... spodnie orzechowe, biały krawat, rękawiczki białe bawełniane... kompletny uniform: — Będę dobrze wyglądał w tém ubraniu!...
— Bardzo dobrze... — Dzisiaj wieczorem włożysz liberyę a ją ci powiem co masz czynić.
— Czy obiad w domu? — zapytał ciekawie Jarrelonge, oblizując się na wspomnienie wczorajszej uczty.
— Nie..... pójdziemy dzisiaj do rogatki Tronowéj... — ale naprzód idź kupić składane łóżko z materacem i pościelą... — będziesz sypiał w pokoju jadalnym. — Masz sto franków... — Ruszaj i powracaj.
Opuśćmy na chwilę dwóch nędzników i powróćmy do Maison Rouge.
Wiemy, że Renata zdecydowała się pójść za radą listu znanego czytelnikom i podpisanego: przyjaciel twojej matki.
Powziąwszy to postanowienie, przymuszała się do udawania w obecności Urszuli Sollier, którą uważając odtąd za nieprzyjaciółkę, za wspólniczkę człowieka, który przez dziewiętnaście lat czynił sobie okrutną igraszkę rozłączając ją z matką, a która teraz, gdy ów człowiek umarł, prowadziła dalej nakazane przez niego, obrzydłe zadanie.
Zatem Renata chciała uciec.
Ale od projektu do wykonania, daleko.
Jeszcze miało upłynąć dwadzieścia cztery godzin.
Córka Małgorzaty, przyjęła posiłek wieczorny jak zwykle obok pani Sollier, która nie mogąc podejrzywać co się działo w duszy jej młodej towarzyszki, przypisała jej spokojne i zrezygnowane zachowanie się, powrotowi zaufania i uległości, z którego się cieszyła z całej duszy.
Prawie zaraz po obiedzie Renata, zmawiając na trochę znużenia, pożegnała się z panią Sollier, wróciła do swego pokoju i jeszcze raz odczytała list, który ją tak głęboko zmięszał, tak mocno zajął.
Odczytując go, tak samo jak i przedtem, nic w nim nie znajdowała podejrzanego i mogącego wzbudzić nieufność, ale szczególne wzruszenie ogarnęli jej umysł zajęty tysiącznemi myślami.
Zapytywała się siebie bez przerwy, jaki powód mógł kierować obłudnego opiekuna, że dręczył jej matkę, że otoczył ją samą nieprzeniknioną tajemnicą.
Pole do przypuszczeń było obszerne. — Wyobraźnia Renaty przebiegała je we wszystkich kierunkach, lecz nie znajdowała rozwiązania zadawanej sobie zagadki...
Wtedy całkowicie się oddawała czarnym rozmyślaniom.
Przypominała sobie złowrogi sen, jaki miała na pensyi.
Ujrzała znowu owego człowieka, Roberta, leżącego w trumnie, znowu ujrzała kobietę w żałobie przy nim klęczącą.
Słyszała, jak umarły otwarłszy usta wołał:
Tak Renata jest twoją córką, ale ty jej nigdy nie ujrzysz!...
Cóż więc uczyniła jej matka, aby ściągnąć na siebie tę nieubłaganą i nieprzerwaną zemstę?
Zdjęte drżeniem, dziewczę napróżno chciało odpędzić ze swej pamięci te straszne wspomnienia, ale nie zdołało, i jej sen gorączkowy, przerywany nieustannie, przez całą noc był nawiedzany przez widziadła nocne: Noctium phantasma.
Wstawszy o świcie, córka Małgorzaty postanowiła spróbować u Urszuli ostatniego usiłowania.
— Jednem słowem — myślała — ta kobieta jest posłuszną rozkazowi wydanemu przez człowieka, którego zawsze słuchała... Sądzi, że wykonywa obowiązek... Od dziecięctwa otrzymywałam od niej dowody przychylności i poświęcenia... Zanim opuszczę chorą, cierpiącą, przekonam się, czy się do ostatka będzie opierała moim łzom i prośbom...
Weszła do pokoju pani Sallier.
Urszula źle noc spędziła.
Poufna nieboszczyka Roberta Valleranda doświadczała złowrogich przecząc, nie mogąc sobie zdać sprawy z jakich one powstawały powodów.
Czuła się przygnębioną, jak gdyby przy zbliż niu się wielkiej boleści, nieuniknionej katastrofy.
Gdy ujrzała Renatę, zdawało jej się, że jej posępne myśli jakby cudem się rozpraszają i przyjęła ją z uśmiechem.

Twarz Renaty, bledsza niż zwykle, nosiła niezaprzeczone ślady długiej bezsenności.
Urszula to spostrzegła, ale nie śmiała badać swojej wychowanki i aż do zwykłej wizyty lekarza rozmowa pomiędzy dwiema kobietami nie wychodziła z obrębu rzeczy potocznych.
Odwiązawszy bandaże, doktór, oświadczył, że kuracya robi szybkie postępy, lecz z tem wszystkiem jeszcze przez kilka dni najzupełniejszy spoczynek jest potrzebny.
Nadeszła pora śniadania.
Córka Małgorzata opanowana zajęciem, którego wiemy przyczynę, nie miała apetytu.
Czatowała na chwilę rozpoczęcia rozmowy stanowczej z panią Sollier i zawsze gdy się nastręczała pomyślna chwila, wahanie silniejsze niż wola, zatrzymywała jej wyrazy na ustach.
Zwolna ten stan przymusu i nieusposobienia stał się tak widocznym, że Urszula zaniepokojona zapytała:
— Co tobie drogie dziecię? czyś cierpiąca?
Tym razem Renata się nie wahała.
Tak jest — odpowiedziała — cierpię, a pani wiesz o tem, będąc przyczyną mego cierpienia...
Urszula poczuła ściśnienie serca.
Czyż będziesz mi jeszcze wyrzucała — rzekła, — wypadek który nas tutaj wstrzymuje i objawiała życzenie odjechania bezemnie do Paryża.
— Chcę z panią pomówić o matce... — odparła Renata.
— O matce!... — powtórzyła pani Sollier widocznie wzruszona.
— Tak...
— Kiedyś mnie o nią zapytała, odpowiedziałam ci-już, że jej nie znam... żem jej nigdy nie znała...
— Oszukiwałaś mnie tak mówiąc... — odpowiedziała Małgorzata pewnym głosem.
— Urszula z przestrachem spojrzała na swoją towarzyszkę.
Brzmiący głos Renaty, jej nieprzyjazna postawa dowodziły, że walka z nią była nieuniknioną.
— Oskarżasz mnie o kłamstwo, droga pieszczotko? — rzekła tonem wyrzutu.
— Przebacz mi pani, że tak mówię do ciebie... Przykro mi, że cię ranię, ale chcę cię zmusić do otwartości... Żadnych około nas cieniów... Czem, ostatecznie, jesteś dla mnie? Przyjaciółką? Najlepszą przyjaciółką? — Długo w te wierzyłam...
— A teraz, czy wątpisz? — zapytała pani Sollier.
— Tak jest, wątpię i wątpić będę aż do chwili, w której odpowiesz mi inaczej niż milczeniem, gdy się wypytuję o rodzinę, ~ o moją przeszłość, o moją przyszłość!... Czyż chcesz we mnie wmówić, że o tem wszystkiem nic nie wiesz?... Powtarzam raz jeszcze, czem ty jesteś dla mnie?... — Powiadasz, że ci polecono odwieźć, mnie do Paryża. — Kto ci dał to zlecenie? — W Paryżu, w zamian za list przez ciebie posiadany, ma mi ktoś, jak utrzymujesz, wręczyć papiery, które mnie objaśnią o tem, co ty mi ukrywasz... Po co ta tajemnica? — Gdzie dowód, że ty mnie nie oszukujesz i działasz na moją korzyść!
— Niechaj ci Bóg przebaczy twoje podejrzenia... — wyrzekła z boleścią Urszulą.
— Są one uprawnione! — mówiła dalej Renata. — Jeszcze raz, precz z ciemnościami! ja pragnę światła. Ja chcę wiedzieć, z jakiego tytułu pan Robert miał obowiązek czuwać nad mojem dziecięctwem... — Chcę wiedzieć kto był moim ojcem! chcę poznać nazwisko mojej, matki... — Ja mam prawo do tego wszystkiego i rozkazuję ci mówić!
— Ależ ja nic nie wiem... nic ci nie mam do powiedzenia!...
— To być nie może...
— A jednak tak jest! — Gdy całkowicie spełnię swoje posłannictwo, gdy cię zawiozę do Paryża, a potem do Nogent-sur-Seine, jakiem odebrała rozkaz tego, który już nie żyje, lepiej mnie osądzisz, ocenisz moje poświęcenie, przekonasz się, czym-dobrze służyła twojej sprawie.
— A jeżeli — odmówię ci nadal posłuszeństwa? — odpowiedziało dziewczę.
— Ty nie mnie jesteś posłuszną, tylko ostatniej woli swego opiekuna! Opór byłby zbrodnią!...
— Opór jest obowiązkiem, kiedy mnie ktoś, chce popchnąć do tajemniczych kroków, które są dla mnie wstrętne i przerażające... — Ponieważ nie mam rodziny, ponieważ jestem dziecięciem bez matki, mogę pójść do urzędnika i oddać się pod opiekę prawa...
— Renato!... Renato!... — zawołała pani Sollier — wydana na pastwę prawdziwego obłędu; — ty tego nie myślisz uczynić!...
— Uczynię to, jeżeli dłużej kryć będziesz przedemną nazwisko ojca.
— Przysięgam ci, że nie wiem...
— Uczynię to — zawołało dziewczę gwałtownie — jeżeli mi nie powiesz kto była moja matka... jeżeli mnie powiesz, dla czego mnie w kołysce wyrwano z jej objęć, dla czego jej narzucono długie dziewiętnastoletnie męczeństwo, nareszcie dla czego mnie pozbawiono nazwiska?
Pani Sollier słuchała z osłupieniem, a każdy wyraz powiększał jej przestrach. — Co Renata wiedziała?... — I od kogo wiedziała?
Ta ostatnia mówiła dalej z błyszczącem okiem, z gorączkowemi ruchami.
— Jakto, ty coś mnie wychowała, patrzała jak rosnę, ty nie znasz mojej rodziny? Ależ to żarty i chyba mnie uważasz za bardzo ograniczoną, za umysł bardzo słaby, jeżeli myślisz że ci uwierzę!... — Czemże był dla mnie ów Robert niedawno zmarły i co kryły jego mniemane dobrodziejstwa? — Zdaje mi się, że odgaduję w nim człowieka okrutnego, narzucającego mojej matce męczarnię, że mnie daremnie wzywała!... Czy się mylę?
Powiernica deputowanego z Romilly wznosiła ku niebu drżące ręce.
— Mój Boże!... — wyjąkała. — Mój Boże.
— Pewnej nocy, na pensyi, miałam sen straszliwy... — mówiła Renata dalej. Ten sam (dziś widzę aż nadto dobrze) był ostrzeżeniem... odkryciem przyszłości. Ujrzałam człowieka leżącego w trumnie... Ten umarły miał rysy pana Roberta... — kobieta w żałobie klęcząc, zaklinała go, aby jej oddał dziecię... — Widziałam jak umarły otworzył blade usta i wyrzekł: „Takt Renata jest twoją córką, ale ty jej nigdy nie ujrzysz“. Choćbyś mi mówiła, że sen ów był kłamstwem, nie uwierzę ci! — zawołało dziewczę nieprzytomnie. Choćbyś utrzymywała, że ta kobieta w żałobie, błagająca, nie była moją matką, nie uwierzę ci! Choćbyś mówiła, że ten umarły nie był nieubłaganym katem mojej matki, nie uwierzę ci! — Moja matka żyje, wiem o tem, jestem tego pewna, mam tego do wód. — Za jakąż zbrodnię ją karano kradnąc jej córkę? Jaka druga, nieznana zbrodnia, zabrania mi nosić nazwisko ojca?
Renata umilkła.
Dysząca, bezsilna, czekała na odpowiedź.
Urszula załamywała ręce, mówiąc:
— Ach! to okropność!... — Tak, to. okropność! — powtórzyło dziewczę, — okropność wątpić o swoim ojcu, podejrzywać swoją matkę! okropność żyć bez: nazwiska, mniemając, że to któreby się miało prawnie nosić, jest pokryte krwią lub błotem... Tak, masz słuszność, wszystko to jest okropność!... Ale jeszcze okropniejszem jest twoje milczenie, kiedy dosyć jednego słowa, aby mnie objaśnić...
— Milcz, Renato, milcz!... nie mogę ci nic powiedzieć i nic nie powiem...
— Przynajmniej mi powiedz, czy moja matka jest godną mojego przywiązania...
Urszula podniosła się na łóżku.
— Wypełniam rozkazy zmarłego — rzekła drżącym głosem — i jedyną rzeczą którą ci mogę objawić jest ta: „nigdy nie ujrzysz twojej matki“!
Dziewczę nie zrobiło żadnego ruchu.
Rysy jej zachwycającej twarzy stały się nieruchome i przybrały pozór marmuru.
— Być może... — odpowiedziała krótko, głosem ostrym jak ostrze stali — być może...
— Powzięła postanowienie, tym razem nieodwołalne, niezmienne.
Niepokój Urszuli dochodził do szczytu.
Przerażał ją wy raz nagłej energii wyryty na twarzy Renaty.
Drżąc zapytała:
— Jakie są twoje zamiary, najdroższa?
— Nie wiem, pani — odpowiedziała córka Małgorzaty tym samym metalicznym i lodowatym głosem. — Bóg mnie natchnie... Pójdę się modlić za matkę...
I krokiem sztywnym, automatycznym, krokiem lunatyczki będącej we śnie magnetycznym — wyszła z pokoju Urszuli i weszła do swego.
— Ach! — rzekła, ujrzawszy się samą — odebrany list dyktuje mi swój obowiązek! Pani Sollier jest posłuszną pośmiertnym rozkazom kata mojej matki!... Biedna matka czekała mnie... Czy winna, czy nie, śpieszę do niej!...
Wtedy Renata otworzyła swoją walizkę i ułożyła w niej porządnie swoje suknie, bieliznę i drobne przedmioty, które z niej wydobyła z chwilą zamieszkania w hotelu kolejowym.
Ukończywszy układanie, uklękła i zaczęła się modlić, wzywając pomocy boskiej — przy śmiałem przedsięwzięciu, którego miała spróbować.
Stan moralny pani Soller, po scenie której byliśmy obecni, zdaje się nam łatwiejszym do pojęcia niż do opisania.
— Renata ukazała jej się w nowem świetle, które ją nabawiało śmiertelnym niepokojem.
— Zkąd takie młode dziewczę nabyło nieposkromionej siły woli, tej męzkiej energii, której zdawało się dotąd być zupełnie pozbawioną?
To marzenie, albo raczej to widzenie, przedstawiało w zupełny prawie sposób ponury epizod z zamku Viry-sur-Saine. To zapewnienie Renaty, że jej matka żyła i wzywała swego dziecięcia od lat dziewi tnastu, wszystko to wprawiało Urszulę w straszne pomięszanie.
Czy w tem należało upatrywać prosto intuicyi, czy też ktoś poznajomił Renatę z pewnemi rzeczami, które według zdania gospodyni Roberta Vallerand, były nieznane,światu?
Tysiąc pomięszanych myśli, tysiąc nierozwiązanych kwestyj, odrazu napastowało biedną Urszulę i wystawiało jej umysł na męczarnię.
Czy to nie fatalność mieszała się w jej sprawy i czyniła niemożebnem dokonanie jej zadania?
Gdyby nie to, nie w porę przy trafione stłuczenie nogi, gdyby nic nie opóźniło przyjazdu do Paryża i odwiedzin u notaryusza z ulicy Piramid, Renata nie powzięłaby wątpliwości ani podejrzeń.
Może, opuszczając bezzwłocznie Maison-Rouge, jeszcze był czas nakazania milczenia tym wątpliwościom, rozproszenia tych podejrzeń.
Ale — jak doktór zapowiedział — niebezpieczeństwo było groźne.
Najmniejsza nieostrożność mogłaby uczynić niezbędną amputacyę chorej nogi.

XXVII.

— I cóż mnie obchodzi moje zdrowie? co mnie obchodzi życie? — rzekła nagle prawie głośno biedna zapoznana kobieta, — ja nie chcę, aby Renata przeklinała pamięć swojego ojca!...
I odrzucając szybko kołdrę, usiadła na brzegu łóżka, a potem usiłowała stanąć na nogach.
Lecz dotknąwszy chorą nogą podłogi, wydała głuchy wy krzyk, natychmiast stłumiony, i uchwyciła się obydwiema rękami za firanki, aby nie upaść.
Stała tak przez chwil kilka w nadziei, że straszliwy ból, który czuła, przeminie.
W istocie, niedługo nastąpiło odrętwienie.
Urszula znowu uczyniła nowe usiłowanie, aby postąpić.
Niestety, ból jeszcze straszniejszy od pierwszego, bol nie do wytrzymania, zatrzymał ją i zmusił do położenia się.
— Nie mogę! — wymówiła z rozpaczą — nie mogę!...
I zalała się łzami.
W sąsiedniem pokoju, oszukana przez list napisany przez Leopolda, Renata kończyła przygotowania do odjazdu i modliła się za matkę.
Pani Sollier zawołała na nią.
Dziewczę usłyszało jej głos i natychmiast przybiegło.
— Jestem — rzekła do niej. — Czem pani mogę służyć?
Urszula czuła, że traci przytomność; nieokreślone uczucie niepokoju, i nie wytłómaczonej obawy, ogarniało jej duszę.
Pragnęła nie być samą; — samotność ją przeradzała.
— Czy pani czego potrzeba? — rzekła córka Małgorzaty.
— Chciałam cię prosić, abyś zwilżyła moje kompresy.
— Czy pani więcej cierpisz?
— Tak jest, — cokolwiek.
— Jakiejże przyczynie przy pisujesz pani pogorszenie swego stanu?
— Chciałam przed chwilą wstać i przejść się o swoich siłach... — I wstałam... usiłowałam postąpić... lecz mi się nie udało.
— Wielka to nieroztropność.
Pani Sollier westchnęła.
Renata pośpieszyła zmoczyć bandaż okręcający nogę chorej, a opatrunek ten przyniósł jej znaczną, ulgę. Wyrzekła kilka słów podziękowania, ale nie śmiała prosić swojej wychowanicy, aby z nią pozostała.
Dziewczę odeszło w milczeniu.
Reszta dnia upłynęła jak zwykle.
O zwykłej godzinie służąca przyszła uprzedzić młodą panienkę, że w pokoju pani Sollier był obiad podany.
Oczy Renaty zwróciły się na tarczę zegara.
Rzekła do siebie zcicha:
— Za trzy godziny będę jechała do matki.
I usiadła do stołu obok łóżka Urszuli.


∗             ∗

Tego sam ego dnia i o tej samej godzinie Wiktor Bazalle dzwonił do drzwi mieszkania Pawła Lantier, przy ulicy Szkoły medycznej.
Pomimo bolesnych zajęć które nam fot znane, student nie zapomniał o schadzce wyznaczonej podmajstrzemu swego ojca.
Był on ubrany i gotów do drogi czekał na Wiktora myśląc o Renacie.
Twarz młodzieńca uległa takiej zmianie, że go trudno było poznać.
Zapadłe policzki, oczy zamglone trudno powstrzymywanemi łzami, czoło zmarszczone i chmurne, dawały mu pozór nieopisanego smutku.
Student zgnębiony przez zmartwienie i bezsenność, w miarę zbliżania się schadzki, czuł, że cierpienie jego wzrasta.
Miał on być obecnym przedwstępnym krokom małżeństwa i wmięszać się pomiędzy ludzi szczęśliwych, on, którego zniknięcie tej którą kochał i chciał pojąć za żonę, czyniło tak nieszczęśliwym.
Pierś jego była uciśnioną.
Czuł ciemność w duszy i owładnięcie jedną myślą stałą, że krok jaki miał uczy nić, był złą przepowiednią dla jego własnego szczęścia, a chociaż nie ukrywał przed sobą nierozsądku tej myśli, nie był w stanie jej odpędzić.
Usłyszawszy dzwonek, poczuł w sercu niewytłómaczone wzruszenie i podniósł się aby otworzyć.
Do pokoju studenta wszedł, wesoło Wiktor Bezalle.
— To ja! panie Pawle! — zawołał. — Widzisz pan, akuratny jak chronometr! — piąta!... Ani minuty mniej, ani więcej!... po wojskowemu!...
— Znam twoją akuratność, mój przyjacielu — odpowiedział Paweł — i ja także, jak widzisz, jestem gotów.
Głos młodzieńca był tak smutny, że podmajstrzy został nim uderzony.
Szybko spojrzał na syna swego pryncypała i zobaczył jego zmęczone rysy, zaczerwienione powieki, śmiertelną bladość.
— Mój Boże, panie Pawle — rzekł zaniepokojony — czyś pan nie chory.
— Dla czego mnie o to pytasz, Wiktorze.
— Bo bardzo, źle wyglądasz.
— A więc, mój przyjacielu, nie jestem chory, lecz dziś wiele pracowałem, a to mnie nabawia lekkiej migreny.
— Może ta wizyta do mego wuja staje panu na przeszkodzie?
— Wcale nie...
— Doprawdy?
— Zapewniam cię...
— Ale bo, wadzisz pan, panie Pawle, ja za nic w świecie nie obciąłbym być natrętnym...
— Nie obawiaj się o to...
— Dzisiejsze zebranie może być odłożone na dwa lub trzy dni z największą łatwością i bez żadnego kłopotu. — Pójdę do starego, powiem żeś pan trochę niezdrów i naznaczymy inny termin...
— Nie zmieniajmy tego co już jest ułożone... — Czekałem na ciebie i jestem gotów do drogi.
— No, to weźmiemy powóz.
— Jak tam na dworze — zapytał student.
— Dosyć chłodno... — Niebo pogodne, gwiaździste, w nocy może mróz będzie.
— Błota nie ma?
— O! co to, to nie. — Na chodnikach sucho jak w pokoju.
— W takim razie powóz jest niepotrzebny... — pójdźmy pieszo paląc cygara, jakiem ci to proponował przy ostatniem widzeniu się...
— Jak pan chcesz, panie Pawle... — A migrena?
— Świeże powietrze zrobi mi dobrze...
— No, to w drogę! — Kupimy cygar w pierwszej lepszej dystrybucyi...
— Oto są... — odpowiedział Paweł — wybieraj.
I wydobył z kieszeni cygarnicę, którą otworzywszy, podał Wiktorowi.
Podmajstrzy wybrał cygaro.
Obadwaj młodzieńcy, nie bez trudu zapalili szkaradny tytoń rządowy, dla którego nie ma dosyć nagan i zeszli na dół.
Ujrzawszy się na chodniku, Paweł Lantier odezwał się:
— Przez bulwark Saint-Germain — rzekł — dojdziemy do wybrzeża przy Magazynie i udamy się brzegiem Sekwany do mostu Bercy...
— Marszruta wyborna — odparł Wiktor — jest to droga najkrótsza i najlepsza... Będziemy mogli patrzeć przy świetle gazu jak kra płynie rzeką.
Student z rzemieślnikiem udali się bulwarem Św. Michała, a potem bulwarem Saint-Germain.
Chociaż powietrze było bardzo zimne, mróz zapowiedziany przez — Wiktora Bazalle nie był zbyt wielkPrzyjemna była piesza przechadzka.
Dwaj towarzysze szli w milczeniu obok siebie.
Paweł myślał o Renacie, która znikła z pensyi, i której już może nigdy nie zobaczy...
Wiktor, który prawie nie wierzył w migrenę, zapytywał sam siebie, jakie student mógł mieć tajemne zmartwienie.
Przybyli na wybrzeże Magazynu, którem szli obok parapetu, po stronie Sekwany.
Wezbrane wody szybko płynęły, tocząc ogromne kawały kry, uderzające o siebie z ponurym hukiem. Płomienie gazu odbijające się przy ich przepływie, wydobywały z tych brył lodu dziwne odblaski.
Przeszedłszy plac przy Ogrodzie Roślin naprzeciw mostu Austerlickiego, młodzieńcy puścili się znowu wybrzeżem ciągnącem się wzdłuż dworca kolei Orleańskiej.
Zaledwie od czasu do czasu wymieniali, z sobą przerywane słowa, lub pospolite zdania.
Nareszcie doszli do mostu Bercy i zapuścili się na niego.
Most był zawalony mnóstwem wozów.
Wozy te były naładowane śniegiem, zebranym na ulicach, który zrzucano z mostu w Sekwanę i na nadbrzeża.
Paweł i Wiktor oparci o poręcz, nachylili się aby popatrzeć.
Olbrzymie kupy śniegu dochodziły aż do szczytu filarów położonych przy drodze, służącej do holowania.
— Kroćset! — zawołał Wiktor — to oczyszczanie Paryża musi kosztować miliony! — Co tu pieniędzy wyrzuconych w wodę, mówiąc bez kalemburów!...
— Tak... — odrzekł Paweł machinalnie — gdyż zaledwie słyszał.
I puścili się w drogę.
Na drugim końcu mostu stały inne wozy zaprzężone i pełne śniegu, czekając na swoją kolej.
— Czy ta robota trwa przez całą noc? — zapytał student podmajstrzego.
— Do dziewiątej, albo dziesiątej tylko — odpowiedział zapytany. — Jutro, jeżeli nie będzie w nocy dużego mrozu, zaczną o piątej rano.
Przebyli most.
Udali się wybrzeżem Bercy, smutném i pustém od czasu wywłaszczeń, spowodowanych potrzebą wzniesienia nowych budowli magazynowych i weszli na ulicę, na której mieszkał wuj Wiktora Beralle.

XVIII.

Prosimy czytelnika, aby nam towarzyszył w okolice rogatki Tronowej, gdzie Leopold Lantier miał obiadować z Jerrelongem.
W jednej z restauracyj tak licznych na placu Vincennes, dwaj wspólnicy siedzieli przy stole w głębi sali pełnej gości.
Przy jednym z tych stołów, najbliższym zajętego przez zbiega i uwolnionego więźnia, obiadowało kilku robotników; wśród nich znajdowali się Ryszard Beralle, brat Wiktora i nasi dawni znajomi Caperon i Marlet, dwaj koledzy, których widzieliśmy u ojca Baudu przy ulicy Saint-Mandé, w dniu, w którym Leopold Lantier był po raz pierwszy u Paskala.
Ryszard Beralle, według swego zwyczaju, wydawał się pijanym.
Jednakże nie był nim zupełnie, ale nie wiele mu brakowało do tego, aby już miał dosyć.
Leopold posiadał pamięć fizyognomij.
Od pierwszego spojrzenia poznał on tych trzech łudzi, dla tego też, ze zwykłą roztropnością usiadł tyłem do nich.
Jednakże nie mógł się obawiać, aby został przez nich poznanym w ubraniu robotnika, jakie miał na sobie, które przy rudej peruce i przyprawnych faworytach, czyniły go niepodobnym do poznania ku wielkiemu zdziwieniu i admiracyi Jarrelonge’a.
— A niechże cię! — zawołał ten ostatni — zmieniasz twarz i postać jak agent policyjny lub aktor! — Śliczny talent i użyteczny w świecie!
Ryszard Beralle mówił wiele, gdyż z nieumiarkowanem przywiązaniem do wina i spirytualiów łączył szczególną niepowściągliwość jeżyka.
— Zatém — zapytał Marlet, ciągnąc rozpoczętą rozmowę — twój brat żeni się, stanowczo?
— Tak mój stary... — odrzekł Ryszard nalewając sobie szklankę — zaślubia piękną Stefanię.
— A ty, ty robisz słodkie oczy do jej małej siostry... — rzekł Caperon. — Gzy razem będą obadwa wesela?
Młodzieniec wypróżnił szklankę.
— Razem obadwa wesela! — powtórzył — o! zapewne!
— Czemuż by nie?
— Bo mama Bandu coś sobie ubrdała i niechce od tego ustąpić.
— Cóż takiego?
— E! głupstwo! — Chce, abym żeniąc się, miał pewną summę... — Otóż, ponieważ nie mam oszczędności, a pieniądze odziedziczone do współki z Wiktorem nie wystarczają...
— Odziedziczyłeś! — zawołał Caperon.
— Troszkę, mój, stary...
— A to ci szczęśliwiec! — I wieleż to tej sukcesyi?...
— Pięć tysięcy franków.
— Ładny z tem wszystkiem kapitalik na początek gospodarstwa! Pięć tysięcy franków!
— Matka Baudu wymaga dziesięciu tysięcy... Brak mi właśnie połowy...
— A nim zbierzesz drugą, to pierwsza pójdzie przez gardło.
— Co to, to nie.
— Robisz się porządnym?
— Z musu... — Nie mogę podnieść swoich pięciu tysięcy wcześniej, jak w dzień ślubu...
— I to ci się podoba.
— Ba! ty rozumiesz, chciałbym dostać grosza.
— No, to spiesznie oszczędzaj i żeń się... Pięć tysięcy, to nie morze do wypicia... W trzy lata zbierzesz, jeżeli zechcesz...
Ryszard dwa czy trzy razy wypróżnił swoją szklankę.
Myśli zaczęły mu się trochę plątać, język robił się sztywnym.
— Ale muszę zebrać nie tylko pięć tysięcy franków... — wybełkotał.
— Ba! ponieważ wymagają tylko dziesięć...
— Ale bo... widzisz, winieniem jeszcze tysiąc matce Bandu...
— Tysiąc franków w książce! — zawołał Caperon — zajadałeś więc trufle z szampanem?
— I potrawki z prawdziwych pereł? — dodał Marlet.
— Głupstwa pleciecie obadwa — odpowiedział Ryszard, mówiąc z coraz większą trudnością; — te tysiąc franków wcale nie składają się z porcyj i litrów... Matka Bandu pożyczyła mi je na zapłatę długu, długu honorowego... długu karcianego... Przecież się jest człowiekiem honoru, co?... Ojciec Bandu o tém nie wie i to mnie nabawia djabelnego kłopotu!
— Jakim sposobem?
— Oto tak:.. — Matka Baudu — (ja się tak domyślam) — wzięła pieniądze ż posagu Stefci, odłożonego na stronę.
— Pchi! — rzekł Caperon. — A że do wesela niedaleko i naturalnie trzeba będzie posag wypłacić, to musisz załatać tę dziurę...
— Właśnie... — Prolongowano mi na miesiąc... a niemam ani grosza...
— Ale — zauważył Marlet — ponieważ twój brat weźmie pieniądze, to ci może jeszcze prolongować...
— Turlututu! — tu wcale nie idzie o mego brata. Ja wiem co się święci... — Jeżeli za miesiąc nie oddam pieniędzy, toż to będzie hałas u matki Bandu... Moje małżeństwo z Wirginią zostanie zerwane... będzie ogólna kłótnia... Wujaszek z Bercy nie zechce o niém słyszeć... ja będę uważany przez tych wszystkich ludzi za oszusta... za szachraja...
— No... no... — zawołał Caperoń — głupstwa pleciesz!
— Nie, ja mówię tylko prawdę... — ciągnął dalej Ryszard, który ożywiał się mówiąc i którego umysł coraz więcej się plątał. — Zasłużyłem na to wszystko, gdyż, w porównaniu z rodziną Baudu, jestem istotą szkodliwą... ja rzeczy widzę jasno...
— Jakie rzeczy?...
— Pożyczkę mamy Bandu...
— Z posagu Stefci?
— Te tysiąc franków były wzięte nie z posagu Stefci, jestem tego pewny...
— A zatem zkąd?
— Z kasy robotników...
— Ale! ba!...
— Tak!... ojciec Baudu jest podskarbim naszego zgromadzenia... On ma pieniądze w zachowaniu u siebie... Ale pilnuje ich jego żona... i bez jego wiedzy wzięła z nich to, co mi było potrzebne, aby mnie wyciągnąć z błota...
— W istocie — rzekł Caperon — jeżeli tak, to rzecz ta jest bardzo poważna... — Za miesiąc ojciec Bandu ma zdawać rachunki, a jeżeli spostrzeże brak z twego powodu, to narobi w domu hałasu...
Ryszard spuścił głowę i szepnął z posępną miną.
— Do milion djabłów! Jak ja zapłacę tę i tysiąc franków?
— To twoja rzecz... — odparł Marlet. — Pomyślisz o tem kiedyindziej... — Dzisiaj się bawmy jak tęgie zuchy... — Przez miesiąc znajdzie się przecie ktoś, co ci pieniędzy pożyczy...
— Kto?
— Naprzykład brat...
— Ja jemu nigdy nie wspomnę o tym długu... nasłuchałbym się kazań bez końca...
— No, to kto inny... kto bądź.... Nie trzeba nigdy wyrzekać się nadziei... — Wszystko się da ułożyć. Garson, litr wina...
— Garson, dwa litry... — poprawił Caperon.
— Garson, trzy litry! — zawołał Ryszard uderzając w stół. — Pijmy! ja funduję!
Leopold Lantier i Jarrelonge, nie stracili niu wyrazu z poprzedzającej rozmowy.
Naturalnie Jarrelonge znajdował w niej niewielki interes.
Leopold Lantier, umiejący wyciągnąć korzyść z najmniejszej okoliczności, nie myślał tak samo.
Wbił sobie w pamięć słowa Ryszarda.
Słowa te czyniły dlań jasnemi niektóre frazesy wyrzeczone przez matkę Baudu w swoim zakładzie.
Na co się miały przydać zbiegowi fakta opowiadane przez młodego rzemieślnika?
Sam nie wiedział, ale miał przeczucie, że znajomość tych faktów posłuży mu do czegoś.
— Skończyłeś kawę? — zapytał Jarrelonge’a.
— Skończyłem.
— No, to się wynoś... — ja zapłacę przy kantorze.
— Dokąd idziemy?
— Do domu...
O ósmej obadwaj łotry wchodzili do domku przy ulicy Tocanier.


∗             ∗

Wróćmy do Maison-Rouge, do Hotelu Kolejowego.
Pani Urszula mocno zajęta i zmartwień a zachowaniem się Renaty, zaledwie wzięła coś w usta podczas obiadu.
Czuła ona straszliwe zmęczenie. — Głowa jej ciężyła — oczy zamykały się pomimo woli.
Od rana następowało jedno po drugiem znużenie ciała i umysłu, sprowadzające upadek sił, z którem biedna kobieta, napróżno usiłowała walczyć.
Była siódma wieczorem.
Jedna ze służących przyszła sprzątnąć nakrycie.
Renata posępna i milcząca patrzała na pannę Sollier, która spuściła głowę na piersi i zamknęła powieki.
— Potrzebujesz pani spoczynku? — zapytała.
Urszula prawie już spała.
Usłyszała ona głos dziewczęcia, ale nie zapytanie.
— Mówisz do mnie, pieszczotko? — wyjąkała otwierając oczy.
— Pytałam, czy pani potrzebujesz spoczynku?...
— Tak moje dziecię... czuję ogromne znużenie.
— Czy chcesz pani, abym przed odejściem zmoczyła ci kompresy?...
— Proszę cię o to... potem zasnę...
Renata zdecydowana na wyjazd, nie chciała opuścić swojej towarzyszki i opatrzywszy jej raz ostatni według zalecenia lekarza.
Oddalając się, nie uczyniwszy tego, uważałaby za winną.
Gdy kompresy ściskające nogę chorej zostały zmoczone okładem, Urszula z wylaniem podziękowały dziewczęciu i rzekła:
— Kochane dziecię, ty pewno także zechcesz spocząć?...
— Będę czytała nim mi się spać zechce... — odpowiedziała Renata.
— Proszę cię, nie zamykaj drzwi od swego pokoju...
— Zostawię otwarte.
— Zapomnij, jeżelim ci powiedziała co przykrego...
— Dobrze pani, zapomnę...
I córka Małgorzaty wyszła.

XXIX.

Prośba zaniesiona przez panią Sollier do Renaty, aby zostawiła drzwi otwarte, podyktowana była nie samą tylko chęcią zupełnego się odosobnienia.
Urszula w skutek nieporozumień, jakie zaszły pomiędzy nią i młodą panienką, doznawała nieokreślonego uczucia nieufności i zapytywała sama siebie, czy Renata nie zechce przyprowadzić swoich gróźb do skutku.
Powzięła ona stanowcze postanowienie walczyć ze snem, nadstawiać ucha na najmniejszy hałas i tym sposobem zdawać sobie sprawę z tego, co robi jej wychowanica. — Jak tylko noc dobrze zapadnie, nie będę już miała żadnej obawy — mówiła do siebie — a jeżeli mi doktór jutro nie pozwoli zawieźć Renaty do Paryża, to każę się zanieść na stacyę i położyć w wagonie.
Biedna kobieta nie chcąc zasnąć, usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co tylko w tym dniu zaszło...
Skutek jaki nastąpił, nie odpowiedział jego oczekiwaniu.
Znużenie narzucone umysłowi, podwoiło ciążącą nad nią senność i uczyniło ją niezwyciężoną.
Myśli jej się plątały; — ociężałe powieki opadły, oczy się zamknęły i głowa spoczęła ciężko na poduszce.
Urszula spała.
Renata drzwi swoich nie zamknęła.
Siedząc przed kominkiem, ofiara łatwego do pojęcia niepokoju, ona także nadstawiała ucha na najmniejszy szelest, gdy tymczasem wzrok śledził posuwanie się wskazowki po tarczy zegarowej...
Zegar wskazywał dwanaście minut do ósmej.
Córka Małgorzaty czuła ściśnienia serca.
Ciałem jej wstrząsało nerwowo drżenie.
— Jeszcze kilka minut — myślała — a jeżeli pani Sollier nie zaśnie, to nie będę mogła zrobić ani jednego kroku, któregoby niedosłyszała i którymby się nie zaniepokoiła... — Odezwie się... zawoła mnie i będę musiała wyrzec się odjazdu, albo wyjawić jej swoje zamiary... — Ona wszystko uczyni aby im przeszkodzić, a kto wié, czy właściciel hotelu sądząc, że ona ma do mnie prawo, nie odmówi jej pomocy?... — Niepokój ten trudny do zniesienia.
Renata słyszała wyraźnie odgłos oddechu Urszuli.
Nagle odgłos ten stal się silniejszym i regularniejszym.
Renata zdwoiła uwagę i rzekła:
— Musi spać..
Wtedy opuściwszy fotel przed kominkiem, dziewczę na palcach postąpiło ku pokojowi Urszuli i wsunąwszy głowę przez uchylone drzwi, spojrzało.
Lampka nocna stojąca na stoliku, oświecała bladą twarz pani Sollier.
Zamknięte oczy, nieruchoma postawa Urszuli, nie zostawiały w umyśle Renaty żadnej wątpliwości.
Towarzyszka jej spała snem głębokim.
— Matko — rzekło dziewczę — słucham twego rozkazu, — spieszę do ciebie.
Wracając do kominka, na którym leżał jej kapelusz, włożyła go i śpiesznie zawiązała wstążki; okryła się salopą futrzaną, wzięła w rękę przygotowaną walizkę i otworzyła drzwi od korytarza.
Na progu stanęła.
Zdawało jej się, że nogi nie mogą utrzymać ciężaru jej ciała.
Serce jej uderzało w piersiach szybko i głucho.
Chwiejąca się, wahająca, wyszeptała:
— Boję się... — Zkąd ta bojaźń, gdy tak niecierpliwie oczekiwana chwila nadeszła?... — O! moja matko... moja matko... poradź mi... wspieraj mnie...
Te wyrazy wychodzące z ust Renaty, wywarły na niej wpływ magiczny.
Uczuła że jej siły wracają, że bojaźń, dręcząca przed chwilą jej umysł znika i przestąpiwszy próg, zamknęła po cichu drzwi od swego pokoju.
Korytarz był ciemny, ale dziewczę było przyzwyczajone do chodzenia po nim i idąc ostrożnie, doszła do schodów oświetlonych światłem wychodzącym przez oszklone drzwi zakładu i zaczęła schodzić na dół.
Nagle, w chwili gdy była na ostatnim stopniu, zatrzymała się przestraszona widząc, że przed nią ktoś stoi.
Głos dobrze jej znany, rozproszył jej obawę.
Była to służąca hotelowa, która interesując się mocno dziewczęciem, o projekcie ucieczki którego wiedziała, czekała na jej wyjście.
— To panienka... — rzekła — już kawał czasu na pannę czatuję... — Spiesz się panienka... pociąg zaraz nadejdzie.
— Odjeżdżam... — odpowiedziała Renata wsuwając jej w rękę sztukę złota. — A ty nie zapomnij...
— Niech się panienka nie boi... — Dziękuję. — Drzwi otwarte... Niech panienka prędko zmyka... — szczęśliwej podróży.
Renata wybiegła na ulicę.
Służąca zbliżyła się do oszklonego okna i przy świetle wydobywającym się przez szyby spojrzała na pieniądz trzymany w ręku.
— Dwadzieścia franków! — zawołała z radosnem podziwieniem. — A ja sądziłam, że to było dwadzieścia sous! — Ona jest hojna, ta młoda panienka, i musi być bogata skoro tak rozdaje luidory.
Córka Małgorzaty mając tylko plac do przebycia, weszła do sali zupełnie pustej.
Przystąpiła do otwartego okienka, lecz wzruszona, drżąca, stała nieruchoma i niema, trzymając portmonetkę w ręku.
— Dokąd? — zapytał kasyer biletów.
— Do Paryża... — odpowiedziało dziewczę, rzucając za siebie przerażonym wzrokiem.
— Której klasy?
— Pierwszej...
— Dziesięć franków, dwadzieścia pięć centymów....
Renata położyła dwadzieścia franków na deseczce okienka.
Podano jej bilet i resztę.
— A bagaże? — zapytała.
— Drzwi obok... i spiesz się pani... bo pociąg nadchodzi.
Dziewczę przestąpiło drzwi wskazane, weszła do ekspedycyi bagażów, podała walizkę i bilet urzędnikowi, który zważył lekki pakunek, zapisał go do książki, zażądał dziesięciu centymów i oddał jej pokwitowanie.
Na peronie wołano:
— Do Paryża! — proszę wsiadać...
Kasyer bagaży otworzył drzwi prowadzące na peron i rzekł:
— Przejdź pani tędy.
Renata prędko wyszła.
Jej pośpieszny chód, jej niespokojne ruchy, czyniły ją podobną do obłąkanej.
Pociąg był na stacyi.
Konduktorowie wołali:
— Maison-Rouge... Maison-Rouge...
Dziewczę zbliżyło się do jednego z nich i zapytało:
— Gdzie damski przedział, proszę pana?
— Pierwszej klasy?
— Tak, panie...
— Tutaj...
Damski przedział był próżny.
Renata wsiadła do niego.
Konduktor zamknął drzwiczki.
Zawiadowca dał znak, gwizdawka gwiznęła, tłoki zaczęły działać z hałasem i pociąg ruszył.
Będąc już w drodze, pć spełnieniu już tak stanowczego kroku, dziewczę poczuło, że trąci przytomność.
Nierozsądek powziętego postanowienia, zuchwalstwo popełnionego czynu, jasno jej się przedstawiły.
Jej niepokój rozwiany na chwilę, znowu ją ogarnął z nową siłą.
— Mój Boże — rzekła ze drżeniem — możem ja winna, żem się dała uwieść miłości dziecięcej? — Czy to nie szaleństwo, chcieć jakim bądź kosztem przeniknąć tajemnicę, która mnie przeraża?... Ale mogłażem oprzeć się wezwaniu mojej matki?... wezwaniu tak gorącemu, tak czułemu?
I zamilkła.
Złowroga myśl przebiegła po jej głowie.
— A gdyby ten list kłamał? — rzekła znowu — gdyby w tym liście kryła się zasadzka?...
Renata poczuła, że jej krew zastyga i wydobywszy z kieszeni list Leopolda, odczytała przy świetle lampy oświecającej przedział.
Dziwna rzecz! — Możnaby powiedzieć, że jakiś glos tajemny tłómaczył jej zdania tego listu, dwadzieścia razy odczytanego od wczoraj. Każde zdanie Wydawało jej się przewrotnem, — każdy wyraz kłamliwym.
Trudno opisać, co się działo w jej głowie przez kilka sekund.
Obłąkana, napoły szalona, zerwała się aby krzyknąć, wołać na pomoc i drżącemi rękami spuściła szybę.
Pociąg pędził jak kula armatnia.
Zimne powietrze nocy owiało twarz Renaty i to lodowate uczucie, rozpędzając jej gorączkę, sprawiło na niej nagłą reakcyę.
Dziewczę upadło na wyściełaną ławkę i wyszeptało:
— Byłam nieprzytomna! — Pa cóż to zwątpięnie? — Zkąd ten nierozsądny przestrach? — Mam że prawo wahać się i drżeć, gdy idzie o moją matkę? — Któżby na mnie zastawiał sidła? — W jakim celu? — Z jakiego powodu? — Czyż ja, której istnienie nikomu nie jest znane, mogę mieć nieprzyjaciół? Byłam szalona, lecz odzyskałam już rozum... Spieszę do ciebie, matko, szczęśliwa i ufna, aby cię już nigdy nie opuścic...
Renata podniosła szybę i kładąc się na pół w kącie przedziału, zagłębiła się w marzeniach o szczęściu i przyszłości...
Obraz młodego nieznajomego z Hotelu Prefektury w marzeniu tem także zajął miejsce i dziewczę nie myśląc prawie o śnie, zamknęło oczy, aby go lepiej widzieć.
Pociąg stanął i dało się słyszeć wołanie:
— Verneuil?... Verneuil-Chaumes!...
Renata otworzyła oczy.
Przedział w którym siedziała, znajdował się naprzeciw zegaru stacyjnego.
Zegar ten wskazywał dziesięć minut na dziesiątą.
— Za dwie godziny. — rzekła Renata z uśmiechem, — ujrzę przyjaciela, który do mnie pisze w imieniu matki.

XXX.

W chwili, gdy zegar z Verneuil-Chaumes wska*zywał dziesięć minut na dziesiątą, Jarrelonge kończył zaprzęgać klacz Paskala Lantier do powozu, stojącego w wozowni domu przy ulicy Tocanier.
Po ukończeniu tej roboty uwolniony więzień zarzucił na klacz derę, ubrał się w długi surdut z kołnierzem futrzanym, włożył kapelusz z kokardą, rękawiczki i udał się do pokoju sypialnego do Leopolda.
Ten zupełnie przeinaczył swoją osobę.
Miał on szpakowatą perukę, takież faworyty i okulary oprawne w złoto.
Ubranie jego składało się z czarnego garnitury zapiętego pod szyję, z kokardą oficera legii honorowej.
Biały krawat doskonale zawiązany, nadawał łotrowi minę znakomitego urzędnika lub wysokiego dygnitarza.
Musimy przyznać, ze w tym surowym i prawie urzędowym stroju, krewnemu Paskala nie brakowało ani swobody ani dystynkcyi.
Obszerny surdut zwierzchni, którego dziurka ozdobiona była także wstążeczką orderową, leżał na krześle obok wysokiego, zupełnie nowego kapelusza.
Jarrelonge był olśniony tem ubraniem.
— A niechże cię! — zawołał, oglądając swego wspólnika od stóp do głów. — A to mi ubranie i order! — Wyglądasz jak prokurator generalny, komisarz centralny albo naczelny lekarz.,. — Pan doktór weźmie pacyentkę w kuracyę!...
— Pacyentka, którą ja wezmę w kuracyę, zostanie tak wyleczona, że więcej cierpieć nie będzie! — odpowiedział Lantier z przerażającym cynizmem.
Jarrelonge jakkolwiek wytrawny bandyta i wskutek tego bardzo zatwardziały, nie mógł powstrzymać się od drżenia.
— Masz sposób mówienia o rzeczach, który sprawia dziwny skutek... — rzekł zcicha. Kiedyż jedziemy?...
— Nic pilnego... — odpowiedział zbiegły więzień; — aby zajechać na dworzec kolei Wschodniej, mając dobrego konia, potrzeba trzydzieści pięć minut, a tam nie ma potrzeby stać długo... W chwili nadejścia pociągu, na stacyi bywa mnóstwo agentów policyjnych, ą ja się nie lubię pokazywać tym ptaszkom...
— Ani ja... oni tak jak sowy widzą w nocy.
— Mamy dosyć przed sobą czasu, skorzystajmy z niego aby się porozumieć...
— Tak, umówmy się jak mamy działać...
— Czy klacz zaprzężona?
— Zaprzężona i przykryłem ją derą... — Widzisz, ja dla zwierząt mam bardzo czułe serce — a koń to tak jak człowiek, dosyć aby się zaziębił, a destanie plurezyi...
— Skoro tylko mała wsiądzie do powozu, trszba będzie pomyśleć jak jechać... — Trzeba się udać najciemniejszemi i najpustszemi ulicami.
— Ja się podejmuję tego, ale co się tyczy marszruty, to trzeba wiedzieć, dokąd za wieziemy pakunek...
— Zaraz o tem pomówimy... — Ty znasz dobrze Paryż i przyległe okolice?...
— Tak dobrze jak nieboszczyk papa... stangret z powołania i wcale nie głupi...
— Zatem będziesz mi odpowiadał na zapytania:
— Jak prawdziwy Przewodnik... Cóż chcesz wiedzieć?...
— Czy Bercy jest bardzo ludne?
— W dzień czy wieczorem?
— Wieczorem.
— Zupełnie nie; to prawdziwa pustynia... szczególniej od czasu wywłaszczenia... — W dzień to tam jest ruch nieustanny, ale jak tylko noc zapadnie, ani pies się nie pokaże.
— Czy most Bercy jest mocno oświetlony?
— Nie, szczególniej od strony wybrzeża Bercy...
— Czy poręcze wysokie?
— Dosyć... nie podjąłbym się ich przełazić, chcąc się rzucić w lipcu w Sekwanę.
— Czy i przez ¿wybrzeże de la Rapée przechodzi pociąg?
— Po północy ani jeden...
— Niema stacyi dorożek?
— Jest, na końcu wybrzeża, ale dorożek nigdy nie ma. O dziesiątej nadzorca zamyka budę i zmyka.
— No to tam trzeba jechać...
— Na most Bercy?...
— Tak. Jarrelonge zastanowił się przez chwilę.
— W takim razie tak trzeba jechać — rzekł. — Wyjechawszy ze stacyi, trzeba się wziąść ulicami des Recollets, Saint-Maur, des Boulets, Picpus, aż do dawnych bulwarów zewnętrznych, któremi dojedziemy prosto do mostu...
— Bardzo dobrze...
— Czy trzeba przez most przejeżdżać?
— Tylko przez trzy czwarte części... — Zatrzymasz się tak, aby Sekwana płynęła pod nami.
— Rozumiem... — To tam się dokona robota?
— Tam... Robotę ja biorę na siebie.
— A potem?
— Potem ściągniesz klacz biczem i galopem prosto do domu.
— Rozumiem, mój stary, a potem szklaneczka gorącego wina z cynamonem i cytryną, aby przyjść do siebie... — Czy masz wszystko co potrzeba do operacyi?...
— Przygotowania nie są skomplikowane — odparł Leopold wydobywając chustkę z kieszeni. Jeżeli mała zechce krzyczeć, zawiążę jej tem gębę a zamilknie.
— Knebel, co, jak w sztuce z Ambegu... — szepnął Jarrelonge... — Bibi się czuje nie dobrze... Bibi to ja...
Leopold mówił dalej:
— Ona waży tyle co kurczę, ta dziewczyna.... zaniosą ją do poręczy... a potem...
Zatrzymał się.
— Brr... — rzekł uwolniony więzień. — A Sekwana po której kra płynie...
— Będzie jeden kawałek więcej...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jarrelonge przerwał je, mówiąc:
— Powiedz no, żeby tak na kuraż, kieliszek starki?...
— Pochwalam twoją myśl.
Jarrelonge otworzył szafę w murze, wyjął butelkę, otworzył ją, nalał do połowy dwie spore szklanki i podał jedną Leopoldowi.
Bandyci trącili się i wypili.
Chociaż postanowienie, jakie Leopold powziął, zrobione było z rozwagę, jednakże wydawał się pomięszanym, zdenerwowanym. W źrenicach jego błyskał chwilami złowrogi ogień.
— Dwanaście minut po dziesiątej... — rzekł Jarrelonge spoglądając na zegar.
— No to wyjeżdżaj!... ja otworzę bramę.
Jarrelonge wziął za uzdę klacz zaprzężoną i wyprowadził ją za obręb dziedzińca.
Leopold zamknął za nim wrzeciądze bramy — wszedł do domu, włożył palto, obwinął się białym — szalem, nacisnął kapelusz i wciągnął ciepłe rękawiczki.
— Nie wiadomo co się może wydarzyć... — rzekł otwierając zamek stolika — przedsięweźmy ostrożności.
I wsunął do kieszeni nieduży nóż kataloński i miniaturowy rewolwer.
Poczem połączył się z Jarrelong’em, który siedząc na koźle; i trzymając w jednem ręku lejce a w drugiem bicz, czekał z poważną godnością stangreta z zamożnego domu.
— Pamiętasz wszystko? — zapytał Leopold wsiadając do powozu.
Ja mein herr...
— No, to w drogę.
Powóz potoczył się z początku powoli, a potem trochę prędzej.
Jarrelonge mając dosyć czasu aby dojechać do stacyi, nie śpieszył się.
Energię klaczy oszczędzał na powrót.
Pomimo tej względnej powolności, oświetlona tarcza zegara wychodząca na bulwar strasburski, wskazywała dziesięć minut do dwunastej, gdy powóz znajdował się naprzeciw kościoła św. Wawrzyńca.
Fałszywy stangret, oględny w skutek nauk Leopolda, nie wjechał na plac stacyjny, lecz zatrzymał się na rogu ulicy Metz, naprzeciw stacyi dorożek, przed bramą jednego domu...
Zbieg z Troyes wysiadł.
— Dobrze — rzekł — czekaj tu na mnie...
Ja, mein herr... odpowiedział powtórnie Jarrelongę z silnym akcentem niemieckim.
Leopold nacisnął kapelusz na oczy, zapalił cygaro i skierował się ku sali pasażerskiej, lecz nie przestąpił jej progu i przechadzając się w tę i ową stronę naprzeciw przystanku omnibusów kolejowych, czekał rozgorączkowany, z pomięszanym umysłem.
Wybiła jedenasta.
Lantier usłyszał gwizdanie, zapowiadające nadejście pociągu.
Zbliżył się do drzwi wchodowych i serce mu zaczęło bić gwałtownie.
Gromada osób przybyłych tak jak on na spotkanie podróżnych, cisnęła się u drzwi jeszcze zamkniętych.
Nagle półcień zamienił się w żywą jasność.
Powiększono gaz i drganie idącego pociągu wstrząsnęło żelaznemi oknami budynku stacyjnego.
Leopold stał za kratą zabezpieczającą zakurzone okno i przenikliwym wzrokiem badał kolejno ukazujących się pasażerów, którzy wychodzili z peronu.
Przez kilka sekund dręczył go niesłychany niepokój.
Otwarto drzwi.
Tłum się poruszył i zawrzał.
Jedni się całowali serdecznie po dziesięć razy, — drudzy ściskali się za ręce, zadając sobie liczne i pomięszane zapytania.
Gorączkowe oczekiwanie Leopolda, przedłużyło się do kilku minut. — Były więzień został sam przy drzwiach wchodowych.
— Niema jej! — szepnął z czołem zroszoném zimnym potem. — Niema! — Czyżby nie wyjechała? — Mamże uledz rozbiciu, gdym sądził, że jestem u portu? — Czyż wszystko bezpowrotnie stracone.

XXXI.

Przez pustą teraz salę pasażerską przechodził jeden z urzędników.
— Panie — zapytał Leopold, chwytając się ostatniej nadziei — czy to z Troyes pociąg przyszedł?
— Nie, panie — odpowiedział urzędnik. — Pociąg z Troyes nadejdzie dopiero za dziesięć minut, gdyż się o kwandrans spóźnił.
— Dla czego?
— Zdaje się, że śniegi spadły...
— Dziękuję za objaśnienie.
Zbieg z Troyes uczuł, że mu z ramion spadł straszny ciężar i wyszedł, aby odetchnąć świeżem powietrzém...
— Kwandrans opóźnienia — szepnął ocierając spocone czoło. — Nie ma nic straconego... — Przyjedzie... Ależ, do kroćset, przestraszyłem się!...
Urzędnik prawdę powiedział.
O sześćdziesiąt kilometrów od Paryża spadł śnieg obfity i zawiadowca stacyi Ozouer-la-Ferriére, zapowiedział telegrafem o nieuniknionem opóźnienia pociągu.
Kilka Wyrazów wyrzeczonych przez nadkonduktora do jednego z podwładnych, uprzedziły Renatę o tem opóźnieniu, które ją nabawiało prawdziwą niespokojnością.
Przypomniała sobie, co się stało niedaleko Maison-Rouge, po jej wyjeździć z Troyes z Urszulą Sollier i nie bez przestrachu mówiła sobie, że ten wypadek mógł się powtórzyć.
Co się z nią stanie, jeżeli będzie zmuszona zatrzymać się w drodze?
Do kogo się uda?
Więc jej matka będzie jej czekała napróżno?
Uwagi te napastowały umysł dziewczęcia i sprawiały jej okrutne cierpienie podczas chwilowego opóźnienia na stacyi Ozouer-la-Ferriére.
Nareszcie pociąg puścił się w drogę.
Renata się uspokoiła.
Zbliżano się do Paryża.
Niepokój nowego rodzaju opanował biedne dziewczę.
— Kogóż za przybyciem napotkam? — zapytywała sama siebie. — Jak mnie będzie mógł poznać ten co na mnie czeka?
Pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Było ono w istocie dla niej nierozwiązanem i gdyby nie zaślepienie, spowodowane nadmiarem, przywiązania dziecięcego, ta niepewna okoliczność przedewszystkiem powinna była obudzić jej nieufność.
Pociąg zatrzymał się w Pantin, ostatniej stacyi przed Paryżem.
— Jedenaście minut... — szepnęła Renata — jeszcze jedenaście minut... i będę przy tym, co na mnie czeka i co mnie zaprowadzi w objęcia matki.
Rozczulenie i wzruszenie wynikające w skutek tej myśli sprowadziły grube łzy do oczu młodej panienki i niejako ją obłąkały.
Od tej chwili zdawało się jej, że jest pogrążona w ciągłem marzeniu.
Usta jej powtarzały bezwiednie:
— Moja matka... — zobaczę swoją matkę... uściskam swoją matkę...
Pociąg stanął.
Zaczęto wołać:
— Paryż!... Paryż!...
Renata zadrżała jak człowiek nagle obudzony.
Marzenie zmieniło się w rzeczywistość.
Znowu zaczęła się zapytywać sama siebie:
— Kogóż zobaczę? — Jakże ten co na mnie czeka, będzie mógł mnie poznać?
Otwierano drzwiczki.
Dziewczę wysiadło z wagonu i poszło wraz z tłumem zmierzającym do drzwi wychodowych.
— Proszę o bilet... — rzekł oficyalista.
Ona zapomniała o nim i bladła i rumieniła się kolejno, sądząc że go zgubiła, ale wreszcie przypomniała sobie, że go ma w portmonetce.
Był on w niej istotnie. — Oddała go, przeszła, i wszedłszy do sali, rzuciła na otaczających pomięszanym wzrokiem.
Leopold Lantier był na swojem stanowisku. Ujrzał on Renatę i zbliżył się do niej z uśmiechem tryumfu.
— Zdaje mi się, że panna Renata... — rzekł z ukłonem.
Córka Małgorzaty usłyszawszy te wyrazy uczuła w sercu elektryczne wstrząśnienie.
Spojrzała uważnie na mówiącego, ale nie mogła poznać zbiega z Troyes pod przebraniem wysokiego urzędnika i z twarzą starannie ucharakteryzowaną.
— Jestem rzeczy wiście Renata, — wyrzekła niepewnym głosem; — ale pan?
— Ja, kochane dziecię — odpowiedział nędznik — jestem autorem listu, który odebrałaś w Maison-Rouge... jestem przyjacielem twojej matki...
Te kilka słów znowu wpędziły Renatę na prąd dziecięcej egzaltacyi.
— Moja matko! — rzekła składając ręce. — O! panie, więc to prawda?... ja ją zobaczę...
— Ona cię oczekuje!...
I pan pisałeś z jej polecenia?
— Tak — kochane dziecię... — Ona cię niecierpliwie pragnie uściskać... Pójdź...
— Idę, ale wprzód trzeba odebrać moją walizę, z rzeczami...
I pokazywała Leopoldowi kwit...
Ten wziął go z jej ręki.
— Nie ma potrzeby opóźniać się... — odparł; — jutro mój służący zgłosi się po walizę... — Weź mnie pani pod rękę, zaprowadzę cię do po wozu matki...
— Idźmy... — rzekła Renata opierając się na ręku podanem jej przez nędznika.
Leopold był prawie tak pomięszany jak jego towarzyszka, lecz zupełnie z innego powodu. Zresztą zawsze umiejący nad sobą panować, zdołał umiejętnie ukryć swoje pomięszanie.
Przeprowadził Renatę przez plac, wyszedł z nią przez bramę wychodzącą na ulicę Metz i doprowadził ją do powozu.
Jarrelonge trząsł się z zimna na koźle, przeklinając mimowolne opóźnienie swego wspólnika.
Zaczęła padać gęsta, mgła, która go silnie zaniepokoiła.
Jeżeli zimno trwać będzie dalej, to bruk paryzki — dzięki tej mgle — wkrótce pokryje się gołoledzią, na której najlepiej podkuty koń nie będzie, mógł się utrzymać.
Leopold otworzył drzwiczki powozu, zdjął z uszanowaniem kapelusz i rzekł do Renaty:
— Proszę wsiadać.
— Towar załadowany — pomyślał Jarrelonge.
— Będę miał zaszczyt zająć miejsce obok pani... — mówił zbiegły więzień, a potem nim zamknął drzwiczki, dodał zwracając mowę do Jarrelonge’a — do pałacu...
Mniemany stangret posłuszny otrzymanemu poleceniu, poraz trzeci rzekł:
Ja, mein hrr...
Renata nie mogła podejrzywać zasadzki; zresztą wyszukana grzeczność, obejście się człowieka z najlepszego towarzystwa, jakiem się odznaczał jej towarzysz, ten powóz prywatny, służący w liberyi, wszystko to powiększało jej ufność.
Jarrelonge zebrał lejce w lewem ręku i klasnął językiem.
Klacz ruszyła z miejsca.
Wiemy, że temu łotrowi nie brakowało doświadczenia.
Czując, że krok jest ślizki i pragnąc uniknąć możliwego wypadku, jechał on wolnym krokiem po drodze naprzód umówionej.
Leopold o nim nie myślał.
Cały się zajął córką Roberta Vallerand, a szło mu bardzo o to, aby w jej umyśle nie dopuścić żadnego podejrzenia.
— Drogie dziecię — rzekł biorąc ją za rękę, — winszuję ci, żeś bez wahania posłuchała głosu miłości dziecięcej! — Twoja matka będzie bardzo szczęśliwa, widząc to przywiązanie i bardzo dumną z twojej urody i wdzięków...
— Niezadługo ją zobaczę, czy tak panie! — wyrzekła córka Małgorzaty...
— Tak, niezadługo, ale nigdy dosyć wcześnie, stosownie do jej niecierpliwości.
— Zdaje mi się, że niecierpliwość ta nie może wyrównać mojej!... — Czy moja matka mieszka w Paryżu?...
— Tak.
— Niedaleko?
— Przeciwnie, bardzo daleko... na drugim końcu miasta.
— Jak ten koń wolno idzie!...
— To przez ostrożność... — Bruk obmarzł wskutek mgły i zrobił się bardzo ślizki... — Bądź cierpliwa...
— Jestem cierpliwą, panie... Ale chciałabym jak najprędzej uściskać matkę...
— Jest to uczucie bardzo naturalne, które ci zaszczyt przynosi.
— Jak się nazywa moja matka?
— Tak samo jak ty, Renata.
— Ale jej nazwisko?
Leopold odpowiedział, nadając swemu głosowi najsłodsze, najpieszczotliwsze brzmienie:
— Drogie dziecię, wiesz o tem że cię otacza tajemnica... — Będąc tylko przyjacielem i mandataryuszem twojej matki, nie mam prawa do udzielenia ci odpowiedzi... — Ona sama może i powinna ci oznajmić o tem, czego się pragniesz dowiedzieć.
— Zawsze tajemnice! zawsze! — szepnęło dziewczę z westchnieniem.
— Już one będą nie długie!...
— To prawda... — Czekałam przez dziewiętnaście lat... mogę jeszcze poczekać przez godzinę... — Tak więc, moja matka czuwała nademną wśród otaczających mnie ciemności?
— Od samego dziecięctwa i Bogu wiadomo jak cię kochała! — Znalazła ona sposób zniweczenia projektów tego, co cię jej wydarł i napróżno się przechwalał, że zatarł twoje ślady, ale dopóki ten człowiek żył, nie mogła ani się udać do ciebie, ani cię do siebie wezwać.
— Biedna matka! — Ona bardzo cierpiała, nieprawdaż?
— Tak jest, bardzo! Serce jej się krwawiło... łzy nie osychały...
— Dowiedziałam się o tem z pańskiego listu i nie wahałam się...
— Miałaś słuszność, żeś uciekła od tej kobiety, nieprzyjaciółki, i posłusznej pogrobowym rozkazom prześladowcy twojej matki.
— Oszukałam jej baczność... — Czy ona spostrzegłszy moją ucieczkę, będzie mogła co przeciw mnie przedsięwziąść?...
— Nie! — Teraz jest ona bezsilna... — Czując że jest zwyciężoną, będzie milczała.

XXXII.

Po chwili milczenia Renata mówiła dalej: — Zatem pan wiedziałeś, żem była w Maison — Rouge z Urszulą. — Ty nie możesz zrobić jednego kroku o którymbym nie wiedział... — odpowiedział Leopold.
— Więc mnie pan znasz?
— Od dziesięciu lat nie spuściłem cię z oka.
— Pan przyjeżdżałeś na pensyę do Troyes.
— Kilka razy do roku, pod wymyślone mi pozorami, z rozkazu twojej matki...
— O! bądź błogosławioną opiekomacierzyńska, tak wzruszająca, tak czuła! — zawołało, dziewczę a egzaltacyą; poczem dodała: — Ale ten człowiek co umarł... ten Robert, który mojem rozłączeniem z matką zadawał jej cierpienie, czy miał do mnie jakie prawo?
— To nie jest moją tajemnicą, moje dziecię;.. — Tylko twoja matka będzie mogła ci odpowiedzieć na to pytanie...
— A czy mi wolno będzie je zadać?
— Mogę cię o tem zapewnić...
— Czy prędko przyjedziemy?
Leopold na chwilę spuścił szybę powozu, wyjrzał na ulicę i rzekł:
— Bruk ślizki... — Koń idzie z trudnością i co chwila się ślizga...
W istocie Jarrelonge z największą trudnością powstrzymywał klacz od upadku i przeklinał półgłosem gołoledź, która z każdą chwilą stawała się niebezpieczniejszą.
Znajdowano się teraz na ulicy des Boulets.
Leopold cieszył się z tej powolności, zamiast się na nią uskarżać.
W podobnej porze most Bercy, bezwątpienia musiał być zupełnie pusty.
— Wszak moja matka jest jeszcze młoda, czy prawda? — zapytała nagle Renata...
— Tak moje dziecię, jeszcze jest młoda, ale zestarzyły ją cierpienia i pobieliły jej włosy...
— Biedna matka!... cierpienia i boleść, wszystko postaram się jej zagładzić... — Ileż niepokoju sprawił mi list pański, ale zarazem ile radości i szczęścia! — Ileż razy ja go odczytywałam! — jeszcze odczytywałam go jadąc koleją, bom się nie rozłączyła z nim... nigdy się z nim nie rozłączę...
— Dobrze wiedzieć. — pomyślał Lantier. Ma list w kieszeni, — nie trzeba żeby go znaleziono przy jej trupie.
Powóz toczył się cokolwiek prędzej.
Wyjechano z ulicy Picpus.
Jarrelonge wjechał na powybijany asfalt dawnego bulwaru zewnętrznego, a nierówność gruntu dając kopytom końskim lepszy opór pomimo ślizgawicy, pozwoliła przyśpieszyć kroku.
— Fałszywy stangret silnem uderzeniem bicza ściągnął klacz i dzielne zwierzę pobiegło galopem.
— Przybywamy... — pomyślał Leopold. — Przygotujmy się...
Lewą ręką poszukał w kieszeni i wyjął chustkę, która miała służyć do zawiązania ust Renacie.
Nagle dał się słyszeć chrapliwy głos śpiewający, zwrotkę dziwnej pieśni na jakąś starą nutę.
Lantier zadrżał poznawszy głos Jarrelonge’a; nadstawił ucha.
I Renata także słuchała.
Uwolniony więzień śpiewał.

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon,
Zaraz na moście Bercy.
— To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel...“

— Ten stary śpiew rozlegający się w nocy, licho oświetlonej rzadkiemi latarniami gazowemi, wydał się dziewczęciu złowrogo smutnym.
Nawet Leopold uczuł się mocno wzruszonym.
Głos Jarrelonge’a ucichł.
— Czy jeszcze daleko? — zapytała Renata.
— Nice, moje dziecię — odpowiedział były więzień — i musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
Córka Małgorzaty zadrżała na całem ciele.
— Zawiązać oczy! — powtórzyła z przestrachem...
— Taki jest rozkaz twojej matki.
— Ale pocóź taka ostrożność? — wyjąkała Renata, której przestrach się zwiększył. Co chcą przedemną ukryć?
— Nie mogę, a raczej niepowinienem ci odpowiadać. Twoje urodzenie otoczone jest tajemnicą, już o tem wiesz i jeszcze ci raz to powtarzam... — Idzie tu o życie lub śmierć twojej matki i dopóki jej nie ujrzysz, powinnaś z umysłu twego oddalić niepokój i nieufność i być posłuszną, nie starając się niczego dociekać.
— Mój Boże!... — zawołało dziewczę — jakie to wszystko dziwne!...
— Zgadzasz się na to czegom od ciebie żądał?
— Jeżeli tego potrzeba...
Leopold wziął chustkę, złożył ją i z początku zdawał się zawiązywać oczy Renacie.
Ale nagle ją zsunął na usta i zacisnął silną ręką.
Renata wydała krzyk przytłumiony, zagłuszony w jej gardle przez jedwabną tkaninę i usiłowała uwolnić się od knebla.
— Nie ruszaj się bo zginiesz! — rzekł bandyta głosem cichym i surowym.
Dziewczę na pół uduszone czuło, że traci przytomność.
Powóz wjeżdżał na most Bercy.
Jarrelonge nagle się podniósł, aby spojrzeć w dal niespokojnie. — Usłyszał turkot powozu jadącego wybrzeżem i spostrzegł dwie latarnie, których światło błyszczało w nocy jak błędne ogniki.
Powóz ten pomimo ślizgawicy jechał szybko.
Leopold nic nie widział.
W tej chwili przetrząsał on kieszenie Renaty i zabierał z nich co napotkał.
Pomiędzy znalezionemi przedmiotami znajdował się i list.
Nagle powóz stanął.
— Prędko! — rzekł Jarrelonge stukając w szybę Renata bezwładna z przestrachu zaledwie słyszała i była nieruchomą jak posąg.
Zbieg z Troyes otworzył drzwiczki, porwał dziewczę w ramiona i wyskoczył na chodnik.
Słychać było szum Sekwany toczącej swe nurty pod lukami mostu i złowieszczy trzask kry uderzającej się jedna o drugą.
Powóz dojrzany przez Jarrelonge’a, wjeżdżał z kolei na most.
— Milion djabłów! Spieszże się! Powóz nadjeżdża! — zawołał ex-więzień do Leopolda.
Ten dochodził do poręczy.
Wytężył ramiona, podniósł Renatę, machał nią przez chwilę nad przepaścią i puścił.
Córka Małgorzaty znikła w próżni, — rozdzierajmy krzyk zabrzmiał w powietrzu i umilkł wśród szmeru wody i kry.
Leopold był już w powozie i Jarrelonge z całej siły okładał klacz, która pobiegła jak szalona.
Śmiertelny krzyk wydany był przez Renatę, której źle zawiązany knebel zsunął się w upadku.
Fiakr, gdyż to był fiakr który wjechał na most, nagle się zatrzymał.
Stangret nadsłuchiwał.
Jednocześnie otwarły się drzwiczki z obudwóch — stron i dwie głowy wyjrzały z powozu.
— Co tam? — zapytały jednocześnie dwa głosy.
Stangret już zsiadał z kozła.
— Zbrodnia, zbrodnia, proszę panów — rzekł — stamionym głosem.
— Zbrodnia! — powtórzyli zdumieni podróżni.
I dwaj młodzieńcy wysiedli.
— Tak, panowie — mówił dalej woźnica — jakem poczciwy człowiek.
— Ale cóż się stało? — cóżeś widział?
— Przedemną jechał powóz, — ten sam co tam pędzi, jakby go djabli nieśli; — widziałem jak jakiś człowiek wysiadł i zbliżył się do poręczy... niósł ciężar... jakąś osobę... kobietę... rzucił ją w rzekę i usłyszałem krzyk, który mnie przejął do szpiku kości.
I wszyscy trzej wychylili się za poręcz.
— Słuchajcie! — rzekł żywo jeden z nich... — Słuchajcie...
Wszyscy trzej nadstawili ucha.
Pod niemi huczała bezustannie jednostajnym szumem rzeka tocząca kry kawały.
Wdali słabł turkot powozu u wożącego dwóch zabójców.
— Jęk... słyszałem jęk... — rzekł jeden z młodych ludzi.
— I ja słyszałem... — rzekł woźnica — zdaje mi się że wychodził z tej góry śniegu, który ztąd widać...
— Pójdźcie — rzekł trzeci — na końcu mostu muszą być schody.
— Ja nie mogę odejść dorożki — tylu jest włóczęgów nocnych...
— No! to poczekaj na nas...
I obadwaj młodzi ludzie poskoczyli ku schodom, których pierwsze stopnie, tak jak jeden z nich przypuszczał, wychodziły na wybrzeże, przy końcu mostu Bercy.
Młodzieńcy ci byli Paweł Lantier i Wiktor Bearalle.

XXXIII.

Zbytecznem sądzimy, wyjaśnianie, jakim sposobem syn przedsiębiorcy podmajstrzy znaleźli się na miejscu zbrodni.
Wracali oni z Bercy, gdzie byli na obiedzie u wuja Wiktora i ułożyli podstawy intercyzy ślubnej pomiędzy tym ostatnim i Stefanią Baudu i tak gwałtownie zbiegali ze schodów, że mało nie pokręcili karków na stopniach oślizgłych wskutek gołoledzi.
Mniej niż w sekundę dobiegli do wybrzeża zawalonego kawałami kry toczonemi przez rzekę i śniegiem wyrzuconym z wozów, służących do oczyszczania Paryża.
— Słuchaj pan, panie Pawle, — — rzekł podmajstrzy. — Słuchaj... ja słyszę znowu...
Student nadstawił ucha i zatrzymał oddech.
— To z tej strony, — rzekł wskazując górę śnieigu dochodzącą prawie do pokładu mostu. — Słychać stłumione jęki...
— Biegnijmy!... — zawołał Wiktor.
I rzucił się po pochyłości śnieżystego pagórka, w którym się zanurzył do pół ciała.
— Do djabła!... do djabłą!... nietęga droga! — mówił usiłując dojść do szczytu chwilowego, wzgórza...
Paweł nie bez trudu szedł zaraz za nim.
Z wybrzeża, oparłszy łokcie o poręcz, woźnica wołał.
— Znaleźliście panowie?
— Tak, — odparł Wiktor, którego ręce w tej chwili dotknęły powiewającej tkaniny. To musi być kobieta...
— Kobieta!... — zawołał Paweł.
I dawszy silny skok, znalazł się obok podmajstrzego.
— Jestem pewny że się nie mylę — odparł ten ostatni — czuję ją..: — Oto jest...
Słowom tym odpowiedziało nowe wyraźne jęczenie...
— Ach! nędznicy! — szepnął student. — Nędznicy.
— Zajmijmy się ofiarą, panie Pawle, — mówił dalej Wiktor. — Potem pomyślimy o mordercach, którym się Bogu dzięki nie udało.
Młodzi ludzie nachylili się nad ciałem głęboko zakopanem w śniegu i z trudnością je podnieśli.
— Czy sądzisz że biedna istota jest, ciężko raniona? — zapytał Paweł.
Spodziewam się że nie... — Zaraz zobaczymy... — Najważniejszą obecnie rzeczą, jest wydobyć ją ztąd, a to nie tak łatwo... Trzeba brać się ostrożnie... — Czekaj pan trochę...
Renata nie dawała już znaku życia. Z ust jej nie wychodził ani jęk, ani skarga.
Zdaje mi się żeśmy wspominali, iż Wiktor Beralle obdarzony był niezwykłą siłą.
— Pomóż mi pan, jeżeli łaska... — rzekł.
— Co chcesz zrobić?...
— Wziąść tę biedną kobietę na plecy...
Zaprawdę niełatwe to było zadanie, ale przy pomocy Pawła, przyprowadził ją do skutku.
Raz wziąwszy dziewczę na plecy, na których ją utrzymał, przyciskając do swojej piersi jej bezwładne ręce zsunął się ze wzgórza i stanął na brzegu.
Trzymając ciągle swój ciężar, doszedł do schodów prowadzących na wybrzeże i zwolna wszedł na nie.
Paweł szedł krok w krok za nim, gotów do podtrzymania go, gdyby tracił równowagę.
Nareszcie dysząc tak ze wzruszenia jak i ze zmęczenia, doszli do dorożki, której woźnica spiesznie otworzył drzwiczki, wołając:
— Wsadźcie ją panowie do powozu.
Wiktor Beralle obróciwszy się, puścił w objęcia Pawła ciało ciągle nie dające znaku życia.
— Milion! — zawołał stangret — nieszczęśliwa nie żyje!
— Zdaje mi się że tylko zemdlała... — odpowiedział student. — Dajno latarnię i poświeć.
Stangret spiesznie usłuchał, a tymczasem Paweł z podmajstrzym sadzali Renatę na poduszkach.
Jak tylko jej blada twarz została obła światłem, Paweł uczynił znak osłupienia i wydał okrzyk niepokoju.
— Co panu jest? — zapytał podmajstrzy z kolei zaniepokojony.
— To dziewczę... — szepnął student zaledwie dosłyszanym głosem.
— Czy ją pan znasz?
— Znam... Tak, znam ją... Ale popełniona zbrodnia jest dla mnie niepodobną do wytłómaczenia! — Jacyś nikczemnicy chcieli zamordować to dziecię, i dla czego? Ach! to sam Bóg sprowadził mnie na drogę Renaty dla przeszkodzenia dokonaniu tego potwornego dzieła!
Paweł Lantier wyglądał niby w gorączce.
Wiktor chciał go wypytywać.
Ale nie miał do tego czasu.
— Prędko! — rzekł znowu syn Paskala Lantier, zwracając mowę do stangreta. — Prędko w drogę!
— Dokąd? — zapytał stangret obsadzając latarnię.
— Do mnie... na ulicę Szkoły Medycznej.
— Siadaj pan do powozu, panie Pawle — rzekł Wiktor — i staraj się rozgrzać biedną panienkę... — Ja się wdrapię, na kozioł... jest na nim dla dwóch miejsce...
Wskoczył na stopień, gdy tymczasem student się umieścił obok ciągle nieprzytomnej Renaty i fiakr potoczył się ku ulicy Szkoły Medycznej.
Podczas gdy na moście Bercy dokonywało się ocalenie opisane przez nas czytelnikom, powóz złoczyńców był już daleko.
Jarrelonge nie przestawał okładać klaczy, która będąc bardzo gorąca i silna, pędziła pomimo ślizgawicy, galopem.
Takim sposobem powóz dojechał wybrzeżami do mostu austerlickiego.
Bandyta od czasu do czasu rzucał za siebie okiem, aby się przekonać, czy nie był ścigany.
Na bulwarach nie było widać żadnej latarni powozowej.
— Zupełnie uspokojony Jarrelonge, zwolnił bieg klaczy.
Przybywszy na plac Bastylii, udał się ulicą Roquette aż do bulwaru Richard-Lenoir, który go doprowadził wprost do ulicy Picpus.
Druga biła w chwili, gdy się zatrzymał przed domkiem przy ulicy Tocannier.
Leopold spiesznie —wyskoczył i otworzył bramę wjezdną.
Powóz wjechał na dziedziniec, który za nim zamknięto.
— Wyprzęgnij i opatrz kobyłę... — rzekł Lautier do swego wspólnika. — Ja tymczasem przygotuję grzanego wina i jakąś przekąskę... djabelnie mi się jeść chce! Te wyprawy to napędzają apetytu.
Jarrelonge bardzo troskliwy o zwierzęta, spiesznie wprowadził klacz do stajni, wytarł ją, okrył ciepło i zasypał jej sporo obroku.
Zajęło mu to około dwudziestu minut.
Po upływie tego czasu poszedł połączyć się ze swoim wspólnikiem.
Leopold rozdmuchał ogień, nakrył stół, położył na nim chleb, zimne mięsiwo i wędliny i zagrzał trzy butelki wina ze sporą ilością cukru, cynamonu i plasterków cytryny.
Bandyci zasiedli naprzeciw siebie.
— No, to i koniec! — mruknął Jarrelonge połykając szklankę ciepłego wina.
— Tak... — odpowiedział Lantier. — Alem się bał przez chwilę...
— Czego?
— Tego powozu, co jak naumyślnie jechał, aby sam przeszkodzić.
— Stangret i jadący musieli słyszeć krzyk małej...
— To więcej jak pewna; — sądzili, że się trafił jakiś wypadek na lodzie...
— Więc nie zakneblowałeś dziewczyny?
— Zakneblowałem, ale fular musiał się zsunąć...
— Na drugi raz bierz chustkę bawełnianą, ta lepiej ściska... Zresztą jeden krzyk, to bagatelka... Dziewczyna nie miała czasu wydać drugiego i teraz musi być daleko wśród kry toczonej przez rzekę...
— Nie myślmy już o tem... — rzekł Leopold.
— Czy nasza robota już skończona.
— Dopiero w połowie.
— Czy jeszcze utopienie?
— Utopienie lub co innego... — Poszukamy sposobu... nie trzeba się zbyt często powtarzać...
— Koniec końcem, trzeba będzie jeszcze kogoś sprzątnąć?...
— Tak jest.
Jarrelonge podrapał się w czoło.
— Czy jeszcze dużo będzie takiej roboty? — zapytał.
— Co cię to obchodzi, jeżeli ci za to zapłacą...
— Tak, ale cena była umówiona tylko za jedną, osobę...
— Bezwątpienia.
— Przecież przyznasz, żem się dobrze popisał; i żem sumiennie zapracował te pieniądze.
— Nie myślę ci zaprzeczać.
— Chyba nie będziesz zbyt wymagającym, a nawet wartoby, abyś dodał jaką gratyfikacyjkę... — Hę? co ty powiadasz?...
Leopold w milczeniu wyjął pugilares, który otworzył...
Z jednej kieszonki wydobył małą paczkę biletów bankowych.
Jarrelonge skamieniały na widok papierów Garata, wytrzeszczył oczy błyszczące pożądliwością.
Oparłszy łokcie na stole z podbródkiem w dłoniach, pożerał wzrokiem palce Leopolda, przebierając od niechcenia bilety bankowe.
— Wybacz! — rzekł. — Musi ci się dobrze powodzić, mój stary!
Zbiegły więzień podał towarzyszowi bilet na tysiąc franków.
— Oto jest cena umówiona... rzekł do niego.
A potem kładąc na serwecie dwa bilety stu frankowe...
— Oto jest gratyfikacya... Czyś zadowolony?
— Jesteś prawdziwy zig!... — zawołał, chowając banknoty — i tyle za drugą, prawda?
— Tak jest, tyle.
— No to możesz na mnie liczyć, bez granic... to mi się bardzo podoba. — Mój stary, zrobię co zechcesz.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I CZĘŚCI PIERWSZÉJ.


CZĘŚĆ DRUGA[3].

Panna de Terrys

I.

— Liczę na ciebie — odpowiedział Leopold na to zapewnienie Jarrelonge’a — a teraz pomówmy o interesach...
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kwit na bagaż, który mu Renata oddała i podając go towarzyszowi rzekł:
— Weź to...
— Cóż to jest?
— Widzisz przecie...
— Kwit na bagaż?...
— Tak jest, na bagaż małej... — Walizka znajdująca się na składzie... — zapisana w Maison-Rouge, pamiętaj... — jutro rano pójdziesz po jéj odbiór...
— Rozumiem... rzekł Jarrelonge biorąc papier.
— Pamiętaj przebrać się i ucharakteryzować, abyś nie mógł być poznanym.
Ja, mein herr... Czy to wszystko?... Niema innego polecenia?
— Przyniesiesz tutaj walizę... — Trzeba zobaczyć co jest wewnątrz.
— Dobrze...
— A teraz dobranoc... idź spać.
— Dobranoc.
Jarrelonge zapalił świecę i odszedł.
Leopold zostawszy sam przejrzał przedmioty zabrane z kieszeni Renaty.
Przedmioty te stanowiły: para rękawiczek, mały futeralik z kości słoniowej ze srebrnym naparstkiem i nożyczkami, kluczyk od walizy i list który nam jest znany.
— Musiała mieć przy sobie portmonetkę — rzekł sam do siebie... — W pośpiechu zapomniałem o niej... szkoda... ale koniec końcem nie wiele mi na tem zależy...
Schował list i resztę przedmiotów do szuflady gdzie także włożył swój pugilares i z kolei udał się na spoczynek.
Paskal Lantier przepędził wieczór okropny.
O północy zamknął się w swoim pokoju sypialnym i rzucił na łóżko, spodziewając się trochę zasnąć.
Sen nie przychodził, odpędzany przez nieprzerwany niepokój.
Nędznika nie przerażała myśl o spełnieniu szkaradnej zbrodni...
Myślał tylko o tem, czy się ją uda czy nie uda dokonać.
Odmówiwszy osobistego udziału w przyprowadzeniu do skutku projektów swego wspólnika, żałował tego postanowienia mówiąc, że gdyby był przy Valcie, jako czynny świadek spełnionych faktów, dręczące go obawy nie istniałyby dla niego; — wiedziałby już, czy Renata przybyła do Paryża aby wpaść w zastawione sidła i czy obecnie spadkobierczyni Roberta Vallerand nie należało się już obawiać.
Ta gorączkowa bezsenność ciągnęła się aż do świtu...
Wstał z łóżka, lecz rozdrażnienie jego nerwów i umysłu, zamiast się uspokoić, jeszcze się zwiększyło.
Wskazowki zegara zdawały się posuwać z powolnością, będącą złym znakiem. — W miarę jak upływały minuty, coraz więcej utrwalał się w przekonaniu, że się dowie o zniszczeniu swoich nadziei.
O dziewiątej jeszcze nie wyszedł ze swego pokoju, po którym chodził wzdłuż i w poprzek jak dziki zwierz w klatce.
W tem dzwonek brzęknął, krótko, niejako rozkazująco, gdyż nie podejmujemy się utrzymywać, aby dzwonek nie miał swego odróżniającego się dźwięku.
Paskal zadrżał.
Miał zejść, gdy ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę... — zawołał.
Potem ujrzawszy swego służącego, dodał:
— Czego chcesz?
— Proszę pana, ktoś przyszedł i chce się z panem rozmówić.
— Kto taki? — zapytał przedsiębiorca niespokojnie, jak gdyby się już obawiał sług sprawiedliwości...
— Jakiś pan dobrze ubrany.
— Czy on ta już był kiedy?
— Nigdy go nie widziałem.
— Czy powiedział jak się nazywa?
— Nie pytałem go o to... odpowiedział że pan go nie zna, lecz że przychodzi z ważną wiadomością.
— Dobrze, zaraz idę.
Przedsiębierca zeszedł na dół i ujrzał się w obec Leopoldą ubranego starannie tak samo jak wczoraj, co mu dawało minę wyższego urzędnika.
Dwaj mężczyźni zamienili się ceremonialnym ukłonem.
Paskal wyjmując klucz z kieszeni, otworzył drzwi gabinetu i wprowadził doń nieznajomego.
— Czyś mnie pan poznał? — zapytał zbiegły więzień, skoro tylko drzwi zostały zamknięte.
— Od pierwszego spojrzenia, pomimo twego przebrania!... — Czekałem na ciebie z niecierpliwością... — Mów prędzej.
— Mam ci tylko powiedzieć dwa słowa:
— Jakie
— Interes skończony!...
— Nie żyje!... szepnął Paskal trochę bledniejąc...
— I uncyi nie ważyła!
— Zatem już koniec wszystkiemu?
— O! nie... — Wykonaliśmy dopiero jedną połowę programu... — Teraz idzie o wykonanie drugiej... daleko ważniejszej.
— Chcesz mówić o Urszuli Sollier?
— Właśnie... — Powiernica daleko jest niebezpieczniejsza niż Renata, gdyż posiada ów sławny list napisany przez Roberta Vallerand, który chętniebym nazwał kluczem do spadku... — Potrzeba działać prędko, a szczególniej zręcznie. — W obecnej chwili pani Urszula zapewne spostrzegła w Maison-Rouge ucieczkę panny Renaty i musi krzyczeć jak perliczka, wołając jej na wszystkie strony. Trzeba kuć żelazo — póki gorące.
— Cóżeś postanowił?
— Bardzo wiele i zapewniam cię, nie bardzo łatwego do wykonania... — Gospodyni leży w łóżku, jak panu wiadomo, stłukłszy nogę... — Trzeba, aby bez względu na to stłuczenie przyjechała do Paryża a doktór przy mnie powiedział, że najmniejszy ruch będzie dla niej niebezpiecznym.
— Czy znajdziesz sposób, aby bez względu na to, odważyła się narażać na niebezpieczeństwo?
— To się rozumie, tylko że pani Urszula to nie ośmnastoletnie dziewczę, nie pensyonarka bez do świadczenia, którą można zwieść listem, a szczególniej bezimiennym... — Musimy grać na pewno ze wszystkiemi atutami w ręku... — Jeżeli Urszula przez minutę tylko będzie miała podejrzenie, wszystko licho weźmie! — Nic z tego nie będzie!
— Do djabła!
— Powiedziałem ci to, że to rzecz trudna...
— Jednakże, masz jakiś, pomysł?
— Pomysł marnoto prawda... Mam zamiar użyć sposobu, którego skutek wydoje mi się pewnym, ale koniecznie musisz mi pan dopomódz...
— Ja!
— Jak? — zawołał Paskal z rodzącą się niespokojnością.
— Wystaw sobie, kochany panie Lantier, że zanim wszedłem z tobą w interes, sądziłem, że mi wypada zasięgnąć o panu pewnych wiadomości... — Człowiek lubi wiedzieć z kim i dla kogo pracuje, czy nie tak?
— Zapewne... — odparł przedsiębierca z przymuszonym uśmiechem, — i cóż wynikło z tego śledztwa?...
— Wiadomości najkorzystniejsze... — Dowiedziałem się naprzykład, żeś się pan dawniej bardzo zajmował chemią...
— To prawda.
— I to jest rzecz ważna! — Powiedziano mi także, że za młodych lat posiadałeś pan szczególny talent do naśladowania cudzego, pisma.
— Paskal zarumienił się a po tem zbladł.

— O! co się tycze tego... — zaczął.
— Nie zapieraj się przez skromność!... — przerwał Leopold. — Ja jestem, pewny tego co mówię... — Nawet mi przytaczano fakt, dowodzący twojej, rzadkiej zdolności kaligraficznej... O! grzeszek bez następstw!... pewien rewers na pięćset franków napisany przez twego ojca, podpisany przez niego i przedstawiony do wymiany u jego bankiera, który z uprzejmością wypłacił pieniądze... — Dopiero w terminie pański ojciec pewnym będąc, że w owym dniu nie podpisał żadnego rewersu, spostrzegł podstęp, ale strzegł się oskarżać pomysłowego autora...
Przedsiębierca siedział przygnębiony.
— Ale któż ci to powiedział? — wyjąkał.
— — Wszystko jedno kto mi opowiedział, — przerwał były więzień. — Główną jest rzeczą że fakt istnieje i jest — prawdziwy... — Mówiąc między nami, ponieważ od owego czasu dużo upłynęło wody, możesz twierdzić że ja czynię przypuszczenia.
— Ja tak utrzymuję... — szepnął Lantier.
— Czy zawsze pan posiadasz talent naśladowania, którym ja, z wielkiem zmartwieniem, nie jestem obdarzony?
— Zawsze.
— Potrafisz naśladować podpis?
— Jakiby nie był... Najtrudniejsze zakręty są dla mnie igraszką.
— Jest to rzecz bardzo użyteczna w interesach. A pismo?...
— Tem bardziej...
— Czy znasz jako chemik płyn, którymby można wy wabić dwa lub trzy wiersze pisma bez uszkodzenia papieru?
— Znam.
— I potem można pisać w tem miejscu, gdzie się znajdowało stare pismo?
— Jak najlepiej.
Leopold zatarł ręce.
— No! — zawołał — to trzymamy Urszulę Sollier!
— Cóż myślisz przedsięwziąć?
— Nie mam czasu aby ci to teraz tłomaczyć... czekaj tu mnie niedługo, za dwie godziny będę cię potrzebował. — Przygotuj preparata chemiczne...
— Czy się nie boisz, aby twoje odwiedziny, jeżeli będą zbyt częste, nie zostały zauważane?
— Dla czegóż, u djabła, miałyby być zauważane? — Przyjmujesz różnych ludzi... — Ja mogę być majstrem ciesielskim, handlarzem drzewa, żelaza, właścicielem kopalń, albo kim bądź innym?... — Nie bądźże bojaźliwym tchórzem?... — Odchodzę... Do widzenia...
I Leopold wyszedł odprowadzony przez Paskala aż do drzwi wiodących na ulicę.

II.

Zamiast powrócić na ulicę Tocanier, zbieg z więzienia w Troyes puścił się ulicą la Roquette i udał na bulwar Woltera.
Tam zjadł śniadanie w małej restauracyjce, zapalił cygaro i idąc zawsze pieszo (gdyż po ośmnastu latach zamknięcia długie piesze przechadzki wydawały mu się rozkosznemi), — poszedł wielkiemi bulwarami i ulicą Opery na ulicę Piramid, na której zatrzymał się przed pięknym nowym domem, oznaczonym numerem ośmnastym.
W tym domu znajdowała się i jeszcze znajduje kancelarya pana Emila Augny, notaryusza bardzo szanowanego.
W przedsionku drukowane ogłoszenia pomieszczone za kratkami, zapowiadały o sprzedażach różnych nieruchomości bądź przez licytacyę, bądź z wolnej ręki.
Leopold wszedł do przedsionka, wydobył z kieszeni książeczkę notatkową z ołówkiem i zaczął kolejno przeglądać ogłoszenia.
— Mam! — zawołał nareszcie, zatrzymując się przy jednem z nich, które tak brzmiało.
Do sprzedania posiadłość przyjemna i korzystna w Doissy-Saint-Leger. Park rozległości ośm hektarów. Ogród warzywny, łąka, lasek, pole uprawne.
Pragnący obejrzeć zechce się zgłosić do. odźwiernego z piśmiennem upoważnieniem-notaryusza p. Emila Ąuguy i t. d.“
Mniemany Valta zrobił parę notatek, włożył książeczkę do kieszeni, a potem zwracając się do odźwiernego zapytał:
— Gdzie kancelarya?
— Na pierwszem piętrze, proszę pana.
Leopold wszedł na schody i minąwszy przedpokój ujrzał się w dużym pokoju, gdzie kilku młodych ludzi, siedzących przy biórkach, zajętych było piśmienną pracą.
Jeden z nich, siedzący najbliżej drzwi, przyjął go zapytaniem:
— Co pan sobie życzy?
— Chciałbym się widzieć z panem Auguy.
— Racz się pan udać do starszego dependenta... — odparł młody człowiek wskazując drzwi boczne.
Były więzień wszedł do wskazanego mu gabinetu.
Starszy dependent mocno zajęty minutami, które przeglądał, usłyszawszy czyjś chód, podniósł głowę zrobił pytającą minę.
Mina, jego wyraźnie mówiła:
— Jaki pana sprowadza interes?
Lantier kłaniając mu się przyzwoicie i grzecznie odpowiedział:
— Mam interes prywatny... — Pragnąłbym się widzieć z panem Auguy.
— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi swoje nazwisko — rzekł dependent wstając.
— Nazwisko moje nie jest znane panu notaryuszowi. Przychodzę względem kupna posiadłości.
Starszy dependent wyszedł z gabinetu i udał się do pokoju notaryusza.
Po chwili powrócił.
— Proszę z sobą — rzekł do Leopolda. — Notaryusz czeka na pana.
W parę sekund później krewny Paskala przestępował próg gabinetu pana Auguy i odezwał się w te słowa:
— Pragnąłbym nabyć posiadłość do sprzedaży której jesteś pan upoważnionym...
— Którą?
— Tę w Boissy-Saint-Leger, umeblowaną.
— Bardzo dobrze... — Znasz pan dom i zabudowania?...
— Nie, panie, lecz znam miejscowość... — Podoba mi się ta okolica, a ponieważ zamierzam wyjechać na wieś, chętniebym ją nabył... — Dowiedziałem się z ogłoszeń. Czy dom jest duży?
— Dosyć... — dobrze zbudowany i utrzymany, z meblami, w parku stuletnie drzewa i grunta urodzajne...
— Jaka cena?
— Dwa kroć sto tysięcy franków.
— Prawie tyle chciałem przeznaczyć na to kupno...
— Mogę panu pokazać plany; czy zechcesz pan na nie rzucić okiem?
— Z planów trudnoby mi było osądzić... — Wołałbym pojechać do Boissy-Saint-Leger.
— Spacer prześliczny, proszę pana, — dam panu pozwolenie zwiedzenia, dla stróża...
— Bardzo o to proszę...
Notaryusz wziął blankiet z nagłówkiem litografowanym, umoczył w atramencie pióro i napisał co następuje:
Proszę pokazać szczegółowo posiadłość w Boissy-Saint-Leger, będącą pod pańskim nadzorem osobie, która okaże niniejsze upoważnienie.“
Podpisał, wysuszył pismo za pomocą wałka z bibuły i podał papier Leopoldowi, który patrzał na jego — czynność ze szczególnym uśmiechem. — Oto pozwolenie — rzekł notaryusz; — gdy pan staniesz na miejscu, każdy panu wskaże dom do sprzedania.
— Tysiączne dzięki... — odrzekł Lantier biorąc papier, który złożył i wsunął do swego pugilaresu.
— Czy się pan tam dziś wybiera?
— Za pięć minut wyruszam w drogę...
— Radbym się widzieć z panem po powrocie i dowiedzieć się o pańskiem zdaniu...
— Umyślnie przyjdę, aby je panu wynurzyć...
— Pragnąłbym aby było korzystne...
— A ja jestem przekonany że takiem będzie i że jutro będziemy mogli skończyć interes.
Leopold podniósł się.
Ukłonił się notaryuszowi i wyszedł z kancelaryi.
Ujrzawszy się na chodniku ulicy Piramid, zrobił uradowaną minę.
— Zobaczmy no... — szepnął wyjmując zegarek i spoglądając na cyferblat. — Pierwsza... mówił dalej. — Pierwszą, — właśnie mi tyle czasu zbywa, aby o drugiej być na ulicy Picpus, gdzie mój kuzyn Paskal nie tracąc ani chwili weźmie się do roboty.
Wsiadł do dorożki i przyjechał do przedsiębiorcy na pięć minut przed oznaczonym terminem.
Paskal załatwiwszy w mieście niektóre interesa, powrócił i oczekiwał na mniemanego Valtę.
Uderzony promieniejącym wyrazem jego twarzy zawołał.
— Nie wiem jakie były twoje zamiary, ale bez wahania założyłbym się, że ci się powiodło.
— W istocie, mój drogi, wszystko nam sprzyja! — odparł Leopold. — Gdybym nie był kawalerem, powiedziałbym że mam takie szczęście... jak mąż oszukany. — A teraz weź no się do roboty najłatwiejszej w świecie, a kobieta która nam zawadza, połączy się z tamtą...
— A! — szepnął Paskal — mam coś zrobić?
— Koniecznie.
— Wytłómacz że się! — O cóż idzie?...
— Zaraz ci powiem.
Leopold. wydostał pugilares, wyjął z niego pozwolenie dane przez notaryusza i pokazując je swemu krewnemu — rzekł:
— Trzeba naśladować to pismo...
— Znalazłeś sposób dostania pisma i podpisu notaryusza! — zawołał Paskal osłupiały.
— A no, spodziewam się że zręcznie pomyślane?... — rzekł zbieg z Troyes. — Pomyślno, iż pani Urszula Sollier miała się udać do notaryusza z ulicy Piramid i zaprowadzić do niego Renatę... Gdy ujrzy list tego zacnego urzędnika, list którego treść wkrótce poznasz, ani na chwilę nie będzie się wahała i wpadnie w pułapkę... Nagłówek blankietu i pismo, podpis, będą miały cechę niezaprzeczonej autentyczności... Każdyby się mógł oszukać.
— Jakżeś to dostał?
— Poprostu, poprosiłem... — Pozwolenia zwidzenia sprzedającego się domu nikt nie odmawia. Masz więc pismo i podpis... Zatem do dzieła, gdyż list który wyślemy do pani Sollier będzie długi i trzeba, aby podpis znajdował się na drugiej stronie kartki...
— Paskal Lantier rozmyślał z ponurą miną i zmarszczonemi brwiami.
— O czemże, u djabła, myślisz, mój najdroższy? — rzekł Leopold.
— Myślę, — czy nie dosyć będzie tego — nagłówka drukowanego, aby przekonać Urszulę — i czy koniecznie potrzeba naśladować charakter i podpis notaryusza?
Leopold spojrzał swemu krewnemu w oczy.
— Na honor! — zawołał — możnaby myśleć, że się boisz!
— Przecież jest się czego bać... — Doprawdy! Wszak to fałszerstwo.
— Zapewne że fałszerstwo, ale w porównaniu z tem com ja zrobił i co mam zrobić robota, jaką ci narzucam jest drobnostką, mój najlepszy przyjacielu, prawdziwą drobnostką!... Ale tu nie ma co rezonować i spierać się, lecz trzeba działać... List musi być podpisany przez notaryusza i to tak dobrz, aby nikt, nawet on sam, nie mógł się wyprzeć podpisu...
— Do czegóż to posłuży?
— Jeszcze zarzuty!
— Są one sprawiedliwe.
— Raczej nierozsądne!
— Dowiedź mi tego.
— Do kroćset! — natychmiast! Pomyśl, że Urszula Sollier może znać pismo i podpis pana Auguy.
— To jest niepodobnem do prawdy.
— Przeciwnie... Notaryusz musiał często prowadzić korespondencję z Robertem Vallerand, który mu powierzył ważny depozyt... Otóż Robert pełen zaufania do pani Urszuli, bardzo łatwo mógł jej komunikować całą korespondencyę... A nawet, zastanowiwszy się nad tem, uważam za prawdopodobne, jeżeli nie pewne, że to czynił. Przekonałżeś się, że mam słuszność i że trzeba to robić, jak ja ci mówię?
— A więc, mówiąc otwarcie, tak...
— Brawo! — Zatem do roboty!... Uprzedzam cię, że ta będzie nie mała. — Czyś przygotował potrzebne preparaty?
— Przygotowałem, ale wywabienie pisma i wysuszenie papieru, — nie licząc wyrozumowanego zbadania pisma i pierwszych prób, — wymagać będzie przynajmniej czterech godzin...
— A więc, o szóstej przyjdę tu z brulionem listu, jaki będziesz miał do napisania...
— Przychodź, będę gotów...

III.

Leopold opuścił entreprenera i wrócił na ulicę Tocanier.
Zastał tam Jarrelonge’a.
Uwolniony więzień powrócił z dworca kolei wschodniej, gdzie w zamian za kwit Renaty odebrał walizę znajdującą się na składzie.
— Czy ci bez kwestyi oddano bagaż? — zapytał były więzień swego wspólnika.
— Bez najmniejszej — odpowiedział Jarrelonge. Zażądano dwudziestu centymów i koniec...
— Dobrze... zajrzyjmy co tam jest wewnątrz.
Zamek był zamknięty na dwa spusty, lecz wiemy że Leopold przetrząsając kieszenie dziewczęcia, znalazł kluczyk.
Otworzył walizę.
Było w niej tylko trochę bielizny i ubrania.
— Jakto! kosztowności nie ma! — zawołał Jarrelonge z widocznym zawodem.
— A cóżbyśmy z niemi zrobili gdyby i były? — zapytał Leopold wzruszając ramionami.
— No, sprzedalibyśmy.
— Nigdy, w życiu! — Tym sposobem ludzie się łapią! Kosztowności są dowodami oskarżającymi.
Plądrując po walizie, Leopold znalazł kilka listów.
Przeczytał je, uznał za nic nieznaczące i wrzucił w ogień.
Przegląd trwający nie dłużej niż dziesięć minut został ukończony.
— Co zrobimy z gałganami? — zapytał Jarrelonge.
— Spalimy je tak jak papiery...
— Szkoda... możnaby tem uszczęśliwić jaką ładną dziewczynę...
— Znasz ty jakiego pewnego passera?
— Znam, anioł nie człowiek... wzór passerów.
— No, to ci daruję walizę z tem wszystkiem co w niej jest, możesz tem rozporządzać jak ci się podoba...
— Zuch jesteś!...
Jarrelonge wpakował wszystkie przedmioty pomięte w walizę i wyniósł do drugiego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Natychmiast po odejściu Leopolda, przedsiębiorca, zadzwonił na swego służącego i nie kazał mu nikogo bez wyjątku wpuszczać aż do szóstej godziny.
Miał robotę, jak mówił, i nie chciał aby mu przeszkadzano.
Wydawszy ten rozkaz, Paskal zamknął się w swoim pokoju i zdjął obraz wiszący na ścianie, który zasłaniał drzwiczki od skrytki.
Za otwarciem tych drzwiczek można było zobaczyć na półkach szafki słoiki, pędzle różnej wielkości, moździerzyk szklanny z tłuczkiem, flaszeczki z różnokolorowemi płynami i mnóstwo innych przedmiotów, których wyliczanie byłoby za długie.
Przedsiębierca wyjął kilka tych przed miotów, oraz zeszyt, którego arkusze składały się z żółtawego papieru i położył to wszystko przy kominku na stole.
To uczyniwszy, Paskal powrócił do szafki, wyjął z niej rądelek miedziany błyszczący jak złoto, wlał do niego bezbarwny płyn z jednej flaszki ze szkła białego i trzy łyżeczki zielonawego płynu, zawartego w drugiej flaszeczce.
Zanurzył w płynie stustopniowy ciepłomierz, postawił rądelek na ogniu i usiadł pochylony nad nim, nie spuszczając oka z termometru.
Ogień z węgli kamiennych palił się bardzo silnie.
Po kilku minutach woda przed zawrzaniem zaczęła się poruszać.
Termometr wskazywał sześćdziesiąt stopni.
Paskal zdjął rądelek, w którym się gotował ten szczególny preparat, poczem wyjął z małego słoiczka za pomocą łopatki z kości słoniowej trochę proszku matowo-białego i wrzucił go w płyn prawie wrzący.
Ukończywszy tę robotę, przedsiębierca na chwilę odstawił na stronę preparat chemiczny, który przygotował.
Usiadł przy biórku, wziął pismo notaryusza pozostawione mu przez Leopolda i blizko na dziesięć minut pogrążył się w przyglądaniu charakterowi notaryusza, badając każdą literę, każdy strych, każdy zakręt.
Ukończywszy tę wstępną robotę, rozłożył przed sobą arkusz białego papieru, wziął pióro i zaczął kopiować dosłownie pismo i podpis, które miał przed oczyma.
Ukończywszy, potrząsnął głową z niezadowoloną miną.
Nie kontent był z pierwszej próby.
Ręka była nieśmiała i dzieło fałszerstwa zdradzało się przez nie pewność pisma.
Zaczął na nowo.
Rezultat następnej próby był daleko lepszy, lecz Paskal nie należał do tych ludzi, co poprzestają na rzeczy niezupełnie dokładnej. Pragnął on najzupełniejszej doskonałości, a tę osiągnął, zrobiwszy jeszcze dwie próby, z których ostatnia była tak dokładna, że gdyby notaryuszowi pokazano te dwa pisma, to nie mógłby powiedzieć z pewnością: to ją pisałem, a to jest fałszywe.
Paskal zachował ostatnią próbę, spalił inne, włożył oryginalne pismo do szklannego naczynia i spojrzał na ciepłomierz zanurzony w płynie i spadający gwałtownie..
Z sześćdziesięciu stopni temperatura płynu zniżyła się na dwadzieścia pięć.
Lantier czekał.
Gdy termometr wskazywał tylko dwadzieścia stopni, przedsiębierca wylał płyn z rądelka do naczynia szklannego, na list podpisany przez notaryusza z ulicy Piradmid.
Po upływie pięciu minut pismo zżółkło, zbladło / i Wreszcie zupełnie znikło...
Tylko nagłówek, drukowany tłustą farbą drukarską, nie uległ żadnej zmianie.
Wtedy Paskal wyjął blankiet zupełnie czysty, położył go na zżółkłym, bibulastym arkuszu i włożył w prasę aby go wysuszyć i wyrównać.
Następnie kilkakrotnie przeciągnął po nim małym stalowym walcem dowcipnie urządzonym i papier wyglądał tak, jak gdyby nigdy nie był używany.
— No, — rzekł Paskal z uśmiechem — Valta może przyjść. — Zobaczy żem czasu na darmo nie stracił...
Ustawił porządnie wszystkie przedmioty w szafce, której drzwi zamknął, powiesił obraz w tem samem miejscu, zajrzał do rysowników którzy pracowali do szóstej wieczorem, i wracając odwołał wydany rozkaz co do niewpuszczania nikogo.
Były więzień pilnował się bardzo terminu.
— Podług mnie, możnaby regulować wystrzał armatni w Palais-Royall — myślał sobie.
W chwili gdy wchodził do domu przy ulicy Picpus, dało się słyszeć pierwsze uderzenie.
Przedsiębiorca czekał na niego niecierpliwie i kazał go natychmiast wprowadzić.
Obadwaj znowu się zamknęli.
— No? — zapytał fałszywy Valta.
Za całą odpowiedź Paskal pokazał mu kopię karty wydanej przez notaryusza.
Leopold zrobił wielkie oczy.
— Doskonale! — zawołał przyjrzawszy się jej uważnie. — Na honor dziwi mię to, że będąc obdarzony tak cudownym talentem, nie masz jakich dziesięciu lub dwunastu milionów...
Przedsiębierca w milczeniu wzruszył ramionami.
Bandyta mówił dalej.
— A papier z którego trzeba było wywabić?
— Oto jest — rzekł Paskal podając mu blankiet.
— Nie do uwierzenia! — trudne do pójścia! — zadziwiające! — Białość słoniowej kości i połysk, jak gdyby nowy! — Czyś pewny że się nie będzie zalewać?
— Najzupełniej.
— Winszuję ci, mój drogi!... Jesteś bardzo zręczny! — A teraz, jeśli pozwolisz, zajmij my się zredagowaniem...
— Jestem gotów.
— Czy znasz dokładnie charakter notaryusza?
— Jak swój własny.
— To siadaj, będę ci dyktował...
Paskal usiadł przy biórku, wziął pióro, położył przed sobą blankiet notaryusza i czekał.
Leopold wyjął z kieszeni brulion listu długo obmyśliwany i sumiennie wypracowany — dowodem czego były liczne poprawki.
Czytał głośno i powoli, a przedsiębiorca pisał:

„Pani!

„Śpieszę z zawiadomieniem i usunięciem niepokoju, który panią zapewne dręczy.
„Niech umysł pani nie błąka się w próżnych i bolesnych przypuszczeniach co do panny Renaty.
„Wychowanka twoja, która w skutek złej rady opuściła Hotel Kolejowy gdzie panią wstrzymuje wypadek, jest u mnie.
„Panienka ta przybyła do mojej kancelaryi w celu wybadania mnie, a szczególniej powiadomienia, że pani posiadasz list pisany przez naszego kochanego zmarłego, od którego zależy cała jej przyszłość.
„Ze łzami opowiadała mi o tajemnicy otaczajcej jej życie.
„Obowiązkiem moim jest zatrzymać pannę Renatę u siebie, dopóki pani nie wytłómaczysz mi jej kroku i słów twoich.
„Wiem żeś pani cierpiąca, ale cierpienie trzeba przezwyciężyć i przybyć niezwłocznie do Paryża dla doręczenia mi wspomnianego listu.
„Wysyłam człowieka pewnego, który doręczy pani niniejsze pismo i przywiezie cię do mnie. Owczy on panią wszelkiemi względy i staraniami. Powierz mu się jakby mnie samemu, albo jak gdybyś się powierzyła nieodżałowanemu Robertowi...
„Zbiegłe dziecię poznało swą winę; łzy są dowodem jej żalu, — prosi mnie abym jej wyjednał twoje przebaczenie, którego jej pani nie odmówisz.
„Tylko bez zwłoki, proszę panią. — Interesu dziewczęcia, która ci oddano w opiekę, wymagają, twojego niezwłocznego przyjazdu...
„Zresztą, oddawca obznajmi panią z memi ostatecznemi instrukcyami...
Przed napisaniem tego zdania Paskal zatrzymał się:

IV.

— Czemuż nie kończysz? — zapytał Leopold.
Przedsiębiorca odpowiedział pytaniem:.
Oddawca? — rzekł —któż nim będzie?
Były więzień roześmiał się i rzekł:
— Czy się przypadkiem nie boisz, abym ciebie w© wysłał da Maison-Rouge?
— Ja nie wiem co ty myślisz.
— Nie przyszło mi głowy coś podobnego,.. — zatem bądź spokojny i bierz się do pióra.
Leopold dokończył dyktowania w te słowa:„
Kuracyi swojej dokończysz pani u mnie w Paryżu, gdzie cię otoczę staraniami dobrego doktora — i panny Renaty.
„Załączając wyrazy szacunku i poważania, zostaję i t. d.

„Emil Auguy,
„18. ulica Piramid...“

List był skończony.
Leopold wziął go i porównał pismo z charakterem naśladowanym z pozwolenia zwidzenia domu.
Charaktery były zupełnie jednakowe.
— Dobrze! — rzekł. — Sam notaryusz by się zwiódł i pomyślał, że napisał ten list podczas snu lunatycznego«... — Nim upłynie dwadzieścia cztery godzin, ów sławny list Roberta Vallerand będzie w naszych rękach i czy go użyjemy, czy też po przeczytaniu zniszczymy, spadek nas nie minie!...
— Czy zakopertować? — rzekł Paskal.
— Tak, w kopertę, któraby wyglądała niby urzędowa. — Adres?
Pani Urszula Sollier, Hotel Kolejowy, w Maison-Rouge.“
Paskal po napisaniu zakleił kopertę gummą.
Leopold wziął ją od niego.
— Doskonale! — rzekł — a teraz zmykam...
— Kiedyż się zobaczymy?
— Niedługo.
— Pamiętaj, że czekam niecierpliwie...
— Uspokoję cię, jak będę mógł najprędzej.
Przedsiębiorca odprowadził swego wspólnika aż do drzwi wchodowych.
Leopold spiesznie powrócił na ulicę Tocanier, gdzie Jarrelonge zajęty kuchnią czekał na niego.
Uwolniony więzień był uniwersalnym.
Po odbyciu praktyki u ojca stangreta, uczył się u stryja kucharza i dosyć zręcznie przygotowywał niewykwintny posiłek.
— Jak tam z obiadem? — rzekł Leopold.
— Pociecho mego serca, niedługo!... Podczas gdy ty zejdziesz do piwnicy, ja nakryję i podam. — Zrobiłem potrawkę cielęcą, po której sobie palce obliżesz... Przy tem zupa cebulowa z serem, kotlety wieprzowe z korniszonami, smażona ryba, ser i jabłka kanadyjskie... Widzisz, jak ja pamiętam o tobie!...
— Oddaję ci sprawiedliwość... Po obiedzie pomówimy o interesach.
— Czy będzie co do roboty?
— Tak... Ale nie przypal potrawki — rzekł Leopold śmiejąc się — i pośpieszaj...
W pięć minut wspólnicy zasiedli do uczty przygotowanej przez Jarrelonge’a, która nie pozostawiała, nic do życzenia.
Leopold w liście przypisanym notaryuszowi nie przesadził mówiąc o niepokoju, którego pani Sollier była ofiarą.
Renata zaczekała aby opuścić Hotel Kolejowy, aż Urszula będzie pogrążona w śnie głębokim, — o czem czytelnicy pewno pamiętają.
Wzruszenia jakich biedna kobieta doznała i usiłowania zwalczenia choroby trzymającej ją w łóżku, doskonalę pomogły Renacie.
Widzieliśmy jak dziewczę opuściło swoją uśpioną towarzyszkę.
Urszula przebudziła się w nocy.
Nie mogła się domyśleć, że w pokoju Renaty nie było nikogo.
Z łóżka rzuciła okiem na drzwi.
Te były ciągle otwarte.
— Śpi... — rzekła gospodyni Roberta — sen uspokoi jej wzruszenie... Noc przynosi radę i spodziewam się że jutro będzie rozsądniejsza... Zresztą oświadczę doktorowi, że bądź co bądź, i choćby nie wiem co złego miało dla mnie nastąpić, zawiozę jutro Renatę do Paryża.
Po powzięciu tego postanowienia, Urszula zasnęła snem głębokim.
Gdy otworzyła oczy, oddawna już był dzień jasny.
Spojrzała na zegar.
Wskazówki wskazywały dziewiątą.
Pani Sollier po cichu zawołała na Renatę.
Naturalnie nie odebrała żadnej odpowiedzi.
Przypuszczając że zbyt cicho wołała, odezwała się znowu lecz głośniej, a widząc że w sąsiednim pokoju panuje milczenie, rzekła sama do siebie:
— Biedne dziecię, złamana tak samo tak ja wczorajszą sceną, musiała się późno położyć i nie może się przebudzić.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść... — rzekła pani Sollier.
Weszła służąca, aby jak zwykle posprzątać i zarazem przekonać się, jakie wrażenie wywrze ucieczka młodej panienki.
Pewna, że będzie badaną, miała się na ostrożności i zawczasu przygotowywała odpowiedzi.
— Czy pani dobrze spała? — zapytała.
— Dobrze, moje dziecko, dziękuję ci...
— A panna Renata?
— Musi jeszcze spać, bo się jeszcze dziś rano im poruszyła. Nie budź jej.
— Dobrze, pani.
— I obłudna służąca zniżając głos i idąc na palcach, udała się ku sąsiedniemu pokojowi, jak gdyby dla wykonania rozkazu Urszuli.
Nim zamknęła, wsunęła głowę przez drzwi uchylone.
— Ależ panna Renata się nie kładła!... — zawołała. — Pokój jest pusty...
— Pokój pusty! — powtórzyła pani Sollier zaniepokojona.
— Tak jest, proszę pani... a co więcej łóżko. nierozebrane...
Gwałtowne ściśnienie serca zatamowało oddech Urszuli.
— Musisz się mylić... — wyjąkała zaledwie dosłyszanym głosem. — Proszę cię, wejdź do tamtego pokoju.
— W tej chwili.
Dziewczyna śmiejąc się w duszy weszła do obocznego pokoju.
Wkrótce wróciła.
— Nie ma nikogo... — zawołała.
— Nikogo! — powtórzyła Urszula. — I łóżko nie rozebrane!... Co to ma znaczyć?
— Nie wiem proszę pani.
— A kapelusz i futro czy są w pokoju?
— Zobaczę.
Przebiegła pokojówka pragnąc sumiennie odegrać swą rolę, weszła do sąsiedniego pokoju, zabawiła w nim dwie czy trzy minuty i wróciwszy rzekła:
— Ani kapelusza, ani futra, ani walizy...
Urszula odgadła prawdę i jak trup zbladła.
— Nie ma walizy!... — zawołała usiłując kłam zadać rzeczywistości. To niepodobna.
— A jednak tak jest... i gdyby pani mogła wstać toby się pani sama przekonała, że nie jestem ślepa!
— Mój Boże! — mówiła dalej pani Sollier pomięszana. — Nieszczęśliwa wykonała nierozsądne projekta których wykonaniem mi groziła. — Co ona zrobiła? — Dokąd się udała? — Co się z nią stało?
Rozpacz Urszuli, a szczególniej wyraz jej twarzy i wzroku przestraszyły służącą.
Pani Sollier mówiła dalej:
— Oddaliła się! oddaliła! — I na stole lub na kominku nie ma żadnego listu?... ani słówka do mnie?
— Nie wiem... — Czy mam zobaczyć?
— Tak, zobacz!... zobacz!... Proszę cię, zobacz prędko!...
Tym razem dziewczyna w istocie była posłuszna.
Szukała i szperała jak mogła najlepiej.
Urszula z łóżka zawołała:
— Czy nic nie ma?
— Nic... proszę pani... nic!
— Nic! — powtórzyła biedna kobieta w rozpaczy. — Zatem uciekła odemnie!... Opuściła mnie, chorą, cierpiącą... i nawet mi odmówiła jałmużny swego pożegnania... — Czy ona nie ma serca?... I dziś w nocy, podczas mego pierwszego snu, przyprowadziła do skutku ten czyn szalony, postanowiony zapewne po naszej sprzeczce... — Mój Boże!... Mój Boże!... Okrutnie mnie doświadczasz!
Pani Sollier zakrywszy twarz rękami wybuchła, łkaniem.
Służąca zaczęła na seryo żałować, że się przyczyniła do ucieczki Renaty.
Fakt ten z żartobliwego zmienił się w poważny.
Postanowiła więcej niż wprzódy udawać że o niczem nie wie.
Od tego zależała jej służba.
Gospodarz byłby ją pewno za drzwi wyrzucił; powziąwszy wiadomość, że wiedząc o wszystkiem, wzięła zapłatę za milczenie.
Umysł Urszuli napastował tłum pomieszanych myśli.
W pognębieniu umysłowem ciągle powtarzała:
— Dokąd się udała? — Co ona pocznie?
Nagłe spytała:
— Czy nikt nie widział, jak panna Renata wychodziła wczoraj wieczorem lub dziś rano?
— Jeżeli ją kto widział, to mi o tem nic nie wspomniał — odpowiedziała dziewczyna.
— Poproś gospodarza, aby tu do mnie przyszedł.
— Zaraz, proszę pani.
I służąca wyszła z pokoju.

V.

Po upływie kilku minut, wszedł gospodarz hotelu.
— Czego się dowiaduję! — rzekł do Urszuli. — Panienka która była z panią odjechała?
— Tak panie — odparła pani Sollier — i chciałam pana zapytać, czy co nie wiesz o jej odjeździe.
— Zupełnie nic, proszę pani.
— Czy można wyjść z hotelu nie będąc widzianym?...
— Można... — Podróżni wchodzą i wychodzą jak im się podoba... Jednakże może będę mógł pani udzielić użytecznego objaśnienia...
Służąca która weszła z gospodarzem zaczęła drżeć.
— Użytecznego objaśnienia... — powtórzyła pani Sollier. — O! mów pan, mów prędko!
— Wczoraj rano oddałem pannie Renacie, wtedy gdy wracała z apteki, list, który listonosz przyniósł z poczty i który był zaadresowany do jej rąk własnych.
Nic nie może przedstawić osłupienia Urszuli dowiadującej się o rzeczy, która jej się musiała wydawać i w istocie wydawała rzeczą nieprawdopodobną, niemożliwą.
— List przyniesiony z poczty i zaadresowany do własnych rąk Renaty! — wyrzekła z trudnością.
— Tak, pani.
— Zkądże był ten list?
— Z Paryża... — Jestem tego pewny... Spojrzałem na stępel pocztowy.
Pani Sollier wydała głuchy wykrzyk.
Osłupienie jej jeszcze się zwiększyło.
Kto z Paryża mógł pisać do Renaty?
Kto mógł wiedzieć, że się znajdowała w Hotelu Kolejowym w Maison-Rouge.
— I moja wychowanka — mówiła biedna Urszula po chwili — nie wyglądała na zdziwioną, po odebraniu tego listu?
— Przeciwnie, na bardzo zdziwioną... — Nawet nie chciała go wziąść, mówiąc, że to musi być jakaś omyłka i że list pewno był nie do niej... — Na to odpowiedziałem, że ponieważ na kopercie było jej imię, trzeba go otworzyć i dowiedzieć się o treści, a w razie pomyłki list mi zwrócić... Przekonało ją moje dowodzenie i list był widocznie do niej, skoro mi go nie odniosła...
— Co za tajemnica! — zawołała pani Sollier. — To przerażające! — Co się dzieje?
Gospodarz stał w milczeniu, lecz jego mina mówiła wyraźnie:
— Zkądże ja o tem mogę wiedzieć?
Urszula mówiła dalej:
— Może się będzie można dowiedzieć na stacyi o której godzinie w nocy panna Renata odjechała i dokąd.
— Prawda — odpowiedział gospodarz. — Ja sam po to pójdę... Zapytam zawiadowcy, a w razie potrzeby innych urzędników... — Pewno się czegoś dowiemy...
— Ach, panie! jakże panu będę za to wdzięczna...
Gospodarz wyszedł.
Służąca zostawszy w pokoju, w milczeniu zajęła się sprzątaniem.
Urszula płakała.
Duszę jej rozdzierały rozpacz i przestrach, a choroba i osłabienie przykuwały ją do łoża.
Ta zupełna niemoc w chwili, gdy potrzebowała całkowitej wolności działania, wprawiły ją w gwałtowne rozdrażnienie.
Przypominała sobie słowo dane Robertowi Valierand, przyjęte zobowiązanie, którego miała niedotrzymać i bez ustanku, bez wypoczynku zadawała sobie te niepodobne do rozwiązania zapytania:
— Co postanowić?... co czynić?...
Upłynęło trzy kwadranse.
Wszedł gospodarz.
— No i cóż panie? — zapytała żywo Urszula.
— A więc, panna Renata pojechała do Paryża wczoraj o ósmej wieczorem, w wagonie pierwszej klasy... — Zawiadowca stacyi który ją nieraz spotykały poznał ją doskonale.
— Zatem, tu nie ma żadnej pomyłki?...
— Żadnej... — I czy pani się nie domyśla, co mogło być przyczyną tak nagłego postanowienia?
— Nic a nic.
— Może się pani domyśla, do kogo w Paryżu panna Renata się udała.
— Jest to dla mnie zagadką.
— Wszak panna Renata jest małoletnia, nieusamowolniona.
— Tak, panie...
— Czy została pani powierzoną przez osobę mającą nad nią władzę.
— Tak jest, władzę niezaprzeczoną.
— A więc, czy pani chcesz, abym w jej imieniu uprzedził władze, które przyjmy skargę pani i zarządzą potrzebne poszukiwania?...
Usłyszawszy te słowa, Urszula zadrżała.
Prosić o wdanie się władz, to jest powiedzieć wszystko prokuratorowi rzeczypospolitej i komisarzowi policyi, by to to postawić się w konieczności odkrycia tajemnicy urodzenia Renaty, było to zdradzić tajemnicę przysięgi wykonanej Robertowi, jednem słowem było to rozjaśnić ciemności umyślnie gromadzone od lat dziewiętnastu.
Czy podobna uczynić coś podobnego?
— Nie panie, nie... — odpowiedziała żywo pani Sollier. — Nie dawajmy pozorów ważności faktom, które w istocie nie są zbyt ważne... — Proszę pana abyś o tem jak najmniej mówił... — Ucieczka mojej wychowanki jest wynikiem nierozważnego oporu, prawie dziecięcej swawoli... — Główną jest rzeczą, że o honor Renaty wcale się nie obawiam. — Prawda, że się gniewam na swoją wychowankę i nie mogę się uchronić od silnego niepokoju, lecz bez wątpienia odbiorę wiadomość od zbiegłej, która mnie będzie prosiła o przebączenie... Gdyby do mnie przyszedł list lub telegram, proszę pana, bądź łaskaw natychmiast mi go nadesłać.
— Możesz pani na mnie liczyć.
— Z góry dziękuję panu.
Gospodarz wyszedł, a służąca zaofiarowała się zastąpić Renatę przy przewinięciu bandażów na zranionej nodze.
Naturalnie ofiara ta została przyjęta.
Mamyż powiedzieć, że Urszula nie była szczery utrzymując, że niedoznawała żadnego niepokoju pod względem honoru swojej wychowanki?
W głębokiej i przerażającej ciemności która ją otaczała i w zupełnej niemożności uczynienia nawet przypuszczenia, mogącego się dać usprawiedliwić, zarówno drżała o honor Renaty, jak i o jej życie.
Nasuwała się pewność, że sidła zostały zastawione, ale jakie one były? — Przez kogo? — W jakim celu?...
Myśląc o tem wszystkiem Urszula drżała.
— Muszę jechać do Paryża... — mówiła do siebie. — Tam tylko mogę trafić na ślad Renaty... na jakąś wskazówkę, która mną pokieruje... — Jeżeli mi doktór sił nie powróci, dowiodę, że stała wola wszystko zastąpi.
W chwili gdy służąca kończyła opatrunek wszedł doktór.
— Spóźniony opatrunek... — szepnął, — to niezręczność, w chwili wizyty...
Pomrukując w taki sposób zaczął opatrywać nogę.
Nagle z widocznym gniewem zawołał:
— Otóż masz!... — Chodziłaś pani, lub przynajmniej próbowałaś chodzić!
Urszula zaczerwieniła się.
— Prawda, doktorze... — wyjąkała, — prawda, usiłowałam chodzić, i oddałabym życie, gdybym to mogła uczynić, lecz niestety! usiłowanie się nie powiodło... Nie mogłam stąpić chorą nogą...
— Ale pani! powinnaś była wiedzieć, że próba ta będzie nadaremną!... — Następstwa takiej nieroztropności, mogły być straszliwe... — W jednej sekundzie zniszczyłaś skutki czterodniowej kuracji...
— Doktorze, muszę jechać do Paryża... — rzekła Urszula stałym tonem.
— Pani musisz tu pozostać... — odparł doktór sucho.
— Rób co chcesz, kochany doktorze! — odpowiedziała biedna kobieta, zalewając się łzami.
— A, pani, robiłem co mogłem, a pani zepsułaś wszystko! — Nie mogę pozwolić abyś pani wstała z łóżka... Zresztą nie możesz pani... — Mój obowiązek jako lekarza, nakazuje mi przeszkodzić temu, coby mogło twój stan pogorszyć! Będąc chorą, której kuracya mnie jest powierzoną, pani do mnie należysz! Ja odpowiadam przed swojem sumieniem za twoje życie... Ten hotel opuścisz pani dopiero po wyleczeniu i nikt, rozumiesz pani, nikt pani ztąd nie wypuści bez mego formalnego upoważnienia.
— Nawet gdyby szło o czyjeś życie lub honor?
— Tak, nawet w takim razie. Powiedz mi pani kogo masz do opiekowania się, do ocalenia, a jeżeli będzie potrzeba, ja zajmę twoje miejsce.
— Niestety! doktorze — odrzekła chora — jest to niepodobieństwem i nie mogę ci być posłuszną.
— I owszem!... — Próbuj pani choć krok postąpić!... — Tak samo ci się to nie uda dziś rano jak wczorajszego wieczoru.
— Jeżeli nie będę mogła iść, to mnie zaniosą.
— Powtarzam raz jeszcze, że tu pani nikt nie pomoże.
— Czy żeś pan się zmówił na mnie z memi nieprzyjacioły! — zawołała Urszula z rozpaczą.
Doktór nie raczył odpowiedzieć na to nierozsądne oskarżenie. Wzruszył ramionami i dokończył opatrunku, nie odzywając się ani słowa.
Poczem zapisał receptę, którą podał służącej, mówiąc:
— Każ to zrobić, moje dziecko i co godzina zwilżaj bandaż... — co godziną, nie zapomnij...
— Dobrze, panie doktorze.
— Pani, — rzekł doktór zwracając mowę do Urszuli, która łkała nieprzerwanie, — od dziś za cztery dni będziesz mogła chodzić zapewniam cię, ale pod warunkiem, że niepowtórzysz próby, która ci się wczoraj tak niepowiodła...
I wyszedł.
Była ochmistrzyni Roberta Vallerand czuje, że ją ogarnia szaleństwo w bezczynności, mogącej kosztować Renatę honor i życie.
Zaledwie przyjęła trochę posiłku i przez noc całą nie mogła zmrużyć oka.
Jej twarz zmieniona, przygasłe spojrzenie, okazywały niewypowiedziane cierpienie duszy.
Nazajutrz, w chwili nadejścia poczty oczekiwała listu.

Zawiodła ją ta nadzieja, a ten nowy zawód zgnębił ją literalnie.

VI.

Biedna kobieta dostała gwałtownej gorączki i doktór po sprawdzeniu, że skaleczenie nogi pomyślnie się goiło, przestraszył się tą gorączką, której towarzyszyły początki maligny.
Napisał lekarstwo chłodzące, najściślejszą dyetę i odszedł.
Zostawmy Urszulę samą ze służącą, mającą poruczony nad nią nadzór i udajmy się na dworzec kolejowy w Maison-Rouge.
Zegar wskazywał trzecią minut dwanaście.
Pociąg idący z Paryża stanął na minutę.
Z pociągu tego wysiadło tylko czworo podróżnych, dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Jeden z mężczyzn powinien zwrocie naszą baczną uwagę.
Podróżny ten w wieku trudno dającym się określić, miał gęste, prawie białe włosy, chociaż twarz jego, zupełnie ogolona, wydawała się jeszcze młodą.
Na jasno-niebieskim surducie z guzikami mosiężnemi z początkowemi literami, miał on szerokie nieprzemakalne granatowe okrycie. Czerwone wypustki spodni, biały krawat i szeroki galon złoty skórzanego kaszkietu, nadawał mu minę służącego dobrego domu w codziennej liberyi.
Podróżny ten oddając swój bilet oficyaliście, zapytał w dobrej francuzczyznie, chociaż z lekkim akcentom angielskim:
— Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić, gdzie leży Hotel Kolejowy?
— I owszem — odpowiedział oficyalista. — Oto tu? naprzeciwko. Przejdź pan przez plac i zaraz trafisz....
Obcy podziękował, udał się we wskazanym kierunku i wszedł do restauracyi hotelowej.
Gospodarza nie było i zastępowało, go dwóch garsonów.
Był to dzień targowy w Maison-Rouge sąsiędni wieśniacy obsiedli wszystkie prawie stoły.
— Co pan rozkaże? — zapytał jeden z garsonów zbliżając się do nowo-przybyłego.
— Chciąłbym się widzieć ż gospodarzem... — odparł przybyły.
— Z samym gospodarzem?
— Tak.
— Kiedy jest zajęty z budowniczym, co do reparacyj... — Jeżeli pan chcesz się chwilkę zatrzymąć...
— Bardzo mi pilno... Umyślnie przyjechałem z Paryża, aby się z nim zaraz zobaczyć...
— A, otóż się wybornie trafia... nadchodzi.
W istocie, gospodarz ukończywszy naradę wchodził do sali.
— Panie, ten pan się chce z panem widzieć...
Gospodarz ukłonił się.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł — słuchana pana...
— Chciałbym z panem pomówić na osobności... rzekł podróżny.
— Zatem proszę z sobą, jeśli łaska.
Obadwaj weszli do pokoju przyległego do sali, zajętego na kantor.
— Gospodarz podał krzesło, — usiadł sam i zrobił pytającą minę.
— Mój czas jest policzony — zaczął nieznajomy, będę więc zwięzłym... — Wszak prawda, że u pana mieszka dama w pewnym wieku ze skaleczoną nogą, znajdująca się w pańskim hotelu od czasu, gdy wielkie śniegi wstrzymały bieg pociągów?
Gospodarz pomyślał zaraz, że rozmawiający z nim miał zlecenie od zbiegłego dziewczęcia i żywo odpowiedział:
— Tak panie...
— Osoba ta nazywa się pani Urszula?
— Tak panie...
— Pan przybyłeś, aby się z nią zobaczyć?
— Tylko po to przyjechałem.
— Zatem pan pewno przynosisz wiadomości o pannie Renacie?
— Ja wiem, proszę, pana, że tu idzie ó młodą panienkę, ale nie wiem jak jej na imię... — Mój pan dał mi list do pani Urszuli i muszę jej go oddać do rąk własnych.
— Ach! bywajże, kochany panie!... — zawołał gospodarz. — Biedna kobieta jest w rozpaczy i bardzo się martwi... — Pan jej powrócisz spokój, spoczynek, a to jej lepiej pomoże jak recepty wszystkich doktorów — na świecie. Pójdź pan, pójdź prędko!... zaprowadzę pana do niej.
— Służę panu...
Gospodarz podniósł się i wskazywał drogę.
Człowiek z białemi włosami w galonowanym kaszkiecie szedł za nim.
Weszli na pierwsze piętro.
— Oto jest pokój naszej chorej... — rzekł — gospodarz zatrzymując się u jednych drzwi, do których ostrożnie zapukał.
Służąca otworzyła.
Zdawała się pomięszaną ujrzawszy nieznajomego ze swoim panem.
— Czy można? — zapytał ten ostatni zniżonym głosem.
— Pani Urszula zasnęła.
— Obudzimy ją... — rzekł obcy. — Nie będzie żałowała snu przerwanego.
Obadwaj weszli do pokoju.
Służąca się myliła. Urszula nie spała, lecz znajdowała się w najzupełniejszym upadku ducha.
Gospodarz zbliżył się do łóżka.
— Pani... — rzekł — pani Urszulo?
Ochmistrzyni Roberta Valląrand zlekka się poruszyła, ale nie otworzyła oczu.
Gospodarz ujął ją za rękę leżącą na kołdrze i powtórzył wezwanie.
Tym razem powieki chorej się podniosły.
— To ja — mówił dalej gospodarz — i jeżeli pozwalam sobie panią tak nagle budzić, to dla tego, że przynoszę nowiny od panny Renaty...
Imię to wywarło skutek natychmiastowy.
Urszula niby zgalwanizowana usiadła na łóżku i otworzyła nadmiernie oczy.
— Renata... Renata... — szepnęła drżącym głosem — kto mówi o Renacie?
— Ja pani... i oto jest ktoś, co pani przynosi list z Paryża.
Sprawdzając od pierwszego rzutu oka stan chorej, człowiek w kaszkiecie z galonem zmarszczył usta i brwi, mówiąc z cicha do siebie:
— Do licha!... stan jej daleko jest gorszy niż myślałem! — Jakim u djabła sposobem zdołam wpakować tę starą waryatkę do oddzielnego przedziału?...
Wyraz Paryż, dokonał tego niejako otrzeźwienia pani Sollier, jakie na niej wywarło skutek imię Renaty.
— Z Paryża... z Paryża... — powtórzyła niosąc machinalnie obie ręce do czoła, jak gdyby dla skupienia swych myśli i wspomnień. — List z Paryża!... — Któż mi go przynosi?
Nieznajomy się zbliżył.
— To ja, proszę pani... — rzekł:
Urszula zwróciła wzrok na nowo-przybyłego.
Ten rzucił wymowne spojrzenie na gospodarza, który natychmiast rzekł:
— Zostawiam państwa samych.
I wyszedł rozkazawszy służącej iść za sobą.
Pani Sollier i wygalanowany człowiek zostali sami.
Zdawało się, że biedna kobieta odzyskała wszystkie siły.
— Przybywasz pan z Paryża i przynosisz mi wieści o Renacie!... — rzekła. — O! mów pan!... mów prędko... — Rozpędź moje obawy, ukój moje cierpienia!... usuń niepokoje!... Czy pan przybywasz od Renaty?
— Nie, pani...
Urszula uczyniła gest zadziwienia i niepokój znowu ją ścisnął za serce.
— Któż cię więc zatem przysyła? — zapytała.
— Mój pan...
— A kto jest twoim panem? — Pan Auguy...
Pani Sollier zgalwanizowana znowu się wstrząsnęła.
— Notaryusz! — zawołała.
— Notaryusz z, ulicy Piramid, tak pani... — Polecił mi oddać pani list i czekać na jej rozkazy.
Mniemany służący z ulicy Piramid wydobył z bocznej kieszeni skórzany pugilares, otworzył go i wyjął list, który podał Urszuli.
Ta pochwyciła go gorączkową ręką, ale w chwili gdy go miała otworzyć, wlepiła oczy w obojętną twarz posłańca i zapytała:
— Zkądże notaryusz paryzki wie, że ja jestem w Maison-Rouge w hotelu Kolejowym?
Przybyły się nie zmieszał i odrzekł swym coraz więcej angielskim akcentem:
— Tego ja nie wiem, lecz jeżeli pani przeczyta ten list, to się może dowie o tem, co pragnie wiedzieć.
Urszula rozerwała kopertę i wydobyła z niej zawarty w niej papier, który, jak nam wiadomo, miał nagłówek drukowany, z adresem kancelaryi z ulicy Piramid.
Zaczęła czytać.
Od razu niewypowiedziana radość zajaśniała na jej obliczu.
— Renata w Paryżu... Renata u tego zacnego człowieka... — zawołała. — Ach! Bóg dobry! — Skończyły się moje cierpienia! — Panie, ty który jesteś dla mnie posłańcem spokoju i nadziei, czyś widział młode dziewczę, o którem mowa w tym liście?
— Tak jest pani, widziałem... Ale niech pani czyta dalej.
Urszula wzięła się znowu do czytania i doprowadziła je do końca, to jest aż do podpisu notaryusza.
— Tak więc — zapytała skończywszy — tak więc obecność moja w Paryżu jest konieczną?
— Zdaje się że tak, proszę pani.
— Pan Auguy musi w panu pokładać nieograniczone zaufanie?
— Jestem u niego w służbie od lat dwudziestu... zna on mnie dokładnie...
— Pański pryncypał pisze, że dał panu oddzielne co do mnie instrukcye... — Słucham pana i zrobię wszystko co mi powiesz w jego imieniu.
Człowiek w kaszkiecie z galonem ukłonił się i odpowiedział:
— Instrukcye te są bardzo krótkie. Polecono mi dołożyć wszelkiego usiłowania, aby panią skłonić do natychmiastowego wyjazdu ze mną do Paryża, gdyż od spiesznego przybycia pani, jak się zdaje, zależy położenie panienki którą się pani interesuje.
— Czyżby co groziło Renacie? — zapytała Urszula zatrwożona.
— Jej nie, ale jej interesom.

VII.

— Jej interesom? — powtórzyła pani Sollier.
— Tak jest, jej majątkowi i przyszłości — odpowiedział mniemany służący.
— Któż ją doprowadził do notaryusza?
— Nie wiem tego...
— Zkądże dostała jego adres?.. — Zkąd się dowiedziała, że papiery stanowiące o jej przyszłości, znajdują się w jego ręku?
— Czy jej pani o tem nigdy nie wspominała?
— I owszem, ale jestem pewna, żem nie wymówiła ani nazwiska notaryusza, ani ulicy na której mieszka.
— Albo pamięć panią myli, albo młoda panienka znalazła sposób podpatrzenia tajemnicy.
Urszuli przyszło na myśl, że może jej wychowanka szperała po worku podróżnym i odkryła przedział zawierający list Roberta Vallerand.
— Być może, w istocie... — rzekła zcicha po chwili, — ale jedno zdanie otrzymanego listu mówi wyraźnie, że Senacie ktoś źle poradził... — Miałażby ona mieć jakie nieznane mi stosunki?
— Pod tym względem nie mogę zaspokoić tajemnicy pani... — tu się kryje tajemnica, którą mój pan zapewne pani wyjaśni.
Jakkolwiek odpowiedzi nieznajomego były niejasne, jednakże utrwaliły stałe postanowienie Urszuli, aby być posłuszną silnemu naleganiu urzędnika.
W pomięszanym jej umyśle odznaczała się tylko jedna myśl, czysta, wyraźna, niejako przeświecająca: trzeba jechać!...
— Pan mnie zapewniasz — mówiła dalej — że moja wychowanka — jest u twego pana i że się ztamtąd nie oddali?
— Tak pani... — Z mieszkania oddano jej jeden pokój, a drugi przygotowano dla pani... — Czy się pani decyduje ze mną jechać?
— Doktór który mnie leczy, zabronił mi wszelkiego ruchu...
— Co tam znaczy zakaz lekarza, gdy szczęście kochanego przez panią dziewczęcia jest narażone.
— Doktór wydał zakaz i służba hotelowa na mój wyjazd nie pozwoli...
— Nie ma do tego prawa... — Czyż pani nie zależysz od siebie samej?... Jeżeli się pani podoba popełnić nieroztropność, to z jakiegoż tytułu mógłby kto temu przeszkadzać?
— Nie mogę postąpić ani kroku...
— Niech się pani o to nie troszczyć. Panna Renata (ponieważ młodej panience tak na imię) — opisała memu panu stan zdrowia pani... Wszystko jest przewidziane... Stacya leży obok hotelu, a ja jestem niezwykle silny... Podejmuję się zanieść panią do przedziału w wagonie, który wynająłem cały, abyś się pani mogła położyć... Przybywszy do Paryża, znowu panią zaniosę do powozu, który ją zawiezie na ulicę Piramid, gdzie panna Renata we łzach oczekuje na przebaczenie pani.
Gdyby w umyśle Urszuli istniało jakie wahanie, to te ostatnie wyrazy z pewnością by je rozproszyło.
— Kiedyż mamy wyjechać? — zapytała stanowczo...
— Dzisiejszego wieczora, pociągiem odchodzącym o pięć minut po ósmej.
— Pojedziemy... Nikt w świecie nie jest w stanie mnie wstrzymać...
— Mój pan naj przód był przekonany, że pani nic w świecie nie przeszkodzi do wykonania obowiązku...
— Która teraz godzina?
— Piąta...
— Siadaj pan, zaraz wydam odpowiednie polecenia.
Mniemany służący zasiadł przed kominkiem.
Pani Sollier pociągnęła za sznurek dzwonka, który miała pod ręką.
Biedna kobieta zupełnie się zmieniła.
Znikła, gorączka, znikła senność; — czułą się silną i odważną; — twarz jej jaśniała nadzieją.
Pewność, że Renata teraz nie miała się czego obawiać, zamieniła jej piekielne cierpienia w niebiańską radość.
Na odgłos dzwonka przybiegła służąca.
— Poproś tu do mnie gospodarza... — zleciła chora.
— Dobrze, pani.
Służąca wyszła i gospodarz za parę minut ukazał się we drzwiach.
— Mój panie — rzekła do niego Urszula — otrzymane przezemnie wiadomości są. dosyć ważnej natury, aby mnie znaglić do wyłamania się od rad zacnego doktora który mnie leczy.. Bądź pan łaskaw przygotować rachunek moich wydatków... Dolicz pan także cenę obiadu, który z tym panem, zjemy przed odjazdem, oraz wysokość honoraryum należnego lekarzowi... Proszę mi rachunek przysłać jak tylko będzie gotów, a zaspokoję.
— Ależ pani... — zaczął gospodarz, przygotowując całą gromadę zarzutów.
Urszula nie dała mu mówić.
— Cokolwiek byś pan powiedział, — przerwała — to nic nie wstrzyma mego wyjazdu... Wiem, żeś pan obiecał lekarzowi nie dopomagać mi w tym względzie... Dotrzymuj pan słowa, ten pan podejmuje się zastąpić twoich ludzi... — Jestem jak pan wiesz zupełną panią swojej osoby i wolno mi popełnić największą nieroztropność, a nikt nie ma prawa się w to mięszać... Panu służy prawo udzielać mi jak najlepszych rad... Ja mam prawo ich nie słuchać i skorzystam z niego, zachowując wdzięczność za troskliwość, jakiej doznałam w pańskim zakładzie.
— Czy to postanowienie jest nieodwołalne? — zapytał gospodarz.
— Najzupełniej.
— Zatem muszę uledz i uczynić, choć z żalem, to, czego pani żądasz.
— Obiad na piątą — mówiła dalej Urszula — poczem służąca niech natychmiast przyjdzie mnie ubierać, a pan każesz jednemu z garsonów odnieść mój niewielki bagaż na stacyę i wyekspedyować pod nadzorem tego pana.
To mówiąc chora wskazywała na zagadkową osobistość, którą brała za wysłańca notaryusza.
— Dobrze, pani.
Człowiek w galonach słuchał tej rozmowy z zupełną obojętnością.
Moźnaby przypuścić, że to co w obec niego mówiono wcale go nieinteresowało.
Gospodarz wyszedł, powtórzył służącym rozkazy wydane przez panią Sollier i pobiegł do doktora, aby mu opowiedzieć co zaszło.
Tym razem wypadek zdawał się dopomagać Urszuli.
Lekarz wyjechał o kilka mil od Maison-Rouge do położnicy i miał powrócić dopiero w nocy.
— Zresztą — pomyślał gospodarz — ja od wszystkiego umywam ręce... Niech się ta pani urządza jak chce, to do niej należy... Jak mi wyraźnie oświadczyła, nikt nie ma prawa przeszkodzić jej, aby sobie uczyniła źle, jeżeli jej się tak podoba.
I wrócił do domu.
Urszula aż do piątej, to jest do chwili podania obiadu, nie przestawała wypytywać mniemanego służącego o Renatę.
Ten odpowiadał bardzo krótko i najczęściej zasłaniał się najzupełniejszą nieświadomością, którą pani Sollier znajdowała bardzo naturalną, myśląc, że pan Auguy wysłańcowi swemu nie uczynił żadnego ważniejszego zwierzenia.
Obiad spożyto na prędce.
Gospodarz przysłał rachunek, odebrał pieniądze, poczem służąca zapakowała i zamknęła walizy, których klucze Urszula powierzyła nieznajomemu, do użytku przy rewizy i akcyznej, w chwili przybycia do Paryża.
Garson przyszedł po walizy i zaniósł je na kolej.
Tymczasem służąca ubierała ciepło panią Sollier, która z trudnym do uwierzenia wysiłkiem woli, znalazła sposób, używając mebli za punkt oparcia, dojścia bez wielkiego bólu do kanapy stojącej w rogu pokoju.
Wskazówki zegara pokazywały trzy kwandranse na ósmą.
Człowiek w ubraniu z galonami wszedł.
— Czas udać się na stacyę... — rzekł.
— Jestem gotowa... — odpowiedziała Urszula.
I założyła na rękę stalowy niklowany łańcuszek od woreczka, który na noc kładła pod poduszką, aby się z nim nie rozłączać i w którego tajemnej kryjówce schowała teraz mniemany list od notaryusza, obok listu Roberta Vallerand.
Nowo-przybyły jakkolwiek inaczej utrzymywał, nie zdawał się wcale być obdarzonym wyjątkowa siłą: gospodarz i służąca obecni w pokoju pomyśleli sobie, że on nie będzie w stanie zanieść aż na kolej chorej, która nie będąc ani zbyt wysoką, ani zbyt dobrej, tuszy, musiała być jednakże potężnie ciężką.
— Może panu dopomódz? — zapytała służąca.
— Nie trzeba... — odrzekł lakonicznie fałszywy służący.
I wziąwszy Urszulę na ręce, podniósł ją z zadziwiającą łatwością.
Pootwierano wszystkie drzwi przed nim.
W dziesięć minut pani Sollier złożona została na kanapie w sali poczekalnej pierwszej klasy.
Chciała dać pieniądze na kupno biletów.
— Niech się pani niczem nie kłopocze — odparł nieznajomy.
— Dla czego?
— Pod tym względem mój pan wydał mi stanowcze rozkazy.
Urszula nie nalegała.
Mniemany sługa udał się do okienka kasy, które właśnie otwarto.
— Ośm miejsc pierwszej klasy do Paryża... — rzekł — biorę cały przedział. Wiozę chorą osobę.
— Dobrze — powiedział urzędnik.
— A co zrobić, gdyby przypadkiem w pociągu który przybędzie do Maison-Rouge, nie było wolnego przedziału?
— Bądź pan spokojny... — W takim razie doda się wagon, ale teraz nie będzie tego potrzebą, passażerów jest bardzo mało.
Nieznajomy zapłacił i wziął ośm biletów, poczem powrócił do Urszuli.
Na dworze czas był straszliwy. Choć było nadzwyczaj zimno, od godziny śnieg zaczął padać gęstemi płatami.
Pociąg idący do Paryża, miął przechodzić ó ósmej minut pięć.
O godzinie oznaczonej usłyszano świst pary i pociąg wszedłszy na stacyę, stanął.

VIII.

Mniemany służący wyszedł na peron, niosąc Urszulę na rękach.
Zawiadowca podszedł do przedziału pierwszej klasy zupełnie pustego i otworzył drzwiczki.
— Tu, proszę pana — rzekł. — Tu jest miejsce... nie trzeba będzie dodawać wagonu.
Mniemany służący umieścił panią Sollier w przedziale, którego drzwiczki za nim zamknięto.
— Załóż pan kartę: przedział wynajęty... — zawiadowca do nadkonduktora prowadzącego pociąg.
— Ten przedział cały jest zapłacony.
Rozkaz został wykonany i pociąg ruszył w dalszą drogę wśród kłębów śniegu.
Opuśćmy go na chwilę na drodze do Paryża, a połączmy się z powozem wiozącym nieprzytomną Renatę, Pawła Lantier i Wiktora Beralle, na ulicę Szkoły Medycznej.
Syn Paskala od pierwszego rzutu oka poznał młodą panienkę.
Była to Renata!
Renata, pensjonarka pani Lhermitte!
Renata, przyjaciółka panny Lambert!
Renata, o której wczoraj z taką miłością mówił z panną Honoryną de Terrys.
Renata, którą uważał za straconą i którą cudowny, niewytłómaczony dla niego, przynajmniej w tej chwili wypadek, pozwolił mu ją odnaleźć w nocy, w Paryżu, zagrzebaną w śniegu na brzegu rzeki, która ją miała pochłonąć, jako ofiarę zbrodni, zemdloną, może bez życia...
Łatwo zrozumieć straszliwy niepokój młodzieńca.
Jedyna myśl dręczyła jego umysł... — Czy też Renata jeszcze żyje?
Można było, niestety! o tem powątpiewać, do tego stopnia biedne dziewczę było skostniałe.
Paweł wsparł główkę dziewczęcia na swojem ramieniu, przykładając rękę do jej lewej piersi, w miejscu gdzie się znajduje serce.
Ani ruchu!... Ani drgnienia?
Ujął drobne rączki Renaty w swoje dłonie; — wyglądały jak gdyby z marmuru.
Przycisnął silniej martwe ciało, w nadziei, że jej użyczy trochę gorączkowego żaru, który go palił.
Ciało to było ciągle bezwładne i zimne jak posąg alabastrowy.
Paweł czynił nadludzkie usiłowania, aby nie wybuchnąć łkaniem i ukryć swoją rozpacz.
Powóz, pomimo ślizgawicy, biegł prędko.
Przewidujący stangret kazał ostro podkuć konia, który pędzony przez zimno, biegł niby rumak czystej krwi.
Nareszcie fiakr stanął.
Przyjechali.
Wiktor żwawo zeskoczył z kozła i pobiegł do odźwiernej.
— I cóż? — zapytał Pawła, przestraszony jego zmienioną twarza.
— Nic! — odpowiedział ten ostatni głuchym głosem.
— Trzeba natychmiast wezwać lekarza.
— Tak.
— Pobiegnę po niego.
I podmajstrzy podskoczył gotów dzwdnić do wszystkich drzwi, dopóki nie znajdzie doktora.
Paweł zawołał na niego.
Wiktor powrócił do powozu.
— Nie — rzekł syn Paskala Lantier — o tej porze może musielibyśmy długo czekać, a czekać nie można.
— Zatem — co zrobić?
— Nade mną mieszka jeden mój przyjaciel, student medycyny... — Jest to dzielny chłopak, bardzo zdolny, który nam dopomoże z całem poświęcęniem... Zajmij się przez chwilę tem biednem dziewczęciem... Ja każę otworzyć bramę i zapłacę stangreta.
— Musi nam pożyczyć jednej latarni dla wejścia na schody... — rzekł Wiktor.
Stangret usłyszał.
— Oto jest... — rzekł wyjmując latarnię i podając ją Pawłowi. — Jestem gotów do usług... — Poczekam na panów... — Najprzód co najpilniejsze. Trzeba się stosować do okoliczności i dopomagać bliźniemu o ile można, czy tak?... Potrzebując z kolei przysługi, człowiek jest bardzo rad ze spotkania kogoś poczciwego, który jej nie odmawia.
Paweł wyrzekł kilka słów podziękowania, przebiegł chodnik i gwałtownie zadzwonił.
Otworzono drzwi, Wiktor trzymał Renatę ciągle nieprzytomną.
Przeszedł sień i wstąpił na schody.
Student prawa niosąc w drżącem ręku latarnię, oświecał mu drogę.
Przybywszy do mieszkania wydobył klucz potworzył drzwi.
— Do mego pokoju... na moje łóżko... — rzekł do Wiktora.
Podmajstrzy był posłusznym.
— Teraz — mówił dalej syn przedsiębiercy — bądź łaskaw zapłacić stangreta... — ja biegnę do swego przyjaciela...
— Dobrze... lecz daj mi pan latarnię, o którą ten poczciwiec będzie się upominał...
W pomieszaniu student tracił głowę.
Wiktor zapalił dwie świece, wziął latarnię i wyszedł.
Paweł rzucił wzrokiem rozpaczy na dziewczę blade i sztywne jak trup i pobiegł na górne piętro.
Na jednych drzwiach przybity był bilet wizytowy:

Juliusz Verdier
student medycyny.

Paweł zaczął dobijać się gwałtownie, jak gdyby chciał drzwi wysadzić..
A jednocześnie wołał
— Otwórzcie! otwórzcie prędko!
Juliusz Verdier musiał zapewne spać głęboko, gdyż zamiast jego głosu, dał się słyszeć inny, świeży i dźwięczny.
— Kto tam?
— Ja, Zirzo, wasz sąsiad z dołu... — odpowiedział Paweł. — Otwórz prędko!... Obudź Juliusza!...
Panna Zirza była to ładna dwudziesto dwu lub dwudziesto trzy letnia dziewczyna, blondynka z nibieskiemi oczyma, zamieszkująca w cyrkule łacińskim, gdzie zaniedbując swój stan kwiaciarki, studyowała medycynę z Juliuszem Verdier.
— To pan Paweł, doprawdy? — zawołała przezedrzwi.
— Tak... sto razy tak, to ja!... otwórzże...
W zamku dał się słyszeć zgrzyt klucza.
Drzwi się uchyliły.
— Zatrzymaj się pan chwilkę nim wejdziesz — rzekła — jestem w koszuli... uciekam...
Właśnie też Paweł miał czas czekać!
Popchnął drzwi i ujrzał Uciekającą postać nimfy, okrytą przezroczystą tkaniną.
Trzymając świecę w ręku, wszedł do pokoju sypialnego.
Studentka obudziła studenta.
Juliusz Verdier zerwał się na równe nogi.
— Co tam? — zapytał przecierając oczy. — Czy buda się pali?
— Nie, mężusiu... — To nasz sąsiad z dołu, pan Lantier, ma do ciebie interes.
— Ty, Pawle! — zawołał student medycyny kompletnie przebudzony, spostrzegając pomięszane oblicze przyjaciela. — Co tobie?... co się stało?...
— Bardzo ważny przypadek... Wstawaj!...
— W takie zimno! — Po co?
— Idzie o życie młodego dziewczęcia?
— Dziewczęcia?... — powtórzyła Zirza, która się okręciła firanką i pokazała tylko różowy buziaczek, stargane włosy i oczy błyszczące ciekawością.
Przyszły lekarz wyskoczył z łóżka i wkładał na siebie ubranie.
— Cóż to za dziewczę? — zapytał.
— Powiem ci później... Teraz nie pora rozprawiać — tu idzie o życie... — Pójdź!
— Idę z tobą.
— Czy ja bym się nie przydała na co? — zapytała pieszczotliwie Zirza. — Gdy idzie o zachód przy kobiecie, to my to lepiej od was potrafimy.
— Ma słuszność... — rzekł Juliusz Verdier. — No hop! mój różowy króliku! ubieraj się jak najprędzej.
— Czekam na was u siebie... — zawołał Paweł.
I zbiegł jak uragan po schodach.
Zirza włożyła spiesznie pończochy, spódnicę, związała włosy, ubrała się w czerwoną kurtkę studenta i była jednocześnie z nim gotowa. — Zeszli do sąsiada.
Paweł i Wiktor stali przy łóżku patrząc na Renatę, która, ciągle leżała nieprzytomna.
Juliusz Verdier zbliżył się do niej i popatrzywszy przez chwilę, ujął jej zimną rękę leżącą na materacu.
Obok niego nieruchoma Zirza podziwiała miłą, twarz Renaty bez względu na śmiertelną bladość i zmianę rysów.
— Biedne dziewczę! — rzekła wzruszona.
— Rozbieraj ją prędko i ułóż w łóżku, a ja tymczasem rozmówię się z Pawłem, gdyż chcąc zwalczyć chorobę, trzeba znać jej źródło... — odparł student medycyny.
Trzej mężczyźni przeszli do drugiego pokoju, aby zostawić Zirzie swobodę działania.
— Bez próżnej gadaniny... — mówił dalej Juliusz Verdier... — nietrać czasu?... Co się przytrafiło temu dziewczęciu?
Paweł opowiedział w krótkich słowach co wiedział i to co czytelnik wie tak samo, a nawet lepiej od niego.

IX.

— Zbrodnia! — wyszeptał Juliusz ze drżeniem, wysłuchawszy opowiadania.
— Niewątpliwie... — odpowiedział student prawa.
— I ty znasz to biedne dziecię?
— Tak... To jest widziałem ją w Troyes, na pensyi, podczas mojej ostatniej podróży.
— W tej chwili, ładna blondynka Zirzia, uchyliła drzwi.
— Już... — rzekła — rozebrałam ją i ułożyłam jak dziecko, tę ładną pieszczotkę... — Na szyi miała złoty medalion, który położyłam na stole...
Trzej młodzi ludzie powrócili do Renaty.
— Zimna jak marmur... — ciągnęła Zirza.
— Zaraz ją przykryjemy jak najcieplej — odrzekł Juliusz Verdier, — ale przedewszystkiem muszę ją wyegzaminować...
Poczem przyszły lekarz szybko i z najściślejszą przyzwoitością obmacał członki zemdlonej.
— Nieszczęśliwa powinna była sto razy ponieść śmierć w upadku!... — rzekł.
— Jednak nie znajduję żadnego złamania.
— Czy ona żyje? — zapytał Paweł, którego nie — pokój łatwiej pojąć niż opisać.
— Rozumie się!
— Ach! dzięki Bogu!
— Nie ciesz się zbyt prędko... — Uprzedzam cię, że następstwa tego upadku są bardzo groźne...
— Ale ją ocalisz?...
— Mam nadzieję...
Syn Paskala Lantier pochwycił przyjaciela za rękę i silnie ją uścisnął.
Jednocześnie dwie grube łzy spływały mu po twarzy.
Studentka patrzała na Pawła z ukosa.
Ujrzała te łzy.
— Kocha ją! — pomyślała — ja się znam na tem... O! to się robi interesującem... — Ubóstwiam zakochanych!...
— Zapalcie ogień natychmiast... taki żeby możną wołu upiec! — mówił Juliusz. — Zirza, moja dobra dziewczyno, nakładź na łóżko kołder... — Idę na górę... — W swojej podręcznej apteczce znajdę materyały do sporządzenia potrzebnej mikstury...
I szybko wyszedł.
Podczas jego krótkiej nieobecności, Paweł i Zirza nie zamienili z sobą ani wyrazu.
Powrócił w kilka minut, niosąc flaszeczkę z przygotowanem lekarstwem.
— Łyżeczkę od kawy? — rzekł.
Student prawa wydostał z szuflady i podał mu przedmiot żądany.
Wiktor Beralle rozpalał ogień.
— Podnieś zwolna głowę chorej — mówił dalej Juliusz Verdier, zwracając mowę do blondynki.
Zirza wykonała rozkaz.
Młodzieniec wlał lekarstwo na łyżeczkę i wsunął ją w zęby Renaty.
— Połóż ją na poduszce... — rzekł następnie.
Zirza znowu usłuchała.
Wtedy Juliusz obrócił się do zegara i spojrzał na jego wskazowki.
Tegoczesna Mimi Pinson otwierała szuflady wszystkich mebli: — wydobywała z nich kołdry i suknie, które kładła na łóżku.
Pięć minut upłynęło w głębokiem milczeniu.
Spojrzenia wszystkich, z wyjątkiem studenta medycyny, utkwione były w martwą twarz Renaty, w nadziei odkrycia na niej jakiej wskazówki powrotu do życia.
— Dam jej drugą łyżeczkę, — orzekł Juliusz po upływie piątej minuty.
I przy pomocy Zirzy rozpoczął po wtórnie małą operacyę, której byliśmy świadkami.
Nagle twarz jego trochę się rozjaśniła.
Paweł, który nie spuszczał zeń oka, dostrzegł na jego ruchomej twarzy błyskawicę radości i zawołał:
— Wszystko dobrze, prawda.
— Przynajmniej wszystko lepiej... Ciepło powraca... Krew zaczyna krążyć... Wkrótce dziewczyna otworzy oczy...
— Ach! mój przyjacielu, — wyjąkał Paweł, którego łkanie dusiło — bądź błogosławionym za tę dobrą nowinę!...
Jeszcze upłynęło kilka chwil.
Nagle różowy odcień zafarbował bladą twarz Renaty.
Poruszyły się jej usta...
Wydała słabe westchnienie.
Powieki jej otworzyły się kilkakrotnie, jak skrzydła motyla zbierającego się do odlotu i odsłoniły perłowe białko oka.
Paweł płakał.
Zirza wydawała się wesołą, jak gdyby odzyskała najlepszą przyjaciółkę.
Wiktor Beralle był blady ze wzruszenia.
Juliusz Verdier pochylił się nad dziewczęciem.
— Widzisz mnie pani?... słyszysz? — zapytał łagodnym głosem.
Renata usłyszała dźwięk tego głosu, jeżeli nie zrozumiała słów wyrzeczonych.
Utkwiła w mówiącego błędne spojrzenie, w którem nie błyszczał blask pojęcia, potem zaczęła drżeć na wszystkich członkach, zęby jej zaczęły dzwonić, nerwowe drżenie wstrząsało ciałem.
— Mój Boże!... mój Boże! — co jej jest? — wyszeptał Paweł zmięszany.
— Nadchodzi gorączka, której się obawiałem — odpowiedział Juliusz.
— Co czynie?
— Czy chcesz żebym ci dał dobrą radę?
— Zapewne?
— A więc idź na górę i trochę odpocznij, czego ci bardzo potrzebą, a Zirza niech zostanie na noc przy biednem dziecku.
— Ja mam się od niej oddalić?... — Czy ty to naprawdę myślisz? — odparł Paweł.
— Myślę tak dalece, że wymagam, abyś wykonał tę jedyną rozsądną radę... Jutro jaśniej się w tem wszystkiem rozpatrzymy... Zirzo, moje dobre dziewczę, mianuję cię siostrą miłosierdzia, najlepszą dozorczynią chorych jaką znam.
— Jestem tu i zostaję! — odpowiedziała studentka. — Liczcie na mnie, chora będzie dobrze dopilnowana.
— Co pół godziny dasz jej łyżeczkę lekarstwa.
— Dobrze...
— A gdyby przypadkiem zaszło coś, co ci się będzie wydawać nienaturalnem, to mnie zawołaj...
— Rozumiem...
— No, to pójdźmy...
Paweł rzucił przeciągłe spojrzenie na Renatę i poszedł za przyjacielem.
Wiktor Beralle ścisnął obudwu za ręce i udał się pieszo na ulicę Picpus, na której mieszkał.
Syn Paskala Lantier przepędził noc straszliwą.
Pomimo rozsądnych rad przyszłego. doktora, niepodobieństwem było dla niego ani na chwilę zasnąć.
Niepokój niepozwalał mu zamknąć oczu.
Juliusz drzemał jako tako przez kilka godzin, lecz z nastaniem dnia, obudził się.
Wstał trzęsąc się z zimna — w jednej chwili się ubrał i obadwaj zeszli do Renaty.
Zirza jak sumienna dozorczyni chorych, jak prawdziwa siostra miłosierdzia, ani na chwilę nie zmrużyła oka i co pół godziny dawała chorej lekarstwo przygotowane przez swego kochanka.
— Czy spała? — zapytał jej ten ostatni.
— Blizko dwie godziny...
— Czy sen był niespokojny?
— Bardzo niespokojny.
— Miała malignę?
— To bardzo podobne doprawdy, gdyż chora co chwila wymawiała wyrazy i zdania bez związku.
— Zobaczmy no... — rzekł student.
I zbliżył się do choreja którą wyegzaminował z wielką uwagą.
Renata miała otwarte oczy.
Zwróciła wzrok na niego, lecz nie zdawała się spostrzegać, że się ktoś przy niej znajduje.
— Gorączka jest jeszcze bardzo silna!... — rzekł Juliusz Verdier. — Mózg zajęty i myśl jest nieobecna.
Z kolei Paweł przystąpił do łóżka.
— Renato... panno Renato... — szeptał z akcentem czułości, i błagania?
Dziewczę usłyszało swoje imię.
Jej oczy pozbawione wyrazu podniosły się na tego kto je wymówił, a potem znowu skierowały się w próżnię.
— Nie poznała mnie!!... — zawołał Paweł z rozpaczą.
— To było do przewidzenia! — odparł Juliusz Verdier. — No!... spokojnie!... spokojnie!... bądź mężczyzną! Stan panny Renaty w obecnej chwili jest groźny, to rzecz pewna, ale sądzę, że ten niepokojący peryod będzie trwał krótko, i na uzdrowienie prawie nie trzeba bidzie czekać...
— Doprawdy?...
— Tak, zapewniam cię...
— Zapewniasz?...
— Przysięgam ci, że takie jest moje przekonanie...
— Ach! mój przyjacielu, ty mi życie powracasz! czułem żem umierał!
— Zirzo, moja niebieska kaczuchno — mówił student — czuwałaś jak anioł i składamy ci wyrazy naszej wdzięczności... Ale jesteś zmęczona. Idź odpocznij przez kilka godzin... My cię tu chwilowo zastąpimy. Dziś nie pójdziesz do pracowni.
Przypomnimy sobie nawiasem, że jasnowłosa Zirza w wolnych chwilach,. zresztą dosyć rzadkich, pracowała w fabryce kwiatów.
— Dobrze, mój stary... — odpowiedziała całując Juliusza w obadwa policzki, — ale mnie obudźcie na śniadanie...

— Przyrzekam ci najsolenniej... — Zjemy je z Pawłem... — Jedzenie przyniosą z restauracyi.

X.

Studentka wyszła.
— Teraz — rzekł Juliusz do swego przyjaciela, jak tylko sam z nim został — siadaj naprzeciw mnie Omówmy poważnie...
Paweł usiadł w rogu kominka i zapytał drżącym głosem:
— Chcesz mówić o Renacie?
— Tak.
— Stan jej jest niebezpieczny, prawda?
— Pod tym względem znasz moją myśl zupełnie. Nic nie zmniejszałem i nic nie przesadzałem... — Zapewne, niebezpieczeństwo istnieje, chociaż szanse ocalenia wydają mi się liczne, ale trzeba wezwać lekarza...
— Lekarza! — zawołał syn Paskala...
— Bezwątpienia...
— Ja jestem studentem medycyny, tak jak ty jesteś, studentem prawa... — odparł ze śmiechem Juliusz Verdier, — przypuszczam, jeżeli ci to sprawi przyjemność, że obadwa jesteśmy studniami mądrości, ale obecnie ja tak samo nie mam prawa zapisać recepty, jak ty stawać w obronie przed sądem; gdyby nieszczęściem zaszło co złego, czemu nie chcę wierzyć, byłbym godnym nagany tak samo jak i ty, a odpowiedzialność moja daleko byłaby większą od twojej... Zatem, powtarzam, potrzeba lekarza.
— I lekarzowi temu — szepnął Paweł — potrzeba, opowiedzieć o wypadku, a raczej o zbrodni?
— Niewątpliwie, ale cóż to szkodzi? Czyż ty nie myślisz nawet pójść do komisarza policyi, aby złożyć zeznanie, aby powtórzyć mu to, co wiesz, coś widział... wreszcie objaśnić go o zbrodniczym zamachu, którego ofiarą stało się to biedne dziewczę.
— Nie! — odpowiedział stanowczo student prawa. — Nie, ja nie myślę i nie chcę tego uczynić.
Juliusz Verdier papatrzał na przyjaciela z osłupieniem.
— Chcesz zachować w tajemnicy zamach wymierzony na pannę Renatę? — zawołał.
— Tak jest.
— Masz powód do milczenia?
— Bardzo ważny...
— Jaki?
— Całą noc myślałem o tem co zaszło... — Pierwszą moją myślą było pójść złożyć zeznanie, jakieś mi to radził przed chwilą... Cofnąłem się od tego.
— Zastanów się, że milcząc, bierzesz na siebie straszną odpowiedzialność...
— Wiem o tem dobrze, lecz wiem także, że mówiąc, ściągnąłbym, może na Renatę nowe niebezpieczeństwa.
Student medycyny czuł, że jego zdumienie wzrasta.
— Nic a nic nie rozumiem... — rzekł; — wytłumacz się.
— Uczynię to, gdyż mam w tobie nieogrąnione zaufanie... W skutek — okoliczności, które opisywać byłoby za długo, i które nie mają bezpośredniego związku z tem co nas zajmuje, wiem, że urodzenie tej panienki jest otoczone tajemnicą. Wiem, że nad nią był zawsze rozciągany tajemny nadzór... że nie zna swojej rodziny... że nie wie czy jej ojciec i matka żyją lub nie... Te ciemności naumyślnie powiększone, kryją coś złowieszczego... W tym cieniu pewno się kryje jakaś opłakana tajemnica rodzinna lub wstyd... Uprzedzając policyę, czyż nie uchylam zasłony, która powinnaby być spuszczoną?... Czyż światło rzucone na przeszłość, nie będzie ze szkodą dla Renaty? W tej wątpliwości powinienem się wstrzymać, chybaby panna Renata sama mnie upoważniła do działania w jej imieniu...
— Ale czekać aby ci dała to prawo — rzekł Juliusz — jest to dawać zbrodniarzom czas zasłonięcia się przed poszukiwaniem.
— Jeżeli mnie Renata upoważni do ich ścigania i ściągnięcia na nich kary, przysięgam że ich odszukam, choćbym dla tego miał zostać agentem policyjnym! Renata zostanie pomszczoną, jeżeli, tego zapragnie..
Student medycyny uśmiechnął się.
— Zdaje mi się, że nadaremnem byłoby pytanie, że ty kochasz tę panienkę... — rzekł.
— Kocham ją z całej duszy! — odparł Paweł gorąco, — w niej złożyłem całkowitą nadzieję, całą swoją przyszłość, całe swoje życie! Tajemnica kryje jej urodzenie... Mało mnie to obchodzi co się kryje za tą zasłoną! Mało mnie obchodzi jaka krew płynie w jej żyłach! Czy to jej wina, jeżeli jest dziecięciem wstydu lub zbrodni? Trzebaby być szaleńcem, chcąc ją czynić za to odpowiedzialnym, a ja nim nie jestem. Kocham Renatę, która jest aniołem, a raczej ubóstwiam ją i zawsze będę ubóstwiał!... — czy rozumiesz?...
— Do kroćset!... to jasne!...
— Czy potwierdzasz moje tymczasowe milczenie?
— Potwierdzam.
— I zauważaj dobrze, że do zachowania milczenia aż do nowego rozkazu mam dwie przyczyny, z których druga jest nie mniej ważną jak pierwsza... Ludzie którzy chcieli zgładzić Renatę, mieli ważny powód do popełnienia tak nikczemnego morderstwa. (Pod tym względem wątpliwość jest niemożliwa). Nie, zabijali oni biednego dziewczęcia w celu rabunku... Tajemne interesa rodziny wymagały, aby Renata znikła... Mordercy sądząc, że ich niecne dzieło zostało spełnione, będą mysleli tylko o wyciągnięciu korzyści z popełnionej zbrodni... Przeciwnie, dowiedziawszy się, że ich ofiara została ocalona, przedsiębrać będą nowe zamachy.
— Wszystko to jest bardzo słusznem... odpowiedział Juliusz Verdier. — Masz słuszność, najzupełniejszą słuszność. Ale z tem wszystkiem potrzeba, aby panna Renata została powierzona opiece człowieka, któremu dyplom doktorski daje prawo podpisywania recept...
— Zgoda! — Czy nie znasz lekarza, w którymbym mógł położyć takie same zaufanie, jakie mam w tobie?
— Juliusz uderzył się w czoło.
— Ależ i owszem!... — zawołał — mam co mi potrzeba... Justyn Marechal, mój współziomek, towarzysz lat dziecięcych, zamieszkał w cyrkule Sorbony. Jest to przyjaciel pewny i dyskretny... je mu nawet na myśl nie przyjdzie, aby cię wybadywać...
— Trzeba się do niego udać...
— Ja pójdę... Jeżeli go zastanę w domu, to go przyprowadzę i będziemy tu za pół godziny... Oczekując na mój powrót nie odzywaj się do chorej ani słówka... ani słówka, to rzecz bardzo ważna...
— Bądź spokojny.
Juliusz wszedł do siebie, włożył palto, wziął kapelusz i pobiegł do cyrkułu Sorbony.
Justyn Marechal wychodził, udając się do chorych.
Na prośbę swego przyjaciela, poszedł na ulicę Szkoły Medycznej.
Po drodze Juliusz prosił go, aby studentowi prawa zadawał te tylko pytania, które mu się będą wydawały niezbędnemi — i obznajmił go w pewnym stopniu z położeniem rzeczy.
Paweł i Justyn nie znali się z sobą, lecz od pierwszego wejrzenia obudziła się między niemi sympatya.
Zamienili uścisk ręki, poczem młody lekarz zbliżył się do Renaty i po starannem zbadaniu jej stanu, oświadczył kategorycznie:
— Stan chorobliwego snu może się przeciągnąć... — rzekł — ale nie zdaje mi się niepokojącym.... Za cztery lub pięć dni usuniemy gorączkę...
Syn Paskala Lantier z upojeniem słuchał uspakajających słów lekarza.
Ten ostatni rzekł, zwracając mowę do Juliusza:
— Co uczyniłeś dotychczas?
Wysłuchawszy objaśnienia studenta, mówił dalej...
— Właśnie tego było potrzeba... Teraz zapiszę receptę i proszę pana, panie Pawle, abyś był spokojnym, gdyż odpowiadam za twoją chorą.
— Ach! panie, jakże mnie czynisz szczęśliwym, — i jakże ci jestem wdzięczny!
Juliusz Marechal zapisał receptę, która była wcale nie skomplikowaną i po nowej zamianie uścisków ręki, odszedł przyrzekając, że przyjdzie nazajutrz.
— Wszystko dobrze! — zawołał Juliusz po odejściu swego przyjaciela. Widzisz, miałem, słuszność, mała ocalona! Idź, każ zrobić lekarstwo... Ja pędzę do restauracyi dać polecenie, aby przysłano coś dobrego i dużo zjedzenia dla trzech wygłodzonych, współbiesiadników... Potem pójdę, obudzić Zirzę.
Paweł wskazując na Renatę:
— Czy ją postawimy samą? — zapytał.
— Rozumie się... Im mniej będziemy przy niej tem będzie lepiej. No, kolego, roześmiej się! Jesteś, w czyśću, lecz bramy raju będą dla ciebie otwarte!
Wesołość student a medycyny była łatwo udzielającą się. Na ustach Lantiera ukazał się uśmiech.
Dwaj młodzi ludzie wyszli razem.
Powróciwszy z lekarstwem, Paweł zastał Juliusza i Zirzę nakrywających do stołu.
Juliusz wziął flaszeczkę.
— Zajmijcie się gospodarstwem, moje dzieci... — rzekł. — Ja się zajmę obowiązkami dozorcy chorych...
Dał chorej miksturę, poczem gdy służący z restauracyi przyniósł śniadanie w dużym koszu, usiedli do stołu.
Wesoły nastrój Juliusza i Zirzy, opanował nareszcie i Pawła, który będąc pewnym, że Renata niedługo wyzdrowieje, czuł się bardzo szczęśliwym z jej odnalezienia.
Jasnowłosa studentka przepędziła dzień u łoża chorej, gdy tymczasem obadwaj młodzieńcy poszli na prelekcye.
Gdy powrócili na obiad, stan bezwładności Renaty trwał ciągle, lecz pierś była mniej uciśnioną, oddech nie tak syczący i Juliusz znalazł znaczna polepszenie.
Rozeszli się dopiero o jedenastej.
Paweł stał przez kilka minut w zachwycie przed tą słodką i zachwycającą twarzą silnie zarumienioną przez gorączkę.
— Czy to nie widziadło, nie złudzenie? — szepnął wyciągając ręce ku ubóstwianemu dziewczęciu. Ona tu!... przy mnie!... u mnie!... mogę nad nią czuwać!... powiedzieć jej że ją kocham!... Ach! Bóg który pozwolił mi ją ocalić, jest dobry i dziękuję mu na klęczkach! Ona wkrótce wyzdrowieje i jeżeli jej serce będzie należeć do mnie, tak jak moje do niej należy... jeżeli mogę się spodziewać, że zostanie kiedyś moją żoną, zaprowadzę ją do swego ojca, wołając z radosną dumą: — Oto jest moja ukochana!... oto jest twoja córka!...
Popatrzywszy na nią z uniesieniem, student ukląkł, ujął palącą rękę Renaty i przycisnął do ust tak z szacunkiem jak i z miłością.
Poczem wyszedł do drugiego pokoju, gdzie Zirza przygotowała mu posłanie na sofie.
Młodzieniec był okropnie zmęczony.
Sen, sen spokojny i wzmacniający — nie dał na siebie czekać i tym razem był pełen znaczeń wróżących szczęście.
Niestety! czyż stare przysłowie nie mówi:
Sen mara, Bóg wiara.“

XI.

Opuściliśmy dworzec w Maison-Rouge w chwili, gdy człowiek w czapce z galonem ułożył Urszulę na poduszkach wynajętego przedziału i gdy pociąg wyruszał w drogę.
— Do Paryża przyjedziemy dopiero za półtrzeciej godziny... — rzekł nieznajomy do pani Sollier — jeżeli pani może spać to sądzę, że sen przyniósłby jej wielką ulgę... Urządzę pani posłanie i nic pani nie przeszkodzi wyciągnąć nogę...
— Tysiączne dzięki — odparła chora — bądź pan łaskaw tem się zająć.
— Pani umieści się tutaj... — mówił dalej mniemany służący, wskazując miejsce wprost drzwiczek. Jeżeli jaki urzędnik wejdzie dla kontrolowania biletów, nie będziesz pani miała subiekcyi...
— I owszem...
Nieznajomy wziął poduszki i ułożył je pomiędzy ławkami niby materac, nie zapominając, aby jedna z nich na pół wzniesiona, tworzyła oparcie głowy.
Poczem dopomógł pani Sollier położyć się na tem improwizowanem posłaniu.
Ramiona zatem Urszuli oparte o podniesioną poduszkę, cały punkt oparcia miały o drzwiczki wagonu.
— Jakże się pani czuje? — zapytał jej towarzysz podróży....
— Tak wygodnie jak w łóżku.
— Czy pani nie zimno?.
— Nie, jestem ciepło ubrana... Dzięki panu odbędę podróż bez najmniejszego zmęczenia... Czy śnieg ciągle pada?
— Tak pani, a nawet się powiększa. Pole jest zupełnie białe.
Urszula nie pytała więcej.
Nie wypuszczała ona z ręki małego skórzanego woreczka, zawieszonego na niklowanym łańcuszku.
— Nieznajomy doskonale widział fen woreczek, ale nie zdawał się przywiązywać do niego wagi.
Usiadł w drugim rogu przedziału i ocierając chustką parę osiadłą na szybie wyjrzał na dwór.
Lekko kołysana jednostajnem kołysaniem wagonu, pani Sollier zamknęła oczy i zaczęła myśleć o tem co ją interesowało i co interesowało Renatę.
Powoli, powoli myśli jej zaczęły się mięszać.
Mózg jej zaczęło opanowywać odrętwienie.
Wspomnienia jej zaczęły się mięszać; — przestała myśleć...
Zasnęła.
Silniejszy odgłos jej oddechu uderzył słuch nieznajomego.
Zwrócił na nią spojrzenie i wyszeptał:
— Brawo!... Sen jest moim wspólnikiem! Teraz chciałbym być jak najprędzej na wiadukcie Petit-Bry.
Pociąg zwolnił biegu i stanął zupełnie.
Wołano:
— Emérainville!...
— Jeszcze jedna stacya... — pomyślał człowiek wygalonowany.
Pociąg biegł znowu.
Na świecie zamieć szalała.
Lodowaty wicher pędził kłęby śniegu na szyny wagonu i gwizdał szparami drzwiczek.
Z Emérainville do Villiers-sur-Marne pociąg idzie jedenaście minut.
W miarę przybliżenia się do Villiers, twarz nieznajomego przybierała inny wyraz.
Jego wykrzywione rysy, jego błędne spojrzenie, objawiały gwałtowne wzruszenie.
Urszula zrobiła poruszenie.
Człowiek w galonach spojrzał na nią ze srogą miną.
— Oby szatan dopomógł, aby się nie obudziła! mówił sam do siebie. — Sen uprościłby bardzo moją robotę! Ani walki, ani krzyków... Rzecz poszłaby jak z płatka.
Alarm był fałszywy.
Pani Sołlier nie poruszyła się już więcej. Jej sen był cichy i spokojny.
Zatrzymano się w Viliers-sur-Marue, poczem po minucie postoju pociąg popędził; dalej.
Nieznajomy czekał przez kilka sekund, nachylił się nad chorą i słuchał jej spokojnego oddechu.
Duża chustka umieszczona na głowie Urszuli zakrywała jej twarz i chroniła od zimna panującego w przedziale pomimo ogrzewaczek umieszczonych stosownie do przepisów.
Zadowolony z tego co widział, towarzysz Urszuli wyprostował się i prześliznął aż do drzwiczek, o które taż była oparta.
Powoli, z nadzwyczajną zręcznością i nieskończonemi ostrożnościami, spuścił szybę i przesunął rękę przez otwór, zasłonięty, całkiem przez jego korpus; chroniąc od zimna i śniegu.
Wychylił się na zewnątrz.
Dotknął ręką ruchomej zakładki którą spuścił.
Poczem przytrzymując starannie drzwiczki wagonu, aby otworzyły się tylko w danej chwili, przekręcił rączkę klamki mosiężnej.
Ukończywszy tę robotę, cofnął się do wagonu i zamknął okno.
Urszula wydala głębokie westchnienie. Głowa jej zmieniła położenie.
I tyle.
Nie przebudziła się.
Nieznajomy spojrzał na nią z uśmiechem, lecz nie przestał trzymać za drzwiczki.
Śnieg padał ciągle, coraz i coraz gęstszy.
Pociąg biegł z odurzającą szybkością.
Zaledwie dojrzane kontury drzew pokrytych szronem uciekały niby cienie.
Ploty ciągnące się wzdłuż drogi wydawały się jak długie szare wstęgi.
Nagle podróżny zadrżał.
— Wjedziemy zaraz na wiadukt... — szepnął.
Zaledwie przez myśl jego przemknęło się to zdanie, gdy pierwsze wagony w istocie weszły na wiadukt Petit-Bry, który przechodzi przez Marnę na wysokości około czterdziestu metrów.
Pociąg gwizdnął, zapowiadając swoje przybycie na dworzec, od którego dzieliła go zaledwie minuta.
Nadeszła chwila oczekiwana.
Podróżny silnie popchnął drzwiczki, które się nagle otwarły.
Pani Urszula oparta o nie przechyliła się, a ciężar głowy i ramion pociągnął za sobą resztę ciała.
Nieszczęśliwa kobieta zaczepiwszy się na chwilę o stopień, potoczyła się po drodze.
Pociąg nieprzestawał gwizdać.
Blady i drżący nieznajomy zamknął drzwiczki, założył zakładkę na swoje miejsce, podniósł szybę i położył poduszki na swojem miejscu.
Potem upadł na jedną z nich, silnie oddychając i obcierając chustką spocone czoło.
— Koniec... — szepnął głuchym głosem — oto mi śliczna robota... Koledze nie musi być ciepło, ale będzie zadowolony.
Przyjechano do Nagent-sur-Marne.
Podróżny otworzył drzwiczki i wyszedłszy na peron, zamknął je starannie.
Na poły zmarzłym, z oczyma zasłoniętemi kapturami spuszczonymi na oczy, urzędnikom kolejowym pilno było odjechać.
Wychodząc, podróżny oddał bilet odbierającemu, który drżąc z zimna nie spojrzał na niego.
— Teraz na dworzec Joinville! — rzekł podróżny wybiegając spiesznie i biegnąc ku ulicy stanowiącej w Nogent-sur-Marne główną arteryę.
Poczem znikł w tumanach śniegu.
Urszula upadła na stopień, jakeśmy to wspomnieli, i zaczepiwszy się na ćwierć sekundy, odbiła się o plant drogi nie wydawszy ani krzyku.
Szybkość pociągu, przenikliwe zimno, osłupienie będące skutkiem tak straszliwego przebudzenia zupełnie ją sparaliżowały.
Gdy się potoczyła w śnieg z wybitą ręką w ramieniu, była już na pół umarłą, a krew płynęła obficie z rany, jaką otrzymała w głowę.
Pociąg przebiegł po wiadukcie.
Wtedy nastąpiło coś szczególnego.
Pagórek śnieżysty znajdujący się wzdłuż parapetu wiaduktu, nagle się poruszył, podniósł i przybrał ludzką postać.
Był to człowiek przemarznięty aż do szpiku, który skulony czekał tam od dziesięciu minut i który był tak śniegiem przykryty, że go krył całkowicie.
Człowiek ten otrząsnąwszy się kilkakrotnie, aby przywrócić zdrętwiałym członkom cyrkulacyę krwi, udał się drogą, po której przebiegł pociąg.
Przybywszy na środek wiaduktu, zatrzymał się i schylił na dół.
Znajdował się przy ciele, a raczej przy trupie Urszuli.
— No! — rzek — Jarrelonge dobrze się spisał... Otóż jesteśmy panami położenia. Teraz idzie tylko o odszukanie listu notaryusza, oraz listu pisanego przez nieboszczyka Roberta Valierand do tego zacnego urzędnika... Papiery te, z któremi zapewne nie chciała się rozstać, ona musi mieć przy sobie... Ale nie trzeba zawadzać na drodze... Pociąg nie będzie wcześniej przechodził jak za pięćdziesiąt minut. Mam więcej czasu niż mi potrzeba...
Pochwyciwszy ciało zdrętwiałe od zimna, podniósł je, poniósł wzdłuż parapetu i zaczął starannie przetrząsać kieszenie. — W jednej z nich znalazł klucze i portmonetkę.
W drugiej chustkę od nosa.
Nareszcie w trzeciej znajdował się pulares.
— Tutaj muszą być listy... — mówił dalej nędznik, chowając portfel i inne przedmioty. — Wszystko dobrze! Nie zapomniałom o niczem, śnieg za dziesięć minut zasypie ślady moich stóp i chwilowy odcisk trupa... Na stacyi nawet się nikt nie spyta o pusty przedział. Tajemnica zostanie nieprzeniknioną... — Policya w braku czego — lepszego będzie musiała wynaleźć nowego Jud’a... Do nas należy majątek wujaszka Roberta!...
Wychylił się przez poręcz.

XIII.

Pod filarami wiaduktu Marna toczyła posępne fale unosząc krę uderzającą o siebie ze zło wieszczym hukiem.
— Jak tamta!... — szepnął, nieznajomy.
I podnosząc nieszczęsną Urszulę, która była tylko zemdloną, najprzód ją położył na poręczy, a potem popchnął naprzód.
Ciało wykręciło się dwa razy i z szybkością strzały przebiegło czterdzieści metrów dzielących od rzeki, która je pochłonęła.
Leopold Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali, natychmiast opuścił to miejsce.
Dobiegł do końca wiaduktu, spuścił się po nasypie pokrytym śniegiem i otoczonym, płotem z tarniny, przebył ten płot i znalazł się na drodze wiodącej z jednej strony do wybrzeża Marny, a z drugiej do dworca Nogent i skierował się ku wybrzeżowi.
W chwili gdy do niego dochodził, zatrzymał się i nadstawił ucha.
Zegar dzwonnicy w Petit-Bry zaczął uderzać godzinę.
Złoczyńca rachował uderzenia.
— Jedenasta! — rzekł puszczając się w dalszą drogę. — Pociąg przechodzi przez Joinville o jedenastej minut trzydzieści sześć... Jarrelonge powinien na mnie czekać na stacyi... Przyjdę na czas...
Puściwszy się dobrym krokiem drogą do holowania statków, prowadzącą do mostu w Joinville, stracił tylko pół godziny dla dostania się na stacyę kolei.
Przestąpił przez próg sali pasażerskiej. Jarrelonge już się w niej znajdował, siedząc w ciemnym kącie i widząc wchodzącego Lantiera, wstał.
Ten szybko przyłożył palec do ust.
Podrzędny bandyta zrozumiał i napowrót usiadł na ławie.
Leopold zajął miejsce zdała od niego.
Otworzono okienko kasy.
Lantier natychmiast do niego przystąpił.
— Druga klasa do Reuilly — rzekł.
Podano mu bilet.
Za nim przystąpił Jarrelonge.
— Dokąd? — zapytał urzędnik.
— Reuilly... druga klasa...
— Proszę...
Drzwi od sali pasażerskiej otwarto na oścież.
Jakiś głos zawołał:
— Panowie podróżni do Paryża... proszę wsiadać!
— Przechodząc około Jarrelonge’a Leopold rzekł zcicha do niego.
— Nie siadaj ze mną... — Znajdziemy się tam....
I wyszedł na peron.
Pociąg właśnie zatrzymywał się na stacyi.
Złoczyńcy wsiedli do oddzielnych przedziałów.
W Reuilly wysiedli, wyszli z gmachu nie mówiąc do siebie ani słowa i idąc o dwadzieścia kroków od siebie, udali się ku bulwarowi.
Tam dopiero zbliżyli się do siebie.
— A więc?... — zapytał ciekawie Jarrelonge.
— Śliczna robota... — odpowiedział Leopold. — Ale zamknij gębę... — pomówimy w domu przy wieczerzy.
W kilka minut, siedzieli przy stole w pawilonie przy ulicy Tocanier, naprzeciw siebie, przy dobrym ogniu zawczasu przygotowanym.
Jarrelonge zrzucił obszerne ubranie zwierzchnie, kryjące jego liberyę służącego z dobrego domu.
— Obrewidowałeś dobrze tę zacną damę? — zapytał.
— Z wielkiem staraniem, wierz mi, proszę.
— Cóżeś znalazł?
— Oto to...
I Leopold wydobył z kieszeni różne przedmioty zrabowane na pani Sollier.
— Najprzód klucze... — rzekł.
— Te nie są od jej waliz — zauważył Jarrelonge — ja mam tamte z kwitem na bagaż...
— Odłóżmy je na bok... Chustka do nosa...
— Wypruwszy znak, będzie jej można używać... Nigdy nie trzeba nic napróżno tracić...
— Portmonetka...
— Czy pełna?
Lantier otworzył ją i wysypał jej zawartośc na stół.
— Złyto! — zawołał Jarrelonge, którego wzrok błysnął chciwością, ujrzawszy około trzydziestu luidorów. — Nie źle...
— Podzielimy się po bratersku, ale mnie teraz nie to zajmuje.
— A więc co?
— Mój list...
— Ten który tam zaniosłem?
— Tak jest... musi on być w portfelu z drugim.
— Z jakim drugim? — zapytał ciekawie uwolniony więzień.
— Do kroćset! z tym którego mi potrzeba!... — Z osią na której się obracają wszystkie moje kombinacye?... — Gdyby pani Urszula nie miała tego listu nie leżałaby teraz na dnie Marny...
Mówiąc to Leopold Lantier otwierał pulares.
— A, no, słuchaj mój stary — szepnął Jarrelonge z badawczem spojrzeniem, — przecież mi kiedyś powiesz, kto jest tą osobą dla której pracujemy...
Leopold zamierzał przeglądać przedziały pularesu.
Przerwał sobie, spojrzał mówiącemu w oczy i odparł:
— Czy byś ty przypadkiem zapomniał o naszej umowie?
— Nie... nie... ja mam dobrą pamięć... ślepe podlanie się... posłuszeństwo bierne... przyrzekłem... zaprzysiągłem... Ale, pomiędzy przyjaciółmi, pomiędzy dobrymi kolegami... można sobie czasem zrobić jakieś zwierzenie... opowiedzieć jakieś sekreciki...
— Sekreta jakich żądasz odemnie, nie są mojemi... zatem zatrzymam je przy sobie... Zapamiętaj to dobrze, mój poczciwcze!...
Jasny i stanowczy ton Leopolda oznajmiał o niewzruszonem postanowieniu.
Jarrelonge nie nalegał; ale nalewając sobie pełną szklankę wina, uczynił znak niezadowolenia.
Leopold nie zajmował się nim więcej i przeglądał pulares z niecierpliwością, która w końcu stała się gorączkową.
— Nic! nic! — rzekł opryskliwie, uderzając silnie w stół pięścią.
— Nie ma listów? — powtórzył Jarrelonge instynktownie, podzielając niepokój i zawód swego wspólnika.
— Nie!... Przecież widzisz, że portfel jest pusty i nie może ukrywać żadnej skrytki.
— Tak jest, widzę...
— Otóż, ponieważ w nim nie ma listów, więc gdzie one są?
— Przejrzałeś woreczek?
Na twarzy Leopolda zajaśniał wyraz osłupienia. Wytrzeszczył oczy.
— Jaki woreczek? — zapytał.
— Do kroćset! mały woreczek z czarnej skóry, którego dama nie opuszczała jak swego cienia i nosiła zawieszony na lewem ręku na łańcuszku niklowanym.
— Do pioruna! — zawołał Leopold z wybuchem wściekłości. — Ja się zajmowałem tylko kieszeniami?... Tego woreczka; który jak powiadasz nosiła na ręku, nie widziałem!... Jestem pewny żem go nie widział!...
— A jednak nie mógł się usunąć... — uczynił uwagę Lantier.
— Dla czego?
— Bo go silnie zabezpieczał łańcuch okręcony u ręki Urszuli.
Uwolniony więzień mówił dalej, pokazując miniaturowy kluczyk, należący do pęku innych leżących na stole.
— Ten kluczyk musi go otwierać...
— A ja go z trupem wrzuciłem do Marny! — rzekł Leopold stłumionym głosem. — To już prawdziwe nieszczęście!...
Jarrelonge drżał.
— Zatem wszystko stracone? — wyjąkał.
— Boję się o to... Moje kombinacye djabli wzięli!... Co robić?...
— Do djaska! ja nie wierny bo mówiąc między mami, niepodobna dawać nurka w wodę, aby wyciągnąć woreczek.
Leopold go nie słuchał.
Myślał.
Nagle rozjaśniła się jego twarz zachmurzona.
— Doprawdy, głupi jestem, że tak prędko tracę głowę! — rzekł głośno. — Nic nie dowodzi, aby te listy nie były w walizie tej kobiety...
— W istocie, to prawda! — zawołał Jarrelonge odzyskując wesołość, — muszą być w walizie, a my mamy kwit na nią... Jutro rano pójdę go odebrać, tak jak odebrałem bagaż panienki...
— Właśnie. Tym sposobem będę prędko wiedział czego się trzymać...
Ukończywszy posiłek i podzieliwszy się pieniędzmi znalezionemi w woreczku pan i Sollier, złoczyńcy udali się na spoczynek i zmęczeni wkrótce zasnęli snem głębokim.
Nazajutrz bardzo rano Leopold wyskoczył z łóżka i obudził Jarrelonge’a marzącego we śnie o przyszłym majątku.
W kilku dniach uwolniony więzień, odłożył na stronę blizko dwa tysiące franków, a jego i skarb nie mógł nie wzrosnąć do poważnych rozmiarów, jeżeli, jak mówił cynicznie, interesa tak będą szły pomyślnie przez jeden rok tylko.
Mając piękny sen przerwany nie w porę, przetarł oczy i zapytał kwaśno:
— Któraż tam godzina?
— Siódma... Ubieraj się i pędź na stacyę...
Jarrelonge wkrótce wstał wybrał się w drogę.
— Tłomok jest ciężki — rzekł do Leopolda — trzeba będzie wziąść dorożkę...
— Byłaby to niezręczność trudna do uwierzenia... W danym razie mógłby ktoś odszukać ślad tej dorożki i dowiedzieć się dokąd zawiozła kufer...
— Cóż więc zrobić?
— Zaprzęgnij klacz do powozu, a nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Przepyszna myśl!...
Jarrelonge wziął się natychmiast do jej wykonania.
Zaprzągł i pojechał.
W godzinę później powrócił z bagażem Urszuli.

XIII.

Leopold natychmiast otworzył walizę i przejrzał co się w niej znajdowało, tak samo jak to uczynił z rzeczami Renaty.
Nie znalazł żadnego listu, żadnego papieru.
— Nic! — zawołał z gniewnem poruszeniem. Listy są w istocie na dnie Marny razem z kobietą. — Tzeba się będzie bez nich obejść... Tem gorzej, i dla kuzyna Paskala jeżeli się znajdą gdy odbierzemy pieniądze... Valta będzie daleko...
Jarrelonge umierał z chęci wypytywania go, lecz jego wspólnik mu imponował, — zresztą przypomniał sobie odpowiedź poprzedzającej nocy i wstrzymał się od niedelikatnego wypytywania.
Wychodzę... — rzekł były więzień biorąc kapelusz.
— Wrócisz na śniadanie?
— Tak jest... Nieobecność moja niepotrwa długo... Rozbij kufer i spal jego szczątki. — Co się tycze łachów, weź je sobie i niech jak najprędzej znikną...
— Bądź spokojny.
— Śniadanie punkt o jedenastej.
— Panie pryncypale, może pan ułoży jadłospis? rzekł Jarrelonge ze śmiechem.
— Nie potrzeba. Daję ci nieograniczoną swobodę.
— No, to będziesz ze mnie zadowolony.
Leopold wyszedł i udał się drogą do mieszkania przedsiębiercy.
Paskal umierał Z niecierpliwości.
Było już blizko w pół do dziesiątej, a Valta nie ukazał się jeszcze, jakkolwiek obiecał mu bardzo wcześnie przynieść ów sławny list, który mu miał oddać w ręce miliony nieboszczyka Roberta Vallerand, miliony, które jak mniemał, były złożone w depozycie u notaryusza z ulicy Piramid.
Niepokój Paskala i jego niecierpliwość była dziś jeszcze większa niż ta, którą doznawał w dzień zabójstwa Renaty.
Pierwsza zbrodnia przygotowywała drogę.
Udanie się drugiej zapewniało nędznikowi majątek.
A Valta nie przybywał.
Czy ten człowiek który go przestraszał, czy ten człowiek zdolny do wszystkiego, dostawszy raz list w ręce, nie będzie usiłował sam użyć takowego dla przywłaszczenia sobie spadku?
Wszystko było moźliwem.
Podobne myśli sprowadzały zimny pot na czoła przedsiębiorcy.
Nagle zabrzmiał brzęk dzwonka.
Paskal pobiegł do okna.
Służący otwierał.
— Nareszcie! — pomyślał — Lantier z westchnieniem ulgi.
Poznał swego wspólnika.
Upłynęło kilka sekund, gdy zapukano zcicha do drzwi.
— Pójdź... pójdź prędko!... — rzekł Lantier wychodząc na jego spotkanie. — Stóję jak na żarzących węglach... nie wiem czego się spodziewać... umieram z niespokojności.
— Spokojnie! spokojnie!... — odparł zbieg z więzienia biorąc krzesło. Jak najwięcej spokoju i zimnej krwi, kochany panie... — Tych nam potrzeba obudwom jak najwięcej.
Przedsiębiorca wcale nie uspokojony temi słowami, zbladł:
— Czy nie wszystko idzie tak jak potrzeba? — zapytał ze drżeniem.
— Tak i nie.
— Urszula Sollier?
— Tej się nie ma co obawiać... Usunięta tak jak mała i w ten sam sposób.
Podejrzenia o których wspomnieliśmy znowu owładnęły Paskalem. — Zdawało mu się pewnem, że jego wspólnik nie był otwartym.
— Ależ zatem — rzekł — wszystko idzie dobrze i nie mogę sobie wytłómaczyć twoich skrupułów... — Urszuli już się niema co obawiać i zapewne masz list, któryś mi przyobiecał... list którego wyglądam...
— Nie mam go...
Paskal zachwiał się pod tym ciosem.
— Nie masz go? — powtórzył spoglądając mniemanemu Valcie prosto w oczy ż widoczną nieufnością.
Leopold zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i rozgniewał się niem.
— Do stu tysięcy! — rzekł syczącym głosem i zaciskając pięści. — Czy byś przypadkiem o mnie powątpiewał?
Przedsiębiorca był tchórzem.
Przestraszyła go groźna fizyognomia bandyty.
Spiesznie przemówił:
— Wcale nie powątpiewam... Mam zupełną ufność... Tylko mnie dziwi że nie masz tego listu...
— I sądzisz że ja kłamię... O! nie trzeba zaprzeczać!... Ja czytam w twoim umyśle jak w książce... Ja wiem co ty przypuszczasz...
— Ja nic nie przypuszczany... — przerwał Lantier. — Ja tylko po prostu powiadam, żeśmy zrobili układ co do tego listu, o którym mówimy. Czyż nie mam prawa spodziewać się wręczenia tego listu i owego, który pisałem od notaryusza za twojem dyktandem?
— Masz do tego prawo — rzekł Leopold opryskliwie — ale nie dostaniesz ani jednego ani drugiego...
— A dla czego?
— Dla tego że są na dnie Marny.
Lantier zadrżał.
— Na dnie Marny! — zawołał.
— Tak! sto razy tak!
— Ale jak?
— Opowiem ci co zaszło.
— Uczynisz mi przyjemność, bom nigdy niepotrafił zgadywać zagadek, a ta jest jedną z najtrudniejszych...
Lantier myślał w duszy?
— Przekonam się czy kłamie i nie przyjmę jego kłamstwa... Jeżeli mówi prawdę, jestem ocalony i nie mając żadnej obawy, zerwę swoje więzy.
Były więzień opowiedział w krótkości to, co jest wiadomem naszym czytelnikom.
Paskal słuchał z wzrastającym przestrachem tego jasnego i wyraźnego opowiadania.
Czuł on wybornie, że jego wspólnik nie starał się go oszukać.
— Tak więc — szepnął tonem zniechęcenia, gdy Leopold skończył — tak więc wszystko zrobiłeś, a nic nie osiągnąłeś! Morderstwo dwóch kobiet nie daje użytecznego rezultatu! Zabijałeś aby zabijać... i majątek mi się wymyka... gdyż przypuszczam że mi powiadasz prawdę.
— Cóżeś przypuszczał przed chwilą?
— Mniejsza o to...
— Wcale nie mniejsza!... Przypuszczałeś, że dostawszy list, zechcę go użyć na swoją korzyć a z twoją szkodą...
— A więc! tak jest, przyznaję...
Leopold pogardliwie się uśmiechnął.
— A! — odparł — ja to dobrze zrozumiałem! Czyniłeś mi wielki honor, biorąc mnie za większego łotra od siebie... coby nie było łatwem...
Przedsiębierca strzegł się dotykać ostatniej części zdania i mówił dalej:
— Wreszcie te listy są stracone... Zapłaciłem ci za ich dostarczenie i moja dobra wiara została oszukaną.
— Oszukaną!... Za ostre słowo.
— Wynajdź sposób, któryby mi oddał w posiadanie majątek złożony u notaryusza, a jestem gotów znowu cię obdarzyć mojem całkowitem zaufaniem.
— To znaczy że mi je obecnie odbierasz.
Paskal nieodpowiedział.
Leopold się uśmiechnął.
— Zatem zupełnie tracisz nadzieję? — rzekł.
I cóż mam robić innego? Czyż wszystko nie jest stracone?
— Nie...
— I jakimże sposobem myślisz ocalić moje nadzieje?...
— Zaraz ci powiem.
— Słucham i pragnę dać się przekonać.
— Uważaj dobrze: po śmierci Roberta Valleranda w zamku Viry-sur-Seine wszystko opieczętowano.
— Tak jest.
— To dowodzi, że pragniono zabezpieczyć interesa spadkobiercy lub spadkobierców.
— Zapewne wiadomo o tem że żyję i jeżeli się sam nie zgłoszę, to do mnie napiszą... co zresztą już powinni byli uczynić...
— A więc, ponieważ Renatą nie żyje, ty jesteś spadkobiercą.
— Spadkobiercą czego? — zapytał Paskal z szyderstwem. — Spadkobiercą rudery i majątku, co wszystko nie warto stu tysięcy talarów!... Powiedziałeś mi, że mój wuj, Robert Vallerand, umieścił tajemnie cały swój majątek u pewnego notaryusza w Nogent-sur-Seine, który wyda te pieniądze tylko za zwrotem pokwitowania wydanego przez siebie deponującemu.
— To prawda...
— A więc, czy ja posiadam to pokwitowanie?... Ono znajduje się, jak ci wiadomo, w zapieczętowanej kopercie, której stróżem jest notaryusz z ulicy Piramid i który nie wie co się w niej zawiera i jaka jest tego wartość. Czy ja bez listu nieboszczyka mogę żądać wydania tej koperty? Urzędnik roześmiałby mi się w oczy i miałby słuszność!... Majątek ten jest zatem stracony, gdyż oprócz ciebie, mnie i notaryusza z Nogent-sur-Seine, nikt nie wie o jego istnieniu... otóż notaryusz, oczekując zawsze zwrotu pokwitowania, nie zechce nawet gadać...
— Ale — przerwał Leopold wywierając nacisk na te wyrazy — gdyby tak napisać do sądu, że p. Auguy ukrywa znaczne fundusze należące do spadku po Robercie Vallerand?
Paskal wzruszył ramionami.
— Jesteś szalony! — zawołał.
— Czyś zupełnie tego pewny?
— Do kroćset! Ten list po prostu ujawniłby moje wspólnictwo z nieużytecznemi zbrodniami któreś popełnił. Zapytywanoby, jakim sposobem ja dowiedziałem się o istnieniu tego tajemniczego majątku, i po nitce do kłębka, odkrytoby prawdę.
— E! — odparł zbieg z Troyes — któż mówi abyś sam pisał i podpisywał? Dokładne wyjaśnienie lecz bezimienne, będzie wystarczające... Po otrzymaniu ostrzeżenia; skarb nie chcąc być narażonym na stratę, zarządzi śledztwo i notaryusz badany szczegółowo musi przyznać się, iż posiada fundusze należące do spadku...
Przedsiębierca dla wyciągnięcia korzyści, notował w pamięci wszystko, co mówił jego wspólnik.
Niemniej jednak zarzucił.
— Notaryusz, który otrzymał rozkazy nieboszczyka swego klienta, schroni się za obowiązek swego powołania i nic nie powie... Kto wie czy nawet mu nie przyjdzie myśl zaparcia depozytu i przywłaszczenia sobie majątku?...

XIV.

— Czyż sądzisz, że urzędnik publiczny byłby zdolnym do takiego nadużycia zaufania? — zawołał Leopold.
— Są notaryusze na galerach... — odpowiedział Paskal.
— Gdzie nie masz ochoty się dostać?
Przedsiębierca skrzy wił się znacząco i odparł:
— Nadaremnie być graczem zdeterminowanym, nie będę dalej prowadził tak niebezpiecznej walki... Wolę z tem wszystkiem bankructwo, niż dożywotnie ciężkie roboty.
— Krótko mówiąc, wyrzekasz się gry? — zapytał były więzień.
— Partya jest przegrana.
— Co ty wiesz o tem?... Śmiały gracz, a ty utrzymujesz że nim jesteś, do samego końca nie traci nadziei wygrania.
— Ja już jej nie mam... Wszystko skończone. Walka jest bezużyteczna.
— A ja jestem zupełnie przeciwnego przekonania... Położenie twoje jest takie same jak było przed kilku dniami i raczej lepsze niż gorsze... Obawiasz się nagłej śmierci pana de Terrys i boisz się aby jego córka nie upominała się, jak ma do tego prawo, o milion należny jej ojcu, ale ci powiedziałem, że mam sposób unieruchomienia tego miliona w twoich rękach na czas nieograniczony, czy sobie tego nie przypominasz?
— I owszem... — rzekł Paskal podnosząc się, — ale ja odrzucam użycie tego sposobu... Dosyć już tych zbrodni... jakakolwiek będzie przyszłość, przyjmuję ją...
— Przyjmujesz przyszłość jakakolwiek ona będzie? — odparł Leopold z uśmiechem niecierpliwości. — Ależ, mój kumie czy mnie bierzesz za głupca i wystawiasz sobie że mnie można oszukać? Ja ci pomarkowałem karty, ja cię nauczyłem sztuki, nauczyłem dawać sobie cztery asy, a ty będąc teraz pewnym zużytkowania moich nauk, przez użycie moich sposobów, powiadasz mi od niechcenia: Wszystko skończone! wyrzekam się walki!... Więc oswobodziłbym ci drogę i ty byś się nią udał zostawiając mnie za sobą w tyle... wydobyłbym kasztany z ognia, a ty byś mi je schrupał pod nosem! O! poczekaj, chłopaczku! Ty wyrzekasz się gry, to należy do ciebie... ale uregulujmy swoje rachunki...
Paskal Lantier spojrzał w twarz zbiegowi z Troyes z powagą, do której ostatni nie uważał go za zdolnego.
— Swóje rachunki... — rzekł — jakie, rachunki? — Poczyniłeś kroki, które miały być dla mnie użyteczne... Nie okazały się takiemi, ale ja ci nie wyrzucam ich niepowodzenia... Zapłaciłem ci za to... więc kwita z nami...
— Kwita! — Czy ty tak uważasz te rzeczy?
— Najzupełniej, — jeżelim ci co winien to dowodź swoich praw...
Leopold uczuł że go gniew ogarnia.
— Dochodzić swoich praw! — szepnął głuchym głosem, zacisnąwszy zęby. — Tak mi radzisz?
— Zapewne! jeżeli je według siebie posiadasz.
— Ależ, tyś oszalał! — rzekł Valta nagle się ożywiaąc. Moje prawa, ależ one są niezaprzeczone, nieprzeparte, one wychodzą z twojego wspólnictwa, któreby cię zaprowadziły do sądu kryminalnego, gdybym chciał, wiesz o tem dobrze, a ztamtąd na plac Roquette.
Przedsiębiorca roześmiał się śmiechem, który brzmał fałszywie.
— Tracisz głowę! — odparł. — Spróbuj no mnie oskarżyć...
— Strzeż się!...
— Nie boję się niczego! — Najprzód musiałbyś się sam wydać, a potem o cóż byś mnie oskarżył? — Gdzie dowody mego mniemanego wspólnictwa?? Jedna rzecz mogłaby mnie skompromitować, list, któryś mi kazał napisać charakterem notaryusza i podpisać jego nazwiskiem, a ten list jest na dnie Marny razem z listem Roberta Vallerand.
Leopold założył ręce na piersiach.
— Rozumiem twoją grę... — rzekł.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny... i czytam w niej bez okularów! Powiadasz sobie: „Miałem milionowego wujaszka i gdyby nie córka naturalna, nie znana nikomu na świecie, miliony nieboszczyka, z prawa spadłyby na mnie... Znalazł się głupiec, który za kilka biletów tysiąc frankowych uwolnił mnie od zawadzającej spadkobierczyni... Dziś jestem pewny pozyskania majątku, gdyż dzięki wskazówkom Valty będę tyle przebiegłym, że zmuszę notaryusza w Nogent-sur-Seine do zwrotu pieniędzy... Córka hrabiego de Terrys mogłaby w danym razie nie w porę się upomnieć... Dobry Valta podał mi sposób uwolnienia się od niej i od swego długu... Pozostaje więc tylko czekać spokojnie aby milioniki wpłynęły do mojej kasy... Czy dziecię mego, wuja miało prawo do spadku? Nie wiem... Jeżeli stara kobieta znikła... czy to moja wina?... Czy ktoś stał się winnym dwóch morderstw? Być może, alem ja nawet nie znał tego człowieka!... — istniał przeciwko mnie jeden ślad tylko, lecz ten ślad zaginął, jestem więc wolny i nie mam żadnej obawy! — Czy pan to myślisz panie Lantier?...
— To — odpowiedział cynicznie przedsiębiorca.
— A więc, kochany panie, wyrachowanie pańskie jest fałszywe... Jesteś pan przykutym do zbrodni popełnionych dla pana, zapłaconych przez pana? Brak jednego dowodu... są inne.
— Jakie?
— Mieszkam w twoim domu przy ulicy Tocanier... to już jest domniemanie wspólnictwa.
— Ej, co znowu! — rzekł Paskal śmiejąc się i wzruszając ramionami. Wynająłem jakiemuś Valcie dom, który był dla mnie nieużytecznym... Moje rachunki poświadczyłyby w razie potrzeby, że ten Valta z góry mi zapłacił stosownie do zwyczaju, komorne za pół roku... Wpływ zapisany do księgi kasowej...
Leopold z osłupieniem spojrzał na mówiącego.
— Bardzo zręcznie!... — rzekł. — Ale koń i powóz oddany do mego użytku?...
— Również zapisane w księgach, jako sprzedane i zapłacone gotówką... Byłoby niezręcznością zapomnieć o tem.
— A! rozbójniku, wszystko przewidziałeś! — zawołał zbieg z wściekłością.
— Wszystko! — rzekł Lantier z zupełnym spokojem. — Dodam jeszcze, że gdyby potrzeba dowieść swego alibi, nic nie byłoby łatwiejszego... Podczas gdyś ty sprzątał najprzód młodą Renatę, a potem starą Urszulę, pamiętałem nie wychodzić z domu i sprawdzić swoją obecność przez różne osoby... — Śledztwo dowiodłoby tego stanowczo... Prócz tego bez żadnego trudu usprawiedliwiłbym się z czasu strawionego w Maison-Rouge w powrocie z Romilly... Zatem panie Valta, pozostaje mi tylko powtórzyć te słowa, które cię tak mocno drażniły przed chwilą: — „Dowiedź swoich praw“ — Jest to moje ostatnie słowo... W obecnej chwili mam do załatwienia kilka pilnych interesów i przepraszam, że nie mogę dłużej i prowadzić rozmowy, nieprowadzącej odtąd do żadnego celu.
Paskal zlekka się ukłonił i skierował ku drzwiom, jak gdyby chciał wskazać drogę swemu gościowi.
Ten siedząc ciągle z uśmiechem, założył nogę na nogę.
— Doprawdy, panie Lantier — rzekł — napróżno jesteś łotrem di primo cartelle, nie jesteś silnym!
— No, dosyć tego! — rzekł rozkazująco Paskal.
— Tak, zapewne, dosyć tego, nawet zanadto wiele słuchania pańskich bredni. W perspektywie są miliony i ja chcę abyś je miał, bo chcę mieć w nich udział... Pan wyrzekasz się, zgoda!... Ale ja się nie wyrzekam. — A! pan mnie nie znasz... To słuszne!... Przepraszam po tysiąc razy!... Powinienem był przychodząc tu po raz pierwszy, wymienić swój stan i nazwisko... Zaniedbałem tego uczynić... Jest to błąd, lecz błąd do naprawienia.
— A! co mnie to obchodzi.
— Więcej niż mniemasz... — Czekaj no chwilkę... zaraz się zainteresujesz... — Powiedziałem ci że się nazywam Valta i tyś mi uwierzył...
— Zapewne...
— Nazwisko jest ładne, ale ponieważ nie żądałeś ani metryki ani poświadczenia tożsamości osoby, ani nawet wyciągu z akt sądowych, mogło być żem ci się przedstawił pod pseudonimem...
— Cóż mnie to obchodzi? — zawołał Paskal z gestem znudzenia.
— W tej chwili, nic... za chwilę, wiele... — Opowiem ci pewną historyę...
— Ależ, panie...
— Milcz pan, jeśli łaska, i słuchaj... — Prędko skończę.
„Zaczynam.
„Dwadzieścia lat temu mieszkałem w Troyes.
„Muszę przyznać, żem popełnił wiele głupstw... jedno z nich zaprowadziło mnie przed sąd przysięgłych i otrzymałem wyrok trochę za surowy... na dożywotnie więzienie...“
Tym razem przedsiębierca nie uczynił znaku niecierpliwości.
Usłyszane wyrazy zajęły całkowicie jego uwagę.
Wlepił w mniemanego Valtę wzrok stały i badawczy.
Leopold mówił dalej:
— Zostałem wysłany do Clairvaux, gdzie przez dwadzieścia lat wegetowałem pomiędzy czteremu murami, mówiąc sobie, że Życie się dla mnie skończyło...
„Widzisz pan, jak to nie można odpowiadać za przyszłość, ponieważ jestem wolny, ja, co rozpaczałem i ponieważ niezadługo będę bogatym.
„Zeznanie, jakie miałem złożyć, zaprowadziło mnie do więzienia w Troyes.
„Tam dowiedziałem się, że deputowany okręgu Romilly, który powrócił z Indyj z wielkim majątkiem, miał lada chwila, umrzeć i że miał dwóch siostrzeńców; jednego otoczonego pewnym szacunkiem, chociaż stojącego w interesach dosyć licho i drugiego uwięzionego na całe życie, co oddawało cały majątek wuja w ręce-pierwszego, gdyż pierwszy utracił prawo do spadku...
„Powiedziałem sobie, że to nie było słusznem, ponieważ jak pierwszy tak i drugi siostrzeniec byli łotrami, gdyż pierwszy tak samo zasługiwał na kajdany jak i drugi...
Były więzień zatrzymał się...
Paskal wyrzekł drżącym głosem:
— Cóż dalej?...
— Patrzaj! zdaje się iż się interes obudził! — To dowodzi że zaczynasz pojmować!
„Uciekłem.
„Postanowiłem udać się do Roberta Vallerand i błagać u jego miłosierdzia o summę potrzebną na przejazd do Ameryki, gdzie mógłbym próbować szczęścia.
„W zamku Viry-sur-Seine dowiedziałem się, że deputowany nienawidził obudwu Lantierów i że wydziedziczył swego siostrzeńca przedsiębiercę na korzyść nieprawej córki, o której istnieniu nikt nie wiedział...
„Powiedziałem sobie: — Miałżeby prawy spadkobierca wszystko u tracić! — No, cóż znowu! Trzeba mi pieniędzy, a jeżeli dam Paskalowi miliony Roberta, to cóż u djabła, żeby Paskal nie miał jednego lub dwóch z nich ofiarować swemu drogiemu bratu stryjecznemu Leopoldowi!...
— Ty! to jesteś ty! Jesteś Leopold Lantier! — zawołał przedsiębiorca z niewymownem zdziwieniem.
— Tak mój braciszku, to ja!... Jak widzisz to nie źle idzie, skoroś mnie nie poznał od pierwszego spojrzenia i że głos krwi jest tylko próżnym wyrazem a przy tem że tyle lat więzienia djabelnie zmienia człowieka!...

XV.

Zdawało się, że Paskal skamieniał.
Były więzień mówił dalej:
— Przed chwilą zacząłeś pojmować, a teraz zupełnie pojmujesz, widać to z twojej pomięszanej miny. Kogóż ty przekonasz że nie jesteś wspólnikiem swego stryjecznego brata, bandyty, zbiegłego więźnia, który nie mogąc sam dziedziczyć, popełniał jedną zbrodnię po drugiej, aby oddać spadek w twoje ręce, co było jedynym sposobem wzięcia w nim udziału? Bojaźliwy, słaby, niepomysłowy, bez energii, blizki podstępnego bankructwa, chcący się jakimbądź kosztem zbogacić, udałeś się do mnie i ja pracowałem na twój i na swój rachunek... to uderza w oczy... Nikt w świecie nie będzie o tem powątpiewał, jeżeli mnie zmusisz do wybuchu; ale się ty tego dobrze strzedz będziesz bacznie, hę?...
Przedsiębiorca zgnębiony siedział oniemiały.
Leopold mówił dalej ze śmiechem:
— Mój Boże, ja sobie tłómaczę twoje zdziwienie... Jest ono zupełnie naturalnem... Tyś myślał, że masz do czynienia z biedakiem, zbyt dobrze zapłaconym kilkoma biletami tysiąc frankowemi, od którego mógłbyś się bez trudu uwolnić przybierając względem niego ton bardzo wysoki... Zamiast tego, znajdujesz się w obec bardzo przebiegłego krewniaczka, który cię trzyma i o tem przekonywa... — Czu — jesz, się skrępowanym,, co cię rozstraja.... Boisz się mnie... A więc! boisz się niesłusznie... ze mnie dobry chłopak, nieobraźliwy, zapominam o wszystkiem... podajmy sobie ręce...
Nędznik powiedział prawdę. Paskal czuł się pod jego władzą.
Machinalnie wyciągnął rękę.
— Wybornie! — zawołał Leopold — doskonała zgodą! Widzisz, nie ma jak między familią. Żadnych umów pomiędzy nami... Odtąd będziemy iść zgodnie jak rzezimieszki na jarmarku... Nam trzeba milionów wujaszka Vallerand’a... Będziemy je mieli.
— Co czynić? — szepnął przedsiębiorca.
— Nie śpieszyć się... Nie popełniać żadnej nieroztropności... Nie dawać żadnego życia aż do zdjęcia pieczęci w zamku Viry-sur-Seine... Zobaczymy potem co wypadnie czynić... Wszak możesz poczekać aż do tego czasu bez wywrócenia koziołka?
— Tak, byleby hrabia de Terrys nie umarł...
— Tem się nie kłopocz; jeżeli umrze ja zajmę się jego spadkobierczynią...
— Nie obawiasz się Małgorzaty Bertin?
— Czemużbym się jej miał obawiać? — Co ta kobieta może? Szuka swojej córki, która już nie żyje.
A zresztą ona niema najmniejszego prawa do majątku Roberta, majątku, o istnieniu którego prawdopodobnie nie wie... Bądź spokojny, ja ci powtarzam, że mieć będziemy miliony... Notaryusz Audouard będzie zmuszonym do ich oddania... ja to biorę na siebie..
— A z tych milionów ja ci dam ładną cząstkę! — szepnął Paskal...
— Liczę na to tem bardziej; że inaczej nie byłbyś w stanie uczynić... — A teraz, odchodzę...
— Dla czego tak prędko?
— Jeszcze nie jadłem śniadania.
— Chcesz jeść ze zemną?
— Niepodobna, czekają na mnie... Nie oddalę się z ulicy Tocanier... Gdyby cokolwiek nowego zaszło, uprzedź mnie...
— To ci przyrzekam...
Dwaj łotrzy rozstali się.


∗             ∗

Pociąg do którego Jarrelonge przebrany za służącego i Urszula Sollier wsiedli do Maison-Rouge, zatrzymał się na dworcu paryzkim o kwandrans na dwunastą, z opóźnieniem o piętnaście minut.
Jak tylko podróżni wysiedli, lokomotywa została odczepioną i odbyła manewra aby się dostać do remizy, gdzie ją miano oczyścić.
Wiadomo powszechnie, że po przybyciu każdego pociągu specyalny agent rewiduje wagony aby się przekonać, czy w przedziałach nie został zapomniany jaki przedmiot.
Inny agent opatruje koła lub smaruje osie, poczem wagony bywają odprowadzane na boczną linię, gdzie są myte.
Pośpieszna trochę rewizya wagonów nie przyniosła żadnego rezultatu.
Człowiek mający obowiązek przekonania się o dobrym stanie kół i osi czego dopełniał, uderzając w każde koło młotem, rozpoczął swoje zajęcie, zaczynając od początku pociągu.
Z latarnią w jednem a młotem w drugiem ręku, dokonywał on drobiazgowe swoje czynności.
Czynność ta bardzo ważna, gdyż zapewniająca, bezpieczeństwo podróżnych, dokonywaną jest przez robotników, zwykle lotaryngczyków, alzatczyków lub belgów, w ogóle ponurych i nierozmownych.
Ten o którym mówimy był belgijczykiem.
Doszedł do przedziału, który zajmowali Jarrelonge i Urszula.
Gdy szedł wzdłuż szyn idąc przy ławeczce wagonu, poczuł uderzenie czemś w nogę.
Szybko spuścił latarnię, aby poznać naturę przedmiotu, który potrącił i ujrzał mały czarny skórzany woreczek ze stalową klamerką, którego zerwany łańcuszek zaczepił się pomiędzy stopniem a podpierającym go prętem.
— Woreczek! — szepnął robotnik schylając się aby go podjąć. — Ktoś z podróżnych musiał go oknem upuścić...
Chciał go podnieść do góry.
Łańcuszek stawił opór.
Odczepił go i zważył znaleziony przedmiot.
— Nie ciężki... — mówił dalej — odniosę to zaraz do zawiadowcy...
I otworzywszy drzwiczki wagonu, schował woreczek pod ławkę, zamknął i ciągnął dalej swój przegląd zanotowawszy numer przedziału 1326.
Gdy uderzał młotem w maźnice osi, umysł jego został zajęty myślą o znalezionym przedmiocie.
— Co też tam może być w tym woreczku? — szeptał. — Pieniądze? Nie, jak na to, to jest za lekki. Może bilety bankowe... a, to wiesz, mój panie...
W oczach jego zajaśniał blask.
Drżące od wzruszenia usta szeptały
— Gdybym się ośmielił... Ach! gdybym się ośmielił...
Przybywszy do końca pociągu, ostatni raz uderzył młotem i zatrzymał się.
Myśli zaprzątające mu głowę wzrastały i stawały się literalnie dokuczliwemi.
— I któż się dowie że się zaczepił u stopnia? — mówił sam do siebie. — Nikt... Ten... do kogo należy, niezawodnie jest przekonany, że on tam jest na drodze, w śniegu... Zamelduje... może już to i uczynił, ale nim śnieg stopnieje upłynie dużo wody... Gdybym go otworzył i zobaczył co jest w środku!...
Wróciwszy poszukał przedziału numer 1326, wziął woreczek z miejsca w którem go położył i schował pod kurtkę.
Już się nieopierał pokusie, nie wahał, — chciał wiedzieć co się znajdowało w znalezionym woreczku.
Minąwszy rzędy wagonów, przeszedł kilkaset kroków linią i wszedł do wagonu bydlęcego.
Tam usiadł w kuczki, postawił przy sobie latanię i narzedzia i usiłował odgadnąć, jak się woreczek otwiera, bez uszkodzenia klamerki.
Nie mógł odgadnąć sekretu który nie istniał: woreczek był zamknięty na klucz, ale zameczek był słaby. Jedno uderzenie młota było dostateczne do jego rozbicia; rozwarły się jego czarne boki.
Belgijczyk włożył rękę w otwór.
Pod palcami uczuł szelest miękkiego papieru, obwiniętego w dosyć cienką tkaninę.
Wydostał paczkę i rozwinął.
Nagle oczy jego przybrały straszliwy wyraz chciwości.
Ujrzał w batystowej chustce kawałki papieru na pół przezroczystego, z niebieskiemi winietami.
— Bilety bankowe! — rzekł głosem stłumionym przez wzruszenie. — Prawdziwe bilety bankowe!... Ile ich jest?
Gorączkowemi rękoma rozłożył je dla przeliczenia.
Było ich dziewięć.
— Dziewięć! — mówił dalej belgijczyk upojony radością, — dziewięć i wszystkie po tysiąc franków... a! to mi się podobał... Dziewięć tysięcy frankowi i ja bym to miał odnieść do kancelaryi zawiadowcy!... — A! godferdam! to byłoby zbyt głupio!...
Robotnik, którego sposobność czyniła złodziejem, schował bilety bankowe do kieszeni, a chustkę do woreczka.
— Doskonale schowane!... — szepnął ze śmiechem. — Co się tycze woreczka, idąc do domu, rzucę go na ulicy, na kupę śniegu.
Ukrył woreczek pod kupą słomy leżącą w kącie wagonu, która miała być nazajutrz spaloną, poczem po wrócił do pracy.
Na dworzec o trzeciej rano przybywał pociąg.
Po obejrzeniu kół i osi tego pociągu, belgijczyk kończył swoje zajęcie i mógł powrócić do domu.
Tej nocy śpieszył się więcej niż zwykle, i odbył przegląd maźnic bardzo powierzchownie.
W dziesięć minut po trzeciej uwolnił się od swoich narzędzi i latarni i udał się po ciemku do wagonu bydlęcego w którym popełnił przestępstwo.
Wydostał woreczek, znowu go ukrył pod kurtką wyszedł ze stacyi i udał się ku mieszkaniu położonemu przy ulicy des Recollets.
Uliczka ta zwykle mało uczęszczana i na końcu której, od strony przedmieścia świętego Marcina znajduje się szpital wojskowy, była zupełnie pustą, gdy robotnik kolejowy wszedł na nią.
Mieszkał on w małym hoteliku leżącym na drugim końcu ulicy, blizko kanału.
Przy każdym z chodników leżały ogromne kupy śniegu zgarnięte, aby oczyścić środek ulicy. Padające bezustannie grube płaty, powiększały ich objętość.
Belgijczyk wziął woreczek do ręki.
— A gdybym go wrzucił w otwór ściekowy? —— uczynił takie zapytanie.
Myśl wydawała mu się dobrą; odpowiedź była potwierdzającą: przyśpieszył kroku aby dojść do znanego sobie otworu ściekowego.
Przyszedłszy, przekonał się z zawodem, że gruby pokład lodu zupełnie go zasłaniał.
— A! do djabła... — szepnął.
I rzucił woreczek na kupę śniegu, w którym ten zagłębił się na kilka centimetrów.

XVI.

Uwolniony od przedmiotu stanowiącego dowód przekonywający o kradzieży, belgijczyk przyśpieszył kroku i wrócił do domu.
Zaledwie drzwi lichego zajazdu za nim się zammknęły, gdy jakiś człowiek idący z trudnością, potykający się, mówiący sam do siebie głośno, wyszedł z przedmieścia świętego Marcina i zapuścił się na ulicę des Recollets.
— Psia pogoda!... Niegodziwy czas!... — mówił pijackim głosem gestykulując rękami. — To tak umyślnie dla mnie!... Ślizgam się po lodzie jak kot w orzechowych łupinach!... Otóż masz, utykam nosem w śnieg!...
Pijak w istocie się potknął, i o mało co nie upadł jak długi na twarz.
Z wielkim wysiłkiem utrzymał równowagę i szedł dalej, walcząc z zamiecią i idąc coraz więcej w gzygzak.
— Przecież nie jestem pijany... — mówił dalej. — Nie, słowo honoru, nie jestem pijany... Jednak, jaki to świat niesprawiedliwy! Gdyby mnie tak mama Baudu zobaczyła, powiedziałaby znowu żem wychlał nad miarę, a to przyczyną tęgo ślizgawica... Ach! te mama Baudu jest nieznośna i gdyby jej córka nie była tak ładna... Ale co prawda, ładna bo ładna; Wirginia, to pączek róży, tak, ale mama nieznośna, i niech mnie djabli porwą, nie wiem zkąd ja jej oddam tysiąc franków...
Pijak, którym był nie kto inny tylko Ryszard Beralle, znowu się pośliznął i zawołał z głupowatym wybuchem śmiechu.
— Do trzech razów sztuka!... Paskudna ślizgawica!... Jakem poczciwy chłopak, tak wino tu nić nie winno. I cóżeśmy wypili na bulwarze Rochechonart? Szesnaście butelek w czterech! Szklanka wody w kotle u In w alidć w, co? — To nie przeszkodzi memu bratu Wiktorowi utrzymywać, że jestem bibułą! Bibuła, ja? Nigdy! Zamiast mi prawić kazania, lepiej by zrobił, żeby mi pożyczył tysiąc franków... — Aj!...
Po tym wy krzyku nastąpiło to, czego się oddawna można było spodziewać.
Ryszard Beralle utknął głową w śnieg i zagłębił w nim ręce po łokcie.
Nie zrobił sobie nic złego, gdyż grubość miękkiej warstwy złagodziła jego upadek.
W usiłowaniach jakie czynił aby się podnieść, prawą ręką napotkał metalowy łańcuszek uczepiony do jakiegoś przedmiotu.
Pociągnąwszy ku sobie łańcuszek i ów przedmiot, usiadł na śniegu prawie nie mając świadomości swoich czynów i błędnem okiem przyjrzał się przy dosyć blizkim płomieniu gazowym znalezionej rzeczy.
— Co to jest? — bełkotał kiwając głową — woreczek skórzany... E, żeby w nim był tysiąc franków, który jestem winien mamie Baudu... toby mi była rzecz!... Patrzajcie, otwarty... zobaczmy...
Pijak przeszukał woreczek.
— Znalazł w nim tylko chustkę do nosa zapomnianą lub pogardzoną przez belgijczyka.
— Tylko chustka... — rzekł zawiedziony. — O! nieszczęście! nie tego mi trzeba! Woreczek szyk!... Przyjmij go Ryszardku... Będę w nim składał swoje oszczędności.
Ryszard Beralle usiłował powstać i nareszcie z wielkim trudem zdołał to uczynić, poczem poszedł dalej i nie przewróciwszy się więcej, doszedł do skromnego mieszkania przy ulicy Picpus, które zajmował razem z bratem.
Przez długą i przykrą drogę trochę odzyskał zimnej krwi.
Chcąc uniknąć kazania Wiktora, wszedł po cichu, położył znaleziony woreczek na stole i wśliznął się do łóżka.
Podmajstrzy znużony dzienną pracą i położywszy się bardzo późno, gdyż chodził wprzód na ulicę Szkoły Medycznej dowiedzieć się jak się ma panienka ocalona przez nich na moście Bercy, nie przebudził się wcale.


∗             ∗

Kilka dni upłynęło od wizyty, którą Paskal złożył siostrze żony, pani Bertin, w Hotelu Marynarki w Romilly.
Pomimo uporczywego zimna, Małgorzata mająca teraz cel życia, prędko do siebie przyszła.
Jovelet nie opuszczał jej i był jej biernie posłusznym, ale ona sobie mówiła i nie bez przyczyny, że poszukiwania obojętnie dokonywane przez osobę płatną, prawie nie mogły doprowadzić do pożądanego celu.
Gorąco pragnęła sama działać, szukać, badać, pytać, sypać złotem...
Chwila w której odszuka ślad utraconego dziecięcia, którego nie znała a które ubóstwiała, będzie najpiękniejszą chwilą w jej życiu.
Lekarz oświadczył, że już nie było żadnego niebezpieczeństwa i że rekonwalescencya stanęła w punkcie który pozwala działać.
Dodał, że w tem wszystkiem trzeba było zachować jak największe ostrożności.
Małgorzata miała zamiar się oszczędzać, gdyż chciała żyć, żyć dla córki, — ale chciała także oddać się bezzwłocznie świętemu zadaniu i rozpocząć kroki, które, jak mniemała, miały ją doprowadzić do celu.
Jovelet — może czytelnik pamięta — jeździł do zamku Viry-sur-Seine dla wybadania domowników nieboszczyka Roberta Vallerand.
Dowiedział się, iż nie wiedzą w którą stronę pojechała Urszula Sollier, lecz że zostawiła w zamku tłomoki, o wysłanie których miała napisać.
Ten szczegół nie mógł ujść baczności Małgorzaty.
Jeżeli Urszula napisze, to jej adres będzie wiadomy, a tym sposobem można będzie dojść do Renaty.
Może już pisała.
W chwili, gdy z czytelnikiem udajemy się znowu do Hotelu Marynarki, wybiło wpół do jedenastej zrana.
Małgorzata dla odzyskania sił posiliwszy się dobrem śniadaniem, ubierała się tak, aby się nie obawiać silnego mrozu i zamierzała wsiąść do powozu, który zaopatrzony w bańki z gorącą wodą i ciepłe futra, stał przed bramą.
Biedna matka pomimo jeszczę wielkiego osłabienia, chciała rozpocząć poszukiwania.
— Dokąd jedziemy, proszę pani? — zapytał Jovelet.
— Do zamku Viry...
Jovelet oddał ten rozkaz stangretowi, wsiadł na kozioł obok niego i powóz ruszył.
Przybywszy do Viry-sur-Seine, Małgorzata została uderzona posępnym smutkiem, jaki przybrał ten gmach po śmierci Roberta Vallerand.
Kazała Joveletowi, aby zawiadomił o jej przyjeździe człowieka obranego na stróża pieczęci.
Mąż i żona zatrzymani tymczasowo w zamku, nie przestawali się kłopotać co z nimi będzie, gdy interesa spadkowe przyjdą do końca.
Klaudyusz poznał w Jovelecie człowieka, który się tu zgłaszał po objaśnienia i okazał się tak hojnym, przyjął go więc bardzo uprzejmie.
— Zapewne pan przyjeżdża — rzekł — dowiedzieć się, czy nie ma jakich wiadomości od pani Urszuli Sollier?...
— Pani, u której jestem intendentem, życzy sobie z wami pomówić... — odparł Jovelet. — Proszę więc otworzyć bramę i wpuścić powóz, aby moja pani, która przebyła ciężką chorobę nie zaziębiła się idąc przez dziedziniec pieszo...
— Natychmiast... — rzekł Klaudyusz z pośpiechem, spodziewając się że naturalnie pani będzie hojniejszą od intendenta.
Kazał Franciszce otworzyć bramę.
Powóz zatrzymał się przed stopniami ganku.
Małgorzata wysiadła.
Ujrzawszy ją oboje służący zadrżeli.
Poznali oni osobę, która w dzień śmierci ich pana i następnego dnia przychodziła do zamku.
— To ta sama pani, którą ztąd odwieziono chorą.... — szepnęła Franciszka mężowi do ucha.
— Ten ostatni trącił ją łokciem nakazującymi milczenie...
Pani Bertin podtrzymywana przez Jeveleta, ze wzruszeniem wstępowała na schody, które już dwukrotnie przebywała w bardzo bolesnych razach.
— To ty, mój przyjacielu, nazywasz się, Klaudyusz? — rzekła Małgorzata zwracając mowę do służącego.
— Tak, pani... ale racz pani wejść, bardzo proszę... W kuchni pali się dobry ogień... — przepraszam, że nie przyjmuję pani w salonie, ale tam zimno aż strach... — Franciszko, wesprzyj panią...
Franciszka spiesznie usłuchała.
Pani Bertin oparła się na niej, tak samo jak była wsparta na Jovelecie i bez zmęczenia doszła do kuchni, dokąd ją prowadzono.
W istocie, na kominie palił się jasny, wesoły ogien.
Posadzono ją przy nim.
Klaudyusz z czapką w ręku czekał z uszanowaniem.
— Przybyłam tu, mój przyjacielu, aby ci zadać parę pytań... — rzekła Małgorzata do niego.
— Jestem na rozkazy... Odpowiem jak będę mógł najlepiej i najszczerzej...
— Pytania te odnoszą się do osoby, która tu pełniła przy panu Vallerand, obowiązki gospodyni.
— Pani Urszuli Sollier?
— Nie wiedziałam jak się nazywa... Muszę sobie zapisać abym niezapomniała.
I zapisała nazwisko na czystej karcie swojej notatkowej książeczki.
Potem podniosła głowę i mówiła dalej do Klaudyusza:
— Mój przyjacielu, czy dawno jesteś w zamku Viry-sur-Seine?
— Sześć lat, proszę pani... od czasu jak pan Robert kupił ten majątek.
— Czy wprzódy znałeś pana Roberta?
— Nie, pani...
— Któż cię rekomendował na to miejsce?
— Pani Urszula Sollier.
— Czy ta pani Urszula pochodzi z tej okolicy?
— Nie, pani, ale oddawna tutaj mieszka.
— Czem się trudniła?
— Niczem, proszę pani... Zajmowała w Conflans mały domek, w którym żyła bardzo samotnie... Tam zawiązaliśmy z nią stosunki... moja żona zajmowała się jej gospodarstwem.
Małgorzatą żywo obróciła się do Franciszki.
— Zatem znałaś mieszkanie pani Urszuli? — zapytała.
— O, i dobrze.
— Wszak ona miała z sobą dziecko, nieprawdaż? małą dziewczynkę?

— Nie, pani, była sama...

XVII.

— Sama! — powtórzyła Małgorzata która bardzo zbladła.
— Tak, pani...
— Czy do niej nie przychodziło żadne dziecko?
Klaudyusz potrząsnął głową.
— Do pani Urszuli nikt nie przychodził... — odpowiedział. — Żyła zupełnie samotnie, ale dosyć często wyjeżdżała...
— Czy nie wiecie dokąd jeździła?
— Nie, pani... Ona nic nie mówiła i nikt jej nie pytał... Gdy pan Robert Vallerand po powrocie z zagranicy osiadł w tej okolicy, w której mieszkała i pani Urszula, to natychmiast przyjęła u niego obowiązki i w ośm dni później, ponieważ bardzo lubiła moją żonę, kazała nas wezwać do zamku, gdzieśmy osiedli i nigdzie się ztąd niewydalali...
— I nigdy nie widzieliście tutaj młodego dziewczęcia?
— Nigdy, nie... Pan Robert, kiedy był w zamku, przyjmował samych tylko mężczyzn, a bywał w nim rzadko, s bo obowiązki deputowanego zatrzymywały go często w Paryżu...
— Czy pani Urszula mu nie towarzyszyła?
— O! nie pani... Zostawała ona dla prowadzenia domu i wyjeżdżała co lato.
— Czy na długo?
— Na miesiąc lub sześć tygodni prawie...
Małgorzata oparła głowę o poręcz fotelu, na którym siedziała i na chwilę zamknęła oczy.
Rozmyślała.
— Czy pani zmęczona? — zapytał Jovelet.
— Wcale nie... — odparła. — Owszem, czuję się bardzo silną.
Poczem zwracając się do Klaudyusza mówiła dalej.
— Czy pani Urszula była tutaj w czasie przyłożenia pieczęci?
— Była, proszę pani.
— Jakże się to stało, że nie ona została mianowaną dozorczynią, skoro wiedziano że posiada całkowite zaufanie nieboszczyka pana Vallerand?
— Oświadczyła sędziemu pokoju, że ma zamiar natychmiast wyjechać do familii.
— To kłamstwo — pomyślała wdowa; potem dodała głośno: — Więc pani Urszulą ma rodzinę?
— Zdaje się.
— Czy nie wiecie zkąd ona pochodzi?
— Nie pani.
— Kiedyż wyjechała?
— Tego samego wieczora gdy przyłożono pieczęcie... Odwieziono ją powozem do Romilly, na kolej żelazną...
— I nie otrzymaliście od niej żadnego listu?
— Żadnego... Nawet nas to trochę zadziwia.
— Czy tłomoki są zamknięte?
— Naturalnie, proszę pani.
— Czy na nich nie ma nazwiska? adresu?
— Nic, prócz starych sygnaturek z kolei, które są na nich przyklejone, gdyż używała tych tłomoków gdy się udawała w podróż... o, tych kartek tam jest mnóstwo....
Małgorzata zadrżała.
Może tam znajdzie jaką wskazówkę.
— Gdzież są te tłomoki? — żywo zapytała.
— W pokoju zajmowanym przez panią Urszulę...
— Bardzo bym pragnęła je widzieć...
Klaudyusz i jego żona zamienili się spojrzeniami.
Widocznie żądanie przyjezdnej wprawiało ich w silne zadziwienie i zdawało im się trochę podejrzaLnem.
Pani Bertin odgadła co się działo w ich umyśle i śpiesznię dodała:
— Rozumie się że idzie tylko o obejrzenie kartek, w nadziei że mi dostarczą jakiegoś pożytecznego objaśnienia, gdyż mi nadzwyczaj, idzie o odszukanie pani Urszuli.
— Jeżeli idzie tylko o proste obejrzenie po wierzchu tłomoków, to zdaje mi się, że to nic nie szkodzi... szepnęła Franciszka. — Zdaje mi się Klaudyuszu, że możesz pokazać pani tłomoki, ponieważ ją to tak interesuje.
Klaudyusz myślał:
— Co to wszystko może znaczyć? A to mi tajemnice! No, ale za to będzie na piwo.
Służący wziął pęk kluczy więżący w kącie kuchni i rzekł:
— Jeżeli się pani zechce pofatygować na górę, to panią zaprowadzę...
Małgorzata podniosła się i wsparła z jednej strony na Jovelecie, a drugą na Franciszce.
Wyszli z kuchni, weszli na schody i Klaudyusz na pierwszem piętrze otworzył drzwi małego mieszkanka zajmowanego przez Urszulę Sollier.
W pierwszym pokoju stały dwa kufry podróżne zamknięte na mocne zamki i kłódki i upstrzone kartkami kolejowemi i adresami naklejonemi przez hotele, które się tym sposobem reklamują.
Pani Bertin znowu zadrżała.
— Zapewne odnajdę ślad... — pomyślała.
I pochyliwszy się nad kuframi, starannie przejrzała kartki i adresa.
Jeden z tych ostatnich zwrócił szczególniej jej uwagę, tem więcej że się powtarzał niejednokrotni©, będąc widocznie naklejanym w różnych epokach i nosząc wypisane czerwone mi literami te wyrazy:.

„Hotel Prefektury
„w Troyes.“

Małgorzata zapisała ten adres w książeczce. — Myślała sobie:
— Ten mi się przyda, nie ma wątpliwości. Oto są sygnaturki z Romilly do Troyes... Pani Urszula jeździła przedewszystkiem do Troyes i tam się zatrzymała przed udaniem się w inne miejsca, których nazwiska tutaj widzę... Musiała ona z Troyes zabierać moją córkę w podróż... Zatrzymała się w Hotelu Prefektury... Od tego to hotelu ja zacznę swoje poszukiwania, a jeżeli się okażą bezowocnemi, wszędzie pojadę za śladem...
Pani Bertin zapisała sobie liczne nazwiska.
Zamknęła książeczkę.
— Widzisz — rzekła do Klaudyusza — że oględziny nie trwały długo i nie mogą was narazić na żadną nieprzyjemność.. Skończyłam, lecz mam was jeszcze o coś zapytać.
— Jesteśmy na rozkazy pani.
— Czyście wy niesłyszeli kiedy, żeby wasz pan, pan Vallerand, miał córkę?
Na to pytanie, które im się wydało dziwniejszem od innych, oboje służący nieboszczyka odpowiedzieli ruchem nagłego zaprzeczenia.
— Nigdy, przenigdy! — zawołał Kląudyusz. — Pan był człowiekiem dobrego życia i obyczajów, a że nie był żonatym, więc nie miał dzieci... Nawet jak się zdawało, dzieci nienawidził... Niktby sobie nie śmiał puszczać niegodziwych plotek na jego rachunek.
Małgorzata spuściła oczy i postąpiła ku drzwiom.
Wszyscy wyszli na ganek.
— Pozostaje mi tylko podziękować za waszą grzeczność... — rzekła biedna matka wsuwając stufrankowy bilet w rękę Klaudyusza, który zaczął się wynurzać z zapewnieniami wdzięczności i chęci znalezienia sposobności stania się tej pani użytecznym lub przyjemnym.
— Sposobność ta się znajdzie... — rzekła Małgorzata...
— A jak?
— Jak tylko odbierzecie list od pani Sollier, donieście mi dokąd wyślecie jej tłomoki.
— Doniosę bez straty czasu, lecz pod jakim adresem?
Wdowa zastanawiała się przez parę sekund.
— Ta Urszula musi znać moje nazwisko... — myślała. — Jeżeli się dowie o mojem poszukiwaniu; a otrzymała od Roberta Vallerand wyraźne rozporządzenia, mogłaby znowu zatrzeć ślady... Trzeba z nią walczyć przebiegłością...
Małgorzata zapisała nazwisko na kartce książeczki, wydarła tę kartkę i podała ją Klaudyuszowi, który wziął i przeczytali:

Pan Javolet, ulica de Varennes N°.“
— Dobrze, pani. Schowam to w bezpieczne miejsce...
Pani Bertin usiadła do powozu, a Jovelet znowu zajął swe miejsce, obok stangreta.
Za przyjazdem do Romilly, do hotelu Marynarki, zsiadł, otworzył drzwiczki i zapytał:
— Co pani teraz zamierza?
— Wyjeżdżamy z Romilly pierwszym pociągiem.
— Do?
— Do Troyes, do Hotelu Prefektury...
— Przygotowania do odjazdu zabrały nader mało czasu.
W dwie godziny później pani Bertin przybyła da Troyes i zatrzymała się w znanym nam już hotelu, w którym widzieliśmy zbiegłego więźnia Leopolda Lantier, szpiegującego Urszulę Sollier i córkę Małgorzaty.
Przypadkiem, wcale nie zadziwiającym, biedna matka została pomieszczona w tym właśnie pokoju, który zajmowała Renata.
W pół godziny po przyjeździe podróżnej, Jovelet zeszedł na dół prosić, gospodyni, aby poszła na górę do jego pani, która się z nią chciała rozmówić.
Grzeczna kobieta pobiegła.
— Czem pani mogę służyć? — rzekła wchodząc.
— Pozwalając prosić się o niektóre wiadomości i nie przypisując swych pytań niedyskretnej ciekawości, gdyż są one mi podyktowane przez nader ważny interes.....
— Objaśnię panią jak będę mogła najlepiej będąc pewną, że panią kierują uczciwe powody.

XVIII.

— Czy pani ma liczną klientelę? — zapytała Małgorzata.
— Tak jest, pani... — odpowiedziała właścicielka hotelu. — Mój zakład jest porządnie utrzymywany i w dobrym punkcie... Osoby, które mnie zaszczycają zatrzymując się u mnie raz, nigdy nie omieszkają powracać.
— Zatem pani znasz nazwiska twoich zwykłych gości?
— Ależ bez wątpienia pani...
— Czy do nich pani zaliczasz niejaką panią Urszulę Sollier?...
— Urszula Sollier!... Urszula Sollier!... — powtórzyła gospodyni pytając swej pamięci. — Odpowiedź moja będzie na pół tylko zadawalniającą... — dodała.
— Jakto?
— Od kilku lat staje tu u mnie, to po dwa lub trzy razy do roku, podróżna w pewnym wieku, która się każę nazywać panią Urszulą, ale nie wiem czy ona nazywa się Sollier.
— Zawsze tajemnica — pomyślała Małgorzata — ale to musi być ona.
Gospodyni mówiła dalej:
— Czy by mi pani nie mogła opisać podróżnej, która ją interesuje?... — Niektóre szczegóły prawdopodobnie będą mogły objaśnić panią co do jej tożsamości.
— Jest to osoba mająca obecnie blizko pięćdziesiąt lat... Raczej wysoka niż nizka, dosyć silna, z bladą cerą, niebieskiemi oczyma, rozdzielonemi na płaskie pukle na czole?
— Opis ten zupełnie zgadza się z osobą mojej klientki.
— Spodziewałam się tego... Czy ta pani Urszula sama przyjeżdża do Troyes??
— Zawsze sama... — Przyjeżdżała ona corocznie w odwiedziny do młodego dziewczęcia, na początku wakacji i zabierała ją w podróż po Francyi, za granicą.
Małgorzata uczuła takie bicie serca, że omało jej pierś nie pękła.
Żywo drżącym głosem zapytała.
— Czy ta panienka była na pensyi w mieście?
— Tak jest, pani...
— U kogo?...
— U pani Lhermitte, ochmistrzyni znanej z najlepszej strony, której zakład znajduje się po drugiej stronie ulicy, naprzeciw mego hotelu... Z tych okien mogłabyś go pani zobaczyć.
Głębokie, nieopisane wzruszenie, opanowało nagle całą panią Bertin. Dusza jej przepełnioną została niezmierną radością.
Nareszcie dosięgała tego celu tak gorąco pożądanego, tak niecierpliwie wyglądanego!
— Renata jest tam!... — zawołała zbliżając się do okna, z którego można było widzieć ogród pensyi. — Tam... tak blizko odemnie!... Ach! nie nadaremnie miałam nadzieję!... — Wiedziałam dobrze, że Bóg się nademną zlituje i doprowadzi mnie do Renaty.
Obfite łzy płynęły po jej twarzy, lecz ta jaśniała radością.
— Jovelet — mówiła zwracając się do intendenta, który był świadkiem tej sceny, — chciałabym ją jak najprędzej zobaczyć... pochwycić w swoje objęcia, przycisnąć do serca!... Przy twojej pomocy, będę miała siłę zajść do pani Lhermitte... — Pójdź...
Żaden wyraz wymówiony przez Małgorzatę nie okazywał wyraźnie, jakiej natury węzły łączyły ją z dziewczęciem, o którem mówi, ale w obec łatwo udzielającego się wzruszenia, którego nie podzielać nie miała siły, właścicielka hotelu łatwo odgadła, że tę wielką radość poprzedziła wielka boleść.
Dreszcz przebiegł po niej i wahającym głosem wyjąkała:
— Wstrzymaj się pani... to dziewczę już się nie znajduje na pensyi.
Małgorzata zbladła jak trup i rzuciła pytające spojrzenie.
— Wyjechała... — mówiła dalej właścicielka hotelu.
— Wyjechała!... — powtórzyła; wdowa chwiejąc sie.
— Osobą zwana przezemnie panią Urszulą, którą pani nazywasz panią Sollier przybyła tu przed kilku dniami i odebrała ją z pensyi...
— Ah! zbyt wcześnie powzięłam nadzieję!... — szepnęła nieszczęśliwa matka padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma.
— Stały tu w hotelu przez dwa dni, w pokoju który pani obecnie zajmujesz...
— W tym pokoju... — rzekła Małgorzata podnoszą głowę i rzucają w około spłakanem okiem. — Tu!... Ona była tutaj!...
— Tak, i pani Urszula po upływie, dwudziestu czterech godzin, sprawiwszy żałobę, zabrała pannę Renatę.
— Dokąd że ją uprowadziła?... — zapytała gwałtownie wdowa. — Czy pani wiesz dokąd ona ją uprowadziła?
— Do Paryża.
— Do Paryża?... Tak, to musiało nastąpić.... Tam był cel podróży zlecony przez list, którego adres dojrzałam... Do Paryża... do notaryusza!... Tam powinna byłam pośpieszyć. Po tylu nadziejach napotkać taki zawód!... Ach! Bóg mnie ciężko dotyka!
Małgorzata traciła oddech.
Łkanie podobne do chrapania wydobywało się z jej nieznośnej piersi. Załamywała ręce.
Na znak Joveleta gospodyni hotelu wyszła drżąc cała.
— Pani — rzekł wtedy intendent — błagam cię, bądź spokojną! Pomyśl żeś przebyła ciężką chorobę i teraz jeszcze jesteś osłabioną... Pamiętaj że pani potrzeba siły i odwagi dla doprowadzenia rozpoczętego dzieła do pomyślnego rezultatu.
Te kilka wyrazów wywarły skutek natychmiastowy.
Biedna kobieta rozpaczy swej nakazała milczenie i powstrzymała łkanie.
— Tak, masz słuszność... — rzekła — trzeba siły i odwagi... Będę je miała...
— Co pani postanawia?
— Wracamy do Paryża.
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj, pierwszym pociągiem.
— Czy pani nie zechce wypytać się przełożonej pensyonatu?
— I po cóż, mój Boże? Ona mi nic nowego nie powie... Tajemnica którą nieustannie otaczano moją córkę, istniała tak samo dla niej jak i dla wszystkich.
— Kto wie? może pani Urszula powiedziała dokąd zamierza zawieźć pannę Renatę...
— Zgoda, pójdźmy... Ale. ja wiem z góry, że ten krok będzie bezużyteczny.
Małgorzata się nie myliła.
Pani Lhermitte przyjęła ją z największemi względami, ale nie mogła jej dostarczyć żadnej wskazówki.
Urszula Sollier zabierając swoją wychowankę, pilnowała się, aby się ani słówkiem nie zdradzić co do dalszych zamiarów.
Biedna matka owładnięta najzupełniejszem zniechęceniem po wróciła do Hotelu Prefektury.
Jovelet poinformował się o godzinie odjazdu, i postanowiono tego samego jeszcze wieczora wracać do Paryża.


∗             ∗

Horyzont na ulicy Szkoły Medycznej, któryśmy zostawili tak zachmurzonym, znacznie się rozjaśnił.
Doktór Maréchal za każdą wizytą znajdował znaczne polepszenie, chociaż stan chorobliwej senności, w którym się Renata znajdowała, nie znikł jeszcze zupełnie.
Gorączka szybko ustawała.
Jasnowłosa Zirza nie powróciwszy do swej kwiaciarskiej pracowni, — co zresztą, jak wiemy, bardzo mało zmieniało jej przyzwyczajenia, — zajęła miejsce przy łożu chorej i pielęgnowała ją z poświęceniem siostry.
Paweł Lantier zajął mieszkanie u studenta medycyny, oddawszy całe swoje mieszkanie Izabeli i Renacie.
Syn Paskala, pomimo radości jaką mu sprawiało blizkie wyzdrowienie dziewczęcia, doświadczał głębokiego niepokoju.
Z obawą zapytywał sam siebie, czy go Renata pozna, gdy przyszedłszy do przytomności, wzrok swój skieruje na niego... Szczególniej pytał się, jak ona przyjmie wyznanie jego miłości...
Zresztą jakkolwiek zajęty miłością, Paweł przewidywał, że może kiedyś będzie musiał sam na siebie pracować i nie zaniedbywał lekcyj prawa.
Od chwili, w której prawie umierająca Renata stała się bezwiednie gościem w jego mieszkaniu, opuszczał ulicę Szkoły Medycznej tylko dla tego, aby uczęszczać na kursa, zaniedbując zupełnie swego ojca i pannę Honorynę de Terrys, którą jednak powinien był odwiedzić, aby jej oznajmić co zaszło, gdyż się interesowała Renatą, przyjaciółką Pauliny Lambert.
Przyszło mu na myśl, aby pójść do Honoryny, ale zatrzymał go ten sam powód, który mu nie pozwolił złożyć zeznania w prefekturze policyi.
Mówiła dalej.
— Życie Renaty otacza tajemnica... Czyż mam prawo mówić bez jej upoważnienia, o zbrodni, względem niej usiłowanej?...
Poprosimy czytelnika do chorej, w chwili porannej wizyty lekarza.
Paweł, Juliusz Verdier i Zirza rozmawiali nie w pokoju gdzie leżała chora, ale w przyległym.
— Ktoś zlekka zapukał dwa razy do drzwi.
— To Maréchal... — rzekł Juliusz.
Zirza pobiegła otworzyć.
Młody lekarz wszedł i uścisnąwszy wszystkich za ręce, zapytał:
— No, jakże tam chora?
— Mówiliśmy o niej... — odrzekła studentka.
— Czy od wczoraj nie zaszło co niespodziewaego?...
— Tak jest.
— Cóż takiego?
— Leżałam na tej, sofie pogrążona we śnie, gdy nagle przebudziły mnie jęki...
„Nie tracąc czasu, pochwyciłam spódniczkę i wbiegłam do pokoju kochanej chorej.
„Zastałam ją siedzącą na krawędzi łóżka, czyniącą jakieś ruchy, wymawiającą z przestrachem niezrozumiałe zdania i usiłującą nadaremnie odpędzić ukazujące się i dręczące ją widma.
„Silnie zaniepokojoną tym jej stanem, zbliżyłam się szybko ku niej i przemówiłam...
Zirza zamilkła.
— Cóż zaszło, moje kochane dziecię? — zapytał studentki lekarz, słuchający jej z głęboką uwagą.

XIX.

— Zdawało się że mnie nie słyszy... — odpowiedziała jasnowłosa Zirza. — Zaczęła drżeć na calem ciele. Twarz jej przybrała wyraz obłąkania, które mnie przestraszyło... Zdawała się znowu walczyć z przerażającem widziadłem, a potem, po przejściu które trwało kilka sekund, opuściła głowę na poduszkę i utraciła przytomność...
„Twarz jej zbladła tak mocno, żem ją wzięła za umarłą.
„Przyłożyłam rękę do jej piersi.
„Serce biło...
„Uspokoiłam się i usiadłam przy niej czekając na was...
„Od tej chwili nie poruszyła się...
— Co ty myślisz o tem wszystkiem? — zapytał Juliusz Verdier swego przyjaciela Marechala.
— Ja myślę — odparł lekarz — że kryzys którego się Zirza przelękła, musiała być spowodowana widzeniem, przypominającym pannie to zbrodnię, względem niej przedsiębraną... Dochodzimy, przynajmniej według mego zdania, do ostatniej chwili opadnięcia z sił... Zdaje mi się, i jako rzecz pewna, że z chwilą przebudzenia się myśli naszej chorej rozjaśnią się, gdyż po omdleniu musiał sen nastąpić...
— Jeżeli to sen, to ten trwa jeszcze... — rzekła studentka.
— Obudźmy ją...
— Doktorze, kochany doktorze — szepnął Paweł zaledwie dosłyszanym głosem. — Czy sądzisz że ona mnie pozna?...
— Tak mniemam... spodziewam się... Ale ciebie ujrzy ona na samym ostatku...
Student prawa niespokojnie spojrzał na lekarza.
— Dla Czego? — zapytał.
— Bo się boję wrażenia, jakie twój widok może na niej wywrzeć... Trzeba oszczędzać naturę dziewczęcia, widocznie delikatną i nerwową... Chciałbym usunąć od niej, aż do nowego rozkazu, wszelkie wzruszenie moralne... Nasze uszczęśliwione twarze zadziwią ją lecz nie wzruszą... Co innego byłoby gdyby ciebie ujrzała... Zostań więc tutaj, mój kochany Pawle i czekaj cierpliwie...
— Czekać! ty mnie wystawiasz na męczarnię! na nieznośne cierpienie!...
— Wiem i żal mi tego; ale pojmujesz, że zdrowie chorej ma pierwszeństwo przedwszystkiem!...
Paweł to rozumiał.
Pochylił głowę z poddaniem i upadł na krzesło.
Doktór Marechal wszedł do pokoju chorej w towarzystwie Zirzy i Juliusza Verdier.
Wszyscy troje zbliżyli się do łóżka.
Córka Małgorzaty leżała z zamkniętemi oczyma i twarzą ku nim zwróconą.
Twarz ta była spokojna.
Różowy odcień zabarwiał jej policzki.
Pierś wznosiła się jednostajnym ruchem. Jej bujne jasne włosy rozrzucone w około głowy po poduszce, zdawały się tworzyć aureolę w około jej skromnej i przejmująco miłej twarzyczki.
— Wistocie zachwycające dziecię! — rzekł lekarz.
Ujął Renatę za rękę.
Ta poruszyła się lekko, ale nie otworzyła powieki.
— Sen się upiera! — mówił Marechal z uśmiechem.
Poczem ścisnął zlekka małą rączkę trzymaną w swojej dłoni.
Dziewczę zadrżało.
Powieki jej się otworzyły.
Przez chwilę wzrok jej wlepił się w jakiś nieokreślony przedmiot, lecz wkrótce zwróciła go kolejno na lekarza, Juliusza i Zirzę.
Jej delikatna, zachwycająca twarzyczka wyrażała głębokie zdumienie.
— Gdzie ja jestem? — szepnęła.
Głos Renaty był miły i dźwięczny.
Paweł stojąc nieruchomie za uchylonemi drzwiami poznał go odrazu.
Wstrzymał oddech ażeby lepiej słyszeć.
Lekarz odpowiedział:
— Jesteś pani w domu przyjaciół, którzy są przy tobie.
Renata znowu popatrzyła na trzy osoby stojące przy niej, poczem po wiodła wzrokiem po pokoju.
— Nie męcz się pani — mówił dalej lekarz — nie usiłuj rozpoznawać miejscowości, czyniłabyś to nadaremnie... Weszłaś do tego domu w nocy, w chwili gdy cię podniesiono prawie umierającą na pokrytym przez śnieg brzegu rzeki przy moście Bercy.
Słowa doktora Marechala wywarły dziwne wrażenie na Renacie.
Przywołały jej jasne i wyraźne wspomnienie sceny, której sceną był powóz czekający na nią przy dworcu kolei wschodniej i mający ją zawieźć do matki.
— Mój Boże! — zawołała nagle niosąc ręce do czoła. — Mój Boże!... przypominam sobie!... Ten człowiek... ten powóz... chustka jedwabna zasłaniająca mi usta i pozbawiająca mnie oddechu... a potem upadek, straszliwy upadek... I ja nie umarłam...
— Żyjesz, moje dziecię i jesteś uleczoną... aleś była bardzo chora.
— Bardzo chora?... — powtórzyła Renata... — Jeszcze raz, gdzież jestem?
— Powtarzam że u przyjaciół... albo raczej u przyjaciela.
— Któż jest ten przyjaciel?
— Ten co cię ocalił i przyjął u siebie...
— Czy to pan to uczyniłeś? — zapytała Renata wyciągając do Marechala ręce.
— Nie, pani, ja tylko jestem twoim lekarzem...
— A to jest twoja dozorczyni... — dodał Juliusz Verdier, wskazując na Zirzę, która się uśmiechnęła do Renaty.
— Ach! z całego serca wam dziękuję... — zawołało dziewczę. — Ależ powiedzcie mi kto jest ten, któremu jestem winna żem nie straciła życia, zagrzebana w śniegu! Pragnęłabym oświadczyć mu swoją wdzięczność.... niech przyjdzie... niech przyjdzie!
— Uspokój się pani — rzekł doktór spiesznie. — Wyzdrowienie twoje... jeszcze nie jest zupełne i obawiam się aby wzruszenie nie opóźniło jego powrotu.... Jednakże uczynię ci zadosyć... przynajmniej w części... zbawca twój nazywa się Paweł.
— Czy to młody człowiek?
— Tak jest, pani.
Renata zamknęła oczy.
Przywoływała ona postać ujrzaną kilką tygodni temu w oknach Hotelu Prefektury.
Ta postać, jak wiemy, zajmowała w jej niewinnem sercu znakomite miejsce.
Myśl, szybsza od błyskawicy, przebiegła jej po głowie.
Czy ten co ją ocalił przy moście Bercy, nie był to młody nieznajomy z Troyes?
Ale zastanowiwszy się przez ćwierć sekundy, Renata zrozumiała niedorzeczność, albo raczej szaleństwo takiego przypuszczenia.
— Czy pani sadzisz iż go znasz? — zapytał Marechal.
Dziewczę potrząsło przecząco głową.
— A gdybyś go jednak znała?... — mówił dalej lekarz.
— Najszczęśliwszą bym była, gdybym go mogła ujrzeć...
— I zapanowałabyś nad swojem wzruszeniem?...
— Byłabym tak spokojna jak w obecnej chwili.
— Doprawdy?
— Zaręczam panu!...
— W takim razie ryzykuję... — rzekł doktór. — Kochany Pawle — dodał głośniej — pójdźże po należne ci podziękowanie...
Student prawa nie utracił ani wyrazu z rozmowy Marechala i Renaty.
Z ręką przyciśniętą do lewej strony piersi dla powstrzymania bicia swego serca, czekał rozgorączkowany, aby mu doktor pozwolił wejść.
Niedawszy mu czasu dokończyć wezwania otworzył całkiem drzwi i poskoczył do łóżka.
Nim przebył trzy czwarte drogi zatrzymał się drżąc, miotany straszliwym niepokojem.
Renata go poznała.
Wyciągnęła do niego obie ręce, wydając słaby okrzyk radości.
Ale wstrząśnięcie było zbyt gwałtownem dla dziewczęcia.
Głowa jej opadła w tył, oczy znowu się zamknęły... Powtórnie straciła przytomność.
— Mój Boże... — zawołał Paweł przerażony. — Mój Boże! zabiliśmy ją!
— Nie obawiaj się, nic ważnego... — odpowiedział lekarz. — To proste zemdlenie i to lekkie... Za chwilę panna Renata powróci do przytomności... Pozostań przy niej... Do ciebie należy ją wypytać... Ona zapewne ci wszystko powie co ci potrzeba wiedzieć... Ja zapiszę receptę, a nasza jasnowłosa siostra miłosierdzia rączy się pofatygować do apteki...
— Natychmiast, doktorze....
I studentka wyprowadziła obudwu mężczyzn do przyległego pokoju, drzwi od którego zamknęła za sobą.
Paweł Lantier usiadł w głowach łóżka.
Jeszcze drżący, ujął Renatę za rękę.
Pomimo omdlenia, które zresztą zaczęło przemijać, dziewczę otrzymało wstrząśnienie elektryczne w samo serce.
Podniosła zwolna wzrok i spotkała się ze spojrzeniem Pawła.
Objęta dziewiczym wstydem, odebrała zwolna rękę, pociągnęła aż po szyję grubą kołdrę i wyszeptała niepewnym głosem, akcentem wzruszającym duszę i serce studenta:
— Więc to panu jam winną życie!...
— Tak, mnie, pani, mnie którym się prawie nie spodziewał jej ujrzeć znowu...
— Mnie ujrzeć znowu? — powtarzała z naiwną nieszczerością, gdyż doskonale wiedziała czego się trzymać. — Więc mnie pan znałeś?
— Czym cię znał! — zawołał młodzieniec — czyś pani o tem nie wiedziała? Dla mnie dostatecznem było raz ujrzeć cię w Troyes. Obraz twój wyrył się w mojej duszy na zawsze... Nie mogłem ód tej pory przepędzić ani jednego dnia, ani godziny, ani minuty, aby nie myśleć o tobie... Prosiłem Boga, ponieważ on ciebie uczynił gwiazdą mojego życia, aby mnie znowu postawił na twojej drodze... Raczył mnie usłyszeć... wysłuchał mojej prośby... pozwolił mi cię ocalić... pozwala mi powiedzieć ci, że cię kocham...
Paweł zatrzymał się.
Renata znowu nadstawiła ucha.
Słuchała z rozkosznem pomięszaniem, z nieopisanem upojeniem...
Ta muzyka miłości, której dźwięk poraz pierwszy słyszała, ogarnęła ją swoim czarem...

XX.

— Dziękuję żeś mnie pan ocalił... — szepnęła dziewczę zamykając na pół oczy; — ja chcę żyć...
— Tak jest... — mówił dalej Paweł. — Będziesz żyła, aby zostać szczęśliwą i pomszczoną.
— Pomszczoną?... — zapytała rekonwalescentka, która zadrżała na ten wyraz.
— Zapewne i czekałem abyś zaczęła mówić, aby prosić o twe rozkazy, aby się dowiedzieć z twoich ust czy mnie upoważniasz do ścigania zbrodniarzy, których zostałaś ofiarą.
Na to przypomnienie przeszłości, córka Małgorzaty zadrżała na całem ciele.
— Przypominam sobie... przypominam... — rzekła. — Ten człowiek... ten nędznik, który utrzymywał że mnie wiezie do matki...
— Do matki! — zawołał Paweł. — Czyś ją odnalazła?
Renatą spojrzała na studenta z osłupieniem.
— Zkąd pan wiesz?... — zapytała.
— Wiem że twoje urodzenie otoczone jest tajemnicą... — odparł młodzieniec; — wiem że od ośmnastu lat wychowywano cię zdała od twoich... ukrytą przed wzrokiem wszystkich, widującą tylko nieznajomego, o którym mówiono, że był twoim opiekunem, tylko kobietę, która odwiedzała cię ze strony owego nieznajomego... — Wiem, żeś miała samo tylko imię Renaty i żeś nie znała swego nazwiska... Wiem także żeś przed kilku dniami opuściła pensyę pani Lhermitte w towarzystwie wysłanniczki twego opiekuna, o którego śmierci jednocześnie zostałaś zawiadomioną, ale moje wiadomości na tem się kończą. Wspominasz o człowieku, który cię miał zaprowadzić do matki... Kto on był? Zkąd przybywał? Gdzieś go spotkała?...
Zadziwienie Renaty wzrastało.
Nie mogła pojąć, aby jej zbawca był tak dobrze poinformowanym o rzeczach, które jak sądziła, nikomu nie były znane.
— Zanim panu odpowiem — rzekła — chciałabym się dowiedzieć, jak się pan dowiedziałeś o dziwnej tajemnicy wśród której wzrosłam?...
— O wszystkiem co pani dotyczę, dowiedziałem się od panny de Terrys... — odpowiedział Paweł, nie mając żadnego powodu do ukrywania prawdy.
Córka Małgorzaty nie zapomniała tego nazwiska.
— Panny de Terrys... — powtórzyła radośnie, — przyjaciółki mojej przyjaciółki Pauliny Lambert...
— Tak, pani... mówiłem z nią o tobie... Tego samego rana odebrała list od Pauliny Lambert, zawiadamiający ją o twoim odjeździe z pensyonatu i głębokich ciemnościach jakiemi cię otoczono,.. List ten przyprowadził mnie do rozpaczy.
— Dla czego?
— Bo twoje zniknięcie zadawało cios memu sercu, gdyż cię kochałem i przysiągłem sobie, iż poświęcę życie dla ciebie, a ujrzałem się nagle rozłączonym z tobą, prawie bez nadziei ujrzenia cię kiedykolwiek. Ach! cierpiałem straszliwie!... Świat zdawał mi się pustym i myślałem umrzeć gdybyś miała być dla mnie na zawsze straconą...
Łza się stoczyła po licu młodzieńca.
— Ale dziś ja chcę żyć!... — mówił dalej. — Oddana mi jesteś, jam szczęśliwy... Nie masz rodziny... Co to szkodzi? Jeżeli zechcesz mnie kochać, moja rodzina będzie twoją...
— Mam matkę — szepnęła Renata.
— Powiedziano ci że żyje, i ty temu wierzysz?
— Tak jest.
— A więc szukajmy jej razem, odnajdziemy ją, a ja jej powiem: „Pani, oto twoje dziecię, któregobyś nigdy nie ujrzała, gdyby nie ja... Ocaliłem ją, aby ją rzucić w twoje objęcia, ale ją kocham nad życie... Oddaj mi ją pani, przysięgam że ją uczynię szczęśliwą!...“ Czy sądzisz, że twój a matka będzie się wahała?
Renata nic nie odpowiedziała na to pytanie, i wpadła w zamyślenie.
— Jak długo ja tu jestem? — zapytała.
— Od pięciu dni...
— Pięć dni bez przytomności!
— Ach! byłaś chora... bardzo chora! ale dzięki Bogu twoja młodość i starania lekarza zwalczyły chorobę.
— Gdzieś mnie pan znalazł nieprzytomną i zabrał?
Paweł wkrótkości opowiedział złowrogi dramat na moście Bercy.
— Możesz pani sobie wyobrazić — dodał — co się we mnie działo, kiedym cię poznał...
— Tak — szepnęła córka Małgorzaty... Przypadek który pana postawił na mojej drodze, jest prawdziwie cudowny. Bóg chciał aby tak było.
— A to dobrze dowodzi, że Bóg nas przeznaczył jedno dla drugiego... — dodał młodzieniec z zapałem.
Tym razem jeszcze Renata zachowała milczenie.
Paweł po pewnej chwili mówił dalej.
— Przed chwilą zadałem pani pytanie, o odpowiedź na które błagam... — Ludzie, którzy cię chcieli zabić, są twymi nieprzyjaciółmi, zawziętemi nieprzyjaciółmi... Nic nie dowodzi, czy dowiedziawszy się iż żyjesz, nie rozpoczną znowu próby... Trzeba im odjąć sposób szkodzenia... Upoważnij że mnie więc do doniesienia o nich policyi, która potrafi ich tropić w ciemności gdzie się kryją... Czy mogę działać?...
— Zanim powezmę pod tym względem postanowienie, muszę mieć wyjaśnione niektóre ciemne punkta...
— Rozumiem i dopomagać ci będę z całej mocy... Zbierz pani wspomnienia. Wyjechałaś z Troyes z osobą, która przybyła cię zabrać z pensyi?...
— Z panią Urszulą, wysłanniczką tego, którego nazywano twoim opiekunem...
— Gdzie ona miała cię zawieźć?
— Do Paryża.
— Czy ta podróż miała jaki cel oznaczony?
— Tak jest.
— Jaki?
— Wieźliśmy do notaryusza list, w zamian za który miał mi oddać papiery opieczętowane... — Te papiery, jak mi mówiono, miały wyjaśnić tajemnicę mego urodzenia...
— Czy masz pani ten lis
— Nie. Pani Urszula z nim się nie rozstawała...
— Do którego notaryusza był on adresowany?...
— Nigdym tego nie widziała.
— A kto go pisał?
— Mój opiekun.
— Jak się nazywał ów opiekun?
— Robert. Pani Urszula utrzymywała że go zna pod tym tylko nazwiskiem.
— Czy to ona mówiła o twojej matce?
— Tak jest.
— Co mówiła o niej?
— Że moja matka żyła, lecz że jej nigdy nie ujrzę... Prosiłam jej, błagałam, zaklinałam, aby ją odszukiwała... Nic nie zyskałam...
— Może i ona nic nie wiedziała.
— Ja sądzę, że przeciwnie, ona musiała wiele wiedzieć i że milcząc, była posłuszna rozkazowi.
— Nakoniec po przybyciu do Paryża, zaprowadziła cię do tego notaryusza?...
— Pani Urszula nie towarzyszyła mi do Paryża.
— Co?... co?... nierozumiem... — zawołał Paweł.
— Zrozumiesz, pan...
I córka Małgorzaty opowiedziała o wypadku, który je zmusił do przepędzenia kilku dni w Maison-Rouge, w Hotelu Kolejowym.
— Ależ — zapytał Paweł mocno zaniepokojony, — któż panią zniewolił do nagłego wyjazdu samej?
— List...
— Adresowany do pani?
— Tak.
— Przez kogoś znajomego?
— Nie.
— I pewnie mu uwierzyłaś?
— Jakże mogłam powątpiewać? — List był podpisany: — Przyjaciel twojej matki.
— Nieszczęśliwe dziecię, wciągnięto cię w zasadzkę!...
— Dowodem tego gwałt, którego stałam się ofiarą.
— Czyś zachowała ten list?
— Rozumie się.
— Gdzie on jest?
— Musi być w jędnej z moich kieszeni.
Paweł wstał z krzesła i pobiegł do sukien Renaty.
Izabela wyczyściła je, uporządkowała i powiesiła na wieszadle.
Student przetrząsł kieszenie.
— Znalazłem tylko to... — rzekł kładąc na stoliku portmonetkę Renaty.
— A! — rzekło dziewczę — przypominam sobie. — List był w bocznej kieszeni mego futra...
— Kieszeń ta jest próżna... można się było, tego spodziewać... List mógł służyć wskazówkę... Nędznicy usunęli go...
— Co to szkodzi? — rzekło dziewczę — tyle razy go czytałam myśląc o matce, że wiem na pamięć co zawierał...
Student potrząsnął głową.
— Niestety! — rzekł — to nie wszystko jedno... — Wspomnienia nie służą za dowód, a pismo jest nim... Zresztą powiedz mi pani, co zawierało to obrzydłe pismo.
Renata zebrała myśli i po upływie, kilku sekund powtórzyła list co do słowa.
Paweł słuchając drżał z przestrachu.
— To przerażające! — zawołał, gdy skończyła. — Odwoływać się do najsłodszych uczuć, do najświętszych skłonności, aby cię zgubić! I ten mniemany przyjaciel twojej matki czekał na dworcu kolei wschodniej. Chciał cię zadusić w powozie!... Zabierał swój swój list i będąc pewnym, że nie zostawia za sobą dotykalnego dowodu swej zbrodni, rzucił cię żywą z mostu Bercy. Ale któż jest ten nędznik i dla czego on jest twoim nieprzyjacielem?
— Nikomu w świecie nie zrobiłam nie złego... — szepnęła Renata. — Jakże mogłam mieć nieprzyjaciół?
— Czyś pani widziała już kiedy tego zbrodniarza?
— Nigdy... jestem pewna... a jednak... Dźwięk jego głosu nie zdawał się obcym... — Zdawało mi się, i żem go już gdzieś słyszała.
— Gdzie?... w jakiej okoliczności?...
— Nie wiem... napróżno sobie przypominam... nie pamiętam...

XXI.

— Co ci powiedział ten człowiek spotykając na dworcu? — zaczął znowu Paweł Lantier.
— Że mnie miał zawieźć do matki... — odpowiedziała Renata. — Czy ci mówił o otaczającej cię tajemnicy?
— Powiedział, że jej rozjaśnienie matka zostawiła dla siebie...
— Czy się bez wahania do ciebie zbliżył?
— Tak jest... Utrzymywał że mnie zna oddawna, mając polecenie mojej matki, aby czuwać najemną...
— Ach! zręczni ci nędznicy — zawołał student — ale napróżno szukam powodów które ich popychały do działania... Jaki interes mogli mieć w twojej śmierci? Tylko sprawiedliwość rozwiązać może tę zagadkę... Trzeba ją uprzedzić.
— To mnie przestrasza... — szepnęło dziewczę.
— Dla czego?
— Pomyśl pan, przeszłość jest mi nieznana! — Obawiam się abym wnosząc światło w pośród cieni, nie oświeciła wstydu i aby w to moja matka nie była wmięszaną...
Paweł zachował milczenie.
Renata miała słuszność, czuł to dobrze.
— Zgoda! — rzekł po chwili. — Pojmuję skrupuły twojej dziecięcej miłości i szanuję je, ale ja to uczynię, czego nie śmiemy żądać ód przedstawicieli prawa. Ścigać będę twoich nieprzyjaciół, dowiem się, czy będą mogli być wydani sądowi bez skompromitowania honoru twojej matki... A jeżeli to być nie może, to się sam pomszczę!
— Pan to uczynisz?... — wyrzekła córka Małgorzaty, wyciągając rękę do studenta.
— Uczynię, przysięgam, chociażbym miał świat cały poruszyć!... Ale jest wiele rzeczy, które muszę poznać przed rozpoczęciem działania.
— Jakież one są?
— Czy pani mniemasz, że owa pani Urszula, która miała ci towarzyszyć do Paryża, a którą opuściłaś, znajduje się jeszcze w Maison-Rouge?
— Musi tam być, gdyż w chwili mego odjazdu doktór oświadczył, że jej potrzeba kilkunastu dni najzupełniejszego spoczynku...
— Czy panią nic nie skłania do przypuszczenia, ona była w zmowie ze zbrodniarzami, którzy cię chcieli zgładzić?
— Nie... ale jej upór w nieodpowiadaniu, gdym ją wypytywała o swoją przeszłość i przyszłość, wydaje mi się dziwnym.
— I ja, tak samo jak pani, znajduję go podejrznym. Muszę się zobaczyć z tą kobietą... Potrafię ją zmusić do mówienia... — Chcąc nie chcąc musi mi dać w rękę koniec nici przewodniej... Jeżeli ona działała w dobrej wierze... jeżeli poprzestawała na biernem posłuszeństwie rozkazom owego Roberta, od którego zależałaś, musi wiedzieć o mnóstwie faktów mogących mną pokierować... to pewna że twój opiekun ostrzegł ją przed twemi nieprzyjaciółmi, jacykolwiek oni są. Ja chcę, ja powinienem się z nią zobaczyć.
— Więc pan pojedziesz do niej, do Maison-Rouge.
— Bezwątpienia... i to jak można najwcześniej.
— Pod jakim pozorem?
— Pozoru potrzebować nie będę... Nie ma nic prostszego i zręczniejszego jak powiedzieć prawdę... Jeżeli pani Urszula nie jest wspólniczką, to musi być śmiertelnie o ciebie niespokojną. Przede wszystkiem uspokoję ją i zażądam od niej pomocy dla osiągnięcia celu do którego dążę... Jakżeby mi mogła odmówić?...
— To prawda.
— Gdzie ja ją znajdę w Maison-Rouge?
— W hotelu Prefektury... o dwa kroki od dworca... — odpowiedziało dziewczę; poczem dodało z wyrazem obawy: — Ale czy mnie pan opuścisz? samą tutaj zostawisz?
— Wyszłaś droga pani z niebezpieczeństwa i nie będziesz samą... Towarzyszyć ci będzie aż do mego powrotu osoba, która była tutaj przed chwilą... Zirza... żona mego przyjaciela Juliusza Verdier... poczciwe stworzenie... złote serce...
Paweł powiedział żona nie zaś kochanka.
Czytelnicy pojmują, że głęboki szacunek do dziewiczej czystości Renaty, był jedynym powodem tego niewinnego kłamstwa.
Zresztą, mówiąc że Zirza miała złote serce, wcale nie kłamał.
— Lecz przynajmniej ta podróż będzie krótkotrwałą? — mówiła dalej córka Małgorzaty.
— Bardzo krótką... tyle tylko zajmie czasu ile potrzeba do pojechania po panią Urszulę i przewiezienia jej tutaj...
— Kiedy pan myślisz jechać?
— Jutro rano.
— A po wrócisz pan?
— Zapewne jutro wieczorem...
— Pragnęłabym jednej rzeczy.. — rzekła bojaźliwie Renata.
— Jeżeli zadosyć uczynieniu żądaniu, pani zależy odemnie, to takowe prędko będzie uskutecznionem.
— Chciałabym wiedzieć, czy moja przyjaciółka Paulina Lambert pisała znowu do panny de Terrys; i czy w liście swoim o mnie wspomina.
— Dziś jeszcze się pani dowiesz, gdyż natychmiast pójdę do panny de Terrys i opowiem jej wszystko... Szczęśliwą będzie dowiadując się żem panią odnalazł...
— Ach! jakżeś pan dobry i jakże panu jestem wdzięczna!
Ktoś zlekka zapukał do drzwi.
Renata zadrżała.
— Nic się pani nie obawiaj... — rzekł Paweł — to przyjaciele się niecierpliwią... Czy pozwolisz ażeby weszli?
— Ależ rozumie się... Chciałabym im podziękować za. starania, któremi mnie otaczali razem z panem...
— Proszę! — zawołał student...
Uchyliły się drzwi i Zirza ukazała swoją jasnowłosą uśmiechniętą główkę.
— Panie Pawle, śniadanie czeka na pana... rzekła. — Lekarstwo dla panny Renaty jest gotowe i powinna je zażyć przed bulionem, który doktór dziś zrana przepisał.
Renata dała znak studentce aby przestąpiła próg i zbliżyła się do łóżka; uścisnęła ją za rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Pozwól mi pani wypowiedzieć sobie z głębi serca, ile jestem wdzięczną za to wszystko coś pani, wraz z mężem, dla mnie uczyniła.
Słysząc te wyrazy z mężem, jasnowłosa Zirza zarumieniła się jak wiśnia i obróciła się do Juliusza, który szedł za nią i zdawał się również nieco zmięszanym.
Oboje uczynili Pawłowi wzrokiem zapytanie.
Znak porozumienia dał im wszystko zrozumieć.
— Wdzięczną, pani! — odpowiedziała żwawo Zirza, — a to za co?... Czyż to sobie w życiu nie powinniśmy dopomagać? Czuwałam przy twójem łóżku dwie czy trzy noce... i cóż wielkiego?!... Czybyś pani nie siedziała przy mnie gdybym była chora?...
— O! i owszem, z całego serca!...
— Widzisz pani, że to było pod warunkiem odwzajemnienia się!... Czysty egoizm! Jesteś pani przyjaciółką naszego przyjaciela Pawła, którego bardzo kochamy... Czy chcesz nas pani trochę pokochać?...
— Tak... tak... sto razy tak, chcę tego! — odpowiedziała córka Małgorzaty.
— No, to niech cię uściskam.
I studentka ucałowała Renatę, któraś wylaniem odpłaciła jej tem samem.
— Przyjaźń zaprzysiężona! — rzekła następnie Izabella — napisano i podpisano! Całe życie, do śmierci! Teraz czy chcesz, abyśmy dotrzymując ci towarzystwa, tu jedli śniadanie?
— Z największą chęcią.
— W takim razie, panowie» nakryjcie stół tutaj, a ja tymczasem dam lekarstwo naszej ukochanej rekonwalescentce, a za kwandrans dam jej bulion.
Młodzi ludzie przynieśli stół nakryty i zasiedli przy nim z Zirzą, chcąc zjeść przy łóżku śniadanie.
Podczas, gdy się to działo przy ulicy Szkoły Medycznej, zupełnie innego rodzaju scena miała miejsce w pałacu zamieszkanym przez pana de Terrys i jego córkę.
Była druga w nocy.
Pan de Terrys, który pomimo swego cierpienia nigdy się nie spóźniał do łóżka, pisał przy ogniu kominkowym.
Starzec bardzo się zmienił od dnia, w którym czytelnicy byli obecni jego rozmowie z Paskalem Lantier.
Pozostawało mu tylko tchnienie i podobniejszym był raczej do trupa niż do żywego człowieka.
Przed nim leżała gruba księga, składająca się z wielkiej liczby arkuszy zszytych z sobą, i na których pisał swoje pamiętniki, albo lepiej mówiąc, swoje wrażenia.
Pismo pokrywała około siedmiu ósmych częścią tych stronnic.
Hrabią napisał ostatni wiersz, położył pióro na biurze i przechylił się w fotelu z twarzą zmienioną i pokrytą kropelkami potu na skroniach.
— No — szepnął głuchym głosem — tym razem już koniec... Nawet już nie mam siły utrzymać pióra... Wzrok mi się ćmi — myśl się mięsza... dusza słabnie jednocześnie z ciałem... Stanowczo już koniec.
Przez kilka chwil oddychał w milczeniu lecz z wysiłkiem; potem prostując się znowu, nachylił się nad otwartą książką i mówił dalej:
— Ach! mój Boże, cóż to zresztą szkodzi? Moja córka będzie wolną... bogatą... szczęśliwą... Ja dosyć żyłem, odchodzę, i dobrzem uczynił pisząc o tem, myśl czego podsunął mi Paskal Lantier swojem przerażającem opowiadaniem... Tu...
Hrabia przewrócił kolejno kilkanaście kartek książki i zatrzymał się na stronnicy której wiersze były oznaczone cudzysłowem.
— Tu opisałem przejścia mojej dziwnej choroby... — mówił dalej. — Tu opisałem jeszcze dziwniejszą kuracyę, dzięki której tak długo walczyłem ze śmiercią.
„Jeżeliby kiedy, nie daj Boże, oskarżano kogo o otrucie mnie, to znajdzie się dowód, że oskarżenie to, jakkolwiek prawdopodobne, jest fałszywem...

Mówiąc poprzedzające słowa, pan de Terrys wskazywał palcem na pismo skreślone czerwonym atramentem.

XXII.

Oto jest to pismo, odczytane pół głosem przez hrabiego:
Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
To co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie tylko mnie jednemu.
Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli się jej używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.
W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta tej zbawiennej trucizny.
Słoik ten jest zamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego trucizną, oskarżano kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznym dla usprawiedliwienia niewinnego...“

iPan de Terrys skończywszy czytanie rzekł zcicha:
— Tak będzie dobrze i uczyni wszelki błąd niemożliwym... Jestem gotów stawić się przed najwyższym sędzią, z pewnością że nikt z mojej winy nie może być skompromitowanym...
Zamknął książkę, wziął pęk kluczy wiszący u jednej z szuflad swojego biurka, wykręcił fotel na którym siedział, otworzył znany nam stolik, położył książkę na pęku papierów urzędowych i wziął słoik deszcze do połowy napełniany proszkiem krotalowym.
Wiemy już, że na srebrnej tacy umieszczonej na stoliku, stała karafka pełna wody i szklanka.
Hrabia wrzucił w tę karafkę szczyptę proszku, mówiąc zcicha:
— Jeszcze kilka godzin... potrzeba tego...
Nalawszy wody do straszliwego lekarstwa, poruszył flanką aby dobrze zamięszać i wypił powoli, że tak powiemy, po kropli.
Wtedy nieruchomy, z podniesioną głową, z plecami wspartemi o fotel, czekał na ukazanie się skutku.
Upłynęło trzy minuty, jak w ów dzień gdy pan de Terrys przy Paskalu zażywał lekarstwo indyjskie.
Po upływie tego czasu twarz jego się skrzywiła.
Członki zesztywniały.
Oczy stały się nieruchome.
Ale te symptomata nie objawiły się ze zwykłą siłą.
Nagle twarz się zaczerwieniła i z ciemno-czerwonej stała się fioletową.
Zdawało się, że w wyczerpanym organizmie zachodzi jakieś wzburzenie.
Pan de Terrys nagle się podniósł i podniósł obiedwie ręce do piersi, z których wydobywało się chrypienie podobne do świstu płazu, następnie upadł na fotel z głową odrzuconą w tył, ze zwisłemi rękoma.
Chrypienie ustała.
Konwulsyjne drgania piersi i zwolniały i zatrzymały się zupełnie.
Hrabia z przewróconemi oczyma i otwartemi usty zostawał bez ruchu. Umarł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pałacu de Terrys jadano śniadanie regularnie o wpół do dwunastej.
Starzec, który oddawna nie opuszczał swego gabinetu lub sypialni, zwykle czekał z posiłkiem chwili, w której jego córka u dawała się do sali jadalnej.
Pół do dwunastej wybiło, gdy kamerdyner miał wejść jak zwykle do swego pana po rozkazy.
Minął pokój sypialny, poprzedzający gabinet do pracy i zapukał zlekka dwa razy do drzwi.
Nie odbierając żadnej odpowiedzi zapukał mocniej.
Toż samo milczenie.
Objął go niepokój.
Zakręcił klamkę i wszedł.
Biurko podwyższone przez pulpit na papiery, zasłaniały odedrzwi część gabinetu.
Służący zbliżył się, aby się zapewnić, że hrabia znajduje się przy biurku.
Postąpiwszy kilka kroków, zatrzymał się blady i drżący, ujrzawszy swego pana w opisanej przez nas postawie.
Po uśmierzeniu pierwszego poruszenia osłupienia i przestrachu, postąpił dalej do fotelu i wziął hrabiego za rękę.
Znalazł ją zlodowaciałą.
Ciało było nieruchome i sztywne jak u trupa.
Nie było żadnej wątpliwości, — rzeczywistość była jawną, — hrabia de Terrys zakończył życie.
— Mój biedny pan musiał nagle umrzeć... — szepnął służący. — Co mnie dziwi, to to, że żył tak długo, gdyż mu się to dawno należało i codzień spodziewałem się katastrofy. Z tem wszystkiem to będzie silny cios dla panienki... Trzeba ją uprzedzić, a to jest szkaradny obowiązek...
Poczem służący przybierając wyraz twarzy odpowiedni do okoliczności, co mu nie było trudnem, gdyż był przywiązany do hrabiego, wszedł do sali jadalnej, dokąd się udała panna de Terrys.
Młoda panienka siadała do stołu.
— Filipie — rzekła — czyś widział mego ojca?
Służący wyjąkał:
— Tak jest, proszę pani.
Regina uderzona zmianą jego głosu, rzuciła wzrok na mówiącego.
Blady był i ręce mu drżały.
Panna de Terrys nagle zaniepokojona zerwała się z krzesła.
— Coś się memu ojcu przytrafiło, czy prawda? — zawołała.
— Tak, pani.
— Gorzej się ma?
— O tak pani... jeszcze coś więcej...
Honoryna poniosła obie ręce do serca.
— Ach! — zawołała dysząc — mój ojciec umarł!
Filip usiłował przemówić, ale z jego zeschniętego gardła żaden dźwięk się nie wydobył.
Kiwnięcie głową niemo wymowne, zastąpiło odpowiedź.
— Umarł! — zawołała Honoryna z rozpaczą. — Umarł mój ojciec!... mój biedny ojciec! A mnie tam nie było!... Nie odebrałam jego ostatniego tchnienia!...
Panna de Terrys pędem pobiegła na pierwsze piętro i udała się do gabinetu, a za nią poszedł kamerdyner i inni służący uwiadomieni przez Filipa.
Znalazłszy się tam poskoczyła ku fotelowi, w którym hrabia siedział w swojej straszliwej nieruchomości, z wykrzywioną twarzą i sztywnemi członkami. Upadła mu na kolana i wybuchła łkaniem.
Traciła tchnienie powtarzając.
— Mój ojcze... mój biedny ojcze! Umarł bezemnie! Umarł nie pożegnawszy się ze mną po raz ostatni... Umarł samotny... opuszczony, nie otrzymawszy mego ostatniego pocałunku... nie pobłogosławiwszy mnię!... Ach! czuję że mi to przyniesie nieszczęście!...
Boleść dochodząca do ostatniego kresu zwalczyła siły dziewczęcia.
Honoryna straciła przytomność.
Filip ją podniósł i przy pomocy pokojowej zaniósł na łóżko.
Przedstawiliśmy czytelnikom panna de Terrys, jako dziewczę charakteru stałego, niezależną i zajmującą się w życiu przeważnie interesami materyalnemi, lecz nie powiedzieliśmy, aby jej zbywało na sercu.
Honoryna ubóstwiała swego ojca.
Wiedziała ona dobrze, iż go traciła zanim dosięgnął granic podeszłego wieku, ale nie ukrywając przed sobą chorobliwego stanu jego zdrowia, nie chciała wierzyć aby katastrofa mogła być tak blizką i otrzymany cios był tem straszniejszym, iż był niespodziewanym.
Powróciwszy do ciała pana, Filip skorzystał z chwili, aby wykazać swoją powagę i zaczął wydawać rozkazy.
Hrabia został zaniesiony do swego pokoju sypialnego i położony na łożu okrytym czarno, poczem zapalono świece i zaimprowizowano coś nakształt kaplicy pogrzebowej.
Po ukończeniu tej posępnej i bolesnej czynności, Filip poszedł się dowiedzieć, jak się ma panna de Terrys.
Dziewczę odzyskało przytomność, ale przechodziło kryzys boleści i w tej chwili nie chciało się z nikim widzieć. Trzeba się więc było wstrzymać zanim, się można było rozmówić o następstwach wywołanych przez straszliwy wypadek, pogrążający pałac w żałobie.
Pomięszani służący zgromadzili się w kuchni.
Żałowali oni szczerze cerki hrabiego, ale jednocześnie zajmowali się zmianami, jakie katastrofa mogła sprawić w ich położeniu osobistem.
Filip połączył się z nimi.
Opowiedzieli mu o swoich obawach.
— Bądźcie spokojni — rzekł do nich — panna Honoryna zawsze była dobrą panią... Jest ona przychylna dla nas, co od tak dawna służymy u pana hrabiego... Jestem pewny, że nikt nie jest zagrożony...
— Nagle dźwięk dzwonka znajdującego się przy bramie pałacu przerwał rozmowę.
Odźwierny który razem z towarzyszami poszedł do kuchni dla zasiągnięcia języka, spiesznie pobiegł do loży i pociągnął za sznurek.
Ukazał się Paweł Lantier.
— Ach! panie Lantier — rzekł odźwierny przybierając najsmutniejszy wyraz twarzy i głos najbardziej wzruszony, — przychodzisz pan dowiedzieć się bardzo smutnej nowiny...
— Boże! cóż się stało? — zapytał młodzieniec bardzo wzruszony, bardzo niespokojny. — Panna Honory na?...
— Panna zdrowa, lecz pogrążona w boleści; — pan hrabia umarł!...

XXIII.

— Umarł! — powtórzył Paweł osłupiały.
— Tak jest, niestety, panie...
— I kiedy?
— Na pewno nie wiadomo, ale zaledwie parę godzin... Zaledwiem wszedł do gabinetu gdy przestał żyć...
Student zbladł.
Nagle myśl straszliwą przebiegła przez głowę młodzieńca.
Przypomniał sobie wyrazy ojca.
Paskal mówił do niego.
— Gdyby hrabia umarł, musiałbym w krótkim terminie wypłacić pannie de Terrys milion franków i zostałbym zgubiony... Ożeń się z Honoryną... Majątek żony zostanie w twoich rękach, a to będzie dla mnie ocaleniem. Prawda, że trochę późnij przedsiębierca zapewniał, że jego obawy zostały zniweczone i znajdując się w możności zadosyć uczynienia wymaganiom dziedziczki, zaprzestał nalegania o to małżeństwo, a przynajmniej już mu go nie narzucał.
Paweł uwierzył; teraz zaczynał wątpić.
Jeżeli Paskal Lantier łudził się co do swoich funduszów, ruina była natychmiastową i nieuniknioną.
Młodzieniec się przestraszył, ale nieokazał pomięszania.
— A! — rzekł głośno — ta nagła śmierć jest wielkiem nieszczęściem!
— Wielkiem nieszczęściem! — powtórzył odźwierny jak echo. — Tak jest, panie...
— A panna Honoryna?
— Rozpacz jej, jak się zdaje, jest przerażającą... Ona tak kochała pana hrabiego.
— Pójdę ją odwiedzić...
— Zapewne panna dziś nikogo nie przyjmie.
— Wiem i to jest zupełnie naturalnem... Zostawię więc bilet... Pragnąłbym, aby go oddano pannie de Terrys i jednocześnie zawiadomiono ją, jak wielki udział biorą w jej zmartwieniu.
— Kamerdyner nie zaniedba tego uczynić, panie Pawle.
Student odszedł.
— Pójdę do ojca... — rzekł do siebie. — Muszę go zawiadomić o tym wypadku i dowiedzieć się, czy on nie stanie na przeszkodzie marzonemu przezemnie szczęściu...
Paweł czynił zastosowanie do obietnicy łuskała, iż mu pozwoli kochać i zaślubić kogo mu się podoba.
Myślał także o Renacie.
Jeżeli majątek przedsiębiorcy upadnie, cóż on będzie w stanie ofiarować dziewczęciu?
Swoją pracę i odwagę, ale ponieważ pozycya jego nie była dotychczas ustaloną, czy będzie on zarabiał tyle, aby wystarczyło na utrzymanie domu?
Biedny chłopak powątpiewał mocno i nie bez zasady. Owładnęło nim ogromie zwątpienie. Jego piękne plany przyszłości zdawały się upadać.
Spiesznie mu było zobaczyć się z ojcem i wybadać go.
O dwieście kroków od pałacu hrabiego de Terrys, Paweł spostrzegł powóz do najęcia i dał znak woźnicy aby się zatrzymał.
Wsiadł do powozu i kazał jechać na ulicę Picpus.
Śnieg zawalający ulice, utrudniał komunikację.
Droga trwała długo.
Nareszcie powóz stanął przed domem przedsiębiorcy.
Woźny otworzył drzwi.
— Czy ojciec w domu? — zapytał student.
— Jest w warsztatach, panie Pawle, w rysowni.
— Proszę go uprzedzić, że na niego czekam w gabinecie i że mu mam powiedzieć coś bardzo ważnego...
— Natychmiast... — odpowiedział służący zamykając drzwi od ulicy. Za pięć minut pan Lantier nadejdzie.
Syn Paskala Lantier od dosyć dawna nie był już na ulicy Picpus.
Zanim przeszedł przez próg gabinetu swego ojca, wstąpił do kasyera który go znał od dzieciństwa.
— Przychodzę uścisnąć ci rękę, stary przyjacielu... — rzekł do niego:
Wzruszony pamięcią młodzieńca, kasyer wynurzył swą radość z zobaczenia się z nim.
— Jakże tam zajęcia, panie Pawle... — zapytał następnie.
— Niedługo zdaję ostatnie egzamina...
— Sądzisz że zdasz?
— Tak jest, i mniemam że moi profesorowie są tego samego zdania... co więcej warto... Spodziewam się białych gałek...
— No bo tem lepiej! Dziś adwokatura prowadzi do wszystkiego.
— A tutaj — zapytał Paweł — kuleje, czy tak? — Zima ciężka i mój ojciec nie wiele zarabia?
Kasyer przygryzł usta.
— Co prawda, to kłamałby ten coby mówił inaczej.. — rzekł wahająco, — ale to długo trwać nie może i jak tylko mrozy ustaną, to my wynagrodzimy czas stracony.
Student odwrócony do okna, ujrzał jak ojciec mijał dziedziniec.
Musiał więc przerwać rozmowę, z której się spodziewał wydostać pewne użyteczne, wiadomości co do prawdziwego położenia interesów. Uścisnąwszy powtórnie kasyera za rękę wyszedł z biura i spotkał z ojcem.
Ten od ostatniej rozmowy Valtą, który się zamienił w jogo stryjecznego brata Leopolda Lantier, czuł się spokojniejszym i silniejszym.
O wspólniku Valcie powątpiewał.
Nie powątpiewał zaś o krewnym Leopoldzie, który pracował jednocześnie na swój rachunek i na jego i wskutek tego wlewał w niego nieograniczone zaufanie.
— Jakiż pomyślny wiatr sprowadza cię moje dziecię? — zapytał wyciągając do młodzieńca ręce. — Czyś przyszedł do mnie na obiad?
— Nie, ojcze... — odparł Paweł. — Czy ci nie powiedziano że przychodzę z ważną wiadomością...
— I owszem, lecz ja jestem ojcem tegoczesnym, ojcem który się z pół słówka domyśla i domyśliłem się, że to coś ważnego co mi masz powiedzieć brzmi tak: — Potrzeba mi pieniędzy... Czym się omylił?
— Najzupełniej mój ojcze... — Tu wcale nie ma mowy o pieniądzach, a przynajmniej co do mojej osoby...
— Nie mów tym zagadkowym językiem, którego cierpieć nie mogę... Wejdź do gabinetu i opowiedz mi o co idzie.
Paskal otworzył drzwi, przepuścił syna i usiadł.
Paweł namyślał się, w jaki sposób rozpocząć rozmowę.
— Do licha! — rzekł przedsiębiorca z uśmiechem. Więc to coś bardzo ważnego, skoro nie wiesz jak zacząć?
— Tak ojcze, bardzo ważnego...
— Na honor, zaniepakajasz mnie.
— Nieszczęściem nie mam ani zamiaru ani możności aby cię uspokoić.
— A więc, do licha, nie dręcz że mnie dłużej.. Do rzeczy i śpiesz nie...
Student rozpoczął.
— Przypominasz sobie ojcze o rozmowie, którąśmy przed kilku dniami prowadzili.
— Prowadziliśmy dwie... Czy mówisz o pierwszej czy o ostatniej?
— O ostatniej.
— Doskonale... Oświadczyłem ci, że wyrzekam się narzucania ci swojej woli — i że ci zwracam wolność serca.
— Pozwól zapytać, jakie były powody tej zmiany?
— Rozsądne zastanowienie, które mnie przekonało najwidoczniej, żem się nadaremnie trwożył i że moje położenie nie przedstawiało nic naprawdę groźnego... Powiedziałem ci to w owej chwili.
— Czyś nie dodał, że jeżeliby hrabia de Terrys umarł, będziesz w możności dotrzymać zaciągniętych względem niego zobowiązań?
Paskal zmarszczył brwi.
Ostatnie wyrazy syna zaczęły go trochę niepokoić.
— Pewno... — rzekł.
Paweł mówił dalej:
— I że w razie potrzeby będziesz mógł wypłacić w tydzień po śmierci hrabiego de Terrys milion, — który mu jesteś dłużnym?
Niepokój przedsiębiercy wzrastał.
— Powiedziałem — odrzekł — i to jest prawdą. — Ale do czego prowadzą te wszystkie pytania?
— Do przekonania mnie, żem dobrze zrozumiał twoje słowa...
— Dobrze je zrozumiałaś... Masz wierną pamięć... Powtarzam ci, że cokolwiekby się wydarzyło, jestem gotów...
Student skoczył ojcu na szyję.
— Ach! — zawołał z oczyma łez pełnemi — gdybyś wiedział, jakie mi dobro wyświadczasz!... Drżałem idąc tutaj... Ale jestem spokojny, nawet dodam że byłbym uradowany, gdybym ci nie przynosił smutnej wiadomości...
— Wytłómacz się, bez ceregielów, bez ogródki, bo dręczysz mnie od pięciu minut. Jakaż to jest nowina?...
— Twój przyjeciel hrabia de Terrys umarł... — rzekł Paweł nagle.
Komin walący się na głowę entreprenera nie byłby go więcej ogłuszył jak wiadomość przyniesiona przez syna.
Zachwiał się jak człowiek, który mdleje.
Twarz mu zbladła, stała się trupią, straszną.
— Hrabia de Terrys umarł... — wybełkotał z miną ogłupiałą i głosem sparaliżowanym przez wzruszenie.
— Tak jest, ojcze, i pojmuję bolesne wrażenie wywarte na ciebie przez tę śmierć, która nie zdawała się być tak blizką... Hrabia cię kochał... tyś był jego przyjacielem... byłeś mu obowiązany...
Paskal Lautier spoglądał błędnym wzrokiem.
— Umarł!... — powtórzył. — Hrabia umarł...
— Mój ojcze — rzekł zcicha Paweł — nie trzeba się tak przejmować... Proszę cię uspokój się... To ci może zaszkodzić...
Przedsiębiorca podniósł głowę.
Pojmował to, że wydawać się w obec syna przestraszonym, zgnębionym, było to odżywiać w jego umyśle powątpiewanie i pozwalać mu wierzyć, iż skłamał utrzymując, że był gotów dotrzymać swego zobowiązania.
Trzeba było tego uniknąć jakimkolwiek bądź kosztem.
Paskal posiadał zadziwiającą moc nad sobą.
Siłą woli sprowadził na twarz swoją pozór spokoju.

XXIV.

— Tak, to prawda, bardzo cierpię — rzekł złamanym głosem — ale jakże mogłoby być inaczej... — Ten zgon głęboko mnie zmartwił... Pan de Terrys był moim przyjacielem i nie sądziłem, ażeby jego koniec był tak blizki... Myśl że go już więcej nie ujrzę, ściska moje serce! Biedna Honoryna, jakaż musi być jej rozpacz i jakie w pierwszej chwili osamotnienie! Żałuję jej z całej duszy, ale co prawda, w jej wieku zmartwienia prędko mijają, a zresztą majątek po wielu rzeczach pociesza... Oddamy hrabiemu ostatnią posługę i pozostaniemy szczerymi przyjaciółmi Honoryny...
Po krótkiem milczeniu Paskal mówił dalej:
— Któż ci udzielił tej smutnej nowiny?...
— Odźwierny pałacu hrabiego... — odparł Paweł.
— Chodziłeś z wizytą do panny de Terrys?...
— Tak, mój ojcze...
— Zapewne nie zostałeś przyjęty...
— Panna de Terrys nie przyjmuje nikogo, i nie chciałem nalegać, aby na moją korzyść czyniła wyjątek.
— Dobrześ zrobił... Czy katastrofa nastąpiła dzisiejszej nocy?
— Dziś rano, około w pół do dwunastej znaleziono hrabiego w gabinecie bez życia.
— Więc córki nie było przy jego zgonie
— Nie wiem, ale zdaje mi się że nie...
Paskąl wydał głębokie, obłudne westchnienie.
— Oddalmy te smutne myśli... — rzekł następnie. — Koniec końcem z rodziną de Terrys nie łączą nas żadne związki familijne... Zostaniesz u mnie na obiedzie?...
— Nie, ojcze...
— Cóż ci przeszkadza? — czy praca?
Paweł zarumienił się.
Paskal domyślił się, czem się syn zakłopotały uśmiechnął się i mówił dalej:
— Zatem schadzka miłosna?
Student potrząsnął głową.
— Jakto i to nie... — ciągnął dalej przedsiębiorca — cóż zatem?
— Obowiązek...
— Obowiązek!!... jaki?
— Pamiętasz ojcze, żem ci mówił iż pokochałem?
— Bardzo dobrze.
— Przyobiecałeś mi, że będziesz kochał tę, ktorą wezmę za żonę...
— Bez wątpienia, gdyż sądzę iż jesteś niezdolnym do zrobienia złego wyboru...
— A więc, mój ojcze, od naszego ostatniego widzenia się, zaszło mnóstwo wypadków... cały romans, albo raczej dramat.
— A! ba!...
— Tak ojcze... Przez chwilę sądziłem, że ta którą kocham jest dla mnie straconą, ale Bóg pozwolił mi ją odszukać... wybrał mnie do ocalenia jej ze straszliwego niebezpieczeństwa, w którem miała utracić życie... Zobaczysz wkrótce tę, która wraz z tobą jest wszystkiem dla mnie na świecie!... Poznasz ją... pokochasz i każemy jej przez nadmiar szczęścia, zapomnieć o tem co przecierpiała...
— Co przecierpiała... — powtórzył machinalnie Paskal, który zaprzątnięty strasznemi kłopotami, nie wielką wagę przywiązywał do miłostek swego syna.
— Tak, ojcze... — mówił dalej młodzieniec z ożywieniem — nikczemna intryga została zawiązaną przeciw biednemu dziecięciu... Nędznicy pragnęli jej śmierci... Szczęściem ocaliłem ją i pomszczę...
Przedsiębiorca nie słuchał.
Pilno mu było pozbyć się syna.
— Odchodzisz? — zapytał.
— Muszę, ojcze, ale wkrótce się z tobą zobaczę i wszystko opowiem...
— Sprawisz mi tem przyjemność... Czy ci potrzeba pieniędzy?
— Miesiąc się kończy i jeżeli zechcesz mi dać, przyjmę z wdzięcznością...
Paskal otworzył szufladę biurka i wyjął bilet bankowy który podał Pawłowi.
— Ależ to tysiąc franków!... — zawołał ostatni.
— Tak, tysiąc franków... — odpowiedział przedsiębierca z przymuszonym uśmiechem, — w tym miesiącu podwajam ci pensyę... Jesteś zakochany, a nic więcej nie kosztuje, jak miłość.
Paweł uściskał ojca i oddalił się z sercem przepełnionem radością.
Przedsiębierca poczekał pięć minut, poczem włożył ciepłe palto, okręcił twarz dużym szalem, włożył kapelusz i wyszedł z kolei.
Udał się na ulicę Picpus aż do passażu Tocanier, w który się zapuścił i którym szedł aż do drzwi domu zajmowanego przez jego stryjecznego brata Leopolda Lantier, zbiega z Troyes, mniemanego Valtę.
Stanąwszy u drzwi zadzwonił.
Otworzył mu były więzień.
— Sam jesteś? — zapytał Paskal.
— Tak, wejdź... Służącego wysłałem do miasta i nie prędko powróci...
Paskal przestąpił próg i udał się za swoim krewnym do pokoju, w którym ten zwykle przebywał.
Tam się zamknęli.
— Co cię sprowadza? — zapytał Leopold — nie sądzę aby to była wizyta z grzeczności, sąsiedzkiej...
Przedsiębierca poszedł prosto do celu.
— Dziś rano umarł hrabia de Terrys — odparł.
Leopold ani drgnął.
— Bardzo dobrze... — rzekł. — Przekonany że ten wypadek nastąpi lada chwila, namyśliłem się, pokombinowałem rzeczy i jestem gotów do działania....
— Wybornie! Zatem nadeszła chwila objaśnić mnie co chcesz zrobić...
— Czy ty mi niedowierzasz, czy też masz zamiar dać mi jaką dobrą radę? — zawołał zbieg ironicznie.
— Ani jedno, ani drugie, ale po prostu chcę się dowiedzieć dokąd dążymy i co mi wypada czynić.
— Masz tylko czekać... a to jak widzisz jest łatwą rzeczą... Zresztą przedstawię ci swój plan.
— Mów...
— Nie trzeba aby panna de Terrys upominała się w ciągu tygodnia od ciebie o milion, który winieneś jej ojcu.
— Nie, nie trzeba — przerwał Paskal — gdyż dla mnie i niepodobieństwem byłoby zapłacić i wszystkie nasze nadzieje by przepadły.
— Zatem koniecznie trzeba panience przeszkodzić, aby nie przysłała wezwania...
— Rozumie się, ale jakim sposobem?
— Zdaje mi się, żem ci go kiedyś wyraźnie wskazał... Hrabia umarł sam się otruwszy, czy tak?
— Tak, ale tajemnicza trucizna którą zażywał, długo utrzymywała go przy życiu...
— Z tem wszystkiem cały jego organizm był przesycony trucizną, a tyś mu głupio uczynił uwagę, że po jego śmierci może się obudzą podejrzenia i że ktoś może być oskarżonym o urojony występek, który będzie się wydawał jak rzeczywisty...
— Przyznaję, że moja uwaga była niezręczną...
— Tak niezręczną, że hrabia według twojej rady zamieścił w swoim pamiętniku notę usprawiedliwiającą...
— Niestety! tak jest...
— A więc potrzeba, aby ta nota znikła i niech mnie djabli porwą, czy dziedziczka będzie miała sposób dowiedzenia. swojej niewinności...
Paskal pomimo woli zadrżał.
— Chcesz aby panna de Terrys została oskarżoną?... — wyjąkał.
— Do licha! To jej przeszkodzi do upominania się o milion od ciebie...
— Nikt nie uwierzy w takie okropne ojcobójstwo...
— Podejmuję się uczynić je prawdopodobnem.
— Rzecz się wyjaśni wcześniej lub później.
— A to jak, jeśli łaska?... Usuwam pamiętnik hrabiego i podpisane przezeń zeznanie. Honory na zostanie jak najdoskonalej oskarżoną, aresztowaną i osądzoną...
— Sąd przysięgłych uniewinni ją...
— Nigdy, bo sekcya ciała zostanie dokonaną i zbrodnia dowiedzioną... Otóż, przez kogóż ta zbrodnia mogła być popełnioną, jeżeli nie przez jedyną osobę, która ma interes w śmierci hrabiego, to jest przez spadkobierczynię łaknącą spadku... Opieczętują wszystko, ustanowią administratora sądowego, który będzie wszędzie plądrował i nie znajdzie żadnego przeciwko tobie dowodu... Tym sposobem zyskamy kilka miesięcy, może nawet rok... Tym czasem zaś chapniemy mająteczek nieboszczyka Roberta Valleranda, naszego wujaszka i gdybyś był zmuszony do zapłacenia, to mógłbyś to uczynić... ale zdaje mi się, że milionik przy nas zostanie.
Jakkolwiek zatwardziały, Paskal nie mógł się oprzeć wzruszeniu, słuchając mowy swego krewnego, a wzruszenie to odbijało się na jego twarzy.
— Czy cię to drażni? — zapytał Leopold.
— Przeraża mnie myśl o skazaniu Honoryny, i przyznaję...
Zbieg wzruszył ramionami.
— Zajęcze serce! — zawołał. — Czy wolisz bankructwo i sąd przysięgłych... na swój własny rachunek?
— Nie... nie... — rzekł żywo Lantier. — Ale od projektu do wykonania, jest bardzo daleko.
— Pozwól mi przyjść do siebie i objaśnij mnie...
— Cóż chcesz wiedzieć?...
— Gdzie są zamknięte papiery?
— W mebelku weneckiej roboty, hebanowym, wysadzanym słoniową kością w deseń, stojącym na prawo od komina, w gabinecie do pracy.
— Kluczyk?...
— Znajduje się w pęku, który hrabia zawsze z sobą nosił...
— Może ja go nie znajdę, ale dam sobie radę... Położenie gabinetu hrabiego?...
— Na pierwszem piętrze pałacu i łączy się z pokojem sypialnym... Okna wychodzą na mały ogródek przyległy do parku Monceau, od którego dzieli go krata żelazna, wysoka na półtora metra...

XXV.

— Kto ci dał znać o śmierci hrabiego? — mówił dalej Leopold.
— Mój syn Paweł, który niedawno chodzi ł z wizytą do panny de Terrys... — odpowiedział Paskal.
— Czy się z nią widział?
— Nie... Nie przyjmowała...
— Tem lepiej... O której porze hrabia wziął bilet na swój ostatni pociąg pośpieszny?...
— Znaleziono go dziś rano o wpół do dwunastej umarłym w gabinecie...
— Wybornie! — rzekł były więzień zacierając ręce. — Dziś zameldują o śmierci... Jutro około dziesiątej lekarz miejski przyjdzie do sprawdzenia zgonu: Obchód pogrzebowy będzie dopiero po jutrze rano... To więcej czasu niż potrzeba...
— Ale — zapytał Paskal z niepokojem — jakiegoż ty użyjesz sposobu?
— Dowiesz się gdy się uda...
— Dla czego nie zaraz?...
— Dla tego, że działając sam, odkrywam swoje plany dopiero gdy się powiodą... Jutro punkt o drugiej będę czekał na ciebie... Jarrelonge może co chwila powrócić i nie potrzeba aby cię spotkał...
— Masz słuszność...
Dwaj zacni krewni ścisnęli się za ręce i przedsiębiorca wyszedł.
Po jego wyjściu Leopold opuścił domek i udał się na miasto, gdzie porobił niektóre sprawunki.
Gdy wszedł na ulicę Tocanier, Jarrelonge również tam wracaj spuściwszy łachmany (że użyjemy jego języka) pochodzące z waliz Urszuli Sollier i Renaty.
Nabywca skradzionych rzeczy, zwany passerem, zapłacił mu za nie czwartą część ich wartości.
Leopold wydawał się ponurym.
Jarrelonge dostrzegł to.
— Czyś ty lekarz umarłych? — zapytał go ze śmiechem. — Minę masz pogrzebową...
Ten wyraz nabawił Lantiera dreszczu.
— Jestem zajęty... — odpowiedział.
— Czy byśmy się mieli obawiać policyi? — zawołał uwolniony więzień, płochliwy jak zając, gdy przypuszczał że się policya nim zajmuje.
— Nie... wszystko spokojnie...
— No, to musisz być zajęty jakimś nowym interesem?...
— Tak jest.
— I coś cię kłopocze?... jest jakaś bagatelka?
— Właśnie.
— Czy nie będzie niedyskretnością zapytać, jaka to bagatelka?
— Nie, bo będę potrzebował twojej pomocy...
— Wiesz dobrze, że możesz na mnie liczyć.
— Trzeba mi fałszywych kluczów.
— Brawo!... Z przyjemnością widzę, że tu idzie o drobniejszą sprawę... pogméramy trochę w pełnej kasie jakiegoś szyk mieszkania... Ja to wolę.
— Tym razem pracować będziemy nie dla zysku — odpowiedział Leopold — ale z ostrożności.
— Cóż mam robić?
— Nic innego tylko dostarczyć; mi tego, czemby można otworzyć szufladę...
— Jaką?
— Bardzo małą...
— Przypuszczam więc, że zameczek jest bardzo mały, a takie zamki to tandeta...
— Możesz mi dostarczyć co potrzeba?
— Ba!... przecież wytrychów nie sprzedają u handlarzy starzyzną... Ale to wszystko jedno, będziesz miał co ci potrzeba... Czy ci pilno?
— Tak jest.
— Kiedyż ci tego potrzeba?
— Na jutro rano, na ósmą...
— Dobrze... możesz być pewnym...
— Czyś pewny że nie doznasz zawodu...
— Jestem tem pewniejszy, że będę sam robił...
— Ty!...
— Ja... Kiedyś byłem w terminie u ślusarza i tak samo jak kto inny potrafię się obejść z młotkiem i pilnikiem...
— A! tak — rzekł Leopold ze śmiechem — więc zajmowałeś się wszelkiemi rzemiosłami!...
— O! nie jednem i jeszcze wielu spróbuję, aż póki nie znajdę takiego, któreby mi pozwoliło żyć z dochodów, kręcąc dużemi palcami na brzuchu... To nastąpi... Tymczasem muszę kupić narzędzia niezbędno do zrobienia cacek...
— To znaczy że ci trzeba pieniędzy?...
— Ja, mein herr...
— Oto masz sto franków.
— Oddam ci resztę...
Jarrelonge znowu wyszedł i powrócił w godzinę. niosąc z sobą małe kleszcze, kowadełko, pilniki, młotki i drut rozmaitej grubości.
— Oto są drobiazgi... — rzekł kładąc sprawunki na stole — i oto reszta wraz z rachunkiem... Pamiętaj, żem więcej nie wymagał... człowiek jest uczciwym...
I oddał Leopoldowi czterdzieści siedm franków.
— Teraz — mówił dalej — zajmijmy się obiadem. A po obiedzie do roboty! Dawno mi się to jiaż nie trafiło... to mnie orzeźwi...
Dwaj nędznicy zajęli się posiłkiem, poczem Jarrelonge wziął się gracko do roboty fałszywych kluczów i wytrychów.


∗             ∗

Po napadzie głośnej rozpaczy, której Honoryna de Terrys oddała się na wiadomość o śmierci ojca, nastąpiła boleść ponura i milcząca.
Ustały łkania, łzy obeschły.
Energiczna natura dziewczęcia wzięła górę.
Honoryna z zimną krwią zastanowiła się nad swojem położeniem.
Znajdowała się sama, bez rodziny, wolną i panią swojej woli.
Dopóki żył hrabią, nie pomyślała o tam nigdy na seryo.
Nie spodziewała się jego tak nagłej śmierci.
Dziś pojmowała całą rozciągłość straty jaką poniosła i przerażała się swojem osamotnieniem.
Opanowały ją ponure myśli, a złowrogie przeczucia zawładnęły jej zasmuconą duszę.
Pozostawszy przez kilka godzin w zamknięciu, dziewczę pojęło, że jej obowiązkiem było zająć się pogrzebem ojca.
Wydała rozkazy.
Pokój hrabiego został zamieniony w prawdziwą pogrzebową kaplicę... Przybyłe zakonnice uklękły przy ciele hrabiego i odmawiały psalmy pokutne?
Wieczorem panna de Terrys posłała służącego do merostwa dla złożenia deklaracyi o śmierci ojca i naznaczywszy pogrzeb na pojutrze, na dziesiątą z rana, kazała porozsyłać karty pogrzebowe.
W nocy prawie nie spano w pałacu przy bulwarze Malesherbe i nazajutrz wszystkie twarze nosiły cechę znużenia pozostawioną przez bezsenność.
Honoryna milcząca, ubrana czarno, z twarzą wybladłą, oczyma suchemi i ponuremi, czołem przerżniętem głęboką zmarszczką, przedstawiała w swojej tragicznej urodzie obraz skupionej boleści.
Pomodliwszy się przez godzinę przy śmiertelnem łożu, dziewczę ułożyło listę osób, adresa których należało wypisać na biletach zapraszających, poczem poszła zamknąć się w swoim pokoju, wydawszy polecenie, aby jej nie przeszkadzano pod żadnym pozorem...
Jeszcze nie było południa.
Od dwóch blizko godzin jakiś jegomość mający około pięćdziesiąt lat, w białym krawacie, z długiemi faworytami, w szyldkretowych binoklach założonych na nos urzędownie, w palcie z kołnierzem barankowym i w ciepłych rękawiczkach siedział przy bulwarze Malesherbes w kawiarni, której okna wychodziły na front pałacu hrabiego.
Jegomość ten miał z lewej strony portfel ze skóry juchtowej wypchany papierami i aktami, a z prawej, na tacy, kieliszek na pół pełny wermutu.
Czytał, albo raczej udawał że czyta gazety, które rozkładał kolejno przed sobą; — w rzeczywistości zaś na żadną nie zwracał uwagi.
Człowiek ten wydawał się niecierpliwym i niespokojnym.
Jego wzrok, którego blask kryły niebieskawe szkła binokli, nieustannie zwrócony był przez szparę pomiędzy firankami okien, na bramę wjezdną pałacu de Terrys.
Nagle zadrżał.
Przed tą bramą stanął fiakr, z którego wysiadł jakiś jegomość przyzwoitej miny, dobrze ubrany, mający w dziurce od surduta wstążeczkę legii honorowej.
Nowoprzybyły trzymał w ręku arkusz, papieru z notatkami które przeglądał, poczem podniósłszy głowę na fasadę hotelu, spojrzał na numer i powiedziawszy parę słów stangretowi, zadzwonił.
Natychmiast drzwi się otwarły i ukazał się odźwierny.
— Co pan żąda? — zapytał z ukłonem.
— Jestem lekarzem merostwa cyrkułowego — odrzekł przybyły — i przybywam dopełnić zwykłych formalności odnośnie do zgonu pana hrabiego de Terrys...
— Proszę wejść...
Lekarz przestąpił próg.
Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, odźwierny uderzył w dzwonek umieszczony pod markizą pałacową i dodał:
— Jeżeli się pań zechce pofatygować przez dziedziniec, panie doktorze, to pana wprowadzę...
Przybyły skierował się ku gankowi.
Kamerdyner Filip czekający na progu przedsionka ukłonił mu się z miną pytającą.
Na to nieme zapytanie lekarz odpowiedział wymienieniem swego urzędu.

— Proszę pana z sobą... — rzekł Filip kłaniając się powtórnie.

XXVI.

Służący wszedł na stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro i wprowadził nowo-przybyłego do pokoju, w którym ciało hrabiego leżało na łóżku.
Doktór zdjął kapelusz, zbliżył się do trupa i obejrzał go powierzchownie.
— Kto leczył pana de Terrys? — zapytał Filip, który odpowiedział:
— Nikt...
— Dla czego z nie wezwaliście pomocy którego z moich kolegów, podczas ostatniej choroby hrabiego...
— Oprócz stopniowego osłabienia, które się zdawało być następstwem wieku, mój pań nie okazywał żadnych symptomatów choroby...
— Umarł ze starości... — rzekł lekarz kreśląc kilka wyrazów na arkuszu, który trzymał w ręku. — Skończyłem... — We właściwym czasie otrzymacie pozwolenie do pochowania.
Filip odprowadził do zewnętrznych drzwi pałacu lekarza który wsiadł do swojej dorożki, która pojechała po bulwarze Malesherbes.
Człowiek któregoś my widzieli na czatach w sąsiedniej kawiarni widział jak doktór wyszedł i dorożka odjechała.
— Teraz na mnie kolej... — szepnął. — A, mój szanowny kolega prędko załatwia swoje zajęcia! nie wiele się musiał dowiedzieć... Wszyscy to oni tacy; ci lekarze rządowi! Będę mógł swobodnie wybadywać.
Poczekał pół godziny, zawołał garsona, zapłacił i wyszedł z kawiarni.
Powietrze było zimne.
Nasz jegomość podniósł szal aż po oczy, postawił futrzany kołnierz palta i skierował, się ku bulwarowi Courcelles.
Widocznie szedł bez celu, gdyż przeszedłszy przestrzeń na sto pięćdziesiąt lub dwieście metrów, wykręcił się, poszedł napowrót, spojrzał na zegarek i rzekł sam do siebie:
— Upłynęło pięćdziesiąt minut jak odjechali mogę działać...
I przeszedłszy przez ulicę, udał się prosto do pałacu de Terrys i zadzwonił.
Odźwierny ukazał się tak samo jak za pierwszym razem i powtórzył toż samo pytanie:
— Co pan żąda?
Ogromnie się zadziwił słysząc, jak nieznajomy mu odpowiedział tak samo jak przybyły poprzednio.
— Jestem lekarzem merowstwa cyrkułowego i przychodzę do sprawdzenia śmierci pana de Terrys.
— Ależ, panie — odparł odźwierny — lekarz umarłych już tu był, najwięcej przed godziną.
— Wiem, tylko mój kolega zapomniał wypytać o niektóre szczegóły, które prefektura chce wiedzieć i mnie poruczono dokompletowanie jego raportu...
Wyjaśnienie było stanowcze.
— Proszę wejść — rzekł odźwierny.
Poczem uderzając w dzwonek pałacowy dodał:
— Jeżeli pan zechce się pofatygować przez dziedziniec, to kamerdyner pana przyjmie...
W samej rzeczy na najwyższym stopniu ganku ukazał się Filip.
Nieznajomy podszedł ku niemu i rzekł do niego:
— Wszak przed godziną blizko przychodził lekarz umarłych sprawdzić zgon hrabiego?...
— Tak, panie...
— W biurze merostwa okazało się, że protokół jest niekompletny. Ponieważ mój kolega zaniedbał zamieścić pewnych potrzebnych szczegółów, mnie poruczono poprawienie jego omyłki...
— Bardzo dobrze, panie...
— To pan odpowiadałeś na zbyt powierzchowne zapytania mego kolegi?
— Tak jest, panie...
— Odpowiesz pan tak samo i na moje... jest to rzecz czysto formalna... Proszę mnie zaprowadzić do ciała.
— Proszę pana...
Filip zaprowadził drugiego odwiedzającego tak samo jak pierwszego i wpuścił do pokoju zmarłego.
Nieznajomy postawił kapelusz na stole, zdjął futrzane rękawiczki, zbliżył się do łóżka, przyjrzał się szczegółowo trupowi, odkrył mu piersi i podniósł powieki.
— Więc, jak powiada raport mego kolegi, pan o wpół do dwunastej spostrzegłeś, że hrabia nie żyje? — zapytał znienacka.
Jeżeli kamerdyner powziął jakie podejrzenia — (co zresztą było niepodobnem do prawdy) — to pytanie było dostatecznem do ich rozproszenia.
Mniemany lekarz o wszystkiem był powiadomiony.
— O wpół do dwunastej, tak panie, — odpowiedział Filip.
— Gdzie umarł?
— W swoim gabinecie...
— W czyjej obecności?
— Pan hrabia sam się znajdował.
— Czyś pan wszedł przypadkiem?
— Nie, panie... Przyszedłem po rozkazy mego pana co do śniadania.
Straszliwiem się zmięszał zobaczywszy że, nie żyje.
— Czy trup był jeszcze ciepły?
— Cokolwiek, ale prawie zimny.
— Widziałeś pana de Terrys zrana?
— Ubrałem go jak zwykle.
— Coś pan wnosił z jego stanu?
— Mój pan wydawał mi się bardzo osłabionym. Niemniej jednak wstał o ósmej i zaprowadziłem go do gabinetu»... Nie spodziewałem się ażeby skończył tak prędko...
— Jednakże pan hrabia był chory?
— Tak i nie... W ogólności widać byłe, że jego osłabienie jest skutkiem wieku i pański kolega poświadczył, — że mój pan umarł ze starości...
Nieznajomy. potrząsnął powątpiewająco głową i rzekł:
— Muszę porobić notatki... Proszę mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie są przybory do pisania.
— Tuż obok jest gabinet pana hrabiego... Pokażę panu miejsce gdziem go znalazł umarłego... Od chwili jego śmierci nic się tam nie zmieniło.
— Pójdźmy do tego gabinetu.
Filip otworzył drzwi, wpuścił nieznajomego i rzekł:
— Oto jest fotel, na którym pan de Terrys umarł.
— Przy owym stoliczku... — pomyślał nowoprzybyły, w którym czytelnicy poznali już Leopolda Lautier. — Klucze są u szuflady — dodał — co za szczęście!
Postąpił ku fotelowi, wykręcił go do biurka, usiadł, otworzył ogromny portfel, wydostał zeń papier który rozłożył, wziął pióro, umoczył je w atramencie i napisał kilkanaście wierszy.
Kamerdyner zaczął nań patrzeć z początkiem niepokoju.
Leopold przerywając pisanie, rzekł znowu:
— Proszę pana, pokaż mi ostatnią receptę doktora.
— Jaką receptę? jakiego doktora? — rzekł służący odurzony.
— Ależ po prostu receptę na lekarstwa i mikstury zapisywane przez doktora, który leczył hrabiego...
— Mój pan nie miał lekarza, powiedziałem już to pańskiemu koledze.
— Nie miał lekarza! — powtórzył były więzień, udając osłupienie. — Pozostawiono bez lekarza człowieka trawionego przez konsumpcyę i któremu nie wielkie a umiejętne starania mogły przedłużyć życie?...
— Taka była wola pana hrabiego.
— Czyż należało mu być posłusznym? Nie! sto razy nie! Czy jest w domu kto z familii, z kimbym się mógł rozmówić?
— Jest panna Honoryna...
— Kto to jest panna Honoryna?
— Jedyna córka pana hrabiego.
— Proszę jej powiedzieć, że chciałbym z nią pomówić...
— Panna nikogo nie przyjmuje...
— Mnie jednak przyjmie... To jest konieczne, mam jej wiele, wiele pytań do zadania... Proszę ją uprzedzić...
Ten rozkaz wydany suchym głosem nie znosił odpowiedzi.
Filip skłonił się i wyszedł zamykając drzwi za sobą.
Zaledwie wyszedł, gdy Leopold zerwał się i pobiegł do stolika wskazanego mu przez Paskala Lantier.
— Jakie szczęście! — powtórzył zcicha. — Nie potrzeba wytrychów!...
Otworzył drugą szufladę.
Wzrok jego uderzył gruby rękopis który hrabia de Terrys położył na parę minut przed śmiercią.
Na okładce był napis dużemi literami:

„Pamiętnik mego życia“.

Leopold wziął go i skrył w jednej z obszernych kieszeni swego paltota, potem przejrzał papiery, na których leżała książka i spostrzegł nie wielki zeszyt papierów w okładce z szarego papieru.
Na okładce tej napisane było nazwisko Paskala Lantiera.
— Dobrze! — rzekł do siebie zbieg z Troyes, — wszystko tu jest — poczciwina był porządny!
Pochwycił zeszyt, zasunął drugą szufladę, otworzył trzecią i mówił dalej:
— Teraz słoik kryształowy...
Maleńka puszka stała na widocznem miejscu. — Pochwycił ją, wyjął z niej szczyptę proszku, którą wrzucił w szklankę stojącą na stole, i zawierającą jeszcze kilka kropel płynny zamknął ją, schował do kieszeni i usiadłszy przy biurku, wziął do ręki pióro i zaczął pisać.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu, i weszła panna de Terrys, piękna i wzruszająca bladością widma, a za nią wszedł Filip.
Leopold wstał, postąpił dwa kroki na jej spotkanie, skłonił się przed nią i rzekł miodowym głosem tonem obłudy:
— Tysiąckroć proszę o przebaczenie, żem panią wyrwał z jej samotności i boleści... Z żalem przerywam pani bolesne rozmyślanie, ale obecność jej jest niezbędną dla wyjaśnienia niektórych niejasnych punktów... Pozwoliłem więc sobie nalegać...
— Powiedziano mi o tem, mój panie i przyszłam — rzekła panna de Terys głuchym głosem.
— O co mnie pan masz pytać?
— Od jakiego czasu, według zdania pani, datuje się początek stopniowego osłabienia jej ojca?...
— Od kilku lat, ale stanowczej daty oznaczyć nie mogę...
— Czy pani zauważyła groźny stan jego?
— Tak jest, panie.

XXVII.

— I pan de Terrys... — mówił dalej Leopold — nie przyjmował żadnej pomocy lekarskiej?
— Nie, panie... — odpowiedziała Honoryna.
— Zdaje mi się, że obowiązkiem pani było użyć swego wpływu dla wezwania lekarza do domu?
— Nadaremnie bym to usiłowała uczynić...
— Czyś pani tego pewna?
— Najzupełniej...: Mój ojciec utrzymywał, że on sam zna swoją naturę i sam się leczył podług swojej woli...
— Zatem tu nie ma żadnej recepty, żadnej wskazówki co do sposobu leczenia?
— Żadnej...
— Służący już mi to powiedział, ale potrzebowałem z ust pani usłyszeć potwierdzenie tej wiadomości, która mi się wydaje, co najmniej, szczególną... — Pozostaje mi więc tylko przeprosić panią za swoje natręctwo i prosić o jego usprawiedliwienie...
— Wykonywałeś pan swój obowiązek i niepotrzebujesz pan usprawiedliwienia... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Czy mogę odejść?
— Bezwątpienia.
Panna de Terrys na głęboki ukłon mniemanego lekarza odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy i wyszła z gabinetu.
Z Leopoldem pozostał Filip.
Zbieg z Troyes, kontynuując swoją rolę usiadł znowu przy biurku i zaczął dalej pisać.
Po chwili schował papiery do dużego portfelu, wstał i rzekł:
— Skończyłem... teraz wszystko w porządku.
Poczem wszedłszy do pokoju sypialnego, wziął kapelusz stojący na stole zeszedł na, dół i wyszedł z pałacu.
Ujrzawszy się na bulwarze Malesherbes przyśpieszył kroku, szukając powozu.
Przejeżdżała dorożka.
Krzyknął na nią.
— Dokąd jechać, proszę pana? — zapytał woźnica.
— Na ulicę Picpus.
— Do pioruna, taki kurs!
— Dwadzieścia sous na piwo...
— Zgoda!
Pierwsza z południa biła w chwili, gdy Leopold wysiadł z powozu w punkcie przecięcia się ulicy Picpus z ulicą Saint-Mandé; wszedł do domu przy ulicy Tocanier, gdzie się ujrzał sam, dawszy Jarrelongowi pozwolenie rozporządzenia czasem według swojej woli.
Zamknąwszy i zaryglowawszy drzwi, wydobył z kieszeni rękopis z pamiętnikami hrabiego de Terrys.
Przebiegi wiele jego stronnic zapisanych gęstem pismem i rzekł do siebie:
— Jeżeli hrabia posłuszny nierozsądnym radom mego niezręcznego kuzyna, napisał objaśnienie swojej choroby i lekarstwa, którem się sam leczył, to musiał uczynić to pod koniec życia... Trzeba więc zobaczyć na końcu.
Leopold się nie mylił.
Wiersze pisane czerwonym atramentem i starannie ujęte w cudzysłów, prędko zwróciły jego uwagę.
Odczytał półgłosem:
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej, a powodem tego była moja zupełna niewiara w umiejętność lekarzy.
„Co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, to lekarstwo tajemnicze znane w Europie tylko mnie samemu.
„Lekarstwo to, może najgwałtowniejsza trucizna, jeżeli będzie zażywanem bez metody i roztropności, jest wysuszony jad płaza podzwrotnikowego.
„W szklannej puszce zawiera się resztą tej zbawczej trucizny.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego tą trucizną oskarżono kogo o popełnienie zbrodni, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia niewinnego...
— Kroćset! — pomruknął zbieg z Troyes ukończywszy czytanie — to rzecz jasna!... Stary łotr wszystko jasno wskazał, określił, wyszczególnił!...
Wydostał z kieszeni puszkę kryształową i mówił dalej:
— Oto słoiczek, w którym zawiera się jedna z najgwałtowniejszych trucizn znanych, jak utrzymuję nieboszczyk pan hrabia... Dobrze o tem wiedzieć, i to może się przydać...
„Koniec końcem jesteśmy panami położenia...
„Niech tylko będzie jasno sformułowane oskarżenie, albo tylko zrodzi się proste podejrzenie, to panna de Terrys chyba nie pomyśli o odbiorze miliona, który jej winien mój najukochańszy i najszanowniejszy krewny...
„Ten dobry Paskal chciał mnie przesadzić przez nogę i odprawić na czysto nie dawszy nawet kości do ogryzienia... Śliczny projekt i bardzo godny podobnego grubijanina! Niech no on o tem teraz pomyśli. Oto jest pamiętnik, który dokompletuję dodatkiem nadzwyczaj interesującym...
„Teraz rozpatrzmy się trochę w papierach odnoszących się do mego zacnego kuzynka.
Leopold wydobył z kieszeni okładkę z szarego papieru zabraną z szuflady hrabiego.
— Wzrok jego uderzył przedewszystkiem papier stemplowy, leżący na wierzchu innych dokumentów.
— Wyborna gratka! — zawołał po rozpatrzeniu się. — Jest to akt podpisany przez Paskala, który przyznaje, iż jest dłużnym milion... — i akt ten nie został nigdzie zaciągnięty... Milion nasz... Teraz nie ma żadnego dowodu pożyczki...
Po chwili milczenia, nędznik mówił dalej w zamyśleniu:
— Żadnego dowodu?... czy to być może? — czy to prawdopodobne? Hrabia był człowiekiem akuratnym do drobiazgowości, — musiał utrzymywać księgi rachunkowe w wielkim porządku... Milion wypożyczony przez niego musi figurować pomiędzy aktywami...
„Zresztą, teraz nie ma się co tem zajmować... — W danym razie zobaczymy co wypadnie odpowiedzieć.. Zatrzymuję ten pamiętnik i będę miał o nim staranie jak o oku w głowie.
Leopold wziął puszkę kryształową, rękopis, papiery Paskala i umieścił to wszystko w szufladzie, od której klucz schował o kieszeni.
W tej chwili ktoś delikatnie zadzwonił do bramy podwórzowej.
— Otóż i mój kuzynek... — rzekł śmiejąc się zbiegły więzień. Zobaczymy czy będzie grzeczny.
Poszedł otworzyć.
W istocie był to Paskal, akuratny na schadzkę wyznaczoną przez Leopolda.
Promieniejąca twarz tego ostatniego, wydała się przedsiębiorcy szczęśliwą wróżbą.
— Jakie nowiny? — zapytał żywo.
— Dobre.
— Pamiętnik hrabiego?
— Zniszczony... I mieliśmy słuszność żeśmy się nim zajęli, gdyż objaśnienie napisane według twojej porady było dostatecznem do zupełnego zrujnowania naszych projektów....
— Dla czegoś nie schował tego rękopisu?
— Prościej i roztropniej było go spalić... co też i uczyniłem.
— Może masz słuszność...
— Z pewnością że ją mam...
— Czyś znalazł papiery które mnie dotyczą...
— I mnóstwo; szczególniej jeden bardzo ważny.
— Jaki?
— Główny... kwit wystawiony na milion, napisany i podpisany przez ciebie...
Twarz Paskala była promieniejącą...
— Masz ten papier? — zawołał.
— Mam.
— Daj mi go.
— Co chcesz z nim zrobić?...
— Chciałbym go zobaczyć... Obciąłbym być pewnym, że nie mam się niczego więcej obawiać...
— Niczego więcej obawiać, to mało... — przerwał Leopold.
— Jak to?... co chcesz powiedzieć?... — szepnął przedsiębiorca blednąc.
— Chcę powiedzieć że mogą nastąpić komplikacje i przeszkody, chociaż położenie się poprawiło...
— Wytłómacz się... Czegóż się obawiasz?
— Hrabia prowadził książki...
— I bardzo starannie...
— Otóż masz, jest i zawada! Wydatek miliona z pewnością jest zapisany do książki w debet i admistrator sądowy, który zostanie wyznaczony przez sąd nie znajdując żadnego śladu, że wpłynął na powrót, zażąda od ciebie dowodu zapłacenia...
— Mamy dowód, który w moich rękach zastąpi pokwitowanie...
— Zgoda, ale będą chcieli wiedzieć, jak, kiedy, i jakim funduszem spłaciłeś od razu przed śmiercią hrabiego sumę, którą miałeś w ciągu pięciu lat. zapłacić.. Mówiąc między nami, kochany kuzynie, usprawiedliwienie to nie będzie łatwem...
— To prawda... — rzekł Paskal zgnębiony.
— Jednakże — mówił dalej Leopold — może będziesz mógł przypuścić, że hrabia silnie dotknięty umysłowo, zapomniał zapisać wpływu...
— Tak wielkiej sumy!... czy to być może?
— Ja nie powiadam, aby to mogło być możebnem, lecz koniec końcem jest to możliwem... Zapomnienie można położyć na karb osłabienia umysłomwego spowodowanego chorobą...
— Ażeby wszystko było w porządku, trzeba aby wydatek miliona tak samo figurował w moich księgach jak figuruje i wpływ.
— Bezwątpienia, to łatwo zrobić jeżeli masz kasyera rozumnego i przychylnego...
— Jest on rozumny i przychylny... Nieszczęściem jest to człowiek uczciwy... — rzekł Paskal naiwnie...
— A! do djabła!... Kasyer uczciwy człowiek, to ważne!...
— Ale, ja się zastanawiam... — mówił dalej przedsiębierca. Ja mogę nie mówiąc mu, udać wydatek miliona... Ja mam swoją oddzielną książeczkę, z której wyciąg on wnosi co tydzień do dziennika i do Wielkiej księgi...
— Zatem, to samo pójdzie... Którego dnia widziałeś hrabiego po raz ostatni?
— Szesnastego, bieżącego miesiąca.
— Trzeba aby twoja wizyta w tym dniu, zgadzała się z wypłatą kapitału i procentów.
— Doskonale.
— I będziesz mógł nawet z tego wyciągnąć jaką korzyść, gdyż jutro administracya majątku Honoryny dostanie się w ręce sądu, który się z tego jak będzie mógł, wywikła...

XXVIII.

— Jeżeli się twoje przepowiednie sprawdzą, to będę ocalony — zawołał Paskal.
— Sprawdzą się, możesz być pewny... — odpowiedział Leopold ze śmiechem; — przyrzekłem sobie obdarzyć cię majątkiem...
— A więc! na początek oddaj mi pokwitowanie, wydane przezemnie panu de Terrys....
Były więzień domyślił się, że odmowa niezawodnie wywoła nieufność Paskala.
Zresztą nie brakowało mu sposobności działania przeciw swemu krewnemu.
Wstał, otworzył szufladę w której zamknął papiery skradzione u hrabiego, wziął plik i podał go przedsiębiorcy mówiąc:
— Masz co chcesz, kochany przyjacielu... Czy teraz mnie zaszczycisz nieograniczoną ufnością?...
Paskal przeglądając papiery składające plik, drżał z radości.
— Wszystko jest tu co mnie mogło skompromitować... — rzekł. — Wszystko bez wyjątku! Ach! Leopoldzie, przysięgam, że potrafię ci być wdzięcznym...
— Bądź pewny, że ci dam sposobność dowiedzenia mi tego... Teraz pomyślmy o interesach. Mamy się zająć panną Honoryną... Masz tu na tym stole papier listowy i koperty... Weź pióro i pisa co ci podyktuję, pamiętając zmienić charakter...
— Jakiż masz zamiar? — zapytał przedsiębiorca.
— Wszak wiesz dobrze; przecież ci powiedziałem wczoraj.
— Oskarżyć pannę de Terrys o ojcobóstwo! To okropne!?.. Czy to konieczne?
— Tak, konieczne... Ze swoim energicznym i rezolutnym charakterem, dziewczyna ta stawiłaby nam przeszkody... Trzeba ją obezwładnić... Skoro dziedziczka raz dostanie się pod klucz, będziemy panami położenia...
— Ona dowiedzie swojej niewinności...
— Nie zdoła tego uczynić, do tego stopnia dowody nagromadzone przeciw niej są przekonywające. No, powtarzam, pisz, zmień charakter... A! cóż to znowu?... Myślałby kto, że się wahasz...
— Tak, waham się... To co mamy zrobić wydaje mi się monstrualnem...
— Skrupuły! — rzekł Leopold wzruszając ramionami. Zapóźno, mój drogi... Jeżeli Honoryna nie zostanie oskarżona, to ciebie oskarżą.... Wybieraj.
Ten argument ad kominem wywarł całkowity efekt, jakiego się spodziewał zbieg z Troyes.
Paskal wziął pióro i umoczył je w atramencie.
— Czyś gotów?
— Gotów.
— Więc baczność, dyktuję:

„Do pana naczelnika wydziału śledczego.

„Byłem jednym z najdawniejszych przyjaciół hrabiego de Terrys, który zmarł w swoim pałacu przy bulwarze Malesherbes.
„Szczególna śmierć hrabiego zrodziła, a raczej umocniła w moim umyśle powątpiewania, które uważam za potrzebne panu zakomunikować.
„Zwracam uwagę sprawiedliwości na szczególne rachowanie się panny de Terrys, która od kilku lat była obecną powolnemu konaniu swego ojca i nigdy do niego nie wezwała lekarza...
„Czy ten sam fakt nie jest już niejako rodzajem ojcobójstwa?...
„Sekcya trupa dowiedzie, jak się obawiam, że moje przypuszczenia nie są mylne, gdyż mój nieszczęśliwy przyjaciel, jestem mocno przekonany, umarł otruty przez córkę, która pragnęła majątku i niepodległości.“
Leopold zostawił kuzynowi czas do napisania ostatniego zdania, poczem dodał:
— A teraz podpisz nieczytelnie pierwsze lepsze nazwisko...
Przedsiębiorca bardzo blady i mając skronie zmoczone potem, posłuchał.
— Włóż w kopertę — mówił dalej zbieg z Troyes — napisz ten adres: — Do pana naczelniką śledczego w prefekturze policyi — poczem ustąpisz mi miejsca.
Paskal skończył.
Wstał chwiejąc się i nalał dużą szklankę wody, którą wychylił od razu.
Leopold pisał już na papierze innego formatu:

„Do pana naczelnika wydziału śledczego.

„Powtarzam to co się daje słyszeć z powodu, śmierci hrabiego de Terrys, właściciela z bulwaru Malesherbes.
„Zgon ten wydaje się tem dziwniejszym, że panna de Terrys, której ojciec był cierpiącym oddawna, nigdy nie pozwoliła lekarzowi przestąpić progu domu.
„Mówią o otruciu. Oskarżają spadkobierczynię, żądną jak najwcześniej używać spadku.
„Pańskim jest obowiązkiem wykryć, czy popełnioną została straszliwa zbrodnia, czyli też pogłoska publiczna jest fałszywą oskarżycielką.
„Racz pan przyjąć i t. d.
Leopold podpisał nieczytelnie, tak samo jak i Paskal.... Następnie włożył list w kopertę i zaadresował.
— Koniec... — rzekł. — Idź do domu i zapisz w swojej agendzie wypłatę miliona pod datą swojej ostatniej wizyty... Ja zajmę się wyekspedyowaniem tych listów według adresu.
Przedsiębiorca nie odpowiedział i miotany gwąłtownem pomięszaniem, rozstał się ze swoim krewnym.
Lodowate powietrze uspokoiło gorączkę, która jego krew paliła; wrócił na ulicę Picpus i przechodząc rzekł do kasyera:
— Ot i koniec miesiąca... Przyjdź pan niezadługo po moją książkę wpływów i wydatków potrzebną do uregulowania ksiąg...
— Dobrze, panie Lantier... — odparł urzędnik.
Paskal powrócił do gąbinętu.
Wziął książeczkę o której wspominał, pod datą 16 napisał: — Zapłacono panu hrabiemu de Terrys jako zwrot wypożyczonego kapitału i należnych procentów, summę milion pięćdziesiąt tysięcy franków. — Dopełniwszy to, włożył pomiędzy karty książki wydane hrabiemu pokwitowanie i czekał na kasyera.
Ten nadszedł po upływie dziesięciu minut.
Przedsiębiorca podał mu książeczkę.
Kasyer otworzył ją, rzucił spojrzenie na papier stęplowy i wydał okrzyk podziwienia i radości.
— Co tam? — zapytał Paskal z doskonale udanym spokojem.
— Zaspokoiłeś pan pana de Terrys!...
— Naturalnie, o czem się pan dokładnie przekonywasz... Cóż w tem dziwnego?...
— Nic panie Lantier... zupełnie nic... Tylko nie wiedziałem...
— Pan nie znasz wszystkich moich interesów — przerwał Paskal; — poczem dodał: Zapłaciłem w dniu 16... Proszę pamiętać...
— Dobrze, panie... i jestem bardzo szczęśliwy, żeś pan mógł załatwić nieznanemi przezemnie funduszami, dług tak znaczny. Otóż dom pański stoi silniej, jak kiedykolwiek bądź!...
— Spodziewam się i liczę na to...
I Paskal pożegnał kasyera.
Po oddaleniu się krewnego Leopold zmieniwszy ubranie wyszedł także z domu.
Udał się na przedmieście Świętego Antoniego i doszedł do placu Bastylii.
Tam zatrzymał posłańca wracającego na zwykłe miejsce z tragami na plecach.
— List do odniesienia, mój przyjacielu... — rzekł do niego.
— Dokąd proszę pana.
— Do prefektury policyi, do biura wydziału śledczego.
— Kto płaci za kurs?
— Ja... Oto masz dwa franki.
— Dziękuję panu — odparł posłaniec biorcę pieniądze i list — składam tragi i pędzę...
I w istocie szybko pobiegł mówiąc:
— Musi to być łapcz wysyłający swój raport.
Leopold, skierował się do biura tramwajowego.
Wsiadł do powozu idącego z Vincennes do Luwru, wysiadł na rogu placu Szkolnego, gdzie inny posłaniec czekał przy drzwiach handlu winnego na zajęcie i przemówił do niego w ten sam sposób jak na placu Bastylii.
Posłaniec w kurtce manszestrowej i z medalem mosiężnym, schował z podziękowaniem dwa franki i odszedł szepcąc in petto tak samo jak tamten:
Łapacz wysyłający swój rapport.
— Teraz nie mą co, tylko czekać na bieg wypadków... — pomyślał Leopold.
I poszedł połączyć się z Jarrelongem, któremu wyznaczył schadzkę na obiad w mieście, zkąd następnie mieli pójść trochę się zabawić.


∗             ∗

Małgorzata powróciła do swego pałacu przy ulicy Varennes, znużona fizycznie i umysłowo.
Zmęczenie ją opanowało, a ze zmęczeniem łączyło się zmartwienie.
Jedną tylko miała nadzieję.
Nadzieja ta całkowicie teraz spoczywała na notaryuszu z ulicy Piramid.
Domyśli wała się, że kiedyś Urszula Sollier napisze do zamku Viry-sur-Seine o wysłanie pozostawionych tłomoków, ale to kiedyś niegdyś mogło nie prędko nastąpić.
— Kto wie nawet, czy gospodyni nieboszczyka Roberta Vallerand nie przyjedzie sama, albo nie przedsięweźmie ostrożności dla uchronienia się od wszelkich poszukiwań?
Biedna zrozpaczona matka we łzach spędziła pierwszą noc po powrocie do Paryża.
Nazajutrz przyjęła swoich służących, którzy przyszli jej powinszować powrotu i objęła zarząd domu.
Znaleziono, że się bardzo zmieniła i posmutniała, a każdy się zapytywał, jaka była przyczyna boleści, której nie można było przypisać stracie męża niezasługującego na żal i nieżałowanego.
Sam tylko Jovelet znał tego przyczynę, ale okazy wał się nadzwyczaj dyskretnym i na pytania dawał takie odpowiedzi, że te zupełnie zbijały ciekawych z tropu.
Małgorzata nie zapomniała adresu notaryuszą napisanego na liście, który się na kilka sekund dostał do jej rąk w zamku Viry.
O południu kazała zaprządz i natychmiast po śniadaniu pojechała na ulicę Piramid.

XXIX.

Pani Bertin nie ukrywała, ile nadzwyczajności i trudności przedstawiała jej wizyta.
Obowiązkiem urzędnika do którego się udawała, było nie odpowiadać jej, ponieważ urzędownie nie miała żadnego prawa go wypytywać, ale liczyła na wymowę swojej miłości macierzyńskiej, iż otrzyma od niego jakieś słówko, któreby nią mogło kierować.
Przyjechawszy na ulicę Piramid, Małgorzata stosownie do objaśnienia odźwiernego weszła na pierwsze piętro i zapytała jednego z dependentów, czy pan Auguy był widzialnym.
Gabinet notaryusza paryzkiego, osobistości wybitnej, nie dla każdego jest dostępnym, i starszy dependent ma polecenie przyjmować nieznajomych i załatwiać mniej ważnych interesantów.
Dla tego też Małgorzata, na zapytanie, czy może się widzieć z notaryuszem, otrzymała odpowiedź:
— Nie wiem, pani; zechciej się pani udać do starszego dependenta... Te drzwi otwarte, na lewo od pani, prowadzą do jego gabinetu.
Wdowa przestąpiła ich próg, bardzo wzruszona i cała drżąca.
Starszy dependent pośpieszył podać jej krzesło, którego nie przyjęła, i rzekł do niej;
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć panią po raz pierwszy?
— Tak, panie.
— Jaki interes panią sprowadza?
— Interes największej dla mnie wagi... Bardzo bym sobie życzyła i mam konieczną potrzebę mówić z panem Auguy.
— Czy pani nie może mi w krótkości powiedzieć o co idzie?
— Nie, panie, niepodobna... Muszę pomówić z samym panem Auguy...
— Pan notaryusz w tej chwili jest zajęty z dwoma interesantami.
— Poczekam, proszę pana...
— Jak się pani, podoba... Chciej pani siadać. Jak tylko będzie Wolny, będę miał honor panią zaanonsować...
— Oto mój bilet, panie... — rzekła pani Bertin siadając.
I położyła na biurku kwadratowy kawałek brystolu wyjęty z książeczki oprawnej w rzeźbioną kość słoniową.
Małgorzata długo czekała.
Niecierpliwość i niepokój drażniły jej nerwy.
Z uchem wytężonem ku gabinetowi notaryusza, nie mogła dosłyszeć ani słowa, ale dochodził ją odgłos rozmowy.
Nareszcie ton głosów się zniżył.
Małgorzatą słyszała posuwanie krzesła, odgłos kroków, a następnie otwieranie i zamykanie drzwi...
Naczelny dependent pracował i zupełnie się zazębił w pracy.
— Zdaje mi się, że notaryusz jest teraz sam — spytała pani Bertin bojaźliwie.
Dependent natychmiast wstał, — wziął: bilet wizytowy, z ukłonem milcząc przeszedł około niej i wszedł nie pukając, do gabinetu przyległego jego pokojowi.
W parę sekund później wrócił, prosząc Małgorztę aby za nim poszła i wprowadził ją do notaryusza.
Serce wdowy biło tak, że o mało nie pękło.
— Jaki będzie dla niej rezultat widzenia się z notaryuszem?
Ten ostatni postąpił parę kroków naprzeciw niej ukłonił się i przysunął jej fotel.
Małgorzata podniosła długą zasłonę wdowią kryjącą jej twarz i odsłoniła rysy zawsze szlachetne i zawsze czyste, jakkolwiek nacechowane boleścią.
— Czemu mam przypisać, łaskawa pani, zaszczyt jej odwiedzin?... — zapytał urzędnik...
Usta wdowy drżały ze wzruszenia.
Zaledwie dosłyszanym głosem wyjąkała:
— Panie, przy chodzę tu po śmierć lub życie.
Ten szczególny początek, ta odpowiedź nieco melodramatyczna, ale zgodna ze smutnym wyrazem twarzy i spojrzenia Małgorzaty, nabawiły pana Augny drżenia.
— Więc to rzecz bardzo ważną, o której pani chcesz ze mną mówić? — rzekł.
— Tak, panie, bardzo ważna, przynajmniej dla mnie, gdyż powtarzam panu, moja przyszłość i życie zależeć będą od pańskich odpowiedzi...
— Jakież mi pani zada pytania? Ponieważ nazwisko pani nie jest mi znanem, zatem jestem w zupełnej niewiadomości o co idzie.
Małgorzata Bertin zastanawiała się przez kilka sekund, przyzwała na pomoc całe swoje postanowienie, całą odwagę i gardząc ceregielami i omówieniem zapytała patrząc notaryuszowi w oczy:
— Czyś pan znał pana Roberta Vallerand?
Notaryusz uczynił gest zadziwienia.
Ze wszystkich możliwych zapytań, to było najmniej spodziewanem.
Jednakże bez wahania odpowiedział:
— Bardzo dobrze...
— Czy on był pańskim przyjacielem?
— Tak pani i spodziewam się że nim jest na zawsze.
Te wyrazy że jest nim na zawsze dziwnie fałszywie zabrzmiały w uchu Małgorzaty.
Czy to być mogło, aby notaryusz nie wiedział o zaszłych wypadkach? Jaki miał cel w udawaniu że o nich nie wie?
— Ależ panie — odparła porywczo — wszak pan wiesz że on już nie żyje!...
Pan Auguy zmienił się na twarzy.
— Co mi pani powiadasz?... — zawołał ze wzruszeniem.
— Nieszczęściem, prawdę...
— Robert Vallerand umarł?
— W swoim zamku Viry-sur-Seine, więcej jak przed trzema tygodniami... Czyś pan o tem nie wiedział?
— Nie pani...
— Ależ to być nie może!
— Dla czego?
— Robert Vallerand był deputowanym... wszystkie gazety wspominały o jego śmierci...
— A, pani, ja nie mam czasu czytać gazet!... — Nie wiedziałem o tym smutnym wypadku i trudno mi się było go spodziewać, gdyż kiedym widział Roberta po raz ostatni, przed trzema tygodniami zalewie zdawało mi się, że pomimo cierpień których zarody przywiózł z Ameryki, żyć będzie jeszcze długo... Biedny Robert!
— Czy on blizkim przyjacielem pana? — mówiła i dalej Małgorzata.
— Bardzo blizkim, tak pani... zarównom go kochał jak i szanował.
— Oddawna?
— Od jego powrotu do Francyi.
— Czyś pan był tylko jego przyjacielem, czy i notąryuszem?...
To pytanie jeszcze więcej zdziwiło pana Auguy, niż pierwsze.
Przy tem obudziło jego nieufność.
Co obchodziła nieznajomy natura jego stosunków z deputowanym, o śmierci którego się dowiedział?
Zdecydowany stanowczo trzymać się na ostrożności, odpowiedział tonem grzecznym lecz prawie oschłym:
— Nie, pani, nie byłem jego notaryuszem... — Robert czasami radził mi się w interesach, lecz nigdy go nie liczyłem pomiędzy swymi klijentami...
— Niemniej jednak posiadałeś pan jego zaufanie?
— Bez wątpienia...
— On nic przed panem nie ukrywał?
— Tak sądzę...
— Zatem pan wiesz, że miał córkę?
Notaryusz spojrzał na mówiącą z osłupieniem.
— Córkę!... — powtórzył. — Ależ pani, Robert nie był żonaty!...
— To też nie idzie tutaj o prawą córkę, ale o dziecię naturalne...
— Nie słyszałem o czemś podobnem, i sądzę, pani, żeś została wprowadzoną w błąd przez kłamliwe wieści.
Małgorzata potrząsła głową.
— Jestem pewną tego co mówię! — rzekła — pewniejszą jak ktokolwiek bądź w świecie!... Robert Vallerand chcąc wychować to dziecię według swego upodobania, porwał ją matce, która jej nigdy nie ujrzała... W chwili jego zgonu, ta nieszczęśliwa kobieta, wolna wskutek owdowienia, udała się do niego, żądając zwrotu córki... błagając o jej oddanie...
— A więc...
— A więc! Robert był nieubłagany... Odmówił udzielenia spłakanej matce wiadomości, gdzie się znajdowało jej dziecię i nazajutrz umarł, wkładając na swoją zaufaną ochmistrzynię zachowanie sekretu po jego śmierci.
„Matka udała się do tej kobiety, która okazała się nieugiętą i nielitościwą, jak sam Robert i która odjechała, zacierając za sobą ślady, dla wykonania rozkazów zmarłego...
„Znękana, zrozpaczona, biedna matka ciężko zachorowała. Dwadzieścia razy była blizką śmierci, ale zapał miłości macierzyńskiej dał jej wolę i siłę utrzymania się przy życiu...
„Zaledwie wyzdrowiawszy zaczęła szukać śladu powiernicy Roberta Vallerand, w nadziei, że przez tę kobietę odkryje swoją córkę... Niestety! wszystko przednią uciekało, jak zjawisko które sądzimy dotykać ręką, a które znika...
„Nareszcie nadeszła chwila, w której zrozpaczonej matce pan tylko pozostajesz...
Małgorzata zamilkła.
— Ja!... — zawołał osłupiały notaryusz — ja, paki!...
— Pan... pan sam!
— Ależ to szaleństwo! Cóż pani powiem? — ja nie wiem o niczem! — ja nigdy nic nie wiedziałem... nie domyślałem się tajemnicy, którą pani mi odkrywasz; Robert Vallerand był człowiekiem najuczciwszym na świecie, lecz ze wszystkiemi lubił się otaczać najemnicą i dla mnie nie czynił wyjątku... jego milczenie w tej sprawie, o której mówimy, jest tego jawnym dowodem...
Pani Bertin mówiła dalej:
— Czy od trzech tygodni, to jest od daty śmierci pańskiego przyjaciela, nie otrzymałeś pan żadnego od niego listu?
— Mógłbym powołać się na obowiązek mego urzędu i odmówić pani odpowiedzi, ale w tym wypadku byłoby to nieużytecznemu. Mogę panią zapewnić, żem nie odebrał żadnego listu Robertą.
— Nikt nie był u pana od niego?
— Nikt, pani, daję pani daję pani na to słowo honoru!...

XXX.

Uroczyste zapewnienie notaryusza i ton, jakim było uczynione, nie pozwalały przypuszczać żadnej wątpliwości w umyśle Małgorzaty.
Zgnębiona została tą odpowiedzią.
— Co się stało z moją córką? — zapytała samą siebie z nieopisanym niepokojem. Dokąd ta kobiet zaprowadziła moje dziecko?...
— Ależ, pani — zapytał notaryusz, zapytując z kolei — co panią upoważniało do przypuszczania, żem miał odebrać list pośmiertny od mego nieszczęśliwego przyjaciela?
— Jest to więcej niż przypuszczenie — odparła pani Bertin — to pewność. Przypadek, który mogę nazwać opatrznościowym, dał mi możność widzenia przez chwilą tego listu.
— Listu Reberta Vallerand?
— Tak, panie...
— Czy on był do mnie adresowany?
— Tak panie, i miał być oddany do rąk własnych...
— A więc, powtarzam raz jeszcze, nic nie odebrałem... nikogo nie widziałem...
Małgorzata spojrzała notaryuszowi w oczy dla przekonania się, jaki skutek wywrze pytanie, które miała zadać.
— Czy pan nie jesteś depozytaryuszem papierów należących do Roberta Vallerand? — rzekła.
— Odpowiem pani na to, jeżeli mi objaśnisz, na jakiej zasadzie zadajesz mi te pytania...
— A! panie — zawołała pani Bertin — tyś mnie dobrze zrozumiał i powinienbyś mi oszczędzić boleści i wstydu oskarżania samej w siebie... Matką, której skradziono z kolebki dziecię, ja jestem!... Zrozpaczona matka, która cierpi i płacze od lat tylu, wyglądając dnia, w którym będzie mogła odnaleźć swoje dziecię, to ja! ja, zbolała matka, którą będziesz mógł jednym wyrazem ukoić!... Powiedz mi pan, jeżeli wiesz, gdzie jest moja córka!... Nie bądź, jak Robert, bezlitosnym... Pan nie masz mi nic do wyrzucenia, ani podłości, ani zdrady!... Powróć mi odwagę do życia i siłę do czekania!
Podczas gdy Małgorzata tak mówiła, łzy wytrysły z jej oczu i polały się po twarzy.
— Upadła przed panem Auguy na kolana, wyciągając ku niemu błagalnie ręce.
— Wstań pani... — rzekł w istocie mocno wzruszony, chociaż zachowując pozory spokoju, tak jak tego wymagało jego stanowisko — wstań pani, proszę i wysłuchaj mnie...
Biedna kobieta łkając usłuchała.
— W istocie odgadłem panią — mówił dalej notaryusz, i żałowałem ją, lecz mogę ją tylko żałować...
Małgorzata uczyniła gest rozpaczy, a notaryusz tymczasem mówił dalej:
— Po raz trzeci zapewniam panią, iż nie wiedziałem o tem wszystkiem, o czem mi mówisz i najżywsze moje życzenie powrócić pani od razu spokój i nadzieję, nieszczęściem jest daremnem... Nie. wiem powodów, które uczyniły Roberta nielitościwym dla pani... Nie chcę ich wiedzieć... Na co?... Umarł, a ja nie znam jego tajemnicy...
— Wierzę panu... — wyjąkała spłakana matka. — Ale jeżeli się pan kiedy co dowiesz... jeżeli róg zasłony uchyli się kiedy dla pana, czy raczysz mnie o tem zawiadomić?...
— Jeżeli się dowiem, gdzie się znajduje córką pani, jeżeli będę mógł mówić, nie uchybiając swemu obowiązkowi, przysięgam, że panią uwiadomię...
Małgorzata wstała.
— Dziękuję panu... — rzekła złamanym głosem — poczekam jeszcze, ale siły moje się wyczerpują i umrę jeżeli nie odzyskam córki...
I nie dając więcej ani słowa, spuściła zasłonę i ukłoniła się notaryuszowi, który ją odprowadził do drzwi gabinetu, a następnie powrócił do biurka kiwając głową i mówiąc zcicha:
— Ta tajemnica rodzinna jest mi zupełnie nieznaną... Robert miał bezwątpienia ważne powody działania tak jak to uczynił, ale łzy tej biednej kobiety wzruszyły moje serce... Była ona dobrze poinformowaną i dziwi mnie to, że mi nie oddano tego listu o którym wspominała...
Pan Auguy otworzył żelazną szafę stojącą przy kominku i wydobył z niej małą, bardzo cienką kopertę zapieczętowaną pięcioma pieczęciami.
Na tej kopercie znajdowało się kilka wierszy pisma i podpis.
Notaryusz głośno przeczytał:
Oddać osobie która doręczy panu Emilowi Auguy list odemnie, upominający się o zwrot niniejszego depozytu, którego pieczęcie mogą być złamane tylko przez pana Audguard, notaryusza w Nogent-sur-Seine.“

„Robert“.

— Rzecz jaknajdokładniejsza... — mówił dalej urzędnik. — Mój obowiązek jest ściśle być posłusznym woli zmarłego.
Położył kopertę na tem samem miejscu z którego ją wziął, zamknął szafkę i mówił dalej:

— Córka!... Robert miał córkę! Ktoby się tego domyślał... Dziecię uwiedzenia lub cudzołóztwa! Ileż w życiu nie znanych dramatów i ileż romansów, które nigdy nie będą opisane!

∗             ∗

Po odwiedzinach u ojca, Paweł Lantier spiesznie powrócił do mieszkania przy ulicy Szkoły Medycznej.
Renata od rana czuła się coraz lepiej.
Izabella, zwana Zirzabellą, a przez skrócenie Zirzą, siedziała przy niej.
Obiedwie poznały się z sobą blizko i mniemana kwiaciarka całkowicie kobiecym taktem przyjęła ton i obejście, które wcale nie zdradzały studentką kochanki Juliusza Verdier.
Rekonwalescentka czuła się szczęśliwą z powrotu Pawła, którego twarz nie była posępną pomimo szczerego zmartwienia, które na nim wywarła, śmierć hrabiego de Terrys.
— Czy masz pan dla mnie dobre no winy? — zapytała.
— Nie, droga Renato... nie mogłem widzieć panny Honoryny, która boleśnie jest dotkniętą niepowetowanem nieszczęściem?
— Nieszczęściem?... — zapytała córka Małgorzaty.
— Jej ojciec, hrabia de Terrys, umarł dziś zrana...
— Ach! biedna panna Honoryna! — zawołał Renata składając ręce.
I po chwili dodała:
— Zapewne będziesz pan musiał być na pogrzebie...
— Zapewne będę jeżeli powrócę dosyć wcześnie, gdyż nic w świecie nie wstrzyma mnie od udania się tam, gdzie wiesz... Ty, przed wszystkimi, droga Renato!... pojadę dziś wieczorem... przenocuję w Maison-Rouge... Jutro rano zobaczę się z panią Urszulą; jutro wieczorem bezwątpienia powrócę z nią, a w następnym dniu będę mógł być na pogrzebie hrabiego de Terrys.
— A więc, — rzekła Renata zdjęta nerwowem drżeniem — opuścisz mnie pan na cały dzień...
— No! no!.,.. a to co? — rzekła jasnowłosa Zirza tonem wymówki; — zdaje mi się, że opuszczenie nie będzie zupełnem... Czyż ja nie zostaję twoją główną i jedyną dozorczynią?... Czy nie będziemy mówiły przez cały wieczór dzisiejszy o podróżnym... I przez cały dzień jutro?
— To prawda — rzekła Renata wyciągając rękę — ale...
— Ale ja wiem, że to nie wszystko jedno — przerwała studentka ze śmiechem.
— Muszę jechać! — rzekł Paweł. — Przysiągłem sobie dowiedzieć się, jacy są twoi śmiertelni nieprzyjaciele... przysiągłem odszukać twoją matkę i oddać ci ją i dotrzymam swojej podwójnej przysięgi... — Wkrótce powrócę, a ty pośpieszysz się z wyzdrowieniem, abym mógł dotrzymać obietnicy uczynionej memu ojcu...
— Twemu ojcu? — powtórzyło drżąc dziecię.
— Tak... właśniem się z nim widział.
— Przyrzekłeś mu coś co mnie dotyczę?
— Tak, kochano Renato.
— Mówiłeś z nim o mnie?
— Rozumie się... Czyż nie byłem powinien?... Co najmniej, to powinien być uprzedzonym o mojem szczęściu i wiedzieć, że wkrótce przedstawię mu tę która będzie....
Paweł niedokończył.
Trzy wyrazy które miały dokończyć zdania, zamarły na jego drżących ustach.
Renata doskonale się ich domyśliła, chociaż nie zostały wymówione i spuściła głowę uśmiechając się i rumieniąc od razu?
— Dla czegóż stajesz na tak pięknej drodze? — zapytała Zirza z wesołym wybuchem śmiechu. — No, czy ja tu jestem zbyteczna? Czy sądzicie, żem ją niezrozumiała waszych spojrzeń i westchnień? Czy mniemacie, że ja nie czytam w waszych duszach i sercach? E, moje dzieci, nie potrzeba być akademikiem, aby sylabizować alfabet miłosny... idzie tylko aby samej kochać, a można czytać najzawikłańsze frazesa drugich... Dokompletuj więc swego...
— A jak?
— To rzecz bardzo prosta! Oto jest zakończenie: — tę, która będzie moją najukochańszą żoną.
— Renata rumieniła się co raz więcej.
— Ach! gdyby to mogło nastąpić! — zawołał gorączkowo Paweł.
— Nastąpi! Czemuźby nie miało nastąpić? — rzekła Zirza. — Ty kochasz pannę Renatę, a panna Renata...
— Nic nie powiedziała!... — przerwał Paweł.
— A więc, właśnie... przysłowie powiada: — kto milczy zezwala!... Zresztą, te rzeczy to się dają czytać z oczu... i popatrz no na jej...
Renata, właśnie podniosła głowę i jej jasne źrenice wymownie wyrażały czyste upojenie duszy.
— Czy to prawda? czy to w istocie prawda? — zapytał syn Paskala niosąc do ust rękę Renaty, która czuła, że się jej serce rozpływa.
Otworzyła usteczka i wyjąkała tak, które Paweł raczej odgadł niż usłyszał.
Wszedł Juliusz Verdier.
Właśnie była pora obiadowa, i Paweł natychmiast po obiedzie miał się udać na kolej i odjechać do Maison-Rougę.
Zjedzono obiad tak samo jak śniadanie, przy łóżku Renaty.
Rekonwalescentka, stosownie do zlecenia doktora, wypiła drugą filiżankę bulionu.
Wybiła ósma.
— Odjeżdżasz?... — zapytała smutnie córka Małgorzaty.

— Trzeba, droga Renato, ale jutro powrócę... Zostawiam cię z memi dobremi przyjaciółmi i nie niepokoję się... Do jutra! Miej nadzieję, tak ja ją mam i kochaj mnie tak jak ja ciebie!...

XXXI.

Student prawa złożył pocałunek na czole dziewczęcia, które uważał jako swoją narzeczoną, uścisnął obie ręce Zirzy i wyszedł z Juliuszem, który go chciał odprowadzić na dworzec kolei wschodniej.
Po drodze Paweł zostawił przyjacielowi mnóstwo zleceń dotyczących rekonwalescentki i zaproponował mu przyjęcie pieniędzy na wydatki.
— Nie rób głupstw! — odpowiedział przyszły doktór. — Później się porachujemy.
Na stacyi przykry zawód spotkał Pawła.
Pociąg, którym miał zamiar się udać, odchodził o dziewiątej, ale nie zatrzymał się w Maison-Rouge i pędził aż do Longueville.
— Jednakże radzę ci jechać... — rzekł do niego Juliusz Verdier. — Przenocujesz w Longueville i pierwszym rannym pociągiem powrócisz do miejsca przeznaczenia.
Rada była rozumna.
Paweł usłuchał jej przepędził noc w hotelu w Longueville i o wpół do dziesiątej wchodził do Hotelu Kolejowego w Maison-Rouge.
Główna sala była pustą.
Garsoni i służące robiły porządek.
Właściciel wygodnie siedząc w salonie podróżnych, przebiegał dzienniki paryzkie przyniesione przez listonosza.
Student prawa, zwracając się do jednego z garsonów, zapytał o gospodarza i został natychmiast do niego zaprowadzony.
— Panie — rzekł do niego — przybyłem tu w odwiedziny do pewnej osoby, która obecnie zamieszkuje u pana, a ponieważ się bardzo śpieszę, proszę kazać zapytać tej osoby, czy może mnie przyjąć bez względu na poranną godzinę?...
— Bardzo dobrze, panie... Racz mi pan powiedzieć nazwisko tego podróżnego...
— Jest to podróżna...
— Która się nazywa?
— Pani Urszula!
— Pani Urszula... — odpowiedział gospodarz z uśmiechem.
— Tak — dodał Paweł — pani w pewnym wieku, której się przytrafił wypadek...
— Stłuczenie nogi... wiem, panie...
— Każ więc pan, jeżeli łaska, uprzedzić tę panią...
— Jest to cokolwiek za trudne... — odparł gospodarz z nowym uśmiechem....
— Dla czego?
— Dla jednej z najważniejszych przyczyn...
— Jakiej?
— Pani Urszuli tu nie ma.
— Co mi pan mówisz? — zawołał Paweł ze ździwieniem połączonem z niespokojnością.
— Prawdę, panie... Pani Urszula odjechała.
— Kiedy?
— Pięć lub sześć dni temu.
— Jak to!... odjechała pomimo swego cierpienia! pomimo gróźb lekarza, który przewidywał niepokojące komplikacye, gdyby usiłowała chodzić przedwcześnie!
— Wszystko to jest prawda, i trzeba było czegoś bardzo ważnego, aby skłonić panią Urszulę do naruszenia przepisu lekarza...
Paweł popatrzał na mówiącego ze zdziwieniem i wzrastającym niepokojem.
— Rzeczy bardzo ważnej... — wyjąkał — zaszło coś bardzo ważnego?
— Tak, panie...
— Czy mogę pana zapytać, nie popełniając niedelikatności, jakiej ta rzecz była natury?...
— O i owszem... Pani Urszula przybywszy tutaj miała za towarzyszkę młodą, śliczną panienkę.
— Pannę Renatę... — przerwał student.
— Tak jest, panie; widzę żeś pan powiadomiony o wszystkiem, lecz zapewne pan nie wiesz, że panienka ta powzięła niefortunną myśl uciec od pani Urszuli... wyrwać się z pod jej władzy...
— Aby się udać do Paryża... Wiem o tem...
— Widziałeś pan pannę Renatę w Paryżu?.. — zapytał gospodarz.
— Tak, panie.....
— Dawno?
— Rozstałem się z nią wczoraj wieczorem, o wpół do dziewiątej...
Gospodarz zmarszczył swoje brwi krzaczyste.
— No, to rzecz dziwna! — zawołał.
— Pod jakim względem? — zapytał student.
— Przeciwnie, zdaje mi się, że nic nie ma naturalniejszego...
— Jeżeliś pan wczoraj opuścił pannę Renatę, to dziwna, żeś nie widział pani Urszuli, która się przy niej, znajduje...
— Nie rozumiem.
— A jednak to rzecz bardzo prosta, ponieważ ona przed sześciu dniami, wbrew zaleceniom lekarza, odjechała, aby się połączyć w Paryżu ze swoją wychowanką.
— Mój Boże! — za wołał Paweł z przestrachem — więc pani Urszula udała się do Paryża i to dla połączenia się z Renatą?...
— Naturalnie...
— To trudne do uwierzenia!...
— Być może! ale nie mniej jest to prawdziwem. Udała się w drogę, gdyż była wezwaną przez osobę, u której się znajduje panna Renata...
Paweł zbladł.
— Czegóż się dowiaduję, o mój Boże! — wyszeptał półgłosem, poczem głośno rzekł:
— I zapewne pani Urszula została wezwana listem...
— Listem, tak panie... Ale co panu jest? Dla czego pan jesteś taki blady?.
Student nie odpowiedział na to pytanie i mówił dalej:
— List przybyły pocztą?
— Nie, panie, przywieziony przez, służącego z jakiegoś znacznego domu, w liberyi i w czapce ze złotym galonem... Długo on rozmawiał z panią Urszulą i oddalił się od niej tylko dla zdania na stacyę jej szczupłego bagażu; potem wrócił i zaniósł ją na rękach aż do przedziału, który całkowicie wynajął na drogę! A! zapewniam pana, że był dla niej bardzo troskliwym.
— Nie ma wątpliwości! — zawołał Paweł z nieopisanym przestrachem. — Pani Urszula, tak samo jak Renata, została wciągniętą w zasadzkę, albo też odgrywając nikczemną komedyę była wspólniczką morderców.
Nic się nie udziela łatwiej jak przestrach.
— Wspólniczką morderców! — powtórzył gospodarz z oczyma wytrzeszczonemi i drżącemi rękami.
— Tak, — odparł student — wspólniczką lub ofiarą... pośredniej drogi nie ma... ale powiedz mi pan, ów człowiek, służący, przybyły z Paryża po panią Urszulę, jak on wyglądał?
— Miał dobrą minę i powtarzam panu, iż był porządnie ubrany... jego biały krawat nie miał ani zmarszczki...
— Jego wiek?
— Około pięćdziesięciu lat.
— Czy nie miał jakiego znaku szczególnego?
— Żadnego, z wyjątkiem że mówił z lekkim akcentem cudzoziemskim.
— Jakim?
— Nie mogę tego określić...
— I utrzymywał że jest wysłany?...
— Nie wiem przez kogo... Pojmujesz pan, że delikatność nie pozwalała mi wypytywać... Przed chwilą wspomniałeś pan o wspólnictwie... Pozwól się pan zapytać, jakiej zbrodni pani Urszula byłaby wspólniczką?...
— Usiłowania morderstwa którego panna Renata o mało nie padła ofiarą...
— Chciano zamordować tę biedną panienkę? — zawołał gospodarz, składając ręce i zwracając do sufitu swój wzrok pomięszany.
— Chciano i prawie dokonano tego... Gdyby nie cud, panna Renata jużby nie żyła.
— Ależ to straszne!... potworne!...
— Tak jest, potworne, lecz nieszczęściem, zbyt prawdziwe...
— A więc, panie, pozwolę sobie stanąć w obronie pani Urszuli... Byłem świadkiem jej rozpaczy, gdy się dowiedziała, że ją opuściła towarzysząca jej panienka i zapewniam pana, że rozpacz ta była szczera’ — Patrzyłem na jej łzy i życiem swojem zaręczyłbym, że nie były fałszywe... Byłem świadkiem jej radości, gdy jej powiedziano, że wkrótce zobaczy pannę Renatę i odwagi, z jaką dla jej ujrzenia narażała się na śmierć, która według zdania doktora mogła nastąpić w skutek nieostrożności... Tyle dowodów poświęcenia, nie pozwalają, według mnie, nawet przypuszczać myśli wspólnictwa ze złoczyńcami!...
— To też gotów jestem zgodzić się, że się stała ofiarą.. — odparł Paweł. — Ale któż są ci nędznicy.
którym śmierć tych dwóch kobiet jest potrzebną i jaka tajemnica otacza pannę Renatę?
— Czy pan sądzisz, że nie byłoby właściwem uprzedzić jak najspieszniej policyę?
Student potrząsnął głową.
— Nie, — rzekł głosem ostrym, jak ostrze żelaza. — Poprzysiągłem sam odkryć morderców i sam pomścić ofiary!
Gospodarz uczuł, jak mu lekki dreszcz przebiega po skórze i nieznajomy młodzieniec, który z nim rozmawiał, przybrał niby bajeczne rozmiary.
Paweł mówił dalej:
— Mam pana spytać o wiele rzeczy.
— Pytaj pan.
— Czy kto nie odwiedzał tej pani podczas jej pobytu w hotelu?
— Nie, panie...
— Czy pani Urszula pisała do kogo?
— Zdaje mi się, że nie, gdyż w jej pokoju nie było ani papieru, ani atramentu, ani pióra...
— Więc to nazajutrz po odjeździe panny Renaty, ów człowiek, o którym pan wspominałeś, służący prawdziwy czy fałszywy, przyjechał po panią Urszulę?
— Tak jest, panie...
— Jakim pociągiem wyjechali?
— O pięć minut po piątej wieczorem...
— O której godzinie ten pociąg przychodzi do Paryża?
— O jedenastej...
— Dziękuję za objaśnienia..
— Oby się mogły panu na co przydać...
— Przydadzą się, bądź pan pewnym... Kiedy przechodzi pierwszy pociąg idący do Paryża?
— O pierwszej minut trzydzieści ośm...

XXXII.

Paweł Lantier ciągnął dalej:
— Idę na stacyę, gdzie będę usiłował rozjaśnić niektóre ciemne punkta tej sprawy... Czy nie byłbyś pan łaskaw kazać mi zrobić śniadanie nim wrócę?
— I owszem, panie — odpowiedział gospodarz. — Śniadanie będzie gotowe za pół godziny i będziesz pan miał dosyć wolnego czasu przed przyjściem, pociągu.
Młodzieniec przeszedł przez plac, zapytał o zawiadowcę stacyi, został zaprowadzony do jego gąbinetu przez posługacza i rozpoczął rozmowę w te słowa:
— Przychodzę do pana z prośbą o wyświadczenie mi grzeczności i odwołanie się do swojej pamięci...
— Jedna i druga są na pańskie rozkazy.
— Czy pan sobie nie przypomina, że przed sześciu dniami pewna pani mieszkająca w Hotelu Kolejowym, której stłuczenie nogi nie pozwalało chodzić, została przyniesioną przez pewnego człowieka do wynajętego przedziału, aby pojechać z Maison-Rouge do Paryża?
— Bardzo dobrze... Ja sam wydałem bilety, wskazałem wagon i kazałem na wagonie umieścić tabliczkę z napisem, że to przedział wynajęty...
— Czy też pan nie pamięta, jak wyglądał ów człowiek, który niósł tę panią...
— Pamiętam bardzo dobrze... Ubrany był jak służący z dobrego domu... Mówił akcentem zagranicznym i towarzyszkę swoją otaczał drobiazgowemu staraniami...
— Czy mi pan możesz dać numer pociągu którym jechali?
— To bardzo łatwo... Było to w dniu dwudziesty m czwartym bieżącego miesiąca?
— Tak w istocie, to było dwudziestego czwartego.
Zawiadowca otworzył tekę i wyjął plik papierów urzędowych, które przejrzał, poczem rzekł:
— Dwudziestego czwartego o godzinie ósmej minut pięć, osoba którą się pan interesujesz i służący, wsiedli do pociągu pasażerskiego 40 — 58...
Paweł zapisał sobie w książeczce te cyfry i mówił dalej:
— Czy nie mógłbyś mi pan wskazać numeru wagonu?
— Nie panie, ale wiadomość tę możesz pan otrzymać w Paryżu...
— Tysiąc razy dziękuję...
— Czy to jest wszystko coś pan chciał wiedzieć?
— Boję się zabierać panu czasu...
— Ależ wcale nie... Pytaj pan, proszę, jeżeli to panu może być użytecznem...
— Zatem skorzystam z pańskiego pozwolenia. Czyś pan nie słyszał przypadkiem o zbrodni popełnionej na linii z Maison-Rouge do Paryża, tej samej nocy z dnia 24?
— O zbrodni? — powtórzył zawiadowca, wlepiając zdziwiony wzrok w pytającego.
— Jest to tylko przypuszczenie, proszę pana... — ciągnął Paweł.
— Nie słyszałem o niczem... zatem nic nie ma podejrzanego... — Jak tylko się trafi coś niezwykłego, cała linia bywa telegrafem zawiadomioną.
— Czyś pan już kiedy widział w Maison-Rouge służącego, któremuś pan wydawał bilety?
— Nigdy... Jestem tego pewny...
— Czy pana co nie uderzyło w tym człowieku?
— Jego cudzoziemski akcent...
— Do jakiego języka wydawał się panu ten akcent należec?
— Do jednego z języków północnych, ale nie wiem do któregoś.
Student prawa dalej nie mógł prowadzić badania.
Podziękował powtórnie; pożegnał się z zawiadowcą i powrócił do hotelu, w którym śniadanie na niego czekało.
— I cóż, panie — zapytał gospodarz — czyś się pan dowiedział o tem co chciałeś wiedzieć?...
— Nie odkryłem nic ważnego, ale z upływem czasu, przy cierpliwości, dojdę do rozwiania zagadki...
Syn Paskala Lantier znajdował cierpką przyjemność w dążeniu do swego celu.
Prawda, że poświęcenie dla Renaty było pierwszym i głównym powodem skłaniającym go do działania, lecz z poświęceniem tem łączyła się żądza poznania rzeczy nieznajomej i gorące pragnienie odkrycia samemu niezgłębionej prawie tajemnicy.
Pawłowi zdawało się, że odkrywa w sobie subtelne instynktu policyanta i chciał wstępować w ślady wzorów tego rodzaju, wynalezione przez głośnych romansopisarzów.
Krótko mówiąc: miał wiarę, a wiara daje siłę, cierpliwość i odwagę.
Po śniadaniu puścił się z powrotem na stacje.
Przyszło mu na myśl, aby zawiadomić Renatę o swoim blizkim powrocie i wysłał depeszę do Juliusza Verdier, na którego włożył obowiązek uwiadomienia dziewczęcia.
O godzinie pierwszej, minucie trzydziestej ósmej wsiadł do pociągu i cokolwiek przed czwartą ujrzał się w Paryżu, gdzie tak samo jak w Maison-Rouge zażądał rozmowy z zawiadowcą stacyi.
Ten ostatni przyjął go z nadzwyczajną grzecznością.
— Panie — rzekł Paweł — przychodzę do pana prośbą o skompletowanie wiadomości, jakie zebrałem dzisiejszego poranku u pańskiego kolegi w Maison-Rouge...
— Jeżeli to zależy odemnie, te bądź pan pewnym, że nieomieszkam...
Paweł skłonił się i mówił dalej:
— W dniu dwudziestym czwartym bieżącego mieniąca — (zatem przed sześciu dniami) — pewna pani, której stłuczenie nogi przeszkadzało najzupełniej chodzić, wsiadła w Maison-Rouge do pociągu Nr. 40 — 48... Zajęła miejsce w przedziale pierwszej klasy, wynajętym dla niej wyłącznie przez towarzysza podróży ubranego w lîberyę... Czy mnie pan możesz objaśnić, czy ta pani i jej towarzysz przyjechali do Paryża?...
— Powiadasz pan że nie mogła chodzić?...
— Tak, panie... W Maison-Rouge trzeba ją było przenieść na stacyę i z sali pasażerskiej do wynajętego przedziału... Zatem, w Paryżu musiała użyć tego samego sposobu, chcąc opuścić stacyę...
— Nie widziałem żadnej pani niesionej przez służącego; gdyż to byłoby zpewnością zwróciło moją uwagę... Ja mam zwyczaj być obecnym przy wyjściu podróżnych, ale mogłem być zajętym gdzieindziej na peronie. Czy pan chcesz, abym zapytał kontrolera, który był przy drzwiach wyjściowych?
— Będę panu za to bardzo wdzięczny...
Zawiadowca zawołał posługacza i rzekł do niego:
— Poszukaj mi odbiorcę biletów...
Po upływie pięciu minut zawołany przestępowł próg gabinetu.
— Renaud! — rzekł zawiadowca — przed sześciu dniami, dwudziestego czwartego, byłeś na służbie w czasie przyjścia pociągu o ósmej minut pięć?
— Tak jest, panie zawiadowco...
— Czy nie przypominasz sobie, aby przechodził służący, który niósł na rękach chorą, kobietę?
Oficyalista potrząsł przecząco głową...
— Nie — rzekł — nie przypominam sobie tego... i byłbym to z pewnością zobaczył, gdyż to jest rzecz, niezwykła, aby ktoś pasażera niósł tak jak pakę.
— Nie licząc — odezwał się Paweł — że ów człowiek przy wyjściu, nie mógłby w tłumie bez pewnego kłopotu, oddać panu ośmiu biletów...
— Liczba tu nie stanowiła... — rzekł zawiadowca. — Dosyć było dwóch aby przejść... Czyś ty Renaud pewny, że cię pamięć nie myli?
— Najzupełniej pewny.
— To dobrze, mój przyjacielu... możesz odejść...
Oficyalista wyszedł.
— Widocznie — rzekł naczelnik — że owe dwie osoby wyjechawszy o ósmej w Maisón-Rouge nie przyjechały do Paryża?
— Tak... — zawołał syn Paskala. — Nieszczęściem jest to aż nazbyt widocznym!...
— Co pan ztąd to wnosisz?...
— Co wnoszę? — powtórzył Paweł. — O! mój Boże, to rzecz bardzo prosta!... Kobieta owa zamordowaną została w drodze i wyrzucona z pociągu, — a potem morderca wysiadł na którejś stacyi...
Zawiadowca słuchał młodzieńca z widocznem pomięszaniem.
— Ależ panie — zapytał — czy to być może?... — czy pan w istocie przypuszczasz, że w dniu dwudziestym czwartym, w pociągu o którym mówimy, popełnioną została zbrodnia?...
— Tak przypuszczam, panie... albo raczej jestem tego pewny...
— Czy pewność ta opiera się na jakim dowodzie?
— Wynika ona z samych faktów które się przez loikę narzucają... i jeżeli pan zechcesz mi być pomocnym, to wkrótce będziemy mieli mnóstwo dowodów materyalnych...
— Obowiązkiem moim, jest dopomagać panu i nie zaniedbać nic, coby mogło doprowadzić do odkrycia, czy na linii rzeczywiście zbrodnia została popełniona... zobaczę ja raport z pociągu 40 — 58... — Znajdę w nim nazwisko nadkonduktora i jeżeli go nie ma w drodze, wybadam w obec pana... A! otóż mam czego szukałem... Nazwisko jego jest Ringard... człowiek poważny... prawie z przyszłością, w którym można mieć zupełną ufność... on jedzie pociągiem o szóstej... musiał już nawet przyjść...
Natychmiast wydał rozkaz..
Nadkonduktor nie dał na siebie czekać.
— Ringard — rzekł do niego zawiadowca — dwudziestego zabrałeś z Maison-Rouge a godzinie 8 min. 6 wieczorem chorą damę...
— W istocie... Damę tę niósł służący w kaszkiecie z galonem... Oboje usiedli do przedziału pierwszej klasy, na którym z polecenia zawiadowcy w Maison-Rouge umieściłem tabliczkę z napisem przedział wynajęty.
— Czy oni jechali do Paryża?
— Tak panie, z bagażem zapisanym do kontroli.
— Czyś się pan nie zajmował temi pasażerami w Paryżu?
— Gdym przyszedł do wagonu, aby dopomódz tej pani wysiąść, oni się pośpieszyli... nie znalazłem, nikogo...
— Może wysiedli w drodze... — zauważył naczelnik stacyi.
— O! co to, to nie! — na każdej stacyi byłem na peronie, a podróżnych było nie wielu, zauważyłby im więc służącego niosącego damę...
— Widzisz pan — zawołał Paweł — moje przypuszczenia zmieniają się w pewność!... Czy by nie można wiedzieć, w którym wagonie jechali ci podróżni... — dodał. — Może tam jaki ślad znajdziemy.
— Bardzo być może... Ringard, czy nie wiesz numeru wagonu?
— Nie panie, ale w pociągu, mieliśmy tylko dwóch podróżnych pierwszej klasy i raport wskaże panu numer.
— Prawda...
— Czy pan naczelnik już mnie więcej nie potrzebuje?
— Nie, dziękuję.
Ringard ukłonił się i wyszedł z gabinetu.

XXXIII.

Zawiadowca przejrzał inne jeszcze papiery.
— Oto są numera powozów, które składały w mowie będący pociąg — rzekł po chwili. — Dwa wagony pierwszej klasy nosiły numera 955 i 1326.
— Czyby nie można ich obejrzeć — zapytał Paweł.
— I owszem, jeżeli nie-są w drodze... Dowiemy się zaraź w biurze taboru... Ale w tej chwili przychodzi mi coś na myśl...
— Nadkonduktor mówił, że owi podróżni mieli bagaż...
— Tak jest.
— Jeżeli wysiedli w Paryżu — (o czem wątpię) — to musieli zabrać swój bagaż... Jeżeli dla tej lub dla owej przyczyny opuścili pociąg na innej stacyi, to bagaż przyszedł tu i został na składzie. Może on tu jest jeszcze i dostarczy nam jakiej wskazówki...
— Masz pan słuszność. Mój pomocnik ma kontrolę wydawanych bagaży z dwudziestego czwartego... i numer pod którym waliza została zapisana w Maison-Rouge, poczem pójdziemy do składu... Proszę pana z sobą...
Paweł Lantier z przewodnikiem udał się do biura pomocnika zawiadowcy.
Ten z łatwością wynalazł numer żądanego kwitu.
W Maison-Rouge zapisano jedną tylko sztukę. — Zatem kwit miał numer pierwszy.
— Teraz — rzekł zawiadowca — chodźmy do składu...
Tam od urzędnika zażądał kwitów z dwudziestego czwartego.
Ten poszukał w szufladzie i wydobył paczkę papierków podługowatej formy.
Zawiadowca wziął je i zaczął przeglądać...
— Jeżeli kwitu nie ma tutaj... — rzekł — to znajdziemy bagaż...
— Jeżeli kwit jest — odparł Paweł — to znaczy, że po spełnieniu zbrodni upominano się o niego...
— Jest, panie! — zawołał zawiadowca, pokazując papier, — oto go pan masz...
Student chwycił się rękoma za głowę.
— Ach! — zawołał — zręczni są ci nędznicy... — Wszystko jest dobrze obmyślane!...
Widoczność zbrodni biła w oczy.
Zawiadowca wydał się zgnębionym.
— Czy pan nie pamiętasz — rzekł do urzędnika — osoby, która przychodziła po odbiór bagażu za tym kwitem?
— Tak, panie, pamiętam doskonale i mam do tego gruntowne przyczyny.
— Jakie?
— W wilię tego dnia, lub dniem wprzódy, ten sam człowiek zgłaszał się po odbiór walizy, która również z Maison-Rouge nadeszła.
— Ten sam człowiek!... — zawołał Paweł. — Ten, który wciągnął Renatę w zasadzkę!... Czy możesz mi go pan opisać?
— Nie przedstawiał on nic szczególnego.
— Miał może minę i ubiór służącego?
— Nie panie... wyglądał jak posłaniec... minę miał podstępną...
— Akcent zagraniczny?
— Nie zdaje mi się... Zresztą jak najmniej mówił.
— To nie jest opis i to nas nie doprowadzi do poznania tego człowieka... — — szepnął student z rozpaczą. — Zbrodnia została popełniona, to uderza w oczy a żadna wskazówka nie ukaże nam drogi, jaką iść potrzeba dla odkrycia zbrodniarzy!
— Kto wie? — odpowiedział zawiadowca. — Pójdź pan...
— Dokąd mnie pan chcesz prowadzić? — Do depót.
Droga nie była długą...
— Czy wagony pierwszej klasy oznaczone numerami 955 i 1326 są w drodze?... — zapytał zawiadowca naczelnika biura, który biorąc księgę w której wpisane były długie kolumny numerów porządkowych, odpowiedział:
— Zaraz pana objaśnię.
I zaczął szukać.
— Numer 1326 — rzekł po upływie jednej lub dwóch minut — znajduje się na stacyi w naprawie... Nr. 955 również jest na stacyi, lecz w pociągu nocnym idącym do Bazylei...
— Tego właśnie chciałem się dowiedzieć — rzekł zawiadowca.
Zaprowadził Pawła do pociąga i zapytał kto przy nim jest na służbie.
Obejrzeli go z najskrupulatniejszą uwagą i nie odkryli nic, coby im mogło dopomódz do przypuszczenia, że w jednym z jego przedziałów zbrodnia zestala spełnioną.
— Zaprowadź nas do powozów przeznaczonych do reperacji... — polecił zawiadowca oficyaliście, który natychmiast skierował się do miejsca, gdzie stały wagony uszkodzone, zkąd miały być zaprowadzone do warsztatów.
Gdy przyszli, dodał:
— Poszukaj wagonu pierwszej klasy numer 1326...
Usłyszawszy to zapytanie ofixyalista zbladł i zaczął drżeć.
Człowiekiem tym był belgijczyk, który znalazłszy woreczek nieszczęśliwej Urszuli Sollier uczepiony u stopnia wagonu i skradłszy zawarte w nim bilety bankowe, rzucił znaleziony przedmiot na kupę śniegi przy ulicy des Recollets.
— Czego oni szukają? — zapytał sam siebie z niepokojem. — Godferdam!... Miałżeby to być ten gap, co zgubił woreczek i czy nie zechcą upominać się u mnie o niego...
Szedł, powoli, drżąc, ze zwieszoną głową.
— Śpiesz się! — rozkazał zawiadowca. — Nie mamy czasu do stracenia.
— Oto jest numer 1326 — rzekł belgijczyk wskazując, aczkolwiek z wielką niechęcią numer wypisany na pudle.
Zawiadowca otworzył drzwiczki i przechodząc przed robotnikiem, bladym z przestrachu, wszedł de jednego przedziału.
Paweł szedł za nim.
— Trzeba szukać śladu walki... — szepnął student, — krwawa plama wieleby nas objaśniła!
I z tem staraniem jakiego przykładali do zrewidowania wagonu Nr. 955. przejrzeli każdy przedział wagonu Nr. 1326.
— Nic! — rzekł zawiadowca kończąc przegląd — żądnego śladu! Tajemnica wydaje mi się niezbadaną!
Syn Paskala wyszedł i stał na linii przy stopniu.
Zawiadowca schodząc z kolei machinalnie spuścił wzrok.
Nagle wydał głuchy okrzyk.
— Co to jest?... — rzekł.
Schyliwszy się ku stopniowi, wskazał na kawałek łańcuszka niklowanego, długi na jakie siedm centymetrów, który się znajdował wbity, wciśnięty, pomiędzy stopień i podtrzymujący go pręt żelazny.
Belgijczyk drżał całem ciałem, ale ani Paweł ani zawiadowca pochyleni nad stopniem, nie mogli spostrzedz tego wzruszenia, które możeby ich wczemś mogło objaśnić.
— Jest to łańcuszek od parasola lub woreczka ręcznego... — rzekł student przyjrzawszy się temu przedmiotowi.
— Może to będzie dowód rzeczowy... — odparł zawiadowca stacyi.
I nie bez wysiłku wydobył łańcuszek, który po skradzeniu woreczka przez belgijczyka pozostał uczepiony tak, że ten go nie spostrzegł.
— Być może, że te kilka ogniwek na pozór nic nie znaczących, doprowadzą nas do celu... — rzekł Paweł.
Zawiadowca podał mu kawałek łańcuszka, mówiąc:
— Schowaj pań to...
Młodzieniec włożył ogniwka stalowe do kieszonki od kamizelki.
Oglądano dalej stopień, ale bezużytecznie.
Nie odkryto nic więcej.
Belgijczyk myślał.
— Jakżeś dobrze zrobił chłopcze rzucając woreczek! Zobaczymy czy go kiedy znajdzie, a gdyby go przypadkiem i znalazł, to ja nie wypisałem w nim swojego nazwiska!
— To jest wszystko co możemy zrobić, nieprawda? — zapytał Paweł zawiadowcy.
— Nie... — odpowiedział ten ostatni.
— Miałżebyś pan inny jeszcze sposób dochodzenia.
— Tak mi się zdaje... Chciej się pan pofatygować ze mną do biura.
Zasiadłszy przed swoim siołem i mając Pawła obok siebie, zawiadowca mówił dalej:
— Ważną jest rzeczą dowiedzieć się, gdzie ów mężczyzna wysiadł z kobietą...
— Mów pan tylko o mężczyźnie... — odparł student.
— Dla czego?
— Bo, według mnie, kobieta żywa nie wyszła z pociągu...
— Na to nie ma wcale dowodu...
— Z kolei, pozwól mi się pan zapytać, dla czego?
— Jej trup zostałby znaleziony w wagonie...
— Czy po zamordowaniu, nie mogła być wyrzuconą na drogę?
— Śnieg pokrywający linię zostałby odgarnięty. Ślady zbrodni byłyby widoczne....
— Daj Boże abyś pan miał słuszność! Ale jakiego użyć sposobu dla dowiedzenia się, że oboje wysiedli na jednej ze stacyj pośrednich pomiędzy Maison-Rouge a Paryżem?
— Nic nie jest łatwiejszem i prostszem.
— Jakto?
— Bilety odbierane od wychodzących bywają porządkowane i na którejkolwiek bądź stacyi musiano spostrzedz, że jeden lub więcej podróżnych opu ściło pociąg przed przybyciem do miejsca przeznaczenia.
— Rozumiem! — zawołał Paweł z radością... — Bilet ma napis podwójny, stacyi, z któréj się wyjeżdża i na którą się przybywa...
— Tak jest... Potrzebuję więc tylko zatelegrafować do stacyi najbliższéj Paryża, prosząc o zakomunikowanie, w razie potrzeby, mego zapytania do ostatniéj stacyi przed Maison-Rouge... Tym sposobem dowiemy się, czy dwie osóby wysiadły i znajdziemy dowód zbrodni, jeżeli odpowiedź nie będzie brzmiała: dwa bilety.
— Prawda, panie, prawda, nie ma wątpliwości... A jak prędko będzie się można o tém dowiedziéć?...
— Za godzinę... Czy chcesz pan zaczekać?
— Z największą chęcią.
— Natychmiast wysyłam depeszę...

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


I.

Zawiadowca stacyi zająwszy miejsce przy telegrafie, służącym wyłącznie dla drogi żelaznej, wysłał do pierwszej stacyi przed Paryżem depeszę tej treści:
Przekonać się i zawiadomić, czy dwudziestego czwartego wieczorem kto z pasażerów nie wysiadł na waszej stacyi biletem z Maison Rouge do Paryża. Pilne. Jeżeli potrzeba, podać depeszę do następnej stacyi.“
— Załatwiono, proszę pana... — rzekł następnie wstając z miejsca. Opuszczam pana na chwilę i odchodzę tam, gdzie mnie służba wzywa.
Paweł pozostawszy sam, przeszedł w swoim umyśle wszystkie poszukiwania jakim się oddawał.
Dla niego zbrodnia stawała się coraz widoczniejszą i jak doświadczony sędzia śledczy, odbudowywać on rozmaite fazy morderstwa, którego, jak mu się wydawało, prawie był świadkiem.
— Zamordowano biedną kobietę w wagonie — mówił do siebie — poczem trup wyrzucony na drogę został bądź zakopany, bądź wrzucony przez wspólnika do wody... Człowiek w kaszkiecie z galonem, fałszywy służący, zpewnością jest zabójcą; on to w wilię zastawił sidła, w które wpadła Renata i w których byłaby zginęła, gdyby nie ja! To on także miał śmiałość, posiadając kwity swych ofiar, odebrać ich bagaże, a zerwany łańcuszek stalowy musiał należeć do pani Urszuli...
Po chwili namysłu, syn Paskala mówił dalej:
— Ale co może być powodem tych zbrodni?... Dla czego chciano zabić te dwie kobiety?... Komu ich śmierć była potrzebną?... Jakiż umysł rozbójniczy uplanował te okropności i jaki wstyd ukrywa się pod tą krwawą tajemnicą?... Renata chciała ujrzeć swoją matkę, a to może jej matka poruczała i opłacała morderstwo!... Może to jej matka, dla zatarcia śladów błędu, nie cofała się przed zbrodnią... byłoby to straszliwem, lecz niestety! wszystko jest możliwem...
Podczas gdy Paweł prowadził ten monolog, zawiadowca powrócił do swego biura.
Przez pięć minut obadwaj rozmawiali o tem, co było przedmiotem ich wspólnego zajęcia.
Nagle odezwał się trzykrotnie dzwonek telegraficzny.
— Otóż i odpowiedź... — rzekł zawiadowca, zabierając się do odcyfrowania depesz, które jednocześnie przybywały z trzech punktów.
— A więc?... — zapytał student trzy razy.
I zawiadowca trzy razy odpowiedział:
— Wiadomości są przeczące...
Dzwonek znowu zabrzęczał.
Przybywała nowa depesza.
Zawiadowca odcyfrowawszy ją, wydał wykrzyk radości.
— Czy jest jaka wiadomość? — zawołał Paweł żywo.
— Tak panie i miałeś pan słuszność... zbrodnia została popełniona.
— Czy jest jaki dowód?
— Dowód jest w tej depeszy. Słuchaj pan: — „Stacya Nogent-sur-Marne; odebrano 24-go jeden bilet pierwszej klasy z Maison-Pouge do Paryża
— Nogent-sur-Marne! — zawołał młodzieniec. — To tam morderca wysiadł z pociągu!
— Widocznie... Cóż pan teraz uczynisz?...
— Jutro pojadę do Nogent-sur-Marne i nie powrócę dopóki nie odkryję śladu nędznika...
— Daj Boże aby się panu powiodło, ale przedsiębierzesz pan rzecz bardzo trudną...
— Jakkolwiek byłaby trudną, doprowadzę ją do końca, tak mi mój instynkt powiada! Bóg nie zostawi morderców bez kary i ofiary zostaną pomszczone.
Student z wylaniem podziękował zawiadowcy, którego uprzejmość nie miała granic i odszedł.
Przy ulicy Szkoły Medycznej Juliusz Verdier odebrawszy depeszę wysłaną z Maison-Rouge, śpiesz nie ją zakomunikował komu należało; ale depesza ta była bardzo lakoniczna, nie dająca żadnego wyjaśnienia i zaniepokoiła Renatę zamiast ją uspokoić.
Czy Paweł znalazł pannę Urszulę w Hotelu Kolejowym?... Czy ją przywoził z sobą?
Córka Małgorzaty będąc pod tym względem w wątpliwości, doświadczała wielkiego niepokoju, powiększanego jeszcze przez milczenie zachowywane przez młodzieńca co do chwili jego powrotu.
Niepokój ten za nadejściem nocy zamienił. się w przestrach.
Wybiła szósta, potem siódma.
Co znaczyło to opóźnienie?
Gdzie Paweł był, co robił?
Juliusz i Zirza usiłowali uspokoić Renatę, którą? wyobraźnią się wysilała i która się obawiała nieszczęścia; ale nie mogli nic poradzić i sami zaczęli doznawać początków niepokoju.
Nareszcie na dwie lub trzy minuty przed ósmą na schodach dał się słyszeć odgłos szybkich kroków.
Renata nagle porwała się z łóżka, zmieniony z twarzą promieniejącą.
Wyciągnęła rękę ku drzwiom i zawołała tonera najzupełniejszego przekonania:
— Nadchodzi!... to on!...
Juliusz Verdier pobiegł otworzyć.
Dziewczę, uprzedzone przez instynkt serca, trafnie odgadło.
W istocie był to Paweł.
Wpadł jak uragan i potoczył ku Renacie, która o mało nie zemdlała, tak po największym niepokoju nastąpiła radość najwyższa.
— Poświęciwszy pierwsze chwile tej radości, dziewczę które przyszło do pamięci zadrżało, zbladło.
— Sam? — wyjąkało z pewnem wahaniem. — Sam pan jesteś?
— Tak, sam... — odpowiedział Paweł głosem cichym i smutnym.
— Dla czegożeś nie przywiózł pani Urszuli?...
Student nie odpowiedział.
— Czy nie chciała z panem jechać? — mówiła dalej Renata.
Toż samo milczenie.
— Ach! pan mnie przestraszasz! Czy się ma gorzej?
— Ona już wcale nie cierpi...
— Zatem ją wkrótce ujrzę?
— Nie ujrzysz jej nigdy.
— Dla czego??
— Bo nie żyje...
— Nie żyje! — powtórzyło dziewczę z pomięszaniem.
— Tak, nie żyje, zamordowana.
Renata wydała rozdzierający krzyk i ukryła zbladłą twarz w dłoniach.
Juliusz i Zirza siedzieli w milczeniu, wydani na pastwę nieopisanemu osłupieniu.
— Droga Renato! — mówił znowu Paweł ściskając jej ręce — uspokój się... przyjdź do siebie, błagam cię o to... Ja ci nie mogę oddać pani Urszuli, ale przysięgam że ją pomszczę!... Przysięgam że odkryję jej mordercę, który jest twoim zarazem.
— Czy masz na to dowody? — zapytało dziewczę głosem zaledwie dosłyszanym, dusząc się od łez.
— Mam...
— Cóżeś się dowiedział?
Paweł usiadł przy łóżku i opowiedział szczegółowo to, cośmy wyżej czytelnikom opisali.
Juliusz i jego kochanka doznawali dreszczu.
Renata przykładała chustkę do ust, tłumiąc łkanie.
Gdy student skończył zapytała drżąc cała.
— Któż więc nastawał na nasze życie? jacy są nasi nieprzyjaciele?
— Dowiemy się, kochana Renato, ale odpowiedz mi z początku... Potrzeba mi różnych objaśnień do skompletowania tych, które już posiadam...
— Co pan chcesz wiedzieć?
— Czyś zabrała jakie rzeczy wyjeżdżając z Maisaon-Rouge?
— Tak, walizę którą oddałam na bagaż w chwili wyjazdu... Kwit musi być w jednej z moich kieszenie...
— Nie... — odpowiedział Paweł — nie ma go tam.
— Zkąd wiesz?
— Widziałem go na dworcu kolei wschodniej... Ci co sądzili że cię zamordowali, ukradli ci ten kwit, tak samo jak odebrali list pisany, aby cię wciągnąć w sidła... i za pomocą tego kwitu odebrali z kolei twoją walizę...
— Co za okropna śmiałość!
— Czy w tej walizie nie było jakich ważnych papierów.
— Nic, prócz trochy bielizny i kilku sukien.
— W takim razie nędznicy zostali mocno zawiedzeni!
Renata uczyniła nagły ruch i poniosła ręce da szyi.
— Mój Boże! — szepnęła z bolesnym przestrachem.
— Co ci jest? — zapytał Paweł.
— Ci ludzie skradli mi skromny klejnot który nosiłam na szyi... pamiątkę z lat dziecinnych...
— Nie... nie... uspokój się pieszczoszko — rzek£& Zirza biorąc ze stołu medalion zdjęty z szyi Renaty. Oto jest przedmiot którego żałujesz.
I podała go rekonwalescentce, która go śpiesznie do ust przycisnęła.
— Zkąd masz ten klejnot? — zapytał Paweł.
— Nie wiem...
— Jak to być może abyś nie wiedziała?
— To bardzo proste.... W epoce gdy się zaczynają moje najdalsze wspomnienia, już go nosiłam. — Nie wiem od kogo go miałam, lecz nie opuszczałam go nigdy i on mnie napawa pewnym rodzajem czułogo i przesądnego szacunku... Patrzę na niego jak na relikwię i na talizman razem...
— Czy nie ma na nim jakich liter?
— Owszem, M i B.
— Nazwisko twoje nie zaczyna się ani od jednej ani od drugiej...
— To też nie wiem, co one mogą znaczyć, ale mi tak idzie o ten klejnot; jak o skarb najdroższy.
I Renata założyła na szyję łańcuszek medalionu.

II.

Córka Małgorzaty milczała przez kilka minut dając się uspokoić swemu wzruszeniu, poczem podnosząc oczy na Pawła mówiła dalej:
— Mój przyjacielu, czy masz mnie jeszcze o co zapytać?
— Tak jest — odpowiedział student — zadam ci pytanie, ostatnie i najważniejsze...
— Pytaj...
— Czyń zauważyła w ręku pani Urszuli jaki woreczek?
— Bardzo dobrze.
— Czy możesz go opisać?
— I owszem... Był z czarnej skóry ze stalową klamerką i łańcuszkiem z tego samego kruszcu. Na tarczy wyryte były dwie litery U i S.
Paweł wyjął z kieszeni ogniwka ze stali niklowanej i podał je Renacie, mówiąc:
— Zatem ten kawałek łańcuszka mógł należeć do woreczka pani Urszuli?
Dziewczę z wielką bacznością przyjrzało się temu przedmiotowi.
— Nie śmiem stanowczo twierdzić... — rzekła — ale to rzecz pewna, że bardzo jest podobny do łańcuszka od tego woreczka...
— No... — szepnął Paweł — rzecz się rozjaśnia... Biedna kobieta musiała mieć woreczek na ręku... — Morderca wyrzucił ją na drogę; ogniwka zaczepiły się o stopień i zerwały przez szarpnięcie...
— Ależ — zawołał Juliusz Verdier. — to jest nader szacowną wskazówką!
— Spodziewam się! — odparł syn Paskala.
Poczem zwracając się do Renaty, mówił dalej:
— Czy wiesz co się znajdowało w woreczku?
— Pieniądze potrzebne na naszą podróż i prawdopodobnie list adresowany do osoby, do której Urszula miała mnie zawieźć do Paryża...
— Być może, że tym nędznikom o ten list chodziło... — zrobiła uwagę jasnowłosa Zirza.
Prawdopodobieństwo tego przypuszczenia żywo Pawła uderzyło.
— Może... w istocie... — odparł. Zdaje mi się, żeś trafnie odgadła... Otóż jeszcze jedną tajemnica więcej do wyjaśnienia, a tych jest dosyć... Błąkamy się w zupełnej ciemności! Ja się postaram rozproszyć te cienie; na początek jutro pojadę do Nogent-sur-Marne...
Czas biegł podczas tej długiej rozmowy którąśmy opisali.
Na zegarze brakowało kilku minut do jedenastej.
Paweł upadał ze znużenia.
Trzeba było pomyśleć o spoczynku.
— Ale, ale — rzekła Zirza w chwili gdy młodzieniec wstawał, aby się udać na wyższe piętro, gdzie jak nam wiadomo, Juliusz Verdier oddał mu do dyspozycyi posłanie, — zapomniałam... Coś tu jest dla pana...
— Cóż takiego?
— List oznajmiający...
Paweł otworzył kopertę z czarną obwódką.
— To o pogrzebie pana de Terrys — rzekł rzuciwszy — okiem na treść pisma — nic mi nie przeszkodzi być na nim...
Obadwaj młodzi ludzie powiedzieli Renacie i Zirzie dobranoc i wyszli.


∗             ∗

Zdaje nam się, żeśmy już wspomnieli, iż pochód pogrzebowy miał wyjść z pałacu na bulwarze Malesherbes o godzinie dziesiątej.
Od godziny ósmej służba zakładu pogrzebowego przy bramie pałacu zawieszała draperye z czarnego sukna ze srebrnemi frendzlami.
Nad bramą widniała tarczą z herbem zmarłego i z koroną hrabiowską.
Honoryna żądała, aby wystawienie zwłok w bramie trwało jak najkrócej.
Chciała aby starzy przyjaciele jej ojca mogli od wiedzie zmarłego w jego pokoju, zamienionym na kaplicę pogrzebową.
Około dziewiątej zebrała się znaczna liczba zaproszonych.
Rzuciwszy po raz ostatni wzrokiem na spokojny i niezmienioną twarz zmarłego, zebrali się w salonie czekając chwili wyruszenia.
Panna de Terrys zamknęła się u siebie.
Nikomu nie wolno było przestąpić progu tego pokoju, w którym klęcząc przed wielkim krucyfiksem z kości słoniowej modliła się i płakała.
Ktoś lekko zapukał do drzwi.
Wstała i poszła otworzyć.
Ujrzała Filipa, kamerdynera zmarłego.
— Panienko, — rzekł — pani Bertin przyjechała. Kazała pani prosić, abyś ją przyjęła i pomimo zakazu pozwoliłem sobie...
— Dobrześ zrobił... — przerwała Honoryna. — Wprowadź panią Bertin...
W chwilę potem weszła Małgorzata i biedne dziecię z płaczem rzuciło się w jej objęcia.
— Mój ojciec... mój biedny ojciec... — wymówiła złamanym głosem. — Już go nie zobaczysz...
Małgorzata również płakała.
Nie usiłowała nawet odpowiadać frazesami pospolitych pocieszań, ale długo trzymała Honorynę przyciśniętą do piersi.
Podczas tego długiego i wymownego uścisku nie zamieniono ani słowa.
Nareszcie panna de Terrys podniosła głowę, otarła oczy, przytłumiła łkanie, nakazała milczenie objawom swej boleści i wyszeptała zcicha:
— Byłaś chorą, moja przyjaciółko... bardzo chorą... wiem o tem...
— Tak, drogie dziecię — odpowiedziała wdowa — ale już mi lepiej... wyzdrowiałam...
Honoryna zwróciła na Małgorzatę oczy zasłonięte łzami.
Uderzył ją wyraz niepokój u wyryty na twarzy biednej matki.
— Ach! — zawołała — jeszcze nie jesteś uleczoną... cierpisz jeszcze, ja to dobrze widzę...
— Prawda... — odpowiedziała Małgorzata głucho, przykładając rękę do lewej piersi — cierpię, lecz ciało jest uleczone... rana jest w sercu, a rana to nieuleczona.
— Nieuleczona! — powtórzyła panna de Terrys.
— Tak... najdroższa... Później o tem pomówimy... i lepiej byłoby nigdy o tem nie mówić...
— Czyś dawno wróciła do Paryża?
— Dopiero przedwczoraj i przybywszy natychmiast do wiedziałam się o wielkiem nieszczęściu które cię dotknęło...
— O wielkie!... tak... bardzo wielkie! — szepnęła Honory na boleśnie. — Ktoby się to spodziewał tej piorunującej katastrofy?...
— Ależ ty sama, moje dziecię... Nieraz mówiłaś do mnie, że widzisz zbliżający się koniec twego biednego ojca...
— Widziałam to, a jednak miałam nadzieję... — Nie sądziłam aby śmierć była tak blizką...
Łzy znowu się puściły strumieniem z oczu dziewczęcia.
— Zapewne, strata jaką poniosłaś jest niepowetowaną — mówiła Małgorzata — i nie będę usiłowała cię pocieszać wiedząc, że czyniłabym to napróżno, ależ nie trzeba się tak poddawać... Jesteś natury energicznej... Bądź odważną i spokojną w swojej boleści. Unikaj zgubnego osamotnienia... Zgódź się na przyjęcie mego szwagra i jego syna, którzy chcieliby ci wynurzyć, jak wielki udział przyjmują w twojej boleści...
— Pana Paskala i Pawła... — wyjąkała sierota.
— Czekają w salonie... Czy zechcesz ich przyjąć?
— Tak... i to z całego serca... Oni, wraz z tobą, są memi jedynymi, prawdziwymi przyjaciółmi.
Honoryna zadzwoniła.
Wszedł Filip.
— Poproś pana Lantier i jego syna — rzekło dziewczę do służącego.
Paskal i Paweł zostali prawie zaraz wprowadzeni.
Twarz Pawła nosiła wyraz szczerego wzruszenia.
Oblicze przedsiębiorcy wyrażało smutek przymuszony.
Nędznik przybywał bezwstydnie odegrywać nikczemną komedyę z panną de Terrys.
Szybko podszedł ku niej, wziął ją za ręce, ścisnął je w swoich i przerywanym głosem mówił o swoim głębokim smutku i gorzkim żalu.
— Kochałeś pan mego ojca, wiem o tem, panie Lantier — odpowiedziała sierota — wiem, że jego pamięć zawsze ci będzie drogą... Dziękuję w jego... dziękuję w swojem imieniu...
Odwróciła się od Paskala i podała ręce Pawłowi, któremu łzy spływały po twarzy i mówiła dalej:
— Nie starasz się mnie pocieszać... Płaczesz wraz ze mną... — Dziękuję!...
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł kamerdyner, nie wołany.
W niepewnym wzroku przedsiębiercy zajaśniał jakiś niepokój.
— Co tam Filipie? — zapytała młoda panienka.
— Chwila się zbliża — odparł smutnie służący — a panienka mówiła, że ma chęć odwiedzenia po raz ostatni kaplicy pogrzebowej nim... nim...
Niedokończył.
— Dobrze — rzekła Honoryna — idę...
I blada jak widmo, lecz pozornie spokojna, młoda panienka włożyła na sploty jasnych włosów kapelusz żałobny, zarzuciła czarny szal na ramiona. Wzięła Małgorzatę pod rękę, poczem, wspierając się na niej, aby wzmocnić swój chód chwiejący, udała się ku pokojowi zmarłego.
W nim cisnął się tłum zaproszonych ze skupieniem milczący.
Za ukazaniem się córki hrabiego pochyliły się wszystkie czoła.
Usunięto się, by mogła przejść.
Ciało pana de Terrys złożone było w trumnie i całkowicie obwinięte w całun, tylko twarz była odkryta.
Służba pogrzebowa stała na pogotowiu do ukończenia swojej złowrogiej powinności, mając za otrzymaniem rozkazu zakryć twarz hrabiego i przyśrubować wieko trumny.
Honoryna puściła rękę Małgorzaty i powoli zbliżyła się do ciała.
Upadła na kolana i modliła się przez kilka sekund z twarzą ukrytą w dłoniach, poczem podniosła się blada z ponurem wejrzeniem.
Niektórzy z widzów tej sceny dziwili się po cichu, widząc że nie płacze. Nikt, niestety! nie wiedział, ile łez wylało od dwóch dni to biedne dziewczę.

III.

Jedna tylko Małgorzata wiedziała dobrze, że jej przyjaciółka mdleje.
Pochwyciła Honorynę za ramię, mówiąc do niej po cichu:
— Moja biedaczko, zaledwie stoisz na nogach... Wesprzej się na mnie...
Zarządzający obchodem dał znak; żałobnicy zabierali się do zakrycia twarzy i zamknięcia trumny.
W tej chwili kamerdyner przedzierając się przez tłum, zbliżył się do Honoryny.
Był zmieniony, drżący i zdawał się nieprzytomnym.
— Panienko... — rzekł stłumionym głosem, — panienko...
— Czego? — zapytała sierota — co mi masz powiedzieć?
— Otoczono pałac... — mówił dalej Filip — komisarz policyi...
Paskal Lantier zadrżał.
— Komisarz policyi? — powtórzyła machinalnie panna de Terrys.
— Z naczelnikiem wydziału śledczego i agentami... idą na górę... nadchodzą za mną...
Honoryna zmarszczyła brwi.
Jej męzka natura brała górę.
— Po co oni tu przyszli?... czego chcą?... — zawołała.
Obecni wydawali się pomięszani. Głuche szepty dawały się słyszeć.
Córka hrabiego postąpiła ku drzwiom.
Na progu ukazał się naczelnik wydziału śledczego, komisarz przepasany szarfą, lekarz wezwany przez władzę, sekretarz, sędzia pokoju wraz ze swoim pisarzem i agenci w cywilnem ubraniu.
Ujrzawszy Honorynę stanęli.
Ta poszła prosto do komisarza, którego wskazywała jej jego szarfa.
— Panie — rzekła wyniośle — proszę mi wytłómaczyć swoją obecność u mnie w podobnej chwili.
Obecni tej scenie czekali zaniepokojeni.
Zamiast odpowiadać, komisarz zaczął badanie:
— Czy pani jesteś panna de Terrys? — zapytał.
— Tak panie... i powtarzam swoje zapytanie.
— Mam do spełnienia przykry obowiązek... Na mocy rozkazu prokuratora rzeczypospolitej, protestuję przeciwko pochowaniu zwłok pana hrabiego de Terrys.
Dreszcz przebiegł po tłumie.
Małgorzata nie bez trudu zdołała powstrzymać krzyk przestrachu, jaki się z jej ust wydzierał.
Naczelnik wydziału śledczego, bacznie przyglądał się sierocie i usiłował wyczytać z jej twarzy to, co się działo w jej duszy.
Osłupiała Honory na przez kilka sekund stała jak niema.
Poczem przesuwając rękami po czole, jak obłąkana powtórzyła:
— Protestujesz pan przeciw pochowaniu mego ojca!
— Oto jest rozkaz, pani...
— Ale zkądże ten rozkaz? Co chcecie zrobić z tem biednem ciałem?
— Zawieziemy je do Morgi, gdzie będzie dokonana na niem sekcya.
Szmer o którym wspominaliśmy, wzrastał.
— Mój ojciec w Mordze! — zawołała panna de Terrys z zaciśniętemi rękami, z błyszczącym wzrokiem. Ależ to szaleństwo, panie, to szkaradzieństwo i ja panu tego zabraniam! Ja jestem jedyny córką hrabiego!... Ciało mego ojca tylko do mnie należy!
— Ono należy do prawa, pani...
— Do prawa! Prawo jest ustanowione dla żyjących, a zmarłych nie dotyczę! Ja nie dam zabrać tego ciała!
Naczelnik wydziału śledczego wyrzekł z cicha słów kilka do komisarza.
Ten ostatni skinął twierdząco głową i nie przedłużając dalej sporu z Honoryną, dał rozkaz posługaczom ażeby zamknęli trumnę.
Ci natychmiast usłuchali.
Sierota poskoczyła ku nim.
— Nie! nie! nie!... — krzyknęła z wyrazem nadpisanego uniżenia — ja nie chcę, aby kto dotykał jego ciała!
Usiłowała rzucić się pomiędzy trumnę i żałobników.
— Pani — rzekł zimno komisarz — nie stawiaj mnie pani w przykrej ostateczności użyć gwałtu dla pozostawienia siły przy prawie... Uspokój się pani. radzę, i oddal się do swego pokoju, w którym masz pozostać aż do nowego rozkazu.
— Do nowego rozkazu... — wyjąkało dziewce której umysłem miotała burza pomięszanych myśli. Jestżem więc oskarżoną, skóro mam być więźniem?...
i co oskarżoną?... Co się dzieje, o mój Boże!... Nie rozumiem, lecz boję się...
Nagle złowroga myśl oświeciła umysł nieszczęśliwego dziewczęcia, jak błyskawica rozjaśnia ciemności w burzy nocnej.
Wydała okrzyk grozy, wyciągnęła przed siebie ręce, jak gdyby odpędzając straszliwe widzenie, zachwiała się, straciła równowagę i padła na posadzkę bez przytomności.
— Zanieść pannę de Terrys na łóżko... — wydał rozkaz naczelnik wydziału śledczego dwóm agentom.
I dodał zniżonym głosem:
— Nie wpuszczać nikogo do dziewczyny prócz pokojowej, z domu nie wychodzić i mieć oczy i uszy otwarte...
Paweł Lantier i Małgorzata poskoczyli ku Honorynie.
Agenci odsunęli ich stanowczo lecz grzecznie i podnosząc młodą panienkę, ponieśli ją prowadzeni przez Filipa, który płakał rzewnemi łzami.
Wtedy komisarz zabrał głos.
— Z żalem i jako wykonawcy prawa przyszliśmy tutaj zakłócić i przerwać obchód pogrzebowy, który tu państwa sprowadził... — rzekł zwracając się do obecnych. — W imieniu prawa proszę się rozejść.
Paskal Lantier postąpił naprzód.
Na jego twarzy czytać się dało udane oburzenie.
— Panie komisarzu policyi — zapytał przerywanym głosem — więc to biedne dziewczę pozostanie opuszczone?... Ja przeciw temu protestuję! Opuszczenie takie byłoby szkaradzieństwem...
— Opuszczenie to nie istnieje... — odparł sucho urzędnik. — Panna de Terrys ma służących...
Z kolei odezwała się Małgorzata:
— Czy mi pan pozwolisz czuwać przy mojej przyjaciółce tak okrutnie dotkniętej?
Komisarz odpowiedział z ukłonem:
— Pani, to jest niepodobieństwo...
— Jednakże...
— Proszę pani, niech pani nie nalega, byłoby to napróżno.
Pani Bertin wydała głębokie westchnienie, spuściła głowę, uklękła na parę sekund przy trumnie hrabiego i wyszła z pokoju z Paskalem Lantier i Pawłem.
Tłum już wyszedł, rozprawiając o strasznym wypadku który się wydarzył.
Przy bramie zdejmowano już żałobne draperye.
Katafalk odjechał.
Na dziedziniec zajechał, furgon prefektury policyi.
Na pierwszem piętrze nie było nikogo prócz Honoryny ciągle zemdlonej i pilnowanej przez pokojową, pomięszanych służących, urzędników, agentów przebranych po cywilnemu i czterech posługaczy pogrzebowych.
Trumnę zamknięto starannie, zniesiono i umieszczono w furgonie, który pod eskortą dwóch agentów, pojechał do Morgi.
Sędzia pokoju o obecności którego jużeśmy wspomnieli, do tej chwili nie brał wcale udziału, w tem co zaszło.
Gdy trumna została wyniesiona, naczelnik wydziału śledczego obrócił się do niego i rzekł:
— Teraz, panie sędzio, racz spełnić swój obowiązek.
— Opieczętować wszystko, czy tak? Odkąd że mam zacząć?
— Od gabinetu nieboszczyka hrabiego.
— Gdzież on jest?
— Zaraz się dowiemy.
Zaprowadziwszy agentów, którzy zanieśli Honorynę zemdloną, Filip powrócił i stał niemy, nieruchomy, zgnębiony i niejako przestraszony.
Naczelnik wydziału śledczego obrócił się do niego i zapytał:
— Czy ty byłeś kamerdynerem hrabiego?
— Tak, panie...
— Zaprowadź mnie do jego gabinetu.
— Jest on tuż obok... — odparł Filip otwierając drzwi boczne.
— Dobrze.
— Czy mam panu towarzyszyć?
— Niepotrzeba... możesz odejść...
Służący nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy i oddalił się ukrywając w dłoniach twarz łzami zalaną.
Urzędnicy weszli do gabinetu.
Sędzia pokoju będąc tak wezwanym, zapalił świecę i przygotował czerwony lak dla przyłożenia pieczęci.
— Co pan myślisz o pannie de Terrys? — rzekł nagle komisarz policyi zwracając mowę do naczelnika wydziału śledczego.
— Ja myślę, że ona jest bardzo silna...
— Czy ją pan uważasz za winną?
— Najzupełniej. Nie mogła się spodziewać teatralnego rozwiązania, jakieś my jej przygotowali i pomimo zdziwienia, dala dowód przepysznej energii...
— Ależ to zemdlenie?...
— Wydaje mi się dowodem winy... Gdy trucicielka uczuła się zgubioną, niepokój moralny zwyciężył siłę fizyczną... Niewinna, panna de Terrys byłaby walczyła do końca, pojmując że błąd, którego się stała ofiarą, wcześniej czy później się wyjaśni...
— Krótko mówiąc, przekonanie pańskie jest ustalone?
— Jaknajzupełniej!... jaknajsilniej, niewzruszenie! Zobaczysz pan, że sekcya ciała potwierdzi moje zdanie. Odgłos publiczny wyświadczył znakomitą przysługę sprawiedliwości, która się niczego nie domyślała!... Nie ma dymu bez ognia... Potwierdza to mądrość narodów i ja jestem tego samego zdania.

IV.

— Czy będziemy robili rewizyę — zapytał komisarz?...
— Dopiero po sekcyi będziemy mieli prawo ją odbyć... Zresztą jestem przekonany, że nic nie znajdziemy... — odparł naczelnik wydziału śledczego.
— Dla czego?
— Od zgonu hrabiego upłynęło dwa dni i dwie noce, jest to aż nazbyt dosyć czasu, aby usunąć materyalne dowody zbrodni.
Do rozmowy wmięszał się sędzia pokoju.
— Panowie — rzekł wskazując na mebelek z czerwonego szyldkretu, przetrząśnięty w wilię tego dnia przez Leopolda Lantier. W zamku jest pęk kluczów. Czy nie zechcecie zajrzeć do środka?
— Naczelnik wydziału śledczego potrząsł głową i rzekł:
— Nie potrzeba... Przyłóż pan pieczęcie i zabierz klucze... Później to rozpatrzymy...
To mówiąc urzędnik z przyzwyczajenia prowadził wzrokiem w około siebie.
Na tym samym stoliku spostrzegł tacę z karafką szklanką i łyżeczkę srebrną, zanurzoną w odrobinę bezbarwnego płynu.
— Co to jest? — szepnął.
Komisarz policyi nadstawił ucha i podwoił baczność.
Naczelnik wydziału śledczego umoczył koniec palca w płynie i zamierzał ponieść go do ust.
— Strzeż się pan — zawołał komisarz policyi, kładąc mu rękę na ramieniu. — Gdyby to była trucizna!...
— Ba! — odpowiedział naczelnik z uśmiechem — byłem już dwa lub trzy razy otruty w podobnych okolicznościach i nie umarłem... Sądzę zresztą, że to jest płyn nieszkodliwy... Z pewnością niepopełnionoby nieroztropności, zostawiając truciznę przy, trupie otrutego...
Komisarz policyi wydobył łyżeczkę srebrną ze szklanki.
— Patrz pan, zwilżona część zupełnie zczerniała... Wydaje mi się to podejrzanem...
— I mnie także, ale może metal wprzódy się zoksydował...
— Zobaczymy... — odpowiedział komisarz odwracając łyżeczkę i zanurzając jej błyszczący koniec w płynie.
— Panowie — rzekł sędzia pokoju, który podczas gdy zamieniano te słowa, nie przerywał swojej czynności — pieczęcie przyłożone zostały na wszystkich meblach tego gabinetu...
— Zechciej pan toż samo zrobić w sąsiednich pokojach... Zaraz do pana przyjdziemy...
Sędzia pokoju wyszedł wraz z pisarzem.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz policyi nie spuszczali wzroku ze srebrnej łyżeczki.
Po kilku minutach błyszcząca część zciemniała, stała się niebieskawą, potem ciemno-czerwoną, a potem jak atrament czarną.
— A więc? — zapytał komisarz.
— Obecność silnej trucizny wydaje mi się niezaprzeczoną... Mamy dowód!... Ciało hrabiego musi być nasycone tą substancyą, która oksyduje metal...
Naczelnik wydziału śledczego przywołał jednego z agentów i wydał mu rozkaz, aby poszedł do kuchni pałacu po koszyk...
Agent spiesznie usłuchał i za chwilę potem powrócił z zamkniętym koszykiem.
Podczas jego nieobecności, urzędnik; wyjął stare papiery z kosza stojącego pod biurkiem.
Użył ich do opakowania na spodzie koszyka, łyżeczki, karafki i szklanki w ten sposób, aby te naczynia utrzymane w postawie stojącej, nie utraciły ani kropli z tego, co się w nich znajdowało.
To uczyniwszy, obwiązał koszyk szpagatem, zapieczętował przykładając kamień swego pierścionka i rzekł do agenta:
— Zanieś to do prefektury, do mego gabinetu... Pamiętaj unikać wszelkiego wstrząśnienia. Weź jeden z naszych powozów i śpiesznie powracaj...
Jak tylko agent odszedł, dwaj urzędnicy połączyli się z sędzią pokoju.
Pałac był obszerny; opieczętowanie trwało długo.
Nie będziemy śledzili krok w krok za tą czynnością prawną i poprosimy czytelnika o udanie się do panny de Terrys.
Pokojowa, którą przez uchylone drzwi pilnował jeden z agentów bezpieczeństwa, rozbierając i kładąc do łóżka swoją panią spuściła firanki.
Honory na choć ciągle pozbawiona przytomności doznawała, pierwszych gwałtownych napadów nerwowych.
Rzucanie podobne do tego, jakie bywa skutkiem, ataku konwulsyj wstrząsało jej członkami.
Zęby jej szczękały.
Jej powieki były przymknięte, lecz głuche jęki, chrapliwe wykrzyki wyrywały się z jej ściśnionego gardła.
— Mój Boże!... mój Boże!... — mówiła pokojowa objęta łatwem do pojęcia pomięszaniem — moja pani umiera!
Agent zbliżył się, odchylił firankę i popatrzał na dziewczę jak człowiek, dla którego widok podobnych ataków jest rzeczą zwyczajną.
— Nie bój się... — odpowiedział. — To nic... Nerwy są więcej wytężone niż rozum... więcej nic nie ma... Daj pannie powąchać trochę silnego octu, i to zaraz przejdzie.
Pokojowa wzięła flakonik z solami angielskiemi i dała powąchać pannie de Terrys, ale nie sprawdziły się przewidywania agenta, gdyż stan Honoryny pozostał bez zmiany.
U płynęła tak blizko godzina.
Po upływie tego czasu rzucania zmniejszyły się, — lecz stan jej zdrowia zdawał się pogarszać.
Członki dziewczęcia zesztywniały i stały się jak lód zimne.
Ogarnięta przestrachem pokojowa zawołała pomoc, z krzykiem wzywając doktora.
— Nie potrzeba! — odpowiedział agent nie zmięszany. — Przykryj tylko dobrze panią, przyłóż jej do podeszew mocno ogrzane żelazka do prasowania, a wszystko będzie dobrze... Ja się z tem znam!... — Lekarz nie zaleciłby nic innego.
Sposób ten udał się tym razem.
Stężałe i lodowate członki powoli zwolniały i rozpaliły się.
Honoryna wydala długie westchnienie i otworzyła oczy.
Wsparła się na łokciu, ujrzała naprzeciw siebie pokojową i popatrzała na nią, bezskutecznie usiłując odgadnąć, dla czego twarz dziewczyny wyrażała głęboki przestrach.
Zdawało się, że panna de Terrys utraciła pamięć zupełnie.
Nagle we drzwiach ujrzała agenta, który stojąc nieruchomy, w kapeluszu na głowie i z rękoma w kieszeniach wlepił w nią spojrzenie jednocześnie niedbałe i ciekawe.
Na widok tego człowieka, którego postać i ubranie zdradzały jego zajęcie, sierota zadrżała.
Jednocześnie wszystko co zaszło stanęło jej w pamięci.
— Panie — rzekła niepewnym głosem rumieniąc się z gniewu i ze wstydu razem — co pan tu robisz w tym pokoju?
Agent ukłonił się i odpowiedział:
— Wykonywam rozkazy swoich zwierzchników...
— Swoich zwierzchników! — powtórzyło dziewczę. — Nie mogłam im przeszkodzić w wykonywaniu nikczemnego dzieła!... Przy nich była siła, a ja miałam tylko słuszność za sobą!... Tego nie było dosyć!... Ale oni zapewne opuścili mój dom, splamiwszy go... Uczyń toż samo... Odejdź...
I tym słowom Honoryny towarzyszył gest energiczny.
— W żaden sposób nie mogę być pani posłusznym... — odparł nieznajomy.
— Dla czego?
— Obowiązany jestem pilnować wydanych mi rozkazów, jak gdybym był żołnierzem, chociaż nie noszę munduru... Otóż rozkazano mi nie spuszczać z pani oka i siedzieć w tym pokoju.... Zostanę w nim dopóki nie będę zmieniony ze straży... a im wcześniej to nastąpi, to tem lepiej!
Dziewczę tonem przygnębiającej pogardy zawołało:
— Pan mówisz o rozkazach! jak się zdaje te, któreś otrzymał nakazując nieuszanowanie dla kobiet!
— Cżem-że mogłem okazać to nie uszanowanie, pani?
— Upierając się, aby pozostać w pokoju, w którym powinnam być sama... Ja się chcę ubierać, słyszysz pan, ja chcę! Wychodź!
— Zapewniam panią, że to jest mojem najgorętszem życzeniem, ale mogę wyjść tylko na rozkaz moich przełożonych.
Gniew Honoryny wzmagał się w skutek zimnej krwi rozmawiającego i sprzeczka groziła przedłużeniem bez końca, gdy w sąsiednim pokoju dały się słyszeć kroki kilku osób.
Agent spiesznie usunął się na bok i na progu ukazało się trzech urzędników.
— Czego panowie jeszcze chcecie? — zawołała panna de Terrys przyprowadzona do rozpaczy.
— Dokończyć mego zadania... — odpowiedział sędzia pokoju z ukłonem...
— Jakież to jest zadanie, mój panie? Czyżeście nie dosyć już zakłócili spokój mego domu pogrążonego w żałobie?... Zkąd macie prawo działać tu jako panowie i narzucać mi obecność swoich podwładnych?... Rozkażcie temu człowiekowi wyjść... Ja chcę wstać z łóżka, ubrać się, a potem zażądać wyjaśnienia...
— Fakta mówią za siebie, moja pani... — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Pan sędzia pokoju przyłoży pieczęcie w tym pokoju, poczem zostawimy panią samą...
Honoryna jak trup zbladła.
— Pieczęcie w tym pokoju!... — wyjąkała. — Na moich meblach pieczęcie!...
— Tak jest pani — rzekł sędzia, pokoju. — Tak prawo mieć chce i ja śpieszę je wykonać...
I zwracając mowę do pokojowej, dodał.
— Wyjmij z tych mebli rzeczy do ubrania potrzebnych na kilką dni dla twojej pani.
Zmięszana służąca wykonała rozkaz i śpiesznie otworzyła szafy, z których wyjęła parę sukien i trochę bielizny.

V.

— Zatem panowie mój dom gwałcicie — zawołała sierota.
— Jesteśmy sługami prawa, pani — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego... — Jesteśmy biernie posłuszni... Nam wydają rozkaz, a my go wykonywamy.
— Ale jakaż przyczyna tego rozkazu?
— Nie wiemy, a gdybyśmy nawet i wiedzieli, to gdybyśmy nie byli upoważnieni do objaśnienia pani o tem, musielibyśmy milczeć.
— A to bierne posłuszeństwo, ta ślepa uległość, czy nie obruszają waszego sumienia?
— Sumienie nie obrusza się na wykonanie obowiązku, jakimkolwiek on by był!...
— Zatem — mówiła dalej z oburzeniem Honoryna — panowie wykonujecie obowiązek napadając na mój dom w obec tłumu zebranego ze skupieniem myśli i gotowego do odprowadzenia ciała mego ojca na wieczny spoczynek i wydzierając mi to ciało?
— Tak jest, pani, gdyż tego chciało prawo.
— Prawo! zawsze prawo!... Ależ czy myślicie, dla wymotywowania gwałtownej interwencyi jego przedstawicieli, że tutaj popełnioną została jaka zbrodnia?... A więc, zgoda, tylko jeżeli są jakie podejrzenia, to ja pierwsza powinnam o nich wiedzieć! Kazaliście mi panowie być na zawołanie, postawiliście przy mnie stróża, przykładacie pieczęcie aż w tym pokoju! Czyż sądzicie, iż jestem tak dalece pozbawiona rozsądku, że nie rozumiem iż honor mój jest w niebezpieczeństwie?... Ja jestem wmięszana w tę sprawę, więc obowiązkiem waszym jest odpowiadać mi i objaśnić... Posiadacie rozkaz prokuratora rzeczy pospolitej... Rozkaz ten musi być jasny... Ja go chcę widzieć... przeczytać... Czy mi tego odmawiacie?
Naczelnik wydziału śledczego pośpieszył z odpowiedzią.
— Tem mniej odmawiam zadosyć uczynienia । żądaniu pani, że prawo każę mi zostawić jej kopię tego rozkazu.
I jednocześnie wyjął dokument wydany przez sąd i podał dziewczęciu, które go pochwycało z chciwością.
— Proszę, niech pani przeczyta z uwagą... — mówił dalej urzędnik.
Honoryna czytała już co następuje:
— „My, prokurator Rzeczypospolitej departamentu Sekwany, oficer Legii honorowej, rozkazujemy panu komisarzowi do spraw sądowych, panu naczelnikowi wydziału śledczego i panu sędziemu pokoju ósmego okręgu:
„Pierwszemu, udać się do pałacu zmarłego hrabiego de Terrys, niedopuścić pochowania zwłok i zawieźć je do Morgi, w celu dokonania sekcyi.
„Drugiemu, przedsięwziąść środki jakie uzna za stosowne dla zapewnienia szacunku dla prawą, pod opieką którego panna de Terrys pozostaje.
„Panu sędziemu pokoju polecam opieczętować wszystkie meble, szafy i szuflady, znajdujące się w mieszkaniu pana de Terrys.
„W dowód czego i t. d. i t. d.“
Sierota przeczytała do końca.
— Nic!-zawołała z rozpaczą ukończywszy czytanie. Nic! Ani słowa wyjaśniającego powód, albo przynajmniej pozór tych niesłychanych ostrożności i tego niezasłużonego wstydu! Jestem pod opieką prawa i pod pańską, jak utrzymuje ten papier... dodała zwracając się do naczelnika wydziału śledczego. Wszak opieka znaczy to samo co protekcya. Broń mnie pan... Zlituj się nademną... Usuń te dręczące mnie wątpliwości... Co się dzieje? Jakiej natury są te podejrzenia? Czyż kto przypuszcza, że śmierć mego ojca jest skutkiem zbrodni?
— Nic nie wiem, paninko.
— To być nie może! Pan musisz wiedzieć...
— Nic nie wiem.
— Mój Boże o rzekła Honoryna załamując ręce zawsze niepewność! straszliwa niepewność!... Widzę dobrze, że tu myślą o zbrodni, lecz jakąż ona jest i kogo oskarżają.
Po raz trzeci naczelnik wydziału śledczego odpowiedział:
— Nic nie wiem.
Panna de Terrys spuściła na piersi głowę i uczyniła gest najwyższego zniechęcenia.
Sędzia pokoju zbliżył się do dwóch urzędników.
Moje zadanie skończone — rzekł do nich.
— Więcej nie mamy tu co robić, pani... — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Nasz przykry obowiązek dopełniony.
Honoryna nagle podniosła głowę. W jej oczach zajaśniała błyskawica.
— Panowie odchodzicie?
— Tak, pani.
— Zatem jestem wolna i oswobodzona od nadzoru?...
— Zapewne, lecz...
— A! jeszcze ograniczenia! — przerwało dziewkę z gryzącą ironią.
— Pozwól mi pani dokończyć... Jesteś pani uwolniona od wszelkiego nadzoru, ale aż do czasu odbycia sekcyi na zwłokach hrabiego de Terrys, zaleca się pani nie oddalać się z Paryża i być gotową na pierwsze wezwanie do stawienia się przed sędzią śledczym, jeżeli będzie, uważał za stosowne wezwać cię do siebie.
Bladość sieroty podwoiła się.
— Przed sędzią śledczym! — powtórzyła. — Czegóż on może chcieć odemnie i po coby mnie do siebie wzywał?
— On sam pani to powie, gdyż zdaje mi się na pewno, że pani będziesz badaną; powtarzam więc raz jeszcze, bądź pani gotową do stawienia się w sądzie...
Po skórze Honoryny przebiegł dreszcz gniewu, który jednakże potrafiła ukryć.
— Dobrze, panie! — rzekła z goryczą. — Zatrzymuję pozór wolności, lecz w istocie jestem uwięzioną i nadzór nademną, jakkolwiek niewidoczny, będzie niemniej rzeczywistym... Wszystko co się tu dzieje jest tak dziwne, że w końcu pomyślę iż ja jestem oskarżoną!... Dobrze.
Urzędnicy zeszli na dół i udali się do izby służących, których zastali w pomieszaniu.
Filipa, kamerdynera nieboszczyka, tam nie było.
Płakał na drugim końcu pałacu.
Rozkazano go poszukać.
— Jak ci imię i nazwisko? — zapytał sędzia pokoju, gdy służący przyszedł.
— Filip Edward Giret.
— Byłeś kamerdynerem zmarłego?
— Tak panie... — Od jak dawna?
— Od dwunastu lat.
— Jesteś przeznaczony na stróża pieczęci...
Służący skłonił się.
Imię i nazwisko zostało zapisane do protokółu? poczem urzędnicy wyszli.
Zaledwie opuścili pokój, gdy panna de Terrys kazała się pokojowej ubierać.
Znamy zdecydowaną i trudną do powściągnięcia naturę młodej panienki.
Uczucie najzupełniejszej bezsilności w obec prawa nabawiało ją głuchą zapamiętałością. Z tą zapamiętałością łączyła się dręcząca niepewność i drażniące powątpiewanie.
Tak jak to powiedziała naczelnikowi wydziału śledczego, domyślano się zbrodni, o tem nie wątpiła i sędzia pokoju miał ją badać w tym względzie, ale jaka to była zbrodnia?....
Zdawało jej się niemożliwem, aby ktoś przypuszczał zabójstwo na osobie hrabiego, który od tylu lat gasł powoli i który zresztą nie miał nieprzyjaciół.
Jakże przypuścić, aby do tego stopnia nierozsądne podejrzenie zrodziło się w umysłach urzędników sądowych?...
Zkąd wychodził cios który ją dotknął..
Jaka nieprzyjazna ręka kierowała tą straszliwą bronią..
Honoryna zadawała sobie te pytania i nie znajdowała odpowiedzi.
— Ach! — rzekła nieprzytomna. — Nie byłam przy ojcu gdy umierał. Nie otrzymałam jego ostatniego błogosławieństwa... To na mnie ściągnie nieszczęście!
Od tej chwili duszę jej owładnął jakiś zabobonny przestrach i jeszcze jedną boleść dołączył do innych.
Kazała przywołać. Filipa.
Kamerdyner opowiedział jej co zaszło w pałacu od chwili, gdy utraciła przytomność.

— Opowiadanie to, nie będące ją w stanie uspokoić i pocieszyć, rzuciło ją na pastwę ponurego i srogiego osłupienia.

∗             ∗

Tłum który na rozkaz komisarza policyi opuścił pałac hrabiego de Terrys, w obec zgorszenia, jakiego nigdy prawie nie było przykładu, jak się można domyśleć, powziął stanowcze przekonanie.
Nikt nie powątpiewał o zbrodni.
Wszyscy, albo przynajmniej prawie wszyscy, uważali Honorynę za ojcobójczynię.
Z pomiędzy świadków złowrogiego dramaty dwoje zaproszonych na obrzęd pogrzebowy doświadczyło bolesnego zdumienia i uczuli najdotkliwsza zmartwienie.
Osobami temi były: Małgorzata Bertin i jej siostrzeniec Paweł.
Paskal Lantier wydawał się równie jak oni przy gnębionym i pozornie był tak samo smutnym jat oni, ale jego smutek i pognębienie były tylko obłudną maską.
— Czy rozumiesz co się dzieje? — rzekła Małgorzata złamanym ze wzruszenia głosem do swego szwagra.
— Niestety! — odpowiedział przedsiębiorca wydając długie westchnienie — chciałem się łudzić i zachować niejaką wątpliwość, ale gdzież sposób, skoro prawda uderza w oczy i skoro wszystko jasno przekonywa, że policya jest na tropie morderstwa?
Małgorzata zadrżała usłyszawszy ten wyraz.
— Ojciec ma zupełną słuszność... — szepnął Paweł. — Mówi głośno to, co inni myślą po cichu...
— Morderstwo popełnione na osobie hrabiego de Terrys! — rzekła pani Bertin ze zgrozą.
— Tak jest, ciociu... Mowa urzędników, a nadewszystko fakta są jasne i wyraźne... Podejrzywają pannę de Terrys... nad jej głową ciąży straszliwe oskarżenie...
— Honoryna ojcobójczynią! — zawołała wdowa z gestem gwałtownego przeczenia. — Cóż znowu, to niepodobna!
— Zapewne, że niepodobna — potwierdził Paskal i panna de Terrys pewnie się usprawiedliwi; ale zawsze to dla niej wielkie nieszczęście i wielki wstyd, że ją mogło dosięgnąć podobne podejrzenie.
— Biedna Honoryna! — szepnęła Małgorzata — jakaż dziwna fatalność uwzięła się ją ścigać!
Tym razem Paskal nie odpowiedział.

VI.

Pawłowi pilno było zobaczyć Renatę: Rozstał się z ojcem i z ciotką i udał się na ulicę Szkoły Medycznej.
Paskal chciał wybadać Małgorzatę i zaproponował jej odprowadzenie do domu.....
Przyjęła.
— Kochana siostro — rzekł gdy wsiedli do powozu pani Bertin — w obec nieszczęsnego wypadku, którego byliśmy świadkami, zaledwie mogłem się spytać co słychać u ciebie... Zaprawdę, masz się lepiej, skoroś i wróciła do Paryża, ale jesteś jeszcze bardzo blada i twoje znużone rysy i wzrok przygasły, każą mi się obawiać, czyś wyjechała z Romilly nie zbyt wcześnie, to jest przed zupełnem przyjściem do zdrowia...
— Czyż mogłam tam pozostać? — odparła Małgorzata — byłabym tam umarła z niecierpliwości! — Nie ukrywam przed tobą myśli która mnie ogarnęła... Wiesz jaki mam teraz cel życia... chciałabym jaknajprędzej pytać, szukać, nakoniec dowiedzieć się...
— I rozpoczęłaś poszukiwania? — zapytał żywo przedsiębiorca.
— Naturalnie!
— Czy osiągnęłaś już jaki skutek?...
Pani Bertin potrząsła przecząco głową.
— Nic się nie dowiedziałaś w zamku Viry-sur-Seine? — mówił dalej Paskal.
— Nic stanowczego... Jednakże nie żałuję mego kroku.
— Dla czego?
— Trafiłam na trop.
Paskal uczuł lekkie drżenie.
— Na trop?... — powtórzył tonem pytającym.
— Tak jest, alem go zaraz zgubiła w Troyes?
— Dla czego w Troyes?
— Dla tego że moja córka tam mieszkała...
— A! — rzekł Paskal udając zdziwienie.
— Tak jest — mówiła dalej Małgorzata — była, w Troyes na pensyi, — i zkąd w kilka dni po śmierci Roberta Vallerand, kobieta płatna przez tego ostatniego przybyła ją zabrać...
— Aby ją zawieźć?...
— Otóż — zawołała biedna matka ze zniechęceniem — tego właśnie nie wiem! Tajemnica nieprzenikniona.
— Ale, — zapytał przedsiębiorca, udając, że nieprzywiązuje wielkiej wagi do zadawanego pytania, — zdaje mi się żeś mówiła, iż czytałaś list, albo raczej adres listu, wskazującego miejsce, w którem miałaś nadzieję otrzymać pewne wskazówki?
— Prawda... — odpowiedziała Małgorzata, nie domyślając się, że podlega w tej chwili badaniu niby w gabinecie sędziego śledczego. — Przeczytałam adres p. Emila Auguy notaryusza w Paryżu...
— W istocie przypominam sobie, żeś mi wspominała i to nazwisko.... Zapewne powróciwszy, nie miałaś czasu, aby się udać do tego notaryusza?
— Pod tym względem się mylisz... Byłam na ulicy Piramid.
Paskal poczuł, że zimny pot zwilża mu skronie.
— Widziałaś się z panem Auguy? — rzekł z niepokojem.
— Tak jest.
— Zatem objaśnienia na któreś liczyła?
— Istniały tylko w mojej, wyobraźni.
— Zapewne notaryusz aby ci nie odpowiadać, zasłaniał się obowiązkiem swego urzędu?
— Nie, utrzymywał że nie wie o niczem...
— A jednak wiedział, że Robert miał córkę?
— Zaklinał się że nie... Nawet nie wiedział o śmierci Roberta...
— No! to niepodobna... Wszystkie gazety o tem wspominały!
— Powiedziałam mu to... odpowiedział że nie ma czasu na czytanie gazet...
— Czy to mówił w dobrej wierze?
— Co się tycze tego, to mogę zapewnić... ale co do reszty...
— Pod jakimże względem się krępował?
— Pod tym, że jest punkt na który nie chciał odpowiedzieć...
— Ważny?
— Bardzo ważny...
— Jaki?
— Oto ten: — List który przypadkiem dostał się w ręce, kazał mi się domyślać, że pan Auguy był depozytaryuszem ważnych papierów, powierzonych mu przez Roberta Vallerand, dla oddania tej osobie, która się zgłosi z tym listem do niego.
— A więc?
— A więc! notaryusz, zapytawszy mnie na jakiej zasadzie zadaję mu pytania, wyraźnie oświadczył że mi nie ma nic do powiedzenia...
— Czyś odwoływała się do jego serca w ów gorący sposób, tajemnica którego znana jest kobietom?
— Tak jest, ale moje prośby, moje błagania i łzy nic nie wskórały... Pan Auguy przyobiecał mi jedną rzecz tylko, to jest że mnie zawiadomi, jeżeliby się kiedy dowiedział o miejscu, gdziebym mogła odnaleźć córkę...
— No — pomyślał Paskal — wszystko idzie jak najlepiej... Moja kochaną siostra żony długo będzie czekała na zawiadomienie notaryusza.
— Przyjechali do pałacu Varennes.
Paskal wysiadł z powozu, pożegnał się z Małgorzatą i udał się na ulicę Tocanier wiedząc, że Leopold tam czeka na niego.
— Co trzeba robić? — zapytał tego ostatniego, opowiedziawszy mu kolejno co zaszło i o rozmowie z siostrą żony.
— Zająć się na seryo swojemi interesami i być cierpliwym... — odpowiedział były więzień. — Niezadługo zarządzone zostanie poszukiwanie prawego spadkobiercy Roberta Vallerand. W tem leży twoja siła, gdyż będziesz miał dowód, że istnienie nieprawej córki nieboszczyka naszego wuja nikomu w święcie nić jest znanem.
— A panna de Terrys?
— Tej nie ma się co obawiać. Będzie ona teraz miała co innego do roboty, jak upominanie się o pieniądze, a zresztą na czemżeby się gruntowała?... Otóż ładny milionik zarobiony bez wielkiego trudu... Cóż ty na to?
Paskal kompletnie ulegał wpływowi swego krewnego.
I słuchając jego słów spokojnych i pewnych, czuł się silnym i pełnym nadziei.
Zbieg z Troyes mówił dalej:
— Zatem, obecnie, żyjmy w pokoju, ty jak zajęty przemysłowiec, ja jako człowiek swobodnym szczęśliwy, że może użyć cokolwiek przyjemności, od których się przez dwadzieścia lat odzwyczaił...
— Jeżeli będziesz potrzebował pieniędzy... — zaczął Paskal.
— Nie będę się krępowały żądając ich od ciebie, to rzecz umówiona... — przerwał Leopold.
Dwaj krewni rozstali się z sobą.
Paweł Lantier wrócił do domu, a lecz, słusznie uważając, że sprawianie Renacie przykrego wrażenia opowiadaniem co zaszło w pałacu de Terrys byłoby sie użytecznem, starał się nadać swojej twarzy wyraz swobodny, który oszukał jego przyjaciół.
Wypadki tego dnia skłoniły studenta do odłożenia nad dwadzieścia cztery godzin podróży, jaką prowadząc dalej śledztwo, zamierzał odbyć do Nogent-sur-Marne.
Wyjechał nazajutrz bardzo wcześnie, spodziewając się że otrzyma użyteczne wiadomości i nareszcie wpadnie na trop mordercy Urszuli i Renaty.
Nadzieja ta najkompletniej go zawiodła.
W Nogent potwierdzono tylko to, o czem donosiła depesza, podana przez zawiadowcę do kolegi ze stacyi drogi wschodniej.
Odebrano przy wejściu bilet pierwszej klasy, sprzedany w Maison-Rouge i ważny do Paryża, ale nikt nie był w stanie dać jakiegokolwiek opisu osoby, która ten bilet oddała.
Odbiorca nawet sobie nie przypominał, czy osobą tą była mężczyzna czy kobieta...
Panowały więc najzupełniejsze ciemności i żadne, nawet najmniejsze światełko, nie ukazywało się horyzoncie, aby je rozjaśnić.
Paweł Lantier przyjechał do Paryża, jak najmocniej zniechęcony.
Renata miała się coraz lepiej, ale wyzdrowienie jej nie było kompletném.
— Doktór Marechal zalecał najzupełniejszy spoczynek i przewidywał, że wyzdrowienie będzie długie, oraz że w skutek straszliwego upadku, który byłby śmiertelnym, gdyby nie cud prawie, biedne dziewczę musiało długo leżeć w łóżku przed odzyskaniem władzy w członkach.
Zostawmy ją chwilowo pod bacznym dozorem jasnowłosej Zirzy i Juliusza Verdier, a przyjrzyjmy się dramatowi rozpoczętemu w pałacu de Terrys.
Opuszczając bulwar Malesherbes, naczelnik wydziału śledczego i komisarz policy i udali się do gmachu sądowego, dla zdania sprawy komu należało co do poruczonej im misyi.
Prokurator Rzeczypospolitej oczekiwał z niecierpliwością.
— No, panowie — zapytał jak skoro tylko przestąpili próg jego gabinetu — czy się znajdujemy rzeczywiście w obec zbrodni, czy też nasza wiara została złudzona przez kłamliwe doniesienia?
— Musimy powątpiewać aż do czasu odbycia sekcyi — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego. — Zdaje mi się jednak, iż można śmiało utrzymywać, że bezimienne doniesienia nie były oszczerczemi.
— Czyś pan napotkał w pałacu hrabiego jakiś początkowe dowody.
— Być może.
— Czy pan nie jesteś tego pewnym?
— Nie, i tylko sam chemik delegowany do prefektury będzie mógł nam dać pewność pod tym względem. Kazałem zanieść do swego gabinetu resztę ostatniego napoju użytego przez hrabiego, a te kilka kropli zdają się zawierać silną dozę trucizny.
— A! do djabła! — zawołał urzędnik.
— Tak jest, panie prokuratorze rzęczypospolitej i ja sam wręczę chemikowi to, com zebrał tak starannie.
— Dopilnuj pan, aby analiza była zrobiona jak można najprędzej, aby można jej wynik poznać jednocześnie z sekcyą.
— Przyłożę do tego usiłowania... Czy pan prokurator już wyznaczył sędziego do przeprowadzenia tego śledztwa?
— Tak jest, pana Villeret, i teraz z nim będziesz się pań porozumiewał... i je mu także oddasz pan protokóły.

VII.

— Kiedyż się sekcya odbędzie? — zapytał naczelnik wydziału śledczego.
— Jutro — odpowiedział urzędnik. — Wydałem pod tym względem rozkazy. Zapewne pieczęcie na wszystkiem są przyłożone.
— Na wszystkiem...
— Jakież wrażenie wywarło na zaproszonych na pogrzeb pańskie ukazanie się?
— Zdziwienie blizkie osłupienia, lecz bez żadnego skandalu... Nikt nie protestował oprócz jednego z przyjaciół hrabiego de Terrys, pana Paskala Lantier, znanego przedsiębiorcy, którego warsztaty znajdują się przy ulicy Picpus.
— Zachowanie się panny de Terrys?...
— Gwałtowne, lecz o ile mi się zdaje, gwałtowne na zimno... Krzyki oburzenia, lecz bez łez.... Jednem słowem scena dramatyczna zakończona zemdleniem...
— Udaném?
— Nie zdaje mi się, lecz wywołaném przez przestrach... Albo się mylę, albo ta dziewczyna czuje się zgubioną...
— Zarządziłeś pan przy niej nadzór sekretny?
— Tak jest, panie prokuratorze... Panna de Terrys może uczynić ani kroku, nie będąc pilnowaną przez dwóch agentów. Gdyby usiłowała uciec, — zostałaby natychmiast aresztowaną...
— To dobrze moi panowie... Starajcie się ile sił, aby się rzecz wyjaśniło śpiesznie w sposób stanowczy... Im wyżej winowajcy są postawieni, tem kara powinna być szybszą... Zobaczcie się z panem sędzią, śledczym Villaretem i powtarzam raz jeszcze, porozumcie się z nim.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz pożegnali się i odeszli, poczem pierwszy z tych urzędników po krótkich odwiedzinach u sędziego śledczego, zaniósł sam do pracowni chemika prefektury szklankę, na dno której Leopold Lantier rzucił szczyptę proszku krotala.
Nazajutrz rano sędzia śledczy, naczelnik wydziału śledczego, chemik prefektury i słynny lekarz-prawnik, doktór V. zebrali się w Mordze, w sali przeznaczonej do odbywania sekcyj sądowych.
Trup hrabiego, prawdziwy szkielet obciągnięty pergaminową skórą, leżał na marmurowym stole.
Obok tego stołu pomocnicy doktora przygotowali instrument a chirurgiczne potrzebne do sekcyi i naczynia przeznaczone do przechowania organów, mających być poddanemi analizie chemicznej.
Miano rozpocząć operacyę.
Przez wzgląd na nerwy naszych czytelników, nie będziemy opisywali drobiazgowo tej trudnej i odrażającej czynności.
Dosyć powiedzieć, że mózg, serce, wątroba i część wnętrzności miały być złożone w oddzielnych naczyniach, szczelnie zamkniętych i zapieczętowanych, zaopatrzonych w napisy mu mera, co wszystko; miało być zamieszczone w protokóle
Zabierając się do roboty doktór V. przyglądał się przez lupę, tak samo jak i chemik prefektury, nie którym częściom trupa...
— Zdaje mi się rzeczą widoczną — rzekł — że badanie wnętrzności da nam dowód, że człowiek ten umarł otruty i to otruty powoli, małemi dozami; zupełne prawie wyschnięcie mięśni stanowczo tego dowodzi.
— Zadawana trucizna musi być gryzącą, zauważył chemik, — ale nie zdarzyło mi się nigdy widzieć podobnego skutku.
— Przed dwudziestu pięciu laty miałem podobny wypadek i w takich samych prawie warunkach, rzekł doktór. — Było to w okolicach Orleanu... Po rozpoznaniu z łatwością się przekonałem, że była zadawana trucizna roślinna. Należała ona do rodziny euforbiów abissyńskich...
— Przepraszam, kochany profesorze — odparł, chemik — ale według mnie, wypadek nie musiał być takim samym, gdyż euforbia nie mogłaby sprowadzić rozmiękczenia skórnego, które ja tutaj znajduję... — Zamiast się ściągać pod wpływem trucizny, włókna się rozciągają.
Doktór nic nie odpowiedział i wziął się za skalpel.
Najprzód wyegzaminowano mózg.
Na ścianach błony mózgowej ukazywały się białe plastry.
Serce miało niezwykłą objętość.
Część wnętrzności zajęta była białawemi wrzodami.
Na wątrobie i płucach znajdowały się takie same plamy jak i na mózgu.
— Ten człowiek — odezwał się doktór po chwili milczenia — musiał umrzeć w kilka minut po zażyciu zabój czego napoju...
— Zatem otrucie jest widocznem? — zapytał sędzia śledczy.
— O! jaknajwidoczniejszem w świecie, niezaprzeczonem, ale pozostaje nam oznaczyć naturę trucizny... Analiza nam ją odkryje.
Sędzia śledczy kazał zanieść część słojów do laboratoryum chemicznego prefektury i powrócił do pajacu sprawiedliwości wraz z naczelnikiem wydziału śledczego.
— Podpiszę rozkaz przyaresztuwania... — rzekł do tego ostatniego. — W obecnem położeniu rzeczy, gdy zbrodnia zostaje ujawnioną, panna de Terrys powinna być dzisiaj wieczorem-uwięzioną...
— Czy mi pan pozwoli uczynić jedną uwagę?
— Rozumie się! Pan wiesz, że mam zupełną ufność w pańskiej wiedzy.
— A więc, czy panu się koniecznem wydaje natychmiastowe aresztowanie?
— Przynajmniej mi się wydaje, że jest potrzebnem... Czy pan znajdujesz jaką niedogodność w przedsięwzięciu tego środka?
— Żadnej, jeżeli pan masz zamiar skonfrontowania panny de Terrys z trupem... Podług mnie, konfrontacya ta jest nieużyteczna.
— Więc każ pan aresztować tę panienkę dopiero po dokonaniu rewizyi w mieszkaniu jej ojca. Mimowolne słówko, gest, drżenie, mogą nas objaśnić...
— Masz pan słuszność, usłucham pańskiej rady... Uporządkuję papiery w swoim gabinecie... — Przed upływem godziny otrzymasz pan moje polecenia na jutro.


∗             ∗

Zdaje nam się zbytecznem wspominać, że parnia de Terrys nawet ani pomyślała zrobić jednego kroku po za obręb pałacu z bulwaru Malesherbes.
Dręczona najokropniejszą rozpaczą, zamknęła się w swoim pokoju, — dręcząc swój umysł usiłowaniem odgadnięcia znaczenia straszliwej zagadki i nie mogąc tego dokonać.
Nic w świecie tak nie rozstraja i nie męczy, jak walka z nieznaném.
Honory na po upływie długich godzin, poczuła próżnię w umyśle; zdawało się jej, że pod jej rozpaloną czaszką, lada chwila wybuchnie szaleństwo.
Po tym Straszliwym dniu nastąpiła noc nie mniej straszna, potem, gdy zajaśniała jutrzenka, rodzaj względnego spokoju zastąpił kryzys gorączkowego wzruszenia.
Sierota mówiła sobie:
— Umysł mój gubi się szukając przyczyn nieiestniejącego niebezpieczeństwa!... Co mnie obchodzi pomyłka policyi wierzącej w zbrodnię, nie mającą prawdopodobieństwa?... Czegóż się mam obawiać nierozsądnych podejrzeń?... Wiem dobrze, że mój ojciec od lat dawnych bronił życia przed napadami nieubłaganej choroby! Jeżeli umarł, to dla tego, że nadeszła jego ostatnia godzina... Jeżeli mnie oskarżą, to odpowiem, lecz Bogu wiadomo, z jakiem oburzeniem, z jaką pogardą!...
Honoryna wstała, ubrała się sama, poczem zawołała pokojowej i wydała jej rozkazy.
W chwili gdy biła dziewiąta, odezwał się dzwonek pałacu.
W kilka minut potem, pokojowa zawiadomiła pannę de Terrys, że wczorajsi urzędnicy znowu, nadeszli.
— I wzywają mnie? — zapytało, dziewczę marszcząc brwi.
— Ci panowie proszą, aby panienka zeszła do salonu w którym czekają.
— Dobrze... idę...
Za chwilę sierota otwierała drzwi salonu, w którym się znajdowali: naczelnik wydziału śledczego, komisarz, sędzia pokoju i dwaj agenci.
Weszła z podniesioną głową i zmierzyła wzrokiem zebranych tu ludzi, z których żaden się przed nią nie skłonił.
W obec tego obejścia tak okrutnie znaczącego^ Honoryna poczuła mróz w sercu.
Urzędnicy już jej się nie kłaniali w jej własnym domu!
Czyż była wyjęta ż pod prawa?
Dotknięta boleśnie^ lecz kryjąc swą ranę, rzekła wyniosłym tonem:
— Żądaliście mnie, panowie?
— Tak jest, pani... — odparł naczelnik wydziału śledczego.
— Nie rozumiem, — na coby panam moja obecność była potrzebną...
— Przychodzimy wraz z panem sędzią pokoju, dla zdjęcia pieczęci.
— A więc, mój panie, skoro wczoraj przy ich przyłożeniu nie byłam wam potrzebną, zatem dziś tem więcej nie jestem potrzebną przy ich zdjęciu... Zawładnęliście tym domem w imię prawa... Postępujcież w nim jak panowie!
Naczelnik wydziału śledczego, jak wiemy, nie powątpiewał o winie panny de Terrys i sądził, że ma dowody.
— Obraził się ironicznym tonem, którym tak wielka zbrodniarka przemawiała do przedstawicieli sprawiedliwości, lecz nie okazał po sobie i rzekł zimno:
— Obecność pani jest potrzebną, gdyż musisz być obecną rewizyi szczegółowej, jaka się odbędzie razem że zdjęciem pieczęci.
— Dobrze, będę obecną...
Z kolei zabrał głos sędzia pokoju.
— Chciej pani — rzekł — oddać mi klucze od tych wszystkich mebli, które zostały opieczętowane...
Honoryna zadzwoniła i wydała pokojowej rozkaz, aby natychmiast przysłała Filipa z kluczami.
— Czy pan de Terrys miał intendenta? — mówił dalej sędzia pokoju.
— Nie panie.
— Sekretarza?
— Ani tęgo... Chociaż oddawna bardzo cierpiący? ojciec mój zachował całkowitą przytomnie umysłu i sam zajmował się swemi interesami...
— Czy pani masz krewnych?
— Nikogo... Ze śmiercią mojego ojca zostałam sama...
— Czy Pan de Terrys wtajemniczał panią w swoje interesa?
— Nigdy mi o nich nie wspominał.

VIII.

— Jednakże pani wiadomo, że majątek jej ojca był znaczny? — rzekł sędzia pokoju.
— Słyszałam o tem, lecz nie znałam cyfry majątku... — odpowiedziała sierota.
— Jak się pani zdaje, czy hrabia de Terrys zrobił testament?
— Nie wiem, lecz to mi się wydaje nieprawdopodobnem...
— Wytłómacz się pani.
— Z jakiego powodu mój ojciec miałby robić rozporządzenia testamentowe?... Byłam jego jedyną córką, a zatem naturalną spadkobierczynią, a kochając mnie tak jak on mnie kochał, nie mógł pomyśleć o usunięciu czegoś z majątku, jaki mi miał zostawić.
Honoryna wymawiała te ostatnie wyrazy w chwili gdy wchodził Filip niosący klucze.
— Chciej pani nam towarzyszyć... — rzekł sędzia pokoju. — Zaczniemy od gabinetu pana de Terrys.
Sierota udała się za urzędnikami.
Przedewszystkiem przejrzano papiery nagromadzone na biurku hrabiego.
Pomimo najstaranniejszego poszukiwania, nie znaleziono nic, coby mogło objaśnić sprawiedliwość.
Obok tych papierów znajdowało się kilka ksiąg, mających wygląd prawie handlowy.
Sędzia pokoju przewrócił kilka kart.
— To są rachunki utrzymywane przez pana de Terrys... — rzekł.
— Zapakujesz pan te rejestra i zaniesiesz, do biura pana sędziego śledczego.
— Zdejmowano dalej pieczęcie i rewidowano.
W jednej z szuflad znajdowało się dwadzieścia pięć tysięcy franków w złocie i biletach bankowych, a prócz tego papiery wartościowe na sumę cztery kroć sto tysięcy franków.
Spisano te papiery, które tymczasowo pozostały w ręku sędziego pokoju.
Honoryna zachowywała minę obojętną, oblicze posągu i to co się w obec niej działo, nie zdawało się wcale jej obchodzić.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz policyi nie spuszczali ż niej oka.
Jej dziwnie zimna krew wprawiała ich w niezmierny podziw.
Wkrótce pozostał tylko do zrewidowania w gabinecie czerwony szyldkretowy mebelek.
Jak nam wiadomo, sędzia pokoju w jego zamku znalazł pęk kluczy, których użył do jego otwarcia.
Zdjęto pieczęcie i przetrząśnięto szuflady.
Znajdowały się w nich papiery urzędowe i korespondencye, które dołączono do rejestrów, dla późniejszego rozpatrzenia.
Kamerdyner Filip, obecny rewizyi, smutnym wzrokiem patrzał na poszukiwania urzędników..
Gdy się zbliżono do wspomnionego stoliczka zadrżał i zawołał:
— Panie sędzio pokoju, karafka, szklanka i łyżeczka, które się znajdowały na tej tacy kryształowej gdzieś znikły...
— Wiem o tem... — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego. — Nie kłopocz się tem.
Honory na usłyszała uwagę Filipa.
Dojmujący niepokój ścisnął jej serce.
Pomyślała:
— Ci ludzie zabrali karafkę i szklankę... — Miałażby w istocie być popełnioną zbrodnia? Ale przez kogo? W jakim celu?
Komisarz policyi ujrzał, że dziewczę zbladło.
Pierwszy to raz od początku rewizyi dostrzegł on wzruszenie na jej posągowej twarzy.
— Czy pani wiadomo, do czego jej ojciec używał tej karafki? — zapytał.
— Mój ojciec — odparła sierota — miał zwyczaj pijać trochę syropu granatowego z wodą.
— Czy ci o tem wiadomo? — zapytał naczelnik wydziału śledczego, zwracając mowę do Filipa.
— Jaknajzupełniej.
— Kto przygotowywał ten napój?
— Pan sam, albo panienka.
— Ja, prawie zawsze... — dodała Honoryna.
— Gdzie jest butelka z syropem?
— Tu... — odpowiedziała Honoryna.
I ukazała szafkę w murze ukrytą w obiciu, obok stolika szyldkretowego.
Naczelnik wydziału śledczego otworzył tę szafkę i w istocie znalazł w niej flaszkę z syropem w trzech czwartych częściach próżną.
Wziął ją, i podał jednemu z towarzyszących agentów.
W gabinecie pana de Terrys rewizya była skończona.
Przetrząśnięto kolejno pokoje jeden po drugim i rewizya nie Wydała żadnego rezultatu.
Nareszcie doszli do pokoju panny de Terrys..
Szkatułki wszelkiego rodzaju, pudełka do klejnotów i rękawiczek, były przedmiotem kilkakrotnych poszukiwań, również nadaremnych.
— Gdzie klucz od tego mebelka? — zapytał naczelnik wydziału śledczego, wskazując małą szyfonierkę z drzewa różanego, Ozdobioną płatkami z sewrskiej porcelany.
— Oto jest, panie — rzekła Honoryna wydostając z kieszeni maleńki kluczyk — ale zwracam uwagę, panów, że w tym mebelku znajduje się tylko moją korespondencya panieńska...
— Musimy się o tem przekonać...
— I owszem...
W pierwszej szufladce znajdowały się związane trochę zmiętemi niebieskiemi wstążeczkami, listy pisane do panny de Terrys i noszące stemple z Troyes.
Naczelnik wydziału śledczego otworzył jeden.
Honoryna uczuła, jak rumieniec oblewa jej czoło i gniew huczy w duszy, — miała jednak siłę, aby się powstrzymać...
— Pani byłaś na pensy i w Troyes? — rzekł naczelnik wydziału śledczego.
— Tak panie... Są to listy jednej z moich przyjaciółek, daleko odemnię młodszej i zostającej jeszcze na pensyi, którą ja od dawna opuściłam... Przyjaciółka moja nazywa się Paulina Lambert.
— Kto to jest ta panna Renata, o której się panna Lambert wyraża w sposób tak szczególny?
— Bardzo młoda jeszcze pensyonarka, przybyła po moim odjeździe, i w skutek tego zupełnie mi nieznana.
Naczelnik wydziału śledczego nachylił się do komisarza i rzekł mu do ucha:
— Idzie o dziecko. otoczone tajemnicą... Trzeba, aby sędzia śledczy przeczytał tę korespondencyę...
I zawinął listy w gazetę, którą starannie obwiązał szpagatem.
Podczas trwania rewizyi, Honoryna dwa razy tylko wyłamała się z przymuszonego spokoju.
— Czy panowie skończyli? — zapytała.
— Tak jest, pani.
— Czy wolno mi zadać jedno pytanie?...
— Bezwątpienia.
— Czy możecie mi teraz objaśnić przyczyny tego wszystkiego, co się tu dzieje, w tym domu, od wczoraj?...
— Przyczyną tego jest popełniona tutaj zbrodnia...
Panna de Terrys zbladła jak trup...
— Jakiejże natury jest ta zbrodnia? — zapytała zaledwie słyszanym głosem.
— Otrucie dokonane na osobie hrabiego de Terrys...
— Czy to otrucie jest pewnem?
— Jest ono dowiedzione.
Honoryna straciła oddech.
— Więc znacie truciciela? — mówiła dalej.
— Znamy.
— Wymieńcie go...
Pomimo rozkazu aresztowania posiadanego w kieszeni i przekonania, jakie wyrobił w swoim umyśle, naczelnik wydziału śledczego wahał się przez jedną lub dwie sekundy.
— Mówcież panowie! — powtórzyło dziewczę. — Odpowiadajcie!...
— Odpowiedź będzie okrutna...
— Będzie ona więcej niż okrutna, będzie potworna... Odgaduję ją, lecz chcę ją usłyszeć z waszych ust...
Znalezienie się panny de Terrys wydawało się urzędnikowi; szczytem bez wstydu i cynizmu..
Nie wahał się więcej.
— Mam rozkaz aresztowania, który pani dotyczy... — odparł.
— Ciałem Honoryny wstrząsnęło nerwowe drżenie. Z gardła jej wydarł się krzyk chrapliwy.
— Rozkaz aresztowania... — powtórzyła powoli. A zatem?
— Muszę panią aresztować i czynię to w tej chwili...
Nieszczęsne dziewczę, zamknęło na chwilę oczy, jak gdyby chcąc w sobie skupić wszystkie myśli.
Głowa jej opadła na piersi.
Tę swoją złamaną postać zachowała tylko przez chwilę.
— Spodziewałam się tego — rzekła. — Wiem jak sprawiedliwość jest ślepą i wiele niewinnych głów spadło w skutek jej okrutnych pomyłek. Rozpoczyna się Walka pomiędzy mną i tą ślepą sprawiedliwością. Zgoda, przyjmuję ją... Zażądam rachunku od przedstawicieli prawa za moją zniweczoną spokojność, straconą wolność, skalany honor! Straszny to do zdania rachunek, panowie! Kiedyż mam udać się za wami?
— Natychmiast.
— Czy mi panowie dacie czas do załatwienia najkrótszych przygotowań?
— Zaczekamy na panią.
— Czy mogę wziąść z sobą pieniądze?
— Nic pani nie stoi na przeszkodzić.
— Proszę panów pozostawić mnie samą na chwilę.
Urzędnicy wahając się, spojrzeli po sobie.
Honoryna spostrzegła ich spojrzenia i odgadła co się dzieje w ich umysłach.

IX.

Na twarzy sieroty odmalował się wyraz niezmiernej pogardy.
— O! nie obawiajcie się, panowie! — zawołała z goryczą — nie myślę kryć się przed sprawiedliwością której jesteście przedstawicielami!... Jakkolwiek dziwnem jest jej obejście się ze mną, ja sama odwołałabym się do niej, gdyby się nie była wmięszała, bo jeżeli to prawda, że mój ojciec umarł otruty, ja mam tak silną, a nawet silniejszą niż wy wolę, gwałtowne pragnienie, poznanie jego zabójcy.
Słowa panny de Terrys, a szczególniej ton wyniosły i prawie rozkazujący, jakim były wymówione, wywarły na urzędników silne wrażenie, którego nie starali się ukrywać.
W skutek tego odeszli do sąsiedniego pokoju, gdy tymczasem Honoryna ubierała się do wyjścia.
— Każ zajechać powozowi na dziedziniec pałacu... — wydał rozkaz komisarz jednemu z agentów, który natychmiast zajął się wykonaniem rozkazu.
— Co panowie dziś myślicie o tej dziewczynie? zapytał sędzię pokoju naczelnika wydziału śledczego, który odpowiedział:
— Opinia moja od wczoraj nie uległa zmianie... Ja uważam ciągle i więcej, niż przed tem, pannę de Terrys jako winną, ale przyznaję jej niezwykłą intelligencyę, żelazną wolę, i znakomitą siłę moralną... Oto mi proces, który, da sędziemu śledczemu do rozplątania motek nici!...
— Jedna rzecz wydaje mi się niezrozumiałą?
— Jaka?
— Nie widzę żadnego interesu dla tej jedynaczki, pewnej że odziedziczy cały majątek, w popełnieniu potwornej zbrodni dla przyśpieszenia śmierci ojca.
— Któżby więc popełnił tę zbrodnię, której jest dowód oczywisty?... Panna de Terrys, u więziona, że się tak wyrażę, w tym pałacu, przy chorym starcu, którego życie mogło się jeszcze długo przeciągnąć, prowadziła bardzo smutne życie.... Gorączkowe pragnienie zakazanych rozkoszy, pragnienie wolności, mogły być powodami zabójstwa... Zresztą kto wie, czy panna de Terrys nie miała w sercu jakiej zabronionej miłości i nie marzyła o małżeństwie, na które się hrabia nie zgadzał?...
— To. prawda... — odpowiedział sędzia pokoju.
— Chcąc właściwie przeprowadzić tę sprawę — rzekł naczelnik wydziału śledczego — trzeba będzie drobiazgowo zbadać życie dziewczyny i dopełnić sekcyi serca tak samo jak jej dopełniono na trupie przesyconym trucizną...
Sędzia pokoju powtórzył:
— To prawda...
Wejście Honoryny przerwało rozmowę.
— Panowie, jestem gotowa... — rzekła stojąc w drzwiach uchylonych. — Pozwólcie zapytać przed odjazdem, co będzie ze służącymi?
— Jest to kwestya, którą pani załatwisz z sędzią śledczym... — odpowiedział komisarz.
— Dobrze, moi panowie... Sądzę, że panowie nie macie zamiaru prowadzić mnie przez cały Paryż pieszo... Czy będziecie łaskawi kazać zajść powozowi?...
— Życzenia pani zostały uprzedzone... Powóz czeka w dziedzińcu...
— Więc jedźmy...
Sierota poszła naprzód do drzwi prowadzących do przedsionka na pierwsze piętrze i otworzyła je.
Służący uwiadomieni przez Filipa, czekali na przejście młodej pani, zmięszani, z w:zrokiem łez pełnym.
Ujrzawszy ich, Honoryna nie miała siły zachować zimnej krwi przybranej przez siebie.
Długo, ukrywane wzruszenie wybuchło... Z piersi jej wyrwał się jęk przedłużony.
— O! panienko, panienko! — wyjąkał Filip, któremu po twarzy łzy ciekły.
Honoryna wzięła go za rękę.
— Mój dobry, Filipie, i wy wszyscy, moi przyjaciele — rzekła — nie płaczcie nademną! Wychodzę ztąd oskarżoną, spotwarzona... powrócę niedługo... — powrócę uniewinniona i wolna od wszelkiego wstydu... powrócę aby pomścić ojca!... Do widzenia, moi przyjaciele!...
Wszystkie piersi podnosiły się łkaniami.
Panna de Terrys szybko zeszła ze schodów, przeszła przedsionek na dole, wsiadła do powozu, którego drzwiczki jeden z agentów trzymał otworem i padła w kącie, kryjąc twarz w skurczonych rękach.
Naczelnik wydziału śledczego i komisarz usiedli naprzeciw niej.
Powóz ruszył.
Sierota nagle podniosła głowę i wychyliwszy się za okno, rzuciła rozczulonym, wzrokiem na pałac, w którym upłynęło prawie całe jej życie i który opuszczała, nie wiedząc, czy kiedy do niego powróci.
Jej się zdawało, że jej serce ściska żelazna ręka i łzy zaczęły jej płynąć powoli.
Wpół godziny później nieszczęśliwe dziewczę zostało osadzone w Conciergerie i drzwiczki się za nią zamknęły.
Naczolnik wydziału śledczego nie tracąc ani chwili, udał się do sędziego śledczego dla zdania sprawy, w jaki sposób wykonał otrzymane polecenie i dla wręczenia mu przedmiotów zabranych z pałacu na bulwarze Malesherbes.
Przedmiotami temi były pieniądze, papiery i rachunki zmarłego hrabiego, butelka z sokiem granatowym i listy pisane przez Pauline Lambert do Honoryny.
— Jakąż dziś ma minę panna de Terrys? — zapytał sędzia śledczy.
— Jednakową... Jej przymuszona, że tak powiem, siła, nie zawodzi jej... ani słabości, ani upadku... Przewidywała swoje aresztowanie...
— Przygnieciona widocznością nie dopuszczającą żadnego zaprzeczenia, przyzna się...
— Wątpię o tem...
— Jakież więc pańskie zdanie?
— Zdaje mi się, że pomimo widoczności, będzie zaprzeczała...
— Zobaczymy...
— Jest ona teraz w Conciergerie, na swoim koszcie, zanim pan zdecydujesz, do którego więzienia ma być odesłaną...
— Bardzo dobrze... Wyślij pan agenta bardzo intelligentnego, czynnego, niech zbierze wiadomości o przeszłość i przyzwyczajeniach oskarżonej; niech się dowie, gdzie bywała i kto ją odwiedzał... Zaznajomiwszy się pod zręcznym pozorem ze służącymi, nie będzie to dla niego wcale trudnem... Wiadomości te dopomogą mi rozciągnąć kontrolę nad objaśnieniami; które otrzymam z innej strony...
— Zwracam uwagę pana sędziego na znaczną ilość listów pisanych do oskarżonej przez jedną z przyjaciółek z pensyi...
— Rozpatrzę wszystko po przeczytaniu pańskiego raportu.
— Jutro rano go złożę z największemi szczegółami, zanim pan przystąpisz do badania oskarżonej...
— Jutro będę ją badał tylko dla formy i dla tego, że prawo tego wymaga... Aby prowadzić sprawę na seryo, poczekam na rezultat analiz i raportu agentów, których pan wyślesz na zwiady.


∗             ∗

Dwa tygodnie upłynęło od czasu wypadków, któreśmy przedstawili czytelnikowi.
Honoryna de Terrys, badana pierwotnie, prosto tylko dla formy, z rozkazu sędziego śledczego została przeniesioną do więzienia św. Łazarza, do oddziału obwinionych.
Jej zwykła energia ustąpiła zupełnemu prawie upadkowi ducha. Policzki jej zapadły, oczy się zagłębiły i wzrok przygasł.
Samotność i bezczynność prowadziły za sobą zniechęcenie i rozpacz.
Honoryna miała nadzieję, że się prędko usprawiedliwi.
Jej się zdawało, że jej proste i prawe wyjaśnienia z łatwością zniweczą podejrzenia równie niecne, jak i nierozsądne.
Ale trzeba było dać te wyjaśnienia.
Otóż, od dwóch tygodni — od czasu przeniesienia do św. Łazarza — sędzia śledczy nie kazał jej używać.
Listy pisane do niego z błaganiem, aby mogła być przyjętą i wysłuchaną, pozostawały bez odpowiedzi.
Nadzorca więzienia, którego błagała o współdziałanie, oświadczył, że nic dopomódz nie może.
Panna de Terrys przestraszała się milczenia, jakie w około niej zapanowało.
Już nie wierzyła w sprawiedliwość ludzką.
Zaczęła wątpić o sprawiedliwości boskiej i jej upadek ducha stawał się z każdym dniem, i że tak powiemy, z każdą godziną, cięższym i zupełniejszym.
Jednakże p. Villeret, sędzia śledczy, najsumienniejszy z urzędników, nie pozostawał bezczynnym.
Wzywał do swego biura wszystkich, których zeznania, jak sądził, mogły rozjaśnić sprawę.
Nic nie wynagradzało powolności postępowania śledczego, gdyż z nich nie otrzymywano żadnego użytecznego objaśnienia.
Analiza dokonana przez chemika prefektury, potwierdzała pod każdym względem zdanie lekarza i zgadzała się, tak samo jak on, na otrucie.
Płyn znaleziony na spodzie szklanki używanej przez pana de Terrys, zawierał znaczną ilość trucizny.
Trucizna była najzupełniej podobna do tej, która nasycała ciało.
Wszystko przekonywało o zbrodni.
Jeden tylko punkt był niewyjaśniony.
— Nauka dowodziła istnienia i skutków trucizny użytej, ale nie mogła oznaczyć, jaka to była trucizna; — uznawała się nieumiejętną pod względem jej zdeterminowania.
Ztąd, w śledztwie, wielki kłopot.
Pan Vilhret wybadywał Filipa i wszystkich innych służących z pałacu na bulwarze Melesherbes.
Z ich odpowiedzi nie można było wyciągnąć żadnego innego wniosku prócz tego, że dziewczę samo przygotowywało napój przeznaczony dla swego ojca.
Rzecz ta, tak prosta, przybierała wielkie rozmiary w uprzedzonym umyśle sędziego i zmieniała się w jego oczach na dowód potępiający.
On nie wątpił o winie Honoryny.

X.

Pani Bertin także żyła w samotności i smutku, myśląc nieustanie o swojej córce, lecz zachowując bardzo słabą nadzieję, że ją kiedyś odnajdzie.
Wiadomość o aresztowaniu panny de Terrys wprawiała ją w osłupienie.
Przekonaną o niewinności swojej młodej przyjaciółki, starała się z nią zobaczyć, ażeby ją pocieszyć i wzmocnić, ale spotkała się z nieugiętym zakazem, a ponieważ nic tak nie skłania do egoizmu jak boleść, znowu się pogrążyła w swej macierzyńskiej rozpaczy.
Przez chwilę miała myśl udać się do policyi, aby ta wysłała swoich agentów za śladem Urszuli i Renaty.
Namysł powstrzymał ją od tego.
Obawiała się, ażeby była powiernicą nieboszczyka Roberta Vallerand widząc się ściganą, chroniąc się przed poszukiwaniem, nie opuściła Francyi ze swoją wychowanką i nie postawiła pomiędzy matką i córką nieprzebytej przeszkody.
W skutek tego, Małgorzata pogrążyła się w bezczynności, licząc tylko na obietnicę uczynioną przez notaryusza z ulicy Piramid i licząc na nią bardzo nie wiele.
Paskal Lantier, którego podwójna zbrodnia chroniła chwilowo od niespokojności, szedł za radami swego krewnego, Leopolda.
Zajmował się ze swymi rysownikami przygotowaniem planów i anszlagów i czekał, jeżeli bez cierpliwości, to przynajmniej z pozornym spokojem, rozpoczęcia robót i majątku, który miał lada chwila dostać się w jego ręce.
Leopold prowadził wesołe życie, czerpiąc bez ceremonii w worku przedsiębiercy, i wynagradzając sobie szczodrze, za brak doświadczany przez długie lata niewoli.
Przeciwnie Jarrelonge wszystko widział w czarnych kolorach i znajdował, że życie zupełnie jest pozbawione powabów.
Wspólnik jego zostawiał go prawie zawsze samego w domu przy ulicy Tocanier, a samotność sprowadzała mu ponure myśli.
Zbieg z Troyes rzucił się w ukradkowe towarzystwo piękności i hulaków trzeciej kategoryi i nie mógł za sobą prowadzić swego wspólnika, bez silnej kompromitacyi.
Otóż Jarrelonge, uważający siebie za doskonałego gentlemana, tego nie przypuszczał.
Leopold co najmniej świadczył mu łaskę obiadując z nim raz lub dwa razy na tydzień.
To pogardliwe obejście drażniło bandytę.
Prócz tęgo irytowało go to że nie pracuje.
Naszym czytelnikom wiadomo, o jakiej to pracy mowa.
Umyśliwszy sobie zabrać prędko majątek, gryzł pięści widząc, że jego kapitał nie powiększa się i zazdrościł Leopoldowi, który żył jak człowiek bogaty.
Z natury będąc bardzo skrytym, nie okazywał zwiększającego się rozdrażnienia, ale przyrzekł sobie in petto wyprawić jakiego figla swemu byłemu wspólnikowi, jeżeli rzeczy będą się miały tak dłużej.
— Ten aristo — mówił do siebie, traktuje mnie przez nogę, a jednak jestem wart tyle co i on. Obadwaj wyszliśmy z więzienia, i ja mam tę nad nim wyższość, że jestem uwolniony, gdy tymczasem on uciekł! On pracuję na korzyść jakichsić jegomościów których doi!... Kiedyś ja wreszcie poznam tych ptaszków, a wtedy i ja odegram swoją rolę w tej komedyi, albo niech mnie djabli porwą!...
Leopold pełen ufności w siebie, nie domyślał się grożącego mu z tej strony niebezpieczeństwa, lecz opłakiwał i przeklinał swój związek z Jarrelongem.
Teraz, gdy wspólnictwo tego ostatniego zdawała mu się na przyszłość bezużytecznem, znajdował, że łączący ich łańcuch jest ciężki i ambarasujący i przyrzekał sobie, iż go zerwie, jak tylko przypadek nasunie mu przyzwoity pozór.
Wiktor i Ryszard, Berralowie ciągle pracowali w warsztatach przy ulicy Picpus.
Paskal cenił zasługi Wiktora, najpracowitszego i najzdolniejszego ze wszystkich podmajstrzych, a to czyniło go pobłażającym dla Ryszarda.
Ten ostatni, przez kilka dni, prowadził się prawie porządnie.
Już Wiktor zaczynał wierzyć w prawdziwą poprawę, lecz nieszczęśliwy nałóg Ryszarda wziął górę, to też matka Baudu patrzała nań zagniewanem okiem a ładna Wirginia często płakwała.
Ryszard takie spojrzenie matki Baudu spotykał ze drżeniem.
Zdawało mu się, że w małych oczach błyszczących pod zmarszczonemi brwiami czyta to zapytanie:
— A tysiąc franków które ci pożyczyłam, nicponiu, kiedy odbiorę?...
Jakaż narto odpowiedz?
Te tysiąc franków przyrzekł oddać na dwa dni przed podpisaniem kontraktu ślubnego Wiktora i Stefci.
Kontrakt miał być podpisany za trzy tygodnie, a Ryszard nie wiedział, zkąd weźmie summę, którą miał oddać.
Jak się wywikła z tego kłopotu?
Pytanie to było zagadką niepodobną do rozwiązania.
Wiktor nie domyślał się wcale pożyczki, jaką jego brat zaciągnął od jego przyszłej świekry i z całego serca pragnął przyśpieszenia chwili małżeństwa.
Od czasu jak razem z Pawłem Lantier opalił Renatę, lekcye udzielane mu przez studenta prawa, chwilowo ustały, ale podmajstrzy co tydzień odwiedzał młode dziewczę po parę razy.
W chwili gdy znowu prowadzimy czytelnika na ulicę Szkoły Medycznej, wyzdrowienie Renaty zbliżało się do końca.
Paweł od dwóch tygodni znów był zafrasowany, prawie ponury.
Nieustające poszukiwania śladu Urszuli nie przyniosły żadnego rezultatu.
Renata ze swej stromy wpadała w smutek i nie bez obawy spoglądała w przyszłość.
Z powrotem do zdrowia, z odzyskaniem sił fizycznych i bystrości umysłu, dziewczę zrozumiało, że jej położenie jest fałszywem, a nieszczęście wielkiem, ale do obecnej chwili nie pozwalała Pawłowi czytać w swoim umyśle.
Przywiązanie jasnowłosej Zirzy do Renaty ciągle wzrastało.
Pomimo swego fałszywego położenia i cokolwiek lekkich obyczajów, studentka uwielbiała Renatę za jej niewinność niepokalaną, za tę czystość bez zmazy, która jej czoło otaczała dziewiczą aureolą.
Znała ona położenie Renaty, lecz przekonaną, że dziewczę będzie żoną Pawła, nie kłopotała się jej przyszłością, — jednakże chciała mieć pewność pod tym względem.
Pewnego poranku — tego samego w którym powracamy do syna Paskala Lantier, Zirza, która ciągle sypiała przy Renacie, na improwizowanem łóżku, udała się do Juliusza Verdier, u którego Paweł od trzech tygodni korzystał z gościnności.
Przyjaciele pro wadzili z sobą rozmowę.
— Może Renata ma się gorzej? — zapytał żywo Paweł.
— Nie... nie, uspokój się pan... — odpowiedziała studentka siadając na krzesełku jak na koniu, w pozie przez siebie ulubionej, ale której nie śmiała przybierać na dolnem piętrze, — nasza kochana pieszczotka ma się zupełnie debrze... — Właśnie, wstała, ubiera się, i ja skorzystałam z tej chwili, aby z tobą pomówić poważnie...
— Poważnie! — powtórzył Juliusz Verdier z komicznem zadziwieniem. — O! to szalenie zmienia twoje przyzwyczajenia.
— Cicho, ty gaduło!... Ja mówię do Pawła, a nie do ciebie.
— Do mnie? — zawołał student prawa.
— Tak, do ciebie, ale się nie niepokój. — Jest to rzecz poważna, ale nie przestraszająca...
— No, o cóż idzie?
— O twoją miłość... Co ty myślisz zrobić z Renatą?...
— Wiesz dobrze że myślę się z nią ożenić... — odparł Paweł z żywością.
— Ożenić, bardzo dobrze... A w którym cyrkule?...
— Zirzo, ty myślisz coś złego! — rzekł młodzieniec ze zmarszczonemi brwiami.
— Wcale nie... — ja chciałabym się tylko objaśnić, ot i wszystko... Zatem chcesz Renatę wziąść za żonę, prawdziwą żonę, przed panem merem i księdzem proboszczem, jednym w szarfie, a drugim w ornacie?...
— Powiedziałem ci już, że to jest moje najdroższe życzenie...
— Dobre rzeczy zyskują na powtórzeniu...
Bis repetita placent... — szepnął Juliusz Verdier z uśmiechem.
— I kiedyż wesele? — mówiła dalej Zirza.
— Jak tylko Renata zupełnie wyzdrowieje pójdziemy do ojca, który pełen ufności w moją roztropność, zostawił mi wolny wybór towarzyszki życia, przyrzekając go zatwierdzić...
— Renata dziś jest tak zdrowa jak rydz...
— No! to jutro pójdziemy do ojca — zawołał Paweł.
— Oboje?
— Tak, oboje...
— Weźmiesz z sobą Renatę, to bardzo dobrze! A potem ją przyprowadzisz?
— Rozumie się.
— Gdzie?
— Szczególne pytanie! Przyprowadzę ją tutaj...
— A więc! właśnie tego nie trzeba, i ja się stanowczo temu sprzeciwiam.
— Ty, Zirzo!
— Ja.
— A to dla czego?
— Dla najlepszych w świecie powodów... — Renata wyzdrowiała... Renata jest śliczna jak amorek... kocha cię... ty ją ubóstwiasz... a człowiek jest ułomny... ja wiem trochę o tem... Całus, jeden, drugi... To upaja... To mnie upoiło... To z kolei mogłoby, i ciebie upoić, wierz mi... Chcesz aby Renata została panią Lantier? A więc urządź się tak, aby w dniu kiedy przybierze twoje nazwisko, imię jej było tak czyste jak i honor... Trzeba aby twój ojciec pod tym względem nie miał żadnej wątpliwości... Jeżeli Renata zostanie tutaj aż do ślubu, każdy powie, będzie przekonanym, że jest twoją kochanką...
— To będzie fałszem!
— A jednak tak powiedzą, tak będą wierzyć... i choćbyś mnie nazwał zrzędą, powtarzam jeszcze raz że nie trzeba!

XI.

— Może ty masz i słuszność — rzekł Paweł mocno zaniepokojony.
— Zapewne ma słuszność... — odparła jasnowłosa Zirza.
— Cóż więc począć?
— Rzecz bardzo prosta... Renata w portmonetce swojej ma dosyć okrągłą sumkę w pięknych sztukach dwudziestofrankowych. Pieniądze te posłużą na wynajęcie pokoiku i zakupienie tanich mebelków. Renata cudownie robi koronki, jak mi mówiła... Będzie mogła dla rozrywki pracować i zarobić na utrzymanie... Tym sposobem dziewczę nie będzie ci nic winne i położenie jej będzie zupełnie uregulowanen, tem więcej, że od dnia dzisiejszego aż do chwili ślubu powstrzymasz się z wizytami w domu swojej narzeczonej... Renata od czasu do czasu wyjdzie ze mną i będziesz się z nią widywał tylko w mojej obecności. Ja ją kocham, tego aniołka! Mianowałam się jej dozorczynią i dowiodę ci, że dziewczyna bardzo może, tak jak piękna Helena, nie szanować swojej cnoty, a jednak pilnować cudzej! Tak!
— No, mój niebieski króliku, klasyczny smok z ogrodu Hesperyd niczem jest w porównaniu z tobą! — zawołał Juliusz Verdier, który paląc z długiej fajki, słuchał swojej kochanki z miną pełną ździwienia.
Zirza odpowiedziała ze śmiechem:
— Dla tego że smok pilnował tylko pomarańcz, a ja pilnuję kwiatu pomarańczowego!...
— Patrzaj! rzekł student medycyny — jaki koncept... i wcale zręczny...
— Doskonale!... oddają mi sprawiedliwość.
Paweł wstał.
Zbliżył się do Zirzy i podał jej rękę.
Studentka ujęła ją i serdecznie ścisnęła.
— Wszak mnie zrozumiałeś, nieprawda? — zapytała z uśmiecham.
— Tak jest i dziękuję ci, żeś mi ukazała niebezpieczeństwo... Potwierdzam wszystko coś powiedziała i wszystko co chcesz zrobić... Zaraz jutro zajmę się wyszukaniem mieszkania dla Renaty i jej umieszczeniem...
— Ja znam mężczyzn. Najlepszy nic nie wart... Zrobiłbyś odcisk zamku... Umieszczenie należy do mnie... Ja się tem zajmę z Renatą...
— Działaj jak chcesz sama...
— O! co się tego, tycze, to moja rzecz...
— Pozwól mi przynajmniej poprosić cię, zaczerpnąć w mojej sakiewce.
— Nie przyjmujemy tego od ciebie! — odparła Zirzą trzaskąjc różowym paznogciem o białe ząbki. Luidory Renaty wystarczą aa zapłacenie za mebelki... będą eleganckie. Dziś jeszcze pójdę za mieszkaniem...
— Ależ Renata sama, na śmierć się zanudzi.
— Już ja się w to wdam... I patrzaj, znam pewną wdowę, kobietę nadzwyczaj uczciwą, utrzymującą skład koronek... Poproszę ją ażeby wzięła Renatę do siebie i dała jej zajęcie... Będzie ona tam jak w domu i będzie pobierała płacę...
— Ale, na cóż to — zapytał Paweł — skóro się mamy pobrać.
— Małżeństwo, to zawsze długo się ciągnie, a gdy twoje dojdzie do skutku, gdy Renata będzie bogatą, to zawsze z niejaką dumą pomyśli, że mogła sobie sama dawać radę...
— Zirzo, jesteś aniołem!
— To rzecz wiadoma!... Ale w życiu anioła jest także kłopot niemały.
— Jaki?
— Wmówiłeś w Renatę, że Juliusz jest moim prawym mężem, i dręczy mnie myśl, że ona może się dowiedzieć czego innego... Niezmiernie mi idzie o jej szacunek... Nareszcie, ja się pod tym względem urządzę... dam sobie radę... Zaraz zabierzemy się do śniadania... Powiem słów parę Renacie...
Izabella złożyła na policzkach Juliusza jakie pół tuzina głośnych całusów, powtórnie ścisnęła Pawła za rękę i zeszła na niższe piętro.
— Chciała się ona porozumieć ze studentem prawa przed wytłómaczeniem Renacie, o ile jej położenie było fałszywem, gdy by po wyzdrowieniu nie przestawała korzystać z gościnności młodzieńca.
Paweł Lantier zrozumiał.
Teraz trzeba było przygotować córkę Małgorzaty do opuszczenia mieszkania narzeczonego.
Renata skończywszy się ubierać, czekała na Izabellę porządkując trochę pokój, który jej służył za mieszkanie.
Pobiegła na spotkanie Zirzy i ucałowała ją.
— Jakżeś ładna i świeża dzisiejszego poranka! — rzekła studentka. — Pyszną masz minę!... Niktby nie uwierzył, żeś przebyła ciężką chorobę... Zdrowie wróciło, ale trzeba unikać wszelkiego zmęczenia... — Porządkowanie skończę po śniadaniu... Teraz zaś, połóż tę trzepaczkę, siadaj i rozmawiajmy.
— Masz więc mi powiedzieć co szczególnego. — zapytała Renata.
— Tak jest.
— I to coś ważnego, gdyż masz minę poważniejszą niż zwykle.
— Coś po ważniejszego, tak jest... Siadaj tam, naprzeciwko mnie... Podaj mi swoje małe łapki i słuchaj.
— Mocno zaintrygowana i trochę niespokojna, Renata usiadła i podała ręce towarzyszce, która rzekła:
— Otóż jesteś uleczona, pieszczoszko, ale tylko ciało odzyskało zdrowie, dusza ciągle cierpi...
Renata silnie się zarumieniła.
Zirza mówiła dalej:
— Dusza cierpi, i mnie się zdaje żem zrozumiała, jakiego to jest rodzaju cierpienie, któreś przedemną trzymała w tajemnicy... Odpowiedz mi otwarcie, tak samo otwarcie jak ja mówię do ciebie... Czy ja sie mylę sądząc, że twoje tutaj położenie jest anormalnem, że twoja skromność oburza się na nim i godność twoja na tem cierpi?... Że ty się zapytujesz siebie samej, jaka cię przyszłość czeka, ciebie bez rodziny i samotną w świecie...
— Nie mylisz się... — szepnęło dziewczę, której oczy zaszły łzami... — Tyś pojęła wszystko co się dzieje w mojej duszy, wszystko co mnie zasmuca...
— Nie płaczmy, pieszczoszko! — rzekła jasnowłosa Zirza, przyciągając dziewczę do siebie i całując. — Od łez tylko oczy czerwienieją... Wszak tobie nie raz powtarzasz, czy prawda, że obecność twoja u młodego człowieka, którego prawy charakter i uczciwe zamiary są nieznane, może być źle tłómaczoną, i dać miejsce potwarczym domysłom.
Renatą ścisnęła Zirzę za rękę, wołając:
— Tak... tak... właśnie to samo!
— Paweł chcąc cię wziąść za żonę — mówiła studentka dalej — nie chce aby ktoś przypuszczał, że zanim został twoim mężem, był twoim kochankiem.
Córka Małgorzaty spuściła głowę, zarumieniła się i uwolniła swoje ręce, chcąc niemi twarz zakryć.
— A! ja wypowiadam wszystko jasno, wyraźnie, brutalnie... — zawołała Zirza. — Lepiej iść prosto krótszą drogą do celu, jak się zabłąkać na bocznych ścieżkach. Nic łatwiejszego jak uniknąć nawet cienia podejrzenia i przeszkodzić zrodzeniu się potwarzy...
— Jakim sposobem? — zapytała Renata.
— Dosyć będzie, jeżeli jak można najprędzej, opuścisz ten pokój i ten dom...
— Ależ ja jestem sama... bez opieki... bez funduszu...
— Nie bez opieki, pieszczoszko, ponieważ mnie masz — odparła studentka — a także i nie bez funduszu, gdyż usiłując cię zamordować, nie skradziono ci portmonetki, a ta, na honor, jest dobrze wypchana.
— Są to moje oszczędności z pensyi — rzekła była uczennica pani Lhermitte.
— Posłużą nam one na wynajęcie i umeblowanie małego pokoiku.
— Czyż to wystarczy?
— Aż nadto.
— Zgoda, lecz wynająwszy i umeblowawszy pokój trzeba żyć.
— Wypadek ten jest przewidziany... Lubisz pracować?
— Tak, bo próżnowanie napawa mnie zgrozą...
— A więc, aż do ślubu będziesz pracowała...
— Nic więcej nie pragnę, ale...
Renata zamilkła.
— Ale co?— zapytała Zirza.
— Nie znam się na żadnej robocie... zżadném rzemiośle...
— Tak sądzisz?
— Bezwatpienia.
— No, to się mylisz... Haftujesz cudownie...
— Tak mówią...
— Umiesz robić koronki...
— Dosyć dobrze...
— Lepiej nie trzeba.... Mam dla ciebie miejsce starszej panny u pewnej pani, bardzo zacnej i dobrej jak anioł, która utrzymuje magazyn koronek... Da ci na miesiąc sto franków i stół... Nie tylko będziesz mogła żyć, ale złożysz sobie oszczędności... Jak ci się to podoba?
— Zirzo, kochana Zirzo, ty jesteś moim aniołem opiekuńczym!...
— Coś podobnego w tym rodzaju powiedziano mi, przed chwilą, na górze! — zawołała Zirza ze śmiechem. — Jutro pójdziemy do tej pani, a dziś jeszcze zajmiemy się mieszkaniem... Zobaczmy no ile mamy do wydania... Ułóżmy budżet... Widziałam w twojej portmonetce sporo złota, alem go nie rachowała... Zróbmy to teraz.
Renata pobiegła po portmonetkę, którą otworzyła.
— Oto jest mój majątek... — rzekła wysypując na stół luidory, które się rozsypały z brzękiem metalicznym.
Zirza przerachowała je, poczem rzekła:
— Trzysta trzydzieści franków, prócz srebra... Kopalnia peruwiańska...
— I jeszcze to... dodała Renata wydostając z kieszeni bilet bankowy i rozwijając go.
— Papierek Garata na pięćset!... — rzekła Zirza wesoło. — Summa ośmset trzydzieści franków!... Filia domu Rotszylda!... Teraz łatwo ułożyć budżet... — Odłóżmy trzysta franków na ładne mebelki, dwieście na skromne zasilenie garderoby, potem na komorne z góry i na poczekanie pensyi.. Równowaga zupełna, a raczej bilans jest po naszej stronie... Wszystko dobrze!...

Zirza powtórnie ucałowała Renatę i wzięła portmonetkę, aby ją napowrót zapełnić złotem, biletem bankowym i srebrną monetą.

XII.

Z jednego przedziału portmonetki wypadł papier szarawy.
Co to jest? — zapytała studentka, Doprawdy nie przypominam sobie... —rzekła Renata rozkładając papier.
Nagle jej czoło pofałdowało się zmarszczkami.
Zirza spostrzegła to i rzekła:
— Cóż to jest znowu?
— Szczególnie i trochę przestraszające wspomnienie... szepnęła córka Małgorzaty.
— Przestraszające? Dla czego?
— Jest to list człowieka, który uciekł z więzienia w Troyes, kiedym była na pensyi u pani Lhermitte.
— Zbrodniarza! — zawołała Zirza.
— Paulina miała go za niewinnego... — odpowiedziała Renata, która wpadła w zamyślenie. — Opowiem ci to później...
U drzwi mieszkania zabrzęczał dzwonek.
Studentka pobiegła otworzyć.
Paweł z Juliuszem weszli do pokoju.
— Przyniosą śniadanie... — rzekł Juliusz. — Tyle tylko zostało czasu, aby stół nakryć...
Renata wyszła na spotkanie młodych ludzi z wyciągniętemi rękoma i uśmiechem na ustach.
— Twarz uśmiechnięta. — rzekł przyszły doktor. Brawo! umysł i ciało zarówno zdrowe.
— Tak jest — rzekła Zirza — umysł jest spokojny... Renata milczała, ale doznawała tych samych kłopotów co i ja... Gdy postanowienie faz zostało powzięte, troski znikły, jak gdyby czarami, i od jutra zaczynamy szukać skromnego gniazdka...
Paweł wydał głębokie westchnienie.
— Ja wiem, że to jest potrzebne — rzekł — ale Renata się z nami rozstanie, a to nie wesołe...
— Ponieważ tęgo koniecznie potrzeba... — wyszeptała córka Małgorzaty również wzdychając.
— Szczęściem rozłączenie będzie krótkiem... — rzekł student prawa. — Po zajęciu mieszkania, zaraz pójdziemy do mego ojca i panna Renata wkrótce przybierze nazwisko pani Lantier...
Odpowiedzią Renaty było długie wejrzenie, pełne wdzięczności i miłości?
Nakryto do stołu.
Gerson z poblizkiej restauracyi przyniósł śniadanie i dwie młode pary zasiadły do niego.


∗             ∗

Wybiła ósma wieczorem.
Czas był suchy, zimno bardzo silne.
W sypialnym pokoju domu przy ulicy Tocanier, zajmowanym przez Leopolda i Jarrelonge’a, palił się spory ogień z węgli kamiennych.
Leopold zjadłszy obiad w Paryżu, tylko co po» wrócił i opanowany przez mocny katar, postanowił trzymać się ciepło i położyć do łóżka.
Siedząc w wygodnym fotelu przy kominku, przygotowywał sobie grog gorący, na sposób amerykański, lekarstwo swego pomysłu, o którego skutku nie wątpił.
Leopold był sam.
Jarrelonge, którego mocno zaniedbywał, — (o co słyszeliśmy skarżącego się tego ostatniego) — korzystał z zupełnej wolności, odwiedzając szynkownie i swoich dawnych znajomych.
Musimy nadmienić, ze postępowanie jego było szczytem oszczędności i postanowił stanowczo, nie mięszać się do jakiejkolwiek bądź operacyi, w której, by mu ofiarowano udział w niebezpieczeństwach i korzyściach.
— Wspólnicy — mówił sam do siebie — to kiepski inters! — Tego lub owego dnia następuje poróżnienie, rozdział i pierwszy złapany wydaje innych. Obejdzie się bez tego!... Gdy będę pracował, to sam... To rzecz pewniejsza...
Tymczasem życie pełne uciech i zupełnie bezczynne, nudziło wysłużonego łotra; — pił aby się rozerwać i upijał się, pijąc.
Dwa lub trzy razy powrócił do domu w stanie zupełnego opilstwa, lecz działo się to podczas nieobecności Leopolda, który zaleciwszy mu najnormalniej wstrzemięźliwość, byłby to bardzo źle przyjął.
Jarrelonge cały dzień przepędził przy rogatce Vincennes, chodząc od kawiarni do kawiarni, od jednej knajpy do drugiej.
Obiad jadł w garkuchni, w towarzystwie trzech czy czterech podejrzanych jegomościom, którzy, po obiedzie, zaproponowali mu partyę pikiety.
Czując, że mu głowa cięży i zresztą, nie zachwycając się nad miarę powabami pikiety, Jarrelonge nie dotrzymał swoim towarzyszom placu i udał się na ulicę Tocanier.
Przy wyjściu z szynku ogarnęło go zimno i w jednej chwili rozwinęło nieobjawiający się dotychczas stan opilstwa.
Potykał się co krok i ślizgał, abtego wieczora opilstwo jego było wesołe i przesuwało przed jego Oczyma widziadła różowego koloru.
Wskutek więc tego śpiewał.
Dwa wiersze zapożyczone z jednej piosenki, zwrotka z drugiej, pół kupletu z trzeciej, wszystko to następując po sobie, łącząc bez rymu i sensu, tworzyło prawdziwe pot-pourri, zakończone dziwnym wykrzykiem, któryśmy już raz słyszeli w okoliczności dramatycznej i który miał początek w improwizatorskiej werwie tego nędznika:

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“

Dziesięć zaledwie kroków dzieliło go od drzwi domu, gdy głosem opiłym lecz dźwięcznym, zaczął śpiewać tę zwrotkę złowrogiej pamięci.
Leopold Lantter. siedząc przy ogniu i przygotowując swój grog, usłyszał go.
Zadrżał na całem cięte, przypominając sobie, że te słowa były dlań sygnałem morderstwa, morderstwa, które, jak mu się zdawało, popełnił na osobie Renaty.
— To Jarrelonge! — szepnął, zaciskając pięści. — Ten idyota mógł był wybrać inną piosenkę!...
Drzwi od ulicy otworzyły się i zamknęły.
Ciężki krok odezwał się na dziedzińcu, śniegiem wysłanym, poczem z kolei drzwi od domu obróciły się na swoich zawiasach.
Jarrelonge otworzył trzecie drzwi, prowadzące do pokoju sypialnego i stanął, oparłszy się o futrynę dla utrzymania równowagi i patrząc na Lantiera.
— O! o! — rzekł bełkocąc z głupowatym śmiechem — widzę tu sobie sami wyprawiają małą ucztę Baltazara! Więc milord dzisiaj nie poszedł do klubu!... Milord dziś nie otrzymał zaproszenia od żadnego ambasadora?...
Leopold wzruszył ramionami.
— Pijany, jak bydlę! — pomyślał.
Poczem głośno i opryskliwie dodał:
— No, wchodź i zamykaj drzwi...
— Zamykać drzwi?... — powtórzył Jarrelonge.
— Tak, dokroćset.
— Czy to mam zamykać jak przyjaciel, czy jak służący?...
— Jak ci się podoba, bylebyś tylko zamknął!.. Tylko się śpiesz, bo zimno, a ja mam katar.
— Doskonale... ponieważ jak przyjaciel, więc jestem posłuszny...
Bandyta popchnąwszy drzwi, znowu się roześmiał bydlęcym śmiechem ludzi pijanych i zaczął mówić przez nos, naśladując Lantiera:
— A! jesteś zakatarzony! Więc mój kochany potrzeba ci lemoniady gorącej albo ziółek z mchu i jujuby... Co ty tam pijesz?
— Bardzo gorący grog amerykański...
— Podaj no mi butelkę z arakiem.
I Jarrelonge wyciągnął rękę, aby pochwycić flaszkę.
Leopold zamiast mu podać, szybko ją usunął.
— Hę? — rzekł Jarrelonge. — Co to jest? Odmawiasz mi kropelki?...
— Najzupełniej.
— A! ba, a to dla czego?...
— Boś już pił dosyć...
— Może i dosyć... — odparł pijak kwaśno. — Tak... dosyć... ale nie za wiele...
— I owszem, za wiele! i bardzo za wiele!... Dowodem zaś tego jest, że nie masz zimnej krwi...
— Nauki, papie?...
— Tak, lekcye, które jak się spodziewam, przypomnę ci o roztropności; Coś ty śpiewał na całe gardło idąc tutaj?
Jarrelonge przybrał zadowoloną minę.
— Com śpiewał? — powtórzył. — Piosnkę swojej kompozycyi, którą musisz pamiętać.
— Właśnie dlatego, że pamiętam, uważam ją za kompromitującą w najwyższym stopniu! Pamiętaj, że dosyć, aby ktoś jedno słowo zapamiętał z niej w owej nocy, gdyśmy byli na moście Bercy, aby nas zaprowadzić tam, gdzie iść żaden z nas nie ma ochoty.
— Gdzie, naprzykład?
— Pod rogatkę Świętego Jakóba! Prócz tego, mój stary, zanadto często się napijasz i jeżeli tak dłużej będzie, to kwita z przyjaźni...
— Co to jest?... Jaśnie pan mi grozi?
— Nie grożę... Ostrzegam...
Pijak stawił się opornie.
— Ja nie lubię ostrzeżeń, rozumiesz! — zawołał Jeżeli sobie trochę pozwolę, to twoja wina! Nie mam nic do roboty i nudzę się... Nudy mnie drażnią — a gdy jestem rozdrażniony, piję, à gdy piję, jestem wesoły... Zdaje mi się, że w tem nie ma nic złego... A zresztą, przeciężeśmy nie wzięli ślubu z sobą, nie prawda? jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, rzeknij tylko słówko, poszukam sobie innego mieszkania...
Leopold pomyślał, że mu się nadarza wyborna sposobność, bez hałasu, przywieźć do skutku swój projekt rozłączenia.
Myślał z tego skorzystać.
— To może będzie najlepszem... — odparł.
— Tak, naprawdę? Ten dobry chłopak Jarrelonge służył jaśnie panu, który teraz spoczywa na laurach i jest wypchany banknotami, jak gęś nadziewana jabłkami... Teraz, jaśnie pan nie potrzebuje tego dobrego Jarrelonge’a i naturalnie powiada mu: Na lewo w tył i wynoś się! to będzie najlepszej, co można zrobić! Śliczne rozumowanie!
— Ech! — odparł Leopold kwaśno — przecieżeś mi darmo nie służył! Zapłaciłem ci!
— Prawda... — rzekł Jarrelonge — zapłaciłeś mi, ale to mi nie zabezpieczyło przyszłości i mówiąc między nami otwarcie, miałem prawo się tego spodziewać, bo mi obiecywał złote góry, gdyś mnie potrzebował... Ha, zresztą cóż dziwnego, nie wdzięczność leży w naturze! Przestałem być użytecznym, więc jestem godzien tylko na śmiecie.
— Wszystko co było do zrobienia, zostało już zrobione... Ja się już nie chcę mięszać do niczego, lecz nie bronię ci pracować z kim innym... Wolność nieograniczona...
— I chcesz abym się wynosił?...
— Ponieważ ci się tu niepodoba...
— A prócz tego stoję ci na zawadzie...
— Ba! wzajemnie zawadzamy sobie...
— Tak mi się zaczyna zdawać...
— A ja, jestem tego pewny...
— A więc! mój stary, zgoda... Nie długo będę pleśniał w nieruchomości przy ulicy Tocanier.
— Masz słuszność, ale pomimo to, zostaniemy z sobą w przyjaźni.
— Ba!... inaczej przyniosłoby to obudwóm nieszczęście... Nie boimy się siebie wzajemnie, gdyż jeden drugiego trzyma w swojej mocy, a chcąc się rozstać w przyjaźni, musimy przedewszystkiem uregulować swoje rachunki.
Leopold rzucił na Jarrelonge’a rozgniewanym wzrokiem i zapytał groźnie:
— O jakich to mówisz rachunkach? Ja ci za każdy interes oznaczyłem wynagrodzenie... Czyś go nieodebrał?...
— Nic nie dostałem za zrobienie fałszywych kluczów...
— Turlututu!... — zawołał Jarrelonge szyderczo. Powiedz to komu innemu, tatulku! Tybyś pracował nadarmo? Nigdy! Wziąłeś za to grosze od jegomości, który cię używa...
— Ani grosika!...
— Djabelnie żartujesz!...
— Powiadam ci, żem nic nie wziął i to z bardzo ważnego powodu.
— Jakiego?...
— Fałszywe klucze na nic się nie przydały...
— Uwierzę, jeżeli ci to zrobi przyjemność, ale z tem wszystkiem nie mało się napracowałem, zanim zrobiłem słowiki... słusznie mi się więc należy zapłata.
— Zgoda... Dam ci pięćset franków.
— Zaraz?
— Czy się dziś oddalasz?
— Nie... Muszę poszukać pokoju. Muszę się umeblować... Więcej szyku i mniej kompromitacji... Właściciele zajazdów prowadzą księgi i policya tam nos wtyka... Nie lubię uwag tych ludzi...
— Więc dobrze... Dam ci pięćset franków gdy się będziesz przenosił.
— Dobrze... A teraz poczęstuj że mnie... O! ja wiem dobrze że już mam dosyć. To też poprzestanę na małej kropelce rumu i potem pójdę spać...
Leopold wołał ustąpić niż się spierać.
Wziął butelkę z rumem, nalał kieliszek i podał Jarrelonge’owi, który go wypróżnił za jednym łykiem.
— Dobrze idzie... — rzekł pijak, klaszcząc językiem. Dobranoc!
Poczem udał się do pokoju, w którym sypiał.
— No, — pomyślał zbieg z Troyes zacierając ręce — osiągnąłem swój cel prędzej i łatwiej, niż się mogłem spodziewać... prawda, że mi sposobność przyszła z pomocą.... Jak tylko Jarrelonge się oddali, wyprowadzam się z kolei, nie zostawiając swego adresu i nie będę miał tego ciężaru na ramionach.
Ze swej strony pijak rozbierając się, tak mówił sam do siebie:
— Leopold jest figlarz... To też go puszczam przez nogę... Ale mu się ztąd wyniosę, muszę starannie przetrząść budę.
Poczem rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął snem ciężkim, z którego obudził się nazajutrz bardzo późno.
Były więzień już był wyszedł.
Złodzieje z powołania — (rzecz szczególna lecz niezaprzeczona) — mają względną ufność w uczciwość swoich wspólników i ta ufność rzadko bywa oszukaną.
Krewny Paskala nie podejrzywał Jarrelonge’a że ten ma zamiar go okraść, ale wiedział, że jest ciekawy i nie zaniedbywał zabierać z sobą, wychodząc, kluczów od wszystkich mebli.
Szczegół ten zwrócił uwagę uwolnionego więźnia, którego sen nie pozbawił myśli o poszukiwaniu.
— Doprawdy nie ufają Bibi! — mruknął wykrzywiając się szyderczo. — Zabierają klucze! A to mi głupstwo! Jak gdyby to zamki nie były ze mną znajome! Przyjaciel Leopold nie jest zręczny... Nasuwa on mi myśl, że w którejś szufladzie ma coś, czego nie chce żebym zobaczył... może nazwiska tych, dla których pracuje... A to by mi była gratka! Zresztą zobaczymy... Teraz trzeba pójść szukać mieszkania, i żadnych głupstw... bądźmy ostrożni. Chcę grypsnąć Leopoldowi co będzie można... jemu mogłaby przyjść do głowy ta sama myśl... Do kroćset!... już się to nie raz trafiało... zabezpieczmy się...
Jarrelonge otworzył szufladę, wydostał pulares zwierający jego oszczędności i wsunął do kieszeni.
Potem ubrał się, wyszedł, skierował na przedmieście Świętego Antoniego, zjadł obfite śniadanie w mleczarni, kazał sobie podać mazagranu i kieliszek wódki, zapalił cygaro i puścił się w drogę z nosem zadartym do góry, w poszukiwaniu za mieszkaniem, któreby natychmiast było wolne.
Szedł przedmieściem na los szczęścia.
Nie dojrzał ani jednej karty.
Minąwszy plac Bastylli wszedł na ulicę Świętego Antoniego.
Nic i nic.
— Może łatwiej znajdę na przyległych ulicach... pomyślał.
I wszedł na ulicę Beautreillis.
Zaledwie uszedł dwadzieścia kroków, gdy wzrok jego zatrzymał się na karcie.
Na niej był napis następujący:
Pokój kawalerski do najęcia w każdym czasie. — Odźwierny wskaże“.
— Jeżeli jest wolny, to mam co mi potrzeba — rzekł Jarrelonge do siebie, wchodząc do sieni domu.
Była to duża budowla, stanowiąca niegdyś część pałacu przyległego do ogrodów kościoła Ś-go Pawła.
Uwolniony więzień otworzył drzwi od loży odźwiernego.
Odźwierna, osoba trzydziestoletnia, szyjąca na maszynie damskie buciki, podniosła głowę i spojrzała nań ciekawie.
— Masz pani pokój kawalerski do najęcia? — zapytał.
— Tak panie... to karta objaśnia.
— Na którem piętrze?
— Na czwartem.
— Cena?
— Dwieście franków rocznie, z zastrzeżeniem, że lokatorom nie wolno przyprowadzać kobiet...
Jarrelonge przybrał fizyognomię w najwyższym stopniu obłudną.
— Zastrzeżenie to pojmuję i pochwalam. — rzekł. — Dom uczciwy i porządnie utrzymywany tak jak ten, nie powinien być widownią nieprawych stosunków...
— Właściciel tego wymaga.
— Tem więcej go za to szanuję...
— Nie masz pan psa?
— Nie, pani, ani psa ani kota...
— Nie masz pan papugi?...
— Ani papugi, ani kanarka.
— Nie masz pan jakiej maszyny?... Maszyny są zabronione, z wyjątkiem dołu.
— Żadnej a żadnej... Jestem komisantem fabryki papieru kolorowego.
— Dobrze... Chcesz pan zobaczyć pokój?
— Tak, jeżeli jest wolny zaraz...
— Jeżeli pan masz ochotę, to możesz się dziś wieczorem wprowadzić... A! muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić...
— O jakiej?...
— Opłata za kwartał z góry...
— Zastosuję się do tej reguły i to mi nie sprawi różnicy... Jak mnie pani widzisz, jestem dosyć zamożny...
— Tem lepiej dla pana... Zaprowadzę pana.
Odźwierna wzięła klucz, wyszła z loży, której drzwi zamknęła i weszła na szerokie schody, których poręcz była z żelaza kutego, z siedmnastego wieku.
Odstępy ha schodach były obszerne, sufity wysokie, okna szerokie.
Na czwartem piętrze poczciwa kobieta stanęła aby odetchnąć.
— Czyi już jesteśmy? — zapytał jej Jarrelonge...
— Prawie... — odpowiedziała, zabierając się do drogi i zapuszczając w korytarz jasno-oświetlony.
Stanęła przy jednych drzwiach i otworzyła drzwi.
— Wejdź pan — rzekła — to tu.
— Pokój, do którego wszedł Jarrelonge, był obszerny i wysoki...
Oświecony był szerokiem oknem, wychodzącym na ogród.
Były wspólnik Leopolda Lantier rzucił wokoło wzrokiem. — Do djabła! — rzekł. — Nie ma kominka.
— Tak, boprzedzielono forsztowaniem pokój na dwie połowy i kominek znajduje się w drugiej połowię... Ale będziesz pan mógł mieć piecyk... To tak samo grzeje i jest wygodniejszem... A może pan chcesz pokój sąsiedni z przyległym gabinetem. — Tylko ze to cokolwiek za drogo.
— Ile?
— Dwieście pięćdziesiąt franków.....Czy się pan zgadzasz?
— Nie, nie, biorę ten i oto jest zadatek.
Jarrelonge włożył pięć franków odźwiernej w rękę i mówił dalej:
— Jutro sprowadzę rzeczy...
— No, to dzisiaj wyporządzę mieszkanie, dziś wieczorem będzie gotowe...
— Za chwilę przyślę tu piecyk, który pani będziesz łaskawa podpalić, aby było ciepło przy porządkowaniu... Oto jest sto sous na opał... Komorne za kwartał zapłacę po wprowadzeniu...
— I przy podpisaniu kontraktu... Taki jest zwyczaj gospodarza...
— Dobrze, pani...

XIII.

Nowy lokator z odźwierną zeszli na dół.
Jarrelonge poszedł do handlarza żelazem, kupił piec lany z rurami i kazał natychmiast zanieść na ulicę Beautreillis.
— Teraz — pomyślał — kompletne łóżko, dwa krzesła, stół, szafa i mój Luwr będzie umeblowany.
Powrócił na przedmieście Świętego Antoniego; aby porobić zakupy.
W chwili gdy mijał plac Bastylii, Izabella i Renata jeszcze cokolwiek słaba w nogach, wychodziły z ulicy Szkoły Medycznej i szły ku stacyi dorożek, znajdującej się pod sztachetami ogrodu pałacu Cluny.
Zirza wsadziła swoją towarzyszkę do powozu o dwóch miejscach, kazała woźnicy jechać na bulwar Beaumarchais, powiedziała numer domu i usiadła obok Renaty.
— Kochane dziecię — rzekła do niej — nim się zajmiemy wyszukaniem lokalu, trzeba się dowiedzieć czy cię pani Laurier przyjmie, jak mam nadzieję... Jeżeli jej odpowiedź będzie przychylną (o czem nie wątpię) — po szukamy pokoiku w okolicach magazynu, abyś rano i wieczorem nie miała dużych kursów do odbywania...
Pani Laurier była w Paryżu bardzo znaną, jako kupcowa koronek, chociaż sklep jej miał powierzchowność skromną.
Żaden z magazynów w piękniejszych częściach miasta nie był lepiej zaopatrzony i urządzony.
Znaleźć w nim można było nie tylko nowe koronki różnego pochodzenia, ale także koronki stare, bardzo rzadkie, znacznej wartości.
Pani Laurier, której już minęła pięćdziesiątka, utrzymywała od dwudziestu pięciu lat ten sklep, odziedziczony po matce.
Lubiąc zajmować się sama wszystkiem, poprzestawała na dwóch pomocnicach pannie sklepowej, którą obdarzała dosyć znacznem zaufaniem i popychadle do odbywania kursów.
Pilnie ona bywała na sprzedażach w pałacu Drouot; — w czasie jej nieobecności, panna sklepowa odpowiadała za cały magazyn.
Otóż, od miesiąca blizko pani Laurier znajdowała się w niemałym kłopocie, gdyż jej zastępczyni opuściła ją dla wyjścia za mąż i założenia sklepu na swoją rękę.
Wiele młodych dziewcząt zgłaszało się o wakujące miejsce, ale pani Laurier okazała się wybredną.
Najprzód trzeba jej się było podobać z powierzchowności, a potem przedstawić dobre rekomendacye.
Żadna z konkurujących nie odpowiedziała tym dwóm warunkom.
Zirza znając oddawna kupcową koronek, wiedziała o tych okolicznościach i spodziewała się obrócić je na korzyść Renaty.
Przyjechano na bulwar Beaumarchais. Zirza wysadziła Renatę, odesłała powóz, minęła chodnik i podeszła do sklepu.
Za szybami, rozłożone były pyszne koronki, które uderzyły Renatę podziwem.
Kochanka Juliusza Verdier rzuciła do wnętrza okiem i rzekła:
— Pani nie ma... jest tylko popychadło... Zatem dotychczas nie wzięła nikogo. Mamy więc pomyślność za sobą... Wejdźmy...
Otworzyła drzwi.
Renata weszła za nią, drżąc trochę.
Popychadło, ruda, czternasto lub piętnastoletnia dziewczyna, z bystrą miną, z fizyognomią czysto paryzką, odpowiadająca na pretensyonalne imię Zenejdy, wstała i podeszła ku nim.
— Czy pani Laurier nie ma w domu? — zapytała Zirza.
— Nie ma, proszę pani, ale zaraz powróci. Może panie zaczekają?...
— I owszem.
— W takim razie proszę usiąść. Oto są krzesła.
— Dziękuję!
Dziewczęta nie miały czasu usiąść, gdy i drzwi się otworzyły.
— Ot i pani! — za wołało popychadło.
W istocie pani Laurier weszła, niosąc wielkie pudełko pod pachą...
— Co Zirzo, to ty? — wołała wchodząc. Już nie wiem od jak dawna cię nie widziałam... Sądziłam że się z tobą coś stało...
— Widzisz pani że mi nic nie jest... — odpowiedziała Zirza ze śmiechem.
— Dla czegóż więc pokazujesz się tak rzadko?
— Pilnowałam jednej przyjaciółki niebezpiecznie chorej... tej oto panny...
I mówiąc te słowa wskazywała na Renatę.
Pani Laurier spojrzała na nią i zdawała się być uderzoną jej pięknością...
— W istocie — rzekła: wzruszona — panienka jest jeszcze blada... Niech panienka siądą, bardzo proszę...
— Dziękuję pani... — rzekła Renata — silniejsza jestem niż się zdaje i nie czuję żadnego zmęczenia.
Głos dziecięcy, głos złoty, do reszty oczarował koronkarkę.
— Cóż mi sprawia przyjemność widzenia cię dzisiaj? — zapytała studentki.
— Czy się pani nic a nic nie, domyśla?
— Nie, nic wcale...
— Czy miejsce o którym mi pani wspominała, jest jeszcze wolne?
— Tak, zawsze. Wszak wiesz, że aby być przyjętą, trzeba mi się podobać, a ja jestem bardzo wymagająca.
— Przychodzę prosić panią o to miejsce...
— Jeżeli dla ciebie, to rzecz skończona...
— Nie, nie dla mnie...
— A więc dla kogo?
— Dla mojej przyjaciółki...
Renata oblała się szkarłatem.
Pani Laurier z podwójnym zainteresowaniem się rzuciła okiem na dziewczę i rzekła.
— Więc to dla panienki?
— Tak jest, pani... — odpowiedziała Renata niepewnym głosem, — i jeżeli pani przyjmiesz prośbę, którą moja przyjaciółka za mną zanosi, będę pani za to bardzo wdzięczna...
— Czy panienka się zna na handlu koronkami? zapytała — pani Laurier.
— Nie pani, na handlu się nie znam, ale znam się na wartości koronek, na rozmaitych haftach i jestem dosyć zręczna do naprawy.
— Czy panienka była w obowiązku w którym z handli paryzkich?...
— Nie, pani... Przyjechałam z prowincyi...
— Rodzina panienki... — zapytała pani Laurier.
— Już jej nie ma... — przerwała jasnowłosa Zirza. — Rodzice jej umarli... Sama jest na świecie i musi pracować, gdyż jest uboga i chce pozostać uczciwą...
Koronkarka nie nalegała i mówiła dalej do córki Małgorzaty.
— Wiele panienka ma lat?...
— Dziewiętnaście, proszę pani.
— Nazywasz się...
— Renata...
— Wszak musisz mieć i nazwisko?
— Nigdym go nie miała...
Wzruszenie pani Laurier było widocznem i poczciwa kobieta nie starała się go ukryć.
Wstała, wydęła z pudełka zwiniętą sztuczkę koronki i pokazała ją Renacie, pytając:
— Jaki to jest gatunek?...
— Rzuciwszy spiesznie okiem, Renata odpowiedziała:
— Koronka z Malines.
— I warta?...
— Czterdzieści do pięćdziesięciu franków za metr.
Pani Laurier wzięła drugą sztuczkę, pokazała ją Renacie i pytała dalej:
— A ta?
— To stara koronka Chantilly.
— Na ile ją oceniasz?...
— To są tak rzadkie koronki, że na nie nie ma ceny...
Właścicielka sklepu zrobiła jeszcze pięć lub sześć, nowych, prób i za każdym razem otrzymała zadawalniające odpowiedzi.
— Jesteś panienka w istocie znawczynią... — rzekła wreszcie. — Brak ci więc tylko łatwości w rozmowie z kupującymi paniami i przyzwyczajenia do usługiwania im, gdyż tu przeważnie kobiety tylko kupują... Zresztą przyzwyczajenie to nabiera się łatwo, jeżeli są dobre chęci...
— Ach! pani, uczynię wszystko, co tylko zależeć będzie odemnie, aby się podobać klijenteli pani — zawołała Renata.
— Odkądże będziesz mogła zająć miejsce?
— Od jutra, jeżeli mnie pani raczy przyjąć...
— Naturalnie, że przyjmuję, i zaczniesz nie od jutra, lecz od poniedziałku, to jest za cztery dni. — Obróć te cztery dni na nabranie sił, gdyż widzę żeś jeszcze bardzo słaba, chociaż utrzymujesz przeciwnie... Będziesz u mnie miała śniadanie i obiad, i na początek ośmdziesiąt franków miesięcznej pensyi... Do sklepu będziesz przychodziła o dziewiątej rano, wychodzić będziesz o dziewiątej wieczorem... W niedzielę będziesz wolną od południa, od śniadania... — Zgoda?
Córka Małgorzaty uczuła, że oczy jej zachodzą łzami.
— Ach! pani — wyrzekła z trudnością — jest to więcej niż mogłam się spodziewać, i dziękuję pani z całego serca.
Renata wzruszona podeszła do pani Laurier.
Ta z uśmiechem ujęła ją za ręce i rzekła:
— Wiem z góry, że będziemy z siebie zupełnie zadowolone... Do poniedziałku.
— Do poniedziałku, łaskawa pani.
— Gdzie mieszkasz?
Odpowiedź dała Zirza.
— Przy ulicy Szkoły Medycznej.
— Na końcu świata! — zawołała pani Laurier.
— O! my wiemy, że to zbyt daleko, to też wyszedłszy od pani, pójdziemy szukać mieszkania w okolicach bulwaru Beaumarchais.
— Wyborna myśl... akuratność więc nie będzie trudną.
— Pozwól mi pani podziękować sobie.. — rzekła Zirza — i to jak najszczerzej.
— Niepozwalam, owszem ja dziękuję ci za to, żeś do mnie przyprowadziła pannę Renatę.
Odwiedziny się skończyły; — interes doprowadzono do końca; — dziewczęta odeszły.
— No! pieszczotko, jestżeś zadowolniona? — rzekła Zirza ujrzawszy się na chodniku i biorąc swoją protegowaną pod rękę.
Renata odpowiedziała:
— Bardzo zadowolona, o tak, Zirzo... i to tobie, tobie tylko, zawdzięczam spotykające mnie szczęście.

XIV.

— To bardzo dobrze — rzekła jasnowłosa studentka — ale już jest późno i idzie o wyszukanie gniazdka przed powrotem na ulicę Szkoły Medycznéj... Przyjrzyjmy więc karty. Udawajmy że patrzymy, czy deszcz nie będzie padał... Trzeba się oryentować... Na bulwarze wszystko jest nader drogo, nawet mieszkania kawalerskie... dla samych panien... ale na ulicy Świętego Antoniego albo na przyległych, możemy dostać co nam potrzeba...
— Prowadź mnie — rzekła Renata — ty wiesz, moja przyjaciółko, że ja nie znam Paryża.
— Tak... tak... bądź spokojna.
Dziewczęta weszły na ulicę Świętego Antoniego, gdzie nie mogły znaleźć wolnego przed kwartałem, i przybyły na ulicę Beautréillis;
— Może tam — rzekła Zirza — i może się dostanie nie drogo, tylko się boję czy nie jesteś zmęczona...
— Zaręczam ci, że nie; siły mi widocznie wracają.
— No to się rozpatrzmy....
Kochanka Juliusza i narzeczona Pawła zapuściły się na ulicę i zatrzymały przed domem, którego próg Jarrelonge przestąpił był parę godzin temu.
Wzrok ich uderzyła karta przyklejona na murze, obok bramy.
Do najęcia pokój z gabinetem... — przeczytała Renata głośno.
— Dowiedzmy się... — odpowiedziała Zirza.
Weszły.
Izba odźwiernego była pusta i zamknięta, ale kartka napisana od ręki i zawieszona za szybą, dawała tę użyteczną wskazówkę:
„Zawołać odźwiernej na schodach“.
— Hej! pani odźwierna... — zawołała Zirza donośnym głosem.
Upłynęło ćwierć sekundy i z wysokości domu dał się słyszeć głos:
— A co tam?
I rozpoczęła się rozmowa.
— Macie pokój z gabinetem do najęcia?
— Tak jest.
— Na którem piętrze??
— Na czwartem.
— Jaka cena?
— Dwieście pięćdziesiąt franków rocznie...
— Czy zaraz wolny?
— Natychmiast.
— Można go zobaczyć?
— To się rozumie... Idę na dół po klucz...
Na schodach dały się słyszeć szybkie kroki, i znajoma nam odźwierna ukazała się przybyłym.
Ujrzawszy dwie panienki, zrobiła znaczący grymas.
— Czy to mieszkanie dla obudwa? — zapytała tonem, który nie będąc niegrzecznym, nie miał nić zachęcającego.
— Nie — odpowiedziała Zirza. — To dla tej panienki samej.
— Uprzedzam, że tu kochanków przyjmować nie wolno... To dom porządny.
Renata oblała się rumieńcem.
Zirza odparła z żywością:
— Uwaga ta jest zbyteczna... Ta panienka nikogo nie przyjmuje.
— Doskonale... Psów nie ma?
— Nie.
— Ani papugi?
— Żadnego ptaka.
— Ani maszyny do szycia?
— Nic coby sprawiało hałas. Panienka pracuje w magazynie, koronek na bulwarze Beaumarchais. Wychodzi o dziewiątej zrana, i wraca o dziewiątej wieczorem.
— Czy panna ma dosyć mebli, aby być pewnym o komorne?
— Mebli? Idziemy kupować...
— Komorne płaci się kwartalnie z góry. Taki jest tutaj zwyczaj...
— Zapłacimy z góry... Proszę pokazać mieszkanie...
Podczas wymiany przytoczonych wyrazów odźwierna wzięła klucz.
Weszła na schody, na które się za nią udały obie panienki i zatrzymała się dopiero na czwartem piętrze, otworzyła drzwi leżące obok mieszkania wynajętego przez Jarrelongea, i rzekła.
— Proszę wejść... Okna wychodzą na dziedziniec. Pokój z posadzką, kominek nie dymi, a tu jest gabinet.
I jednocześnie otwierała drzwi oszklone prowadzące do ciemnego gabinetu.
— Tu będzie można powiesić suknie — rzekła jasnowłosa Zirza: — główny pokój dobrze się przedstawia. Tu będzie łóżko. Tu szafarz lustrem... na środku stolik, toaleta pod oknem... Cóż ty mówisz, Renato?...
— Ja myślę, że lepszego nic nie znajdziemy.
— Szczególniej za taką cenę! — zawołała odźwierna. — Nie licząc tego, że jeżeliby kto obciął, — to można się dziś wprowadzać, i że kwartał liczyć się będzie dopiero od 8 stycznia... To rzecz nie mała...
— Najmujemy... — rzekła studentka.
— Dobrze, proszę pani...
— Damy zadatek i komorne za pierwszy kwartał z góry...
— Zapłacą panie przy podpisaniu kontraktu, który gospodarz przygotuje... Nazwisko panienki, jeśli łaska?
— Renata.
— Renata, jak?...
— Jednem słowem, Renata.
— To dobrze,.. Co się tycze zadatku, ten panie dacie, kiedy się wam podoba...
— Co to jest zadatek? — zapytała córka Małgorzaty[4].
Izabella wytłómaczyła jej:
Renata otworzyła portmonetkę i podała sztukę dziesięcio frankową odźwiernej, której twarz rozpromieniła się na widok złota i która uczuła nagłą sympatyę dla przyszłej lokatorki.
Schowała monetę z uprzejmym uśmiechem i niskim ukłonem i rzekła miodowym głosem:
— Dziękuję panience... A! będzie tu panience bardzo wygodnie... Jest to dom najspokojniejszy w tej części miasta... Nikt się lokatorami nie zajmuje... Aby mi tylko powiedzieć nazwisko wracając wieczorem, to dosyć, i ja tam nie patrzę, czy kto wraca sam, czy z kim jeszcze... Jeżeli panienka zechce to będę jej usługiwała, za dziesięć franków miesięcznie...
— Jak się panienka sprowadzi, to się o tem z wami rozmówi... — odpowiedziała Zirza.
— A kiedyż się wprowadzi?
— Jutro albo po jutrze...
— Kontrakt będzie gotów.
Dziewczęta zeszły z góry i wzięły dorożkę wracając na ulicę Szkoły Medycznej, gdzie Paweł i Juliusz oczekiwali na nie z niecierpliwością...
— A więc? — zapytał Paweł Renaty.
— A więc! mój przyjacielu, wszystko się załatwiło według życzenia, dzięki naszej kochanej Zirzie.
Renata opowiedziała odwiedziny u kupcowej koronek i syn Paskala Lantier bardzo serdecznie uścisnął Zirzę za obie ręce.
— To nie wszystko... — rzekła ta — najęłyśmy mieszkanie...
— Gdzie? — zapytał Paweł ciekawie.
— Będziesz pan wiedział wtedy, gdy zostaniesz zaproszony...
— Nie prędzej?
— Nie, nie prędzej...
— Więc to jest sekret?.
— Wielki sekret...
— Zatrzymaj go więc przy sobie i pójdźmy na obiad.
— Czy obiadu w domu nie będzie? — zapytała studentka.
— Nie... ułożyliśmy projekt, Juljusz i ja, aby was zaprowadzić na obiad do restauracyi, a potem do teatru...
— Do teatru!... — powtórzyła córka Małgorzaty prawie z przestrachem.
— Bez wątpienia... Jest to najniewinniejsza zabawa ze wszystkich.
— Ależ ja jestem w żałobie...
— Po obcym... Tego rodzaju żałoba nie zabrania ci rozrywki.
— Ja aprobuję! — zawołała Zirzą; — uwielbiam obiady w restauracyi i widowiska. Dokąd pójdziemy?...
— Najprzód do Halli, do Baratte’a... a ztamtąd do Châtelet...
Student nachylił się do Pawła i szepnął mu do ucha:
— Dla Renaty, wiesz, taka wycieczka jest kompromitująca... Wezmą ją za twoją kochankę. Ale zresztą, miejmy nadzieję, że nie spotkamy nikogo ze znajomych...
— Wkrótce będziemy połączeni — odparł młodzieniec — i ja swoją żonę z dumą będę mógł pokazać całemu światu! W niedzielę zaprowadzę Renatę do ojca...
Odległość z ulicy Szkoły Medycznej do Halli nie jest wielka.
Przebyto ją prędko i obie pary przyszły do Baratte’a, gdzie Paweł zażądał gabinetu i kazał podać obiad wyszukany.


∗             ∗

Jak się zdaje, wspomnieliśmy, że wychodząc ze składu wyrobów żelaznych, gdzie kupił piecyk. Jarrelonge udał się w stronę przedmieścia Świętego Antoniego, przyglądając się sklepom handlarzy mebli.
Czerwono malowane szyldy jednego z nich, zwróciły jego uwagę.
Szyldy te wskazywały dużemi literami szczegóły i cenę ruchomości sprzedawanych prawie za darmo.
Jarrelonge przeczytał półgłosem:
Cena: dwieście czterdzieści pięć franków.

„Łóżko orzechowe,
„Siennik,
„Materac,
„Wałek pod głowę,

„Poduszka,
„Dwa krzesła,
„Komoda,
„Stolik nocny,
„Stół,
„Dywanik pod łóżko“.

Uwolniony więzień wszedł.
W kwandrans czasu wybrał sprzęty, zaplacił i wskazał adres swego nowego mieszkania, zalecając, aby meble odstawione były nazajutrz punkt o godżinie dwunastej.

XV.

Zadowolony z nabytku, który niezbyt naruszał jego oszczędności, uwolniony więzień udał się na ulicę Lappe, gdzie u pewnego handlarza nabywającego rzeczy kradzione, swego przyjaciela, kupił parę prześcieradeł, parę po włóczek na poduszki i kilka serwet, potem czując się w wesołym humorze, udał się w okolice Hall, wszedł na ulicę Feronnerie i wstąpił do pewnego kupca winnego, którego zakład napełniało bardzo mięszane towarzystwo.
Jarrelonge od dawna znał to miejsce.
Przeszedł więc bez wahania ze sklepu do sali leżącej od tyłu i tak samo pełnej gości jak frontowa, rzucił badawczym wzrokiem w około siebie, poczem z wypogodzoną twarzą zbliżył się do jednej gromadki.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do niego i wszyscy go po witali jednogłośnym okrzykiem.
Co raz więcej zachwycony tem pochlebiającem przyjęciem, zajął miejsce pośród odnalezionych przyjaciół i zażądał butelki wina, z kącika.
Rozpoczęta rozmowa ciągnęła się dalej, a Jarrelonge, którego ona nie zajmowała, nachylił się do swego sąsiada z prawej strony i szepnął mu do ucha te wyrazy:
— Mam z tobą do pomówienia.
— To dobrze — odpowiedział sąsiad — mów, słucham.
— To wyjdźmy...
— Nic pilnego, tylko wyjdźmy razem.
— Zgoda...
Przyjaciele Jarrelonge’a byli to wszystko złodzieje z profesyi, po większej części niejednokrotnie karani.
Jednakże nie mówili o swoich drobnych interesach, tak jak się tego można było spodziewać.
Nie! Rozmawiali z ożywieniem o polityce, na wyścigi attakując rząd, niby poważni wyborcy, używający wszystkich praw swoich.
Po ukończeniu rozpraw, nadeszła pora obiadowa.
Zaproszono Jarrelonge’a, który przyjął bez ceremonii.
Uczta ciągnęła się długo.
W pół do dwunastej wybiło, gdy jeden z współbiesiadników wywierający, jak się zdawało, niejaki wpływ na towarzyszów wstał i rzekł:
— Nie zapomnijcie o schadzce...
— Nie obawiaj się!... — odparł jeden z bandytów. — Stawimy się na oznaczony termin.
Jarrelonge łatwo zrozumiał, że tu szło o interes tej nocy; ale ponieważ go nie przypuszczano do tajemnicy, nie wybadywał wcale.
Współbiesiadnicy opuścili zakład i rozeszli się na wszystkie strony.
Uwolniony więzień wyszedł z człowiekiem, z którym poprzednio rozmawiał po cichu.
— Czego ty chcesz odemnie? — zapytał ów człowiek, kierując się ku wybrzeżu.
— Musisz mi wyświadczyć jedną przysługę.
— Jaką?
— Potrzebując przejrzeć parę mebli, od których nie mam kluczów, muszę dostać wytrychów i liczę, że ty mi ich możesz dostarczyć.
— Źleś trafił dzisiaj, mój stary... — odparł ów człowiek ze śmiechem.
— Dla czego?
— Bo dzisiejszej nocy mamy robotę i wytrychy po które właśnie idę, będą nam koniecznie potrzebne...
— Do milion! — szepnął Jarrelonge to nieprzyjemne...
— Czy nie możesz do jutra zaczekać?
— Muszę, skoro nie może być inaczej, ale mnie to drażni.
— Więc to bardzo pilny interes?
— Można go w ostateczności na jeden dzień odłożyć.
— I sam go załatwisz?
— Na cóż tu drugiego?... To nie jest interes pieniężny... Jest to mała zemsta...
— Blagierze!...
— Słowo...
— A więc przychodź jutro rano na ulicę Canettes pod numer... na piąte piętro, drzwi wprost schodów. Ja tam mieszkam... Zastukaj w odstępach trzy razy... najprzód dwa, a potem raz... Otworzę ci i pożyczę żelaztwa na dwadzieścia cztery godzin.
— Dobry z ciebie chłopak... Będę ci to pamiętał... Czy to jest co dobrego, to co zamierzacie dzisiejszej nocy?
— Tak sobie... Gotówki nie ma, ale jest sporo srebra i przedmiotów sztuki.
— Czy dom zamieszkany?
— Przez jednego służącego... Inni z rozkazu sądu zostali odprawieni. Pałac leży na bulwarze Malesherbes... Od strony parku Monceau wchodzi się do niego jak do swego domu.
— No, no, no! — rzekł Jarrelonge. — I dla czego też sprawiedliwość wetknęła nos do tego pałacu?
— Rzecz bardzo prosta... Jegomość, który w nim mieszkał, umarł... Miał córkę... Córka ta, obwiniona o otrucie papy, poszła do ula... Będziemy więc sobie pracować tam swobodnie, nie śpiesząc się... Zdaje się, że tam srebra są doprawdy szyk!...
— A to szczęśliwy! — rzekł Jarrelonge ze złością... — Prawdziwe dzieci szczęścia!... Mnie te się nic podobnego nie trafi!...
— Cóż chcesz!... — odparł ów człowiek. — To twoja wina.
— Jakto?...
— Stałeś się odludkiem... Zdajesz się zawsze niedowierzać kolegom. Pracujesz sam... To też cię pomijają... — A teraz odchodzę... Tyle mam tylko czasu, aby zajść na ulicę Canettes i przejść na bulwar Malesherbes, na termin... Do jutra rana, mój stary!...
— Do jutra rana!...
I Jarrelonge rozstał się ze złodziejem, odprowadziwszy go aż do płacu Ś-go Sulpicyusza.
Wybiła północ.
Były wspólnik Leopolda Lantiera wszedł na ulicę Szkoły Medycznej, idąc na bulwar Ś-go Michała, którym się miał udać na ulicę Rivoli, będącą prostszą drogą prowadzącą na ulicę Ś-go Antoniego, na ulicę Reuilly, a tem samem na ulicę Tocanier.
Przez całe po południe i wieczór pochłonąwszy ogromną dozę trunków, Jarrelonge miał trochę ciężką głowę i chód niepewny.
Jak zwykle, jego stan podchmielenia objawiał się śpiewem, w którym jego wspomnienia mięszały się z improwizacyami.
Przechodząc około prefektury policyi, na którą rzucił szyderczém okiem, zaczął nucić zwrotkę, za którą wczoraj Leopold Lantier tak mocno go wyłajał.
Potykając się, śpiewał na całe gardło:

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy.
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“

W tej chwili na most Ś-go Michała wchodziło towarzystwo, składające się z czterech osób, które wyszło z teatru po dopiero co ukończonem przedstawieniu.
Towarzystwo to składało się z dwóch par, przyciśniętych do siebie i idących szybko, gdyż zimno było dokuczliwe.
Nasi czytelnicy poznali już Pawła i Renate, Juliusza i Zirzę.
Syn Paskala Lantier i córka Małgorzaty szli naprzód.
Nagle się zatrzymali.
Renata drżąca, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, zdawała się nagle ogarniętą obłąkaniem.
Puściła ramię Pawła, poniosła obiedwie ręce do czoła i cofnęła się do poręczy, okazując znaki głębokiego przestrachu.
— Renato... droga Renato... co tobie jest? wolał student z niepokojem. — Co to się stało? Zkąd ten przestrach?
— Słuchajcie... słuchajcie... — wymówiło dziewczę z trudnością i obłąkanym wzrokiem.
— Co? czego mamy słuchać? — zapytali od razu Paweł, Juliusz i Zirza.
— Ten śpiew... czy słyszycie?... ten śpiew...
Jarrelonge kierując się na lewo, szedł ciągłe i lubował się w rozmaitego rodzaju fioriturach i passażach.
— Ten śpiew? — odpowiedziała Zirza ze śmiechem. — Ależ to pewno zwrotka piły jakiegoś pijaka.
— Nie... nie... — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem. Ten śpiew, to sygnał śmierci... śpiewano go mordując mnie... on zapowiada nową zbrodnię...
— Droga Renato — szepnął Paweł — nadużyłaś dziś swoich sił i zmęczenie napowrót nabawiło cię gorączki... Uspokój się, błagam cię... pozostaw umysł w spokoju!... Wyobraźnia twoja każę ci wierzyć w nieistniejące niebezpieczeństwo...
Śpiew ustał.
Jarrelonge idąc obok teatru Narodów odzyskiwał oddech.
Renata szczękała zębami.
— Ach! — rzekła czyniąc gwałtowny wysiłek dla odzyskania zimnej krwi. — Sądzicie żem nieprzytomna, lecz mylicie się... — Ja nigdy nie zapomnę wyrazów i nuty, którąśmy słyszeli. Przypominacie sobie, że powóz — powóz morderco w — przyjechał po mnie na kolej, gdym przybyła do Paryża. — Powożący nim człowiek śpiewał tę zwrotkę w tej chwili, gdyśmy wjeżdżali na most, a ta zwrotka była sygnałem mojej śmierci... — Czy teraz rozumiecie?
— Przebóg! — zawołał Paweł. — Miałżebym trafić na ślad nędzników?...
I dodał żywo, zwracając się do Juliusza i Zirzy:
— Moi przyjaciele, odprowadźcie Renatę.
I poskoczył w tę stronę, którą szedł Jarrelonge.
Renata straciła oddech.
Zimny pot zwilżał jej skronie.
Zaledwie można było, dosłyszeć te prawie niezrozumiane wyrazy wyrywające się z jej ust:
— Pójdź, drogie dziecię — rzekł Juliusz Verdier, biorąc córkę Małgorzaty za rękę... nie masz się czego obawiać o naszego przyjaciela Pawła... Zapewniam cię, że będzie ostrożny... Zresztą głos który śpiewał, ustał teraz... On nie znajdzie człowieka za którym pogonił.

XVI.

Izabella wzięła Renatę pod drugą rękę. Przez kilka chwil student medycyny i obie kobiety patrzały w stronę, w którą się Paweł oddalił, lecz nie dostrzegały, go już i udały się zwolna ku ulicy Szkoły Medycznej.
Syn Paskala pobiegł na oślep.
Zwrotka zauważona przez Renatę, ciągle dźwięczała mu w uszach, chociaż śpiewak już zamilkł.
Zdawało mu się że ją jeszcze słyszy.
Kilku spóźnionych przechodniów, idących bardzo prędko, mijało się z nim lub go wyprzedzało.
Przybywszy na skwer przy wieży Ś-go Jakóba, stanął, aby lepiej słyszeć.
Mróz ścisnął ziemię, i odgłos kroków rozchodził się po nocy.
Paweł rozróżnił w stronie ulicy Victoria odgłos niepewnych kroków.
Poskoczył w tym kierunku i ujrzał przed sobą w odległości piętnastu lub dwudziestu metrów sylwetkę męzką, rysującą się w świetle płomieni gazowych.
Sylwetka ta posuwała się, idąc pod murami domów.
Nagle człowiek ścigany zaczął nucić.
Student zadrżał.
Piosnka nucona przez idącego, była ta sama, którą słyszał na moście Ś-go Michała i którą Renata, objęta przestrachem, poznała.
— To on śpiewał... — szepnął Paweł z dreszczem niepokoju. Czy ten człowiek jest zabójcą szukanym przezemnie, czy też spokojnym przechodniem? Czy się Renata nie myli? Czy nie jest to zwrotka piosenki będącej w modzie, jak sądzi Zirza? Co robić? Iść za tym człowiekiem i schwycić go za kołnierz?... Ależ, jeżeli on niewinny, to zawoła na gwałt, wezwie o pomoc policyę, i ja zostanę aresztowany. Może Renata się myli... Szaleństwem byłoby działać na traf.
Jarrelonge zakręcił obok zagrody chroniącej roboty przy odbudowaniu ratusza miejskiego.
Paweł powziął postanowienie.
— Unikać będę nieroztropnego skandalu — rzekł sobie w myśli — ale się dowiem, co to za jeden.
I puścił się dalej w pogoń.
Uwolniony więzień już nie nucił i przyśpieszał kroku.
Opilstwo jego zaczęło się rozpraszać; krok jego stał się pewniejszy i myśli wyraźniejsze.
Myślał o Leopoldzie Lantier i projektował sobie figla, którego mu miał wyprawić na ukaranie za jego niewdzięczność i samolubstwo.
Nagle nadstawił ucha, wykręcił głowę i ujrzawszy z tyłu, o dwadzieścia kroków, człowieka w kapeluszu nasuniętym na oczy, z rękami w kieszeniach, rzekł sobie w myśli:
— Ten jegomość idzie w tę samą stronę co i ja...
Ponieważ w tem nie było nic podejrzanego, więc wszedł na ulicę Ś-go Antoniego.
Student trzymał się w równej odległości i Jarrelonge słyszał jego kroki.
Ogarnęła go niejaka nieufność.
— Na honor — szepnął — możnaby myśleć, że ten facet mnie ściga... Czyby to przypadkiem był złodziej.
I dodał zapinając palto:
— Do kroćset!... bo ja mam przy sobie wszystkie swoje pieniążki, a ten zuch możeby chciał obedrzeć kolegę!... o, tak nie uchodzi! Czy on rzeczywiście idzie za mną?... Trzeba się przekonać...
Bandyta zatrzymał się.
Paweł uczynił toż samo.
— Patrz! patrz! patrz!... — mówił dalej były wspólnik Leopolda, — stanowczo on goni za mną i nawet się z tém nie kryje... — co to może znaczyć?
I puścił się krokiem gimnastycznym.
Student poszedł za jego przykładem. Zaczął biedź.
Paweł pobiegł także.
— Czekaj, czekaj poczciwcze, ja ci rozruszam nogi i jeżeli nie znasz, przedmieścia, to będziesz miał przyjemność je poznać...
Przybiegli na plac Bastylii.
Bandyta przebył go, zrobił półkole, aby się dostać na ulicę Daval, zakręcił na ulicę Roquette i pobiegł ulicą Lappe.
Student myślał:
— To jakiś łotr najgorszego gatunku... spostrzegł że go ścigam... bierze mnie za agenta policyjnego i chce, abym ślad jego zgubił... Renata się nie myliła...
Zaczęło mu tchu braknąć; z tem wszystkiem jednak podwoił szybkość, lecz Jarrelonge był zdała i pędził jak zając.
Ulica Lappe styka się z ulicą Charonne, która z kolei wychodzi na ulicę Przedmieścia Ś-go Antoniego.
W chwili, gdy uwolniony więzień wbiegał na tę ulicę, potknął się o człowieka, idącego z przeciwnej strony.
— Milion djabłów! Uważaj że głupcze! — rzekł ów człowiek z gniewem.
Uciekający był tuż o parę kroków.
Słysząc głos nazywający go głupcem, obrócił się i zbliżył do potrąconego przez siebie.
— Co, to ty? — zawołał.
— Jarrelonge! — rzekł Leopold zdumiony, gdyż to w istocie był krewny Paskala Lantier.
— W swojej własnej osobie.
— Czego żeś biegł tak prędko? Czy policya na twój trop wpadła?
— Nic nie wiem — odpowiedział złodziej zdyszany — ale od ratusza ściga mnie jakiś człowiek... No, słuchaj, przybywa z tej strony.
— A więc, zmykaj dalej i ukryj się... Ja biorę natręta na siebie...
Jarrelonge z całym pośpiechem posłuchał rady Leopolda.
Ten ostatni zatrzymał się na rogu ulicy pod latarnią gazową, wydostał z kieszeni cygarnicę, otworzył ją, wybrał jedno regalia dela reina i spokojnie je zapalił.
— Zatrzymawszy się przez chwilę, Paweł cokolwiek zakłopotany, znowu się puścił w stronę przedmieścia.
Leopold kończył zapalanie cygara.
Obrócił się do młodzieńca, którego twarz oświetlona była całem światłem gazu.
Paweł dyszał tak jak Jarrelonge, a może nawet więcej. Duże krople potu spływały mu po czole.
— Czy pan chce ognia? — zapytał Leopold z wyszukaną grzecznością, podając mu zapalone cygaro.
— Nie, dziękuję panu... odpowiedział student. Ale będę pana prosił o objaśnienie.
— Co pan każe? O co idzie?...
— Gonię człowieka, który się udał tą ulica... Człowiek ten jest to złodziej i morderca... jestem tego pewny... mam dowód..... Muszę go odnaleźć za jaką bądź cenę...
— W istocie, widziałem że ktoś przechodził — odparł Leopold — człowiek miny podejrzanej, biegnący z całych sił.
— Właśnie... właśnie... W którą stronę się udał?
— Wykręcił się na prawo ku Bastylii.
— Łotr wraca napowrót, aby swój ślad zatrzeć, rzekł Paweł, ale dzięki panu, nie zdoła tego uczynić! Dziękuję panu, bardzo dziękuję...
I pobiegł drogą ku placowi Bastylii, od którego, jak wiemy, Jarrelonge się oddalił.
Leopold puścił się w drogę, mocno zaintrygowany, mocno zajęty!
Zadawał sobie pytanie.
— Dla czego on ściga Jarrelonge’a? Dla czego sądzi, że to złodziej i morderca? Czy to bydlę, Jarrelonge, popełniło jakie głupstwo? Szczęściem, żem się znalazł w porę, aby zmylić napastnika.
Uszedłszy ze sto metrów, Leopold nagle ujrzał swego byłego wspólnika, wychodzącego z sieni, której drzwi nie były dobrze zamknięte.
— I cóż? zapytał uwolniony więzień.
— I cóż, jest daleko, jeżeli ciągle bieży... Ale powiedz mi, co to wszystko znaczy... Dla czego ta gonitwa?
— Odgadnij te zagadkę, jeżeli możesz — odparł Jarrelonge — ja na próżno usiłuję to uczynić... Widząc, że jestem ścigany zacząłem biedz, a tamten uczynił toż samo...
— Zkąd szedłeś?
— Z cyrkułu łacińskiego.
— Masz więc w tej stronie interesa?
— Nie, ale ta część miasta mi się podoba... szukałem mieszkania i zapóźniłem się.
— W jakiej knajpie?
— Nie, w miejscu bardzo szykowném, w piwiarni, gdzie usługują dziewczęta.. Było tam pełno studentów.
— I nie powiedziałeś, nie zrobiłeś nic kompromitującego? Nie szukałeś z kim kłótni?
— Słowo honoru, nie! Wypiłem parę kufli, przeczytałem gazety i trochem się poumizgał do panienek.
— To dziwna! — zawołał Leopold.
— Dla czego?...
— Bo człowiek, który cię ścigał, człowiek, z którym rozmawiałem i którego poznałbym natychmiast, gdybym go kiedy spotkał, powiedział mi, że jesteś złodziej i morderca...
— Na miłość boską wybełkotał Jarrelonge, szczękając zębami z przestrachu — on z policyi.
Leopold potrząsnął głową i odpowiedział:
— On na to za młody... To musi być student.
— No, to już nic a nic nie rozumiem.
— Co mi się wydaje jasnem, to że jesteś skompromitowany i że musimy się rozłączyć. W skutek tego wypadku pragnąłbym, aby to jak najprędzej nastąpiło... Czyś znalazł mieszkanie?
— Prawie... Oznaczyłem cenę... Jutro rano będę miał odpowiedź.
— Adres?
— Ulica la Harpe, numer 3...
Jarrelonge kłamał i nasi czytelnicy łatwo odgadną powód tego kłamstwa... chciał on ukryć swoje nowe mieszkanie przed byłym wspólnikiem.

XVII.

— Zresztą mówił dalej Leopold-po jutrze ja sam się wyprowadzam z ulicy Tocanier.
— A! — rzekł uwolniony więzień i ty się wyprowadzasz?
— Tak będzie roztropniéj.
— I dokąd? Na ulice Trévise, numer 19.
— Pal cię licho! piękna część miasta!...
— Tak, dom jest bardzo elegancki, ale dwa pokoje składające moje mieszkanie, leżą na szóstem piętrze.
— Na pierwszem piętrze od nieba... i będziesz płacił?...
— Pięćset franków rocznie...
— Musisz mieć kieszeń dobrze nabitą?
— Trochę za drogo, ale lubię wygodę.
Zbieg z Troyes kłamał tak samo jak i Jarrelonge i ten ostatni nie dał się oszukać.
Tak rozmawiając dwaj nędznicy, doszli do ulicy Tocanier; weszli do domu i udali się do swoich pokojów. Jarrelenge zajęty jutrzejszą schadzką na ulicy Canettes, wstał o świcie i wyszedł wprzód, nim się Leopold obudził.
O godzinie w pół do dziewiątej, stukał do drzwi swego przyjaciela, złodzieja.
Ten ostatni spał snem głębokim i ranny gość musiał po kilka kroć pukać do drzwi aby go obudzić.
Nareszcie drzwi się uchyliły i Jarrelonge mógł przez próg przestąpić.
— Na dole słychać jak chrapiesz — rzekł. — Widać pracowaliście do późna!... Cóż, dobry był interes?
— Nie wspominaj mi o nim! odpowiedział przyjaciel tonem złego humoru; lepiej byłbym zrobił gdybym ci był wczoraj cacek pożyczył...
— Nie udało się?
— Nie można było nic zrobić.
— Jak to? Źle nas poinformowano... Za żaluzyami były żelazne okiennice.
Candy A! a! to nieszczęśliwie! Zatem gratka wam się wymknęła...
— Niestety! Co to za łajdak ten hrabia!
— A! więc to mieliście pracować u hrabiego?
— Zdaje się, żem ci to wczoraj powiedział... u hrabiego de Terrys... Umarł przed kilku dniami... Oskarżają jego córkę że go otruła i panienka siedzi pod kluczem...
— Jednem słowem, jesteś dotknięty.
— Naturalnie.
— I jest czego; ale sobie na czém inném wynagrodzisz.. No, czy możesz mi dać to, o com ci mówił?
W mansardzie panował mróz trzaskający i złodziej śpiesznie ukrył się pod kołdrę.
— Otwórz pierwszą szufladę komody — odpowiedział i weź co ci potrzeba...
Jarrelonge śpiesznie skorzystał z pozwolenia, i wsunął do kieszeni paltota pęk słowików.
— Kiedy mi je odniesiesz? zapytał złodziej.
— Jutro wieczorem z pewnością.
— O której?
— Punkt o ósmej.
— Będę tu czekał na ciebie... Teraz pozwól mi spać, bo umieram ze znużenia. Leć i zamknij drzwi.
Jarrelonge podał rękę koledze, wyszedł z mansardy i powrócił na ulicę Tocanier.
Leopold wyszedł.
Uwolniony więzień zasunął rygle, aby się zabezpieczyć od jakiej niespodzianki i rzekł do siebie:
— On tak prędko nie powróci... — mam dosyć czasu... Przejrzyjmy szuflady...
I wziąwszy wytrychy, otwierał szuflady jedną po drugiej, nie naruszając zamków i szukał pieniędzy i papierów, jakie według jego przypuszczenia, jego w spólnik posiadał.
Z początku nic nie znalazł.
— A! rozbójnik! — szepnął z wściekłością. — Czyż by on przez złośliwość wszystko pozabierał?...
Zostawał ostatni mebel do przejrzenia: komoda.
Bez względu nz ogarniające, go Zniechęcenie, Jarrelonge otworzył do niej.
Nagle wzrok jego zabłysnął i twarz się rozpromieniła.
W kącie górnej szuflady, ujrzał złoto i bilety bankowe, które pochwycił rękami drżącemi z radości, potem przystąpił, do przetrząsania drugiej szuflady i rzekł prawie głośno:
— Papiery... listy... gruby rękopis zatytułowany: „Wspomnienia mego życia i podróży“... Patrzcie! to musi być coś zabawnego... Przeczytam sobie to w wolnych chwilach... Prędko na spód walizy.
Jarrelonge zamknął napowrót komodę, wszedł do swego pokoju, włożył wszystkie papiery i rękopis do walizy, którą starannie pozapinał, dostał się do drzwi domu, otworzył je, poczem oddalił się z ulicy Tocanier nie myśląc na nią powracać.
Na rogu ulicy Reuilly jechała próżna dorożka.
— Hej! dorożkarz! — zawołał — zatrzymaj no swoje pudło!... I wskoczył do fiakra.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica.
— Róg ulicy Ś-go Antoniego i ulicy Beautreillis...
Powóz ruszył.
W miejscu wskazaném Jarrelonge wysiadł, zapłacił za kurs i wziąwszy walizę na ramię, udał się do domu, w którym wczoraj. wynajął mieszkanie.
— Dzień dobry panu — rzekła do niego odźwierna z uprzejmym uśmiechem. — Już się pan wprowadzasz?
— Tak jest, kochaną pani... Wszak moje rzeczy przyniesiono wczoraj?
— Wszystko jest już wstawione... Posłałam łóżko i dobrze napaliłam... Oto klucz...
Jarrelonge przebył cztery piętra, otworzył drzwi zastał pokój ogrzany, przyznał sobie, że jego mieszkanie było nadzwyczaj przyzwoite, postawił walizę w kącie i zamknął swój osobisty majątek i pieniądze skradzione Leopoldowi.
— Czegóż się go mam obawiać? — zapytał się sam siebie ze śmiechem. — Niczego a niczego! Nie ma obawy, aby mnie chciał skarżyć... wie on dobrze, ileby go to mogło kosztować! Dobrzem się dziś napracował, żołądek dopomina się o posiłek, idę na śniadanie.


∗             ∗

Paweł Lantier skierowany przez Leopolda na fałszywy trop, uparcie gonił, chociaż nie mógł osiągnąć skutku.
Strawiwszy przynajmniej godzinę na przejrzenie okolic przyległych placowi Bastylii, zmęczonym do upadłego, dyszący, osłabionym krokiem udał się ku ulicy Szkoły Medycznej, gdzie Renata, Juliusz i Zirza zaniepokojeni nań oczekiwali.
Ujrzawszy go, córka Małgorzaty doznała tak silnego wzruszenia, że o mało nie utraciła przytomności.
— No i cóż? — zapytał go żywo student medycyny.
— Nadaremna moja fatygą... — odpowiedział Paweł.
— Byłam, pewna, że się Renacie przywidziało... rzekła Zirza.
— Nie, Renata się nie myliła! — zawołał student. — Wskazany przez nią śpiewak musiał być jednym z zabójców jej i pani Urszuli...
I młodzieniec opowiedział swoją gonitwę za nieznajomym, który uciekał przed nim i którego ucieczka dowodziła, iż się poczuwał do winy.
Z łatwem do zrozumienia. zajęciem słuchano tego interesującego opowiadania.
— Mordercy znajdują się w Paryżu — rzekł Paweł kończąc — teraz jestem tego pewny, mam dowód i przysięgam że ich odkryję!...
Córka Małgorzaty jeszcze słaba i złamana różnego rodzaju wzruszeniami tego dnia obfitego w wypadki, nie mogła utrzymać się na nogach.
— Już wielki czas udać się na spoczynek, droga pieszczoszko — rzekła do niej Zirza, — jutro musimy się dużo nachodzić za kupnem mebli dla ciebie.
Paweł i Juliusz weszli na wyższe piętro. pozostawiwszy razem dziewczęta, które się natychmiast położyły i zasnęły.
Wstawszy nazajutrz wcześnie, wyszły po śniadaniu i zajęły się kupnem niezbędnych sprzętów, trochy bielizny i niektórych sukien.
Wszystko pod nadzorem zostało zaniesione na ulicę Beautreillis i ustawione z pomocą odźwiernej, która wdzięczna za dziesięć franków zadatku, z wielką chęcią pomagała przy wprowadzaniu.
Następnie Renata i Zirza powróciła na ulicę Szkoły Medycznej.
Córka Małgorzaty miała objąć w posiadanie swój lokal od przyszłej niedzieli.


∗             ∗

Leodold Lantier skłamał, mówiąc Jarrelonge’owi, że po jutrze ma się przenieść na ulicę Trevise, lecz w istocie opuszczał ulicę Tocanier i zajął się wynajęciem, rozumie się pod przybranem nazwiskiem, małego umeblowanego mieszkanka przy ulicy Navarin pod numerem piątym.
Wyszedłszy z pawilonu ugodził się z odźwiernym wydzierżawiającym lokal; zapłacił za miesiąc z góry i powrócił wieczorem do pawilonu po raz ostatni...
Jarrelonge, jak wiadomo czytelnikom, starannie zatarł wszystkie ślady włamania, popełnionego w owym dniu zrana.
Leopold widząc wszystko, w zwykłym stanie, nie domyślał się, że został okradziony, a nie mając potrzeby szukania w szufladach, nie spostrzegł, nic, i położył się spokojnie, po sprawdzeniu, że Jarręlpn?ge, do którego pokoju zajrzał, już się wyprowadził.
Walizy nie było, więc uwolniony więzień już dom opuścił.
— Otóż pozbyłem się go! — szepnął Leopold zacierając ręce. — Szczęśliwej podróży. Jedna rzecz mnie dziwi, że przed i oddaleniem się, nie upominał się o obiecane pięćset franków... Zgłosi się po nie na ulicę Trevise... — dodał ze śmiechem.
Poczem zasnął.
Nazajutrz rano, około dziesiątej, został przebudzony gwałtownem szarpaniem dzwonka.
— Otóż i ludzie, którym wyznaczyłem schadzkę — szepnął wstając i ubierając się na prędce i biegnąc otworzyć drzwi prowadzące na ulicę.
Dwóch ludzi oczekiwało drepcząc po śniegu.
— Chodźmy... — rzekł jeden.
— Chyba już nie ma szkapy do sprzedania... — rzekł drugi.
— Wybaczcie panowie, późno się położyłem i zaspałem... Pójdźmy do stajni.
Dwaj przybyli byli handlarze koni, którym Leopold zamierzał sprzedać ó ile można najdrożej, konia i powóz Paskala.
Klacz była silna, a powóz nowy. Warte były oboje przynajmniej sześć tysięcy franków.
Leopold wziął za nie dwa tysiące, które mu zostały wyliczone gotówką. Nabywcy zabrali ekwipaż a sprzedający czul się zadowolnionym ze swego handlu, osiągnąwszy dobry zarobek ze sprzedaży cudzej własności.

XVIII.

Były więzień powrócił sam.
— Teraz — rzekł sam do siebie — muszę oczyścić mieszkanie... Wpakuję wszystko co mam w szufladach do jednej z moich waliz i jazda na ulicę Navarin. Jutro odwiedzę kochanego kuzyna Paskala i zawiadomię go o zmianie mieszkania... Najprzód zajmijmy się pieniędzmi i papierami... Reszta to bagatela...
Wydobył z kieszeni pęk kluczy, podszedł do komody oporządzonej w dniu wczorajszym przez Jarrelonge’a i otworzył ją.
Nagle zbladł bardzo.
Jego złoto i bilety bankowe znikły.
— Czy mi się w oczach mieni? — zapytał nędznik sam siebie ze drżeniem.
I rękami przewracał różne przedmioty rozrzucone po szufladzie.
Prawie natychmiast jednak wyprostował się ż wykrzywioną twarzą, ognistym wzrokiem i zawołał tonem przerażającej wściekłości.
— Do milion kroć! jestem okradziony!... i okradziony przez Jarrelonge’a!... Ach! rozbójnik!... człowiek, któregom obsypał dobrodziejstwami!... Głupie bydle ze mnie.. osioł... kretyn... głupiec!... A ja mu dowierzałem!... nie domyślałem się niczego!...
Nagle Leopold przerwał łajanie.
Po głowie jego druga myśl się przesunęła.
Otworzył drugą szufladę i zachwiał się na nogach jak człowiek ogłuszony ciosem.
— Wszystko!... — wymówił z trudnością głosem syczącym przez zęby. Wszystko zabrał, zbrodniarz!... Te papiery, mogące ocalić pannę de Terrys, a oskarżające mnie i Paskala, wszystko zabrał!... Ale na co? W jakim celu? Czy chce mnie zgubić? To być nie może!... On wie dobrze, że zgubiłby siebie razem że mną, a gilotyny się boi. Zapewne chce ze mnie pociągnąć... Myśli mi odprzedać te papiery i to drogo... Żąda udziału o który się upominał, a którego mu odmówiłem... A więc! tym udziałem będzie śmierć!... Łotr wie za wiele?
Zbieg z Troyes ciągle przewracał machinalnie, chociaż mu się zdawało pewnem, że jego wspólnik nic nie zostawił.
Nagle wydał okrzyk radości i pochwycił małą puszkę kryształową, skradzioną u hrabiego de Terrys i zawierającą proszek krotala.
— Przynajmniej o tem zapomniał, lub zaniedbał... — mówił dalej. — Tem gorzej dla niego!... — Oto jest broń, która go z pewnością dosięgnie, ale gdzie go znaleźć?... Ulica la Harpe, numer trzeci, powiedział... To kłamstwo. Zdecydowany mnie okraść, nie byłby mi naiwnie dał swego adresu! A! mości Jarrelonge, Paryż jest wielki, ale pomimo to potrafię ja cię wyśledzić!...
Gwałtowny gniew nigdy nie trwa długo.
Leopold powoli się uspokoił i nalawszy sobie dużą szklankę wody, którą wychylił od razu, mówił dalej, ze względnie zimną krwią:
— Koniec końcem stało się... W obecnej chwili nie ma na tę chorobę lekarstwa, ale dobre rachunki utrzymują przyjaźń, i Jarrelonge nic na tem nie straci że trochę poczeka... Ja zaspokoję jego rachunek... zapłacę mu dług z procentem... Przed chwilą uniosłem się po głupiemu... to nierozsądek... Spokój jest siłą człowieka... Spokojnie dokończę swoich przygotowań do przeprowadzenia się... Mam tylko kilka łuidorów w portmonetce i gdy by nie sprzedaż konia i powozu, łajdak. byłby Innie? zostawił na czysto... Mój kuzynek Paskal zastąpi brak... Jednakże ukryję przed nim znakomity postępek Jarrelonge’a! — Umarłby ze strachu, do wiedz i a wszy się, — że się znajduje na łasce zbrodniarza tak niskiego rzędu.
Leopold zapakował rzeczy, zamknął walizę! wyszedł.
Udał się prosto do przedsiębiorcy.
Na zapytanie, czy pan Lantier jest w domu, kąsyer który go przyjął, dał odpowiedź:
— Pana nie ma.
— O której powróci?
— Wieczorem dopiero i to bardzo późno.
— Czy to na pewno?
— Jaknajpewniej!... pojechał za interesem do kamieniołomów w Courcelles, koło Chantilly.
Leopold wydawał się bardzo zakłopotanym.
Kasyer widząc jego ambaras, mówił dalej:
— Jeżeli pan zechce pofatygować się jutro rano, to zastanie, pana Lantier...
— Ale jutro niedziela.
— Właśnie... Pan Lantier w niedzielę z rana nigdy nie wychodzi.
— Dobrze! — odpowiedział wspólnik Paskala. — Przyjdę jutro rano...
— I rozstawszy się z kasyerem, poszedł po dorożkę, sprowadził ją na ulicę Tocanier i kazał jej zabrać swoje tłomoki; lecz myśląc, że go może Jarrelonge szpiegował, pomyślał, że będzie roztropnie przedsięwziąść niejakie ostrożności przy przeprowadzeniu.
Zamiast więc dać woźnicy adres na ulicy Navarin, kazał się zawieźć na dworzec Ś-go Łazarza.
Tam oddał rzeczy do składu i poszedł na obiad do małej restauracyjki przy ulicy Amsterdamskiej.
W godzinę powrócił z inną dorożką, odebrał swoje walizy i pojechał na ulicę Navarin.
Jego nowe mieszkanie składało się z dwóch małych pokoików na dole.
Pokoiki te służące niegdyś za sklep, miały drzwi na ulicę, co Leopoldowi pozwalało wchodzić i wychodzić, nie będąc widzianym przez odźwiernego.
Ten otrzymawszy od nowego lokatora hojną gratyfikacyę, nie miał najmniejszego w świecie zamiaru szpiegować jego kroków.
Leopold bardzo krótko zabawił w domu.
Udał się pieszo na bulwary, minął ulicę Richelien, przeszedł most Saint-Péres, poszedł wybrzeżem i wszedł na ulicę la Harpe, tę ostatnią część drogi niegdyś tak znanej w cyrkule łacińskim i skasowanej w dziewięciu dziesiątych częściach przez upiększenia nowego Paryża i założenie skweru Cluny.
Dom oznaczony numerem trzecim, miał ciemną sień, w głębi której znajdowała się nie mniej ciemna 3zba odźwiernego.
Były więzień zapuścił się w sień i zapukał do izby.
Otworzył się lufcik zakurzony. Głos kobiecy zapytał:
— Co pan żąda?
— Pan Jarrelong, jeśli łaska...
— Pan Jarrelonge...
— Co to za jeden?...
— Komisant podróżujący...
— Nie znam....
— Wczoraj się miał wprowadzić...
— Nie znam... — powtórzył głos kobiecy. — Nie mamy nowego lokatora w domu... Do widzenia!
I lufcik się zamknął.
Leopold wyszedł.
— Z góry byłem pewny — szepnął — adres nie mógł być prawdziwy, alem się chciał przekonać... — Łotr chciał mi się wymknąć tym podstępem... Myli się... Potrafię go odszukać... Dziś wieczorem nie mam co robić... Jarrelonge musiał się dać zwerbować jakiemuś łotrowi, obejdę różne dziury i chyba djabeł mi przeszkodzi, jeżeli go nie znajdę...
Zostawmy zbiega szukającego swego złodzieja, i poprosimy czytelnika, aby się z nami pofatygował do gabinetu sędziego śledczego Villereta, prowadzącego sprawę znaną w sądzie sprawą Terrys.
Śledztwo ciągnęło się powoli, jakeśmy powiedzieli i objaśniliśmy po wódy tej zwłoki.
Naczelnik wydziału śledczego otrzymał polecenie udania się do Troyes i wybadania pani Lhermitte co do charakteru i przyzwyczajeń panny de Terrys, którą przez długi czas liczyła się do grona jej pensyonarek.
Po powrocie, urzędnik ów natychmiast udał się do gabinetu pana Villaret.
Ten po raz dwudziesty może przeglądał papiery i listy znalezione w pałacu Terrys w gabinecie nieboszczyka hrabiego i w pokoju Honoryny.
Nic mu nie dawało żadnego wyjaśnienia.
Nic go nie informowało.
Nic nie oskarżało dziewczęcia.
A jednak była winną!... wątpliwość pod tym względem była niemożebną, gdyż otrucie było niezaprzeczonem, i ponieważ z zeznań służących przekonano się, że panna de Terrys sama przygotowywała napój dla ojca.
Zameldowano naczelnika wydziału śledczego.
Pan Villeret kazał go matychmiast wprowadzić.
Nowo-przybyły trzymał zwitek papierów w ręku.
— Siadaj pan, kochany panie... — rzekł sędzia pokoju, wskazując na krzesło. Czyś pan zadowolony ze swojej podróży? Czy mi pan przywozisz jakie wskazówki?
— Przywożę ich albo mało, albo wiele, kochany sędzio...
— Albo mało, albo wiele! — powtórzył pan Villaret. — O, to zagadkowa odpowiedź... Wytłómacz się pan, proszę...
— Rzecz bardzo prosta... Albom się nic nie dowiedział, albo bardzo wiele... To zależy od pana, co sam raczysz przyznać...
— Widziałeś się pan z przełożoną?
— Widziałem i wybadałem ją szczegółowo...
— Cóż powiedziała o charakterze panny de Terrys?
— Rzeczy znane... Od najpierwszej młodości panna Honory na była zimna, wyniosła, niepodległa i próżniąca się tytułem i majątkiem ojcowskim...
— Do ilu lat była w Troyes?
— Do ośmnastu... Wyjechała ztamtąd przed sześciu laty, na wezwanie ojca którego nawet nieznane na pensyi... Hrabia długo przebywał W Indyach i właśnie od czasu, jak córka z nim zamieszkała, dostrzeżono stopniowy upadek jego zdrowia.
— Czyś pan zapytywał, do jakich szczególnie nauk panna de Terrys miała upodobanie?
— Jej gust pod tym względem nie miał w sobie nic kobiecego... Lubiła nade wszystko nauki ścisłe, matematykę, fizykę, chemię...
— Powiadasz pan fizykę, chemię.... Jednak w pałacu nie znaleziono żadnej książki, mającej związek z temi naukami... Ale to nie dowodzi niczego... panna de Terrys mogła je zniszczyć...
— To rzecz widoczna.
— Czy nie zauważono na pensyi, aby panna de Terrys miała, usposobienie do intryg, do romantycznych miłostek?
— Moje i poszukiwania czynione były głównie w tym kierunku.
— I...
— Jednak osiągnęły rezultat przeczący... Nigdy najmniejszy zarzut tego rodzaju nie był skierowany ku tej pensyonarce.
— Co to za przyjaciółka, będąca dziś jeszcze na pensyi, od której odbiera listy?
— Panna Paulina Lambert?
— Tak jest.

— To zachwycające dziecię, żywe, wesołe, serdeczne... Bez jej wiedzy wybadałem ją, lecz jakkolwiek ściśle związana z panną Honoryną, nie powiedziała ani słówka, z któregoby mogło błysnąć jakie światełko.

XIX.

— A ta druga — mówił dalej sędzia pokoju — o której Paulina Lambert wspomina w swoim ostatnim liście?
— Tu jest tajemnica... — odpowiedział naczelnik wydziału śledczego.
— Tajemnica?
— Tak, i list o którym pan wspominasz, odkrywa jej początek... To dziewczę, odwiedzam od czasu do czasu przez i niejakiego pana Roberta, było znane tylko pod imieniem Renaty i pani Lhermitte nic nie wiedziała o jej rodzinie, gdyż pan Robert, którego nie znano ani miejsca zamieszkania, ani położenia społecznego, a który wyglądał na człowieka z najlepszej sfery, słusznie czy niesłusznie, uchodził nie za jej ojca, lecz za opiekuna... Niedawno umarł, przynajmniej tak mówią, i natychmiast potem, jakaś pani Urszula, ta sama co niegdyś przy wiozła Renatę, przyjechała aby ją zabrać...
— Dokądże ją zawiozła?
— Niewiadomo... Renata przyrzekła Paulinie Lambert że do niej napisze...
— Czy do trzy mała obietnicy?
— Nie, i pani Lhermitte, jak również Paulina Lambert, uważają to milczenie za bardzo dziwne, szczególniej po tem, co zaszło....
— A cóż to zaszło? — zapytał pan Villaret.
— Renata od tygodnia wyjechała niewiadomo dokąd, gdy jakaś pani w grubej żałobie przybyła i badała przełożoną co do dziewczęcia... Osoba ta, zdawało się, przywiązywała niezmierną wagę do odpowiedzi pani Lhermitte, która nie wiedząc nic, nie mogła jej dać żadnej wskazówki.
— W istocie, to rzecz dziwna, ale jak mi się zdaje, to nie ma żadnego związku ze sprawą panny de Terrys...
— Być może...
— Nadaremnie szukam łącznika... — szepnął sędzia śledczy, patrząc z zadziwieniem na naczelnika wydziału śledczego.
— Jak panu de Terrys było na imię? — zapytał ten ostatni.
Pan Villaret przerzucił jeden plik papierów lezących przed nim i odpowiedział:
Robert Adryan...
— A więc, opiekun Renaty nazywał Robert... — Renata weszła na pensyę pani Lhermitte w miejsce Honoryny de Terrys i na kilka dni przed śmiercią hrabiego, wtedy gdy można było porachować godziny pozostające mu do życia. Zabrano tajemnie dziewczę, które znikło, razem z towarzyszącą mu kobietą. Czy się to panu nie wydaje dziwnem?
— Cóż pan mniemasz z tego wnosić?
— Hrabia mógł mieć to dziecko po śmierci żony, gdyż Renata jest o cztery lub pięć lat młodsza od panny Honoryny... Ta, dowiedziawszy się przypadkiem o istnieniu córki naturalnej hrabiego i bojąc się, aby jej się nie wymknęła część spadku po ojcu, usunęła nieprawe dziecię i nie zatrzymując się na tym pierwszym występku, zgładziła ojca, chcąc być wolną i jedyną posiadaczką jego majątku.
Pan Villaret uczynił znak zgrozy.
— To byłoby potwornem!... — zawołał.
— Potworném, zgoda, ale nie możliwém...
— Panna de Terrys nie znała Renaty...
— Tak utrzymuje, ale może kłamać...
— List Pauliny Lambert wspomina o niej bardzo pobieżnie.
— To nic — nie znaczy, gdyż panna de Terrys z pewnością nie zwierzała się ze swemi planami przed swoją przyjaciółką.
— Ależ ta Urszula?...
— Może wspólniczka, zapłacona za to aby usunąć nieszczęśliwą Renatę...
— A ta kobieta w żałobie, zgłaszająca się po dziewczynę?...
— Dawna kochanka hrabiego, poszukująca swego dziecka.
Sędzia śledczy objął rękoma czoło, wsparł łokcie na biurku i przez kilką nagle potrząsnął głową.
— Pan nie wierzysz w związek tych dwóch zbrodni? — zapytał naczelnik wydziału śledczego. — Łączący je węzeł nie objawia się panu tak jak mnie?
— Nie... Według mnie przypadek sprowadził pana na trop drugiej sprawy zupełnie niezależnej od pierwszej... Pan wiesz, że podobne wypadki często się zdarzają.
— Prawda, ale tutaj zbieg okoliczności jest zbyt uderzający, aby nie zasługiwał przynajmniej na wystudyowanie.
— Zajmę się tem, bądź pan pewny, ale to tylko dla uspokojenia sumienia... Ja pannę de Terrys, uważam za winną tylko drugiej zbrodni, a zupełnie niewinną pierwszej...
— Zatem przekonanie pańskie pod tym względem jest niewzruszone?...
— Prawie...
— Na czem się ono opiera?
— Jakkolwiek umyślnie powiększona tajemnica co do znikłego dziewczęcia jest niezgłębioną, przypuszczając, że nieprawy węzeł łączy ją z rodziną de Terrys, znaleźlibyśmy w papierach hrabiego jakową$ wskazówkę.
— Można było usunąć papiery, tak samo jak osunięto trucizny, która zabiła hrabiego.
Pan Villeret znowu potrząsnął głową.
Naczelnik wydziału śledczego zrozumiał, że sędzia trwał w swojej niewierze, nie nalegał.
— Czyś pan jeszcze nie badał panny de Terrys?... — zapytał.
— Nie... — Z wyjątkiem pierwotnego biadania, wymaganego przez prawo i czysto dla formy.
— Dla czegóż to opóźnienie?
— Czekam na protokół chemika, któremu poruczono dokonać analizy... Potrzebuję znać naturę użytej trucizny, aby od razu zgnębić oskarżoną...
— Czy się pan spodziewasz otrzymać przyznanie?
— Tak, lecz nie bez trudu. Walka będzie ciężka z tak zatwardziałą zbrodni arką... Samotność, która zawsze zmiękcza najtwardsze charaktery, na nią nie wywiera żadnego. wpływu... Od czasu jak się znajduje w więzieniu, pisała do mnie kilka listów, i ja w nich znajduję dzikie postanowienie utrzymywania że jest niewinną, bez względu na wszystko... Wezwę ją niedługo przed siebie. Tymczasem zaś zajmij się pan panną Renatą i tą Urszulą, Ja zaś przygotuję wezwania do głównych świadków, aby się stawili...
— Nie zapomnij pan o tym Paskalu Lantier, którego zachowanie się uderzyło mnie w dniu zabrania ciała.
— Jest on w liczbie tych, którzy najpierwej będą badani... — Tajemnica otaczająca; oprowadzenie śledztwa powinna nam usłużyć... Sądzą, że jestem na fałszywym tropie, a ciosy jakie zadam, będą tylko więcej stanowcze.
— Czy Paskal Lantier nie znajdował się w stosunkach pieniężnych z hrabią?
— Tak jest. Według ksiąg pana de Terryś przedsiębiorca zaciągnął od niego pożyczkę...
— Dużą?
— Tak jest.
— Czy dług ten jest wymagalny, czy też spłacony?...
— Nie umiem panu tego powiedzieć... Jeszczem nie badał interesu z tego punktu widzenia... Zresztą książki nie są prowadzone regularnie... Są w nich przerwy i opóźnienia w zapisywaniu.
— Czy przy przeglądaniu papierów hrabiego, znalazłeś pan jakie pokwitowanie Lantiera?
— Nie... Byłoby mnie to uderzyło.
— Może on zapłacił...
— W istocie, to być może...
— Czy masz pan jakie wiadomości o tym człowieku?...
— Mam i bardzo dokładne...
— Dobre czy złe?
— Zadawalniające... Przedstawia się on jako człowiek inteligentny, czynny, pracowity... Jedną ma tylko wadę...
Jaką?
— Gra na giełdzie.
— Nie on jeden gra, na nieszczęście... W naszej epoce gra na giełdzie zrosła się z naszemi obyczajami... Każdy chciałby jak najprędzej używać... chciałby się prędko zbogacić...
— Obyczaje tego Lantiera są dobre i postępowanie porządne... — mówił dalej sędzia pokoju. — Jakkolwiek wdowiec, nie słychać ażeby miął kochankę... Ma tylko jednego syna, który chodzi na kursa prawne i sposobi się na adwokata... Lantier cały zajęty jest swemi przedsiębierstwami... Zimowa pora stawią mu znaczne przeszkody, nie szkodząc jednak jego kredytowi, który jest pewny...
— Czy on był przyjacielem hrabiego?
— Czasem się widywali, ale ich stosunki, jak się zdaje, wynikały jedynie z interesów... Sprawdzę tę okoliczność. Nie zapomnij pan, proszę, żadnego z moich zleceń.
— Bądź pan spokojny... Zastawię sieci i będę pana o wszystkiem zawiadamiał...
Naczelnik wydziału śledczego wyszedł.


∗             ∗

Nazajutrz była niedziela.
Paweł wybrał ten dzień — czytelnicy zapewne o tem pamiętają — aby zaprowadzić Renatę na ulicę Picpus dla przedstawienia jej swemu ojcu.
Paskal rzekł do niego:
— Pozostawiam ci wolny wybór kobiety, która będzie towarzyszką twego życia...
Tę kobietę on wybrał, ocalił, kochał, — albo raczej uwielbiał; ale pomimo zapewnienia ojcowskiego, doznawał jakiejś niespokojności co do spotkania, którego rezultat naprzód byłby chciał wiedzieć.
Z gorączkówą więc niespokojnością i wielkiem pomieszaniem umysłu czekał na chwilę projektowanej wizyty.
Ze swej strony córka Małgorzaty była niemniej niespokojną od Pawła.
Wizyta owa miała stanowić ważną epokę w jej zyciu.
Czy ojciec jego narzeczonego otworzy dla niej swoje, ramiona i serce?
Czy to małżeństwo, urzeczywistniające jej marzenia, będzie mogło przyjść do skutku, nim Paweł zostanie zanominowany na adwokata i w możnoności zajęcia jakiejś pozycyi?
Czy długo wypadnie czekać?
Czy jaka czarna chmura, z nagromadzonem gromami, nie zaciemni niespodzianie jaśniejącego nieba?
Pomimo trochę ciemnej natury tych rozmyślań, Renata nie była smutną, a ponieważ zalotność kobieca nigdy swych praw nie traci, myślała, aby się uczynić o ile można ładną, stając przed tym, którego wkrótce miała nazwać ojcem i którego przyrzekała sobie kochać z całych sił swojej niewinnej duszy.
Zresztą, te rozliczne zajęcia, nie przeszkadzały jej myśleć o przeszłością, o Urszuli, o swojej matce.
— Matko nieznana — mówiła sama do siebie — matko nieznana, a jednak droga, czyż ty nie ujrzysz mojego szczęścia, jeżeli mam być szczęśliwą?

XX.

Jasnowłosa Zirza okręciła się po pokoju, z niezmordowaną czynnością, chodząc około gospodarstwa, nakrywając do stołu, gdyż narzeczeni po śniadaniu mieli się udać na ulicę Picpus. Paweł poprzedniego dnia pisał do ojca, uprzedzając go o swoich odwiedzinach i nie dawszy mu żadnego wyjaśnienia prosił, aby nań zaczekał.
Nadeszła chwila śniadania.
Studenci zeszli z góry.
Syn Paskala widząc Renatę tak zachwycającą w swojej żałobnej toalecie, nie mógł wstrzymać okrzyku podziwienia.
— Ach!... — rzekła Zirza z uśmiechem — słusznie znajdujesz ją ładną... Kochane dziecię ma twarz anielską...
— Pan Lautier będzie bardzo wybrednym, jeżeli nie będzie podzielał twego zapału... — dodał Juliusz Verdier. — Oto synowa, która z pewnością nie mały honor mu przy niesie...
Słysząc te komplementa, Renatą oblała się rumieńcem.
— Moi dobrzy przyjaciele — wyrzekła z pomięszaniem — zaślepia was wasze do mnie przywiązanie... ja ani słowu z tego nie wierzę...
— I nie masz racyi — odpowiedział Paweł — przyjaciele moi mówią szczerze... Tyś boskie wcielenie piękności i wdzięku!... Mój ojciec jest znawcą, będzie się pysznił tobą, tak jak ja się pysznię...
— Dałby to Bóg! — rzekło dziewczę — ale te odwiedziny nabawiają mnie strachu, patrz jak drżę...
— Dzieciństwo, droga Renato... Ja również jestem wzruszony, ale z radości i nadziei...
— Do stołu! — zawołała Zirza.
Dwie pary zajęły miejsca.
— Zatem — mówiła dalej studentka — postanowiono, że nie będziemy jedli obiadu w domu...
— To się rozumie... — odparł Juliusz... — Poczekamy na Pawła i Renatę w jednej z kawiarń w okolicy placu Bastylii. Po wizycie połączą, się z nami... Zjemy obiad w restauracyi, a wieczorem odprowadzimy Renatę do nowego mieszkania.
— Jednakżem przyrzekła — rzekła Zirza ze śmiechem — że aż do dnia osiedlin, ani jeden ani drugi z was, nogą nie stąpi w tem mieszkaniu...
— Uszanujemy twóją przysięgę, jeżeli potrzeba... — rzekł Paweł. — Zostaniemy za drzwiami... — ale to będzie za surowo...
Śniadanie było wesołe.
Było już w pół do pierwszej, gdy wstano od stołu.
Dziewczęta rzuciły ostatni raz okiem na swoją toaletę. Renatą na gęste sploty jasnych włosów włożyła czarny krepowy kapelusz i udała się z Pawłem na ulicę Picpus, na którą ich wyprzedzimy.
Wiemy już, że Leopold Lantier puścił się w pogoń za Jarrelongem.
Przejrzał kolejno podejrzane knajpy, podrzędne szynkownie, piwiarnie uczęszczane przez hołotę i bale podrogatkowe, gdzie spodziewał się pochwycić złodzieja.
Poszukiwania jego były bezowocne i straszliwie zmęczony, późno po północy powrócił do swego mieszkania na ulicy Navarin.
Zbytecznie się nie niepokoił, przekonany, że Jarrelonge nie będzie się posługiwał obosieczną bronią, któraby się zwróciła ku niemu, ale chęć odpłacenia dobrze, drażniła jego serce. Zadrwiono z niego, zażartowano, jego miłość, własna na tem cierpiała: niechciał przypuszczać, iż jego wspólnik będzie się śmiał dłużej na jego rachunek.
Leopold zasnął, szukając praktycznego sposobu osiągnięcia swojego celu i gdy się obudził, jego zamiary nie uległy zmianie, a raczej rozdrażnienie jego jeszcze się zwiększyło.
Przedewszystkiem szło mu o napełnienie swojej kasy, oczyszczonej przez byłego więźnia i pod tym względem liczył na kuzyna Paskala, którego miał zawiadomić o zmianie mieszkania, prosząc o zasiłek pieniężny.
Wskutek więc tego pewnym będąc, stosownie do zapewnienia kasjera, że spotka przedsiębiercę w niedzielę, ubrał się, poszedł do kawiarni na bulwarze, zjeść śniadanie i wsiadł do omnibusu, udając się na ulicę Picpus.
Paskal wysłał służącego gdzieś dosyć daleko.
Siedząc samotny w gabinecie, rozpatrywał plany ogromnych budowli, jakie zamierzał rozpocząć zaraz, jak tylko dziedzictwo Roberta Vallerand dostanie się w jego ręce.
Drzwi od ulicy na dziedziniec były uchylone.
Z okna Paskal widział cały dziedziniec.
Odezwał się brzęk dzwonka.
Przedsiębiorca podniósł głowę, spojrzał i zobaczył człowieka ciepło ubranego w palto podbite futrem, idącego ku domowi.
— To Leopold... — szepnął marszcząc brwi — czego on może chcieć odemnie.
Za chwilę były więzień pukał do drzwi gabinetu.
— Wejdź — rzekł Pąskal — ja wiem że to ty...
Zbieg wszedł do pokoju.
— Co cię sprowadza? — mówił dalej przedsiębiorca, zamieniając z nim uścisk ręki...
— Nasze interesa.
Pozwól mi usiąść i rozgrzać się trochę, bo na dworze mróz trzaskający... Pogadamy...
Paskal wziął krzesło, a na twarzy jego odmalował się najwyższy niepokój.
Leopold spostrzegł to i mówił dalej.
— Nie nabijaj że sobie niczem głowy... — Nie doniosę ci o żadnej katastrofie. Mam ci tylko udzielić wiadomości o zmianie w mojem położeniu, jaka zaszła od czasu ostatniego naszego widzenia.
— O jakiej zmianie?
— Najprzód zerwałem z tym łotrem podłego gatunku, używanym dla doprowadzenia do skutku wiadomych ci operacyj, który przestając być użytecznym, był ambarasującym.
— Czy zerwanie to nastąpiło w zgodny sposób? bez przykrych zajść? — żywo zapytał Paskal.
Zbieg z Troyes uczynił żywe poruszenie gniewu i zagryzł usta, ażeby nie wybuchnąć. Ale nie chcąc przestraszać krewnego, odpowiedział:
— Zupełnie zgodnie... — łotr został hojnie wynagrodzony i jest bardzo zadowolniony... on udał się W swoją stronę, a ja w swoją...
— Ty?...
— Tak... Z łatwością zrozumiesz, że moje zaufanie do Jarrelonge’a ma swoje granice... Ten biedak może być wplątany w jakie przykre interesa, o których ja nie wiem, coś wypaplać na mnie, zresztą popełnić jakąś nieroztropność... Na wszelki wypadek, przestając być z nim w stosukach, sądziłem, że dobrze będzie zatrzeć swój ślad za sobą i przynoszę ci klucze od domu na ulicy Tocanier.
To mówiąc, Leopold położył klucze na biurku Paskala.
— Opuściłeś pawilon? — zapytał ten ostatni z miną zdziwioną.
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj... Powtarzam ci, że roztropność tego wymagała...
— Cóżeś zrobił z koniem i powozem?
— Sprzedane...
— Na twoją korzyść?
— Naturalnie.
Paskal się skrzywił...
Postępowanie takie wydało mu się lekkiem, ale nie śmiał tego okazać i mówił dalej:
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Navarin, pod numerem piątym, na dole... Tam mnie znajdziesz gdybyś mnie potrzebował.
— O kogóż mam pytać?
Pawła Pelissier... Stare pozwolenie na polowanie sztucznie podskrobane, w które wpisano to nazwisko, dowodzi tożsamości osoby...
— Czy się ze strony Jarrelonge’a niczego nie obawiasz?
— Czegóż u djabła miałbym się obawiać?
— Wyzyskiwania, gdyby cię odnalazł...
— Brak mu sposobu na mnie... Nie może się odgrażać, iż mnie zgubi, bo jednocześnie i siebieby gubił...
— A nasz spadek?
— Zawsze jednakowo... Musimy czekać i nic nie czynić gwałtownie... Pod koniec roku, jeżeli nikt prawnie nie wezwie spadkobierców Roberta Vallerand, zaczniemy działać... Czy nie wiesz co nowego o pałacu de Terrys?
— Nie... Cisza panuje w tym interesie, który powinienby wywołać ogromny hałas... Nawet gazety zwykle tak szczodre w udzielaniu szczegółów co do popełnionych zbrodni, milczą...
— Może to z rozkazu, ale to nas mało obchodzi... Nic nie ryzykujemy... Posiadasz w ręku dowody przekonywające w sposób nieprzeparty, że w chwili śmierci hrabiego nie byłeś jego dłużnikiem... Niepodobna jest podejrzywać dobrej wiary. Uspokój się więc. Rozpoczęty przeciwko tobie proces, z góry byłby przegranym.
— Z tej strony jestem zupełnie spokojny... — Miliony wuja Roberta w inny sposób mnie zajmują...
— Szalone zajęcie!... Postarałem się o informacye... Pan Audouard, notaryusz z Nogent-sur-Seine, jest człowiekiem uczciwym, w całém znaczeniu tego wyrazu, uczciwy głupiec, wierzący w te wszystkie banialuki zwane obowiązek, sumienie, i t. d. i wcale nie zdolny do przywłaszczenia sobie milionów, których jest depozytaryuszem... W dniu, w którym zawiadomimy sprawiedliwość, że te miliony są w jego ręku, i w którym ona ich od niego zażąda, on natychmiast je złoży.
— A pokwitowanie, jakie wydał Robertowi Vąllerand?
— Sprawiedliwość wyda mu inne, formalne.
— Mogą się trafić jakieś zarzuty.
— Ja przewiduję żadnego i zapytuję samego, ktoby czyniąc takowe, miał w tem jaki interes. Teraz, kochany kuzynie, opuszczę cię...
— Natychmiast, jak tylko otworzysz swoją kasą na moją korzyść.
Paskal tym razem nie zadawał sobie trudu wykrywaniu złego humoru i, zawołał:
— Czyś już pożarł pieniądze, pochodzące ze sprzedaży konia i powozu?
— No, nie, ale trzeba wszystko przewidywać. Może się trafić wypadek, zmuszający mnie do nagłego opuszczenia Paryża i chciałbym mieć trochę grosza do rozporządzenia...
Przedsiębierca wydał długie westchnienie i przekonany, że najuporczywszy opór na nic się nie zda, zapytał tonem narzekania:
— Ile ci trzeba?

XXI.

Leopold zaczął się śmiać.
— Masz tak żałosną fizyognomię, że dzisiaj poprzestanę na dwóch tysiącach franków — odpowiedział. — Wszak to umiarkowanie, nie prawda?
— Tak i nie, gdyż mam wiele interesów i znaczne summy do płacenia, rzekł Paskal. — Zresztą dam ci te dwa tysiące franków...
— Czy zapisujesz to co mi dajesz?
— Rozumie się! i summa jest już znaczna...
— Potrąci się to przy obrachunku, i gdy się zlikwiduje spadek po Vallerandzie...
— Spodziewam się...
Przedsiębiorca otworzyć do kassy i wyjął z niej dwa bilety bankowe, które podał kuzynowi..
Ten stał z twarzą zwróconą do okna gabinetu.
Nagle zabrzęczał dzwonek u bramy.
Obadwaj spojrzeli w bramę uchyloną od ulicy.
— To musi być mój syn... — rzekł Paskal — uprzedził mnie o swoich odwiedzinach i czekam na niego...
Nagle Leopold zadrżał, wydał okrzyk przestrachu i chwiejąc się blady, cofnął się o kilka kroków.
— Co ci jest? — zapytał żywo Paskal.
— Czy to być może?... — wybełkotał były więzień, jak gdyby obłąkany. — Czy to marzenie?... widziadło?... Czy umarli wychodzą z grobów!... To ona... a on... to człowiek spotkany w nocy na przedmieściu Ś-go Antoniego.
Paweł i Renata przestąpili próg bramy od ulicy i szli przez podwórze.
Przedsiębiorca wcale nic nie rozumiał, co się działo, ale wyraz twarzy jego krewnego i jego wzrok obłąkany, nabawiały go instynktownego przestrachu.
— Jeszcze raz pytam, co ci jest? — powtórzył drżąc z kolei.
Leopold odpowiadając wybełkotał:
— Nadchodzą... zbliżają się...
W korytarzu słychać było odgłos kroków.
— Gdzie, drzwi... — wołał dalej zbieg z Troyes — gdzie drzwi... gdzie drzwi... ja chcę uciec...
Rzucał w około siebie błędnem spojrzeniem.
Do drzwi gabinetu zapukano zlekka.
Leopold zdawał się być blizkim zemdlenia, ale spostrzegł drzwi za biurkiem swego krewnego i odzyskując siły, poskoczył ku nim, otworzył, i znikł zamykając za sobą.
Paskal drżący sam nie wiedząc dla czego, wydany na pastwę obłędu łatwiejszego do zrozumienia niż do opisania, zapytał sam siebie:
— Co się dzieje?...
Powtórnie zapukano do drzwi.
— Proszę... — rzekł machinalnie ściskając w dłoniach czoło zroszone potem,
Drzwi obróciły się na zawiasach.
Paweł wpuścił przed sobą Renatę i pobiegł ku ojcu.
Ten z przestrachu wpadł w osłupienie.
Mniej jak kiedykolwiek tłómaczył sobie ucieczkę Leopolda i z podziwem patrzał na zachwycającą, zarumienioną twarzyczkę dziewczęcia.
Renata skłoniła się przed nim z uszanowaniem i bojaźliwością, ale bez niezgrabności i zachowała wdzięk nawet w pomięszaniu.
— Kochany ojcze — rzekł Paweł uściskawszy Paskala — zapowiadając moją — wizytę bez dodania, że nie przyjdę sam, obciąłem ci zrobić niespodziankę... Dałeś mi prawo rozporządzania swobodnie swojem sercem i pozwoliłeś mi, gdy zrobię wybór, przyprowadzić do siebie tę, która będzie nosiła moje nazwisko, i pójdzie razem ze mną w drogę życia... Drogi ojcze, przedstawiam ci pannę Renatę, którą kocham i która będzie moją żoną...
Córka Małgorzaty znowu się ukłoniła.
— Renata... — wyjąkał przedsiębiorcą, ze drżeniem i wpatrując się z dziwną, wytrwałością w narzeczoną Pawła — panienka ma imię Renata?
— Tak jest, mój ojcze...
Jasnowłose dziewczę postąpiło ku Paskalowi.
Serce jej biło gwałtownie, nogi się pod nią zginały, jednakże miała siłę powiedzieć głosem bardzo cichym i wzruszonym, który jednak nie tracił słodyczy:
— Przebacz pan, że się ośmielam tak niespodziewanie przychodzić... Jakkolwiek mam mało doświadczenia, wiem jednak, o ile krok, do którego mnie syn pański skłonił, jest przeciwny wszystkim zwyczajom... Młode dziewczę powinno wchodzić w nową rodzinę, otoczone przez swoją... ja wiem o tem... lecz niestety!... nigdym nie znała ani ojca ani matki i Paweł jest moją jedyną podporą... Jeszcze raz proszę o przebaczenie i przychylne przyjęcie.
Przedsiębiorca powtarzał zcicha:
— Nazywa się Renata i nigdy nie znała ani ojca ani matki...
Student, wlepiwszy wzrok w Paskala czekał na odpowiedź na wzruszające wyrazy Renaty i niepokoił się widząc go zakłopotanego i milczącego.
Po chwili przedsiębiorca spostrzegł, co się działo w umyśle Pawła i pojął, że jego milczenie mogło być źle tłómaczonem.
Przywołał więc na usta uśmiech przymuszony, wziął dziewczę za rękę i rzekł z udaną serdecznością.
— Witaj, moja dziecię... — Obecność twoja w mojej samotności jest promieniem słonecznym....
I jednocześnie prowadził Renatę do fotela przy kominku, dał znak Pawłowi ażeby usiadł i sam zajął miejsce...
Ten czyn grzeczności i uprzejme wyrazy Paskala, przełamały lody i rozproszyły zakłopotanie dwojga młodych ludzi.
Przedsiębiorca mówił dalej:
— Mój syn mówił mi już o pani, w wyrazach, które jak dzisiaj widzę, nic nie przesadziły... Liczyłem więc na twoje odwiedziny, lecz nie spodziewałem się, aby one nastąpiły tak prędko... Paweł mi mówił, że cię ocalił od śmierci i wiem, żeś była bardzo chora.
— W istocie, byłam bardzo chora... w wielkiem niebezpieczeństwie — odpowiedziała córka Małgorzaty — ale już jestem zupełnie wyleczona, dzięki troskliwym staraniom pana Pawła i oddanych mu przyjaciół...
— Dzięki niech będą niebu!... — mówił dalej obłudnie Paskal. — Dzisiejszy krok pani, czyni mnie bardzo szczęśliwym... Wiedziałem najprzód, żeś zachwycająca, ale jesteś nią jeszcze więcej niż sądziłem i niczyj zachwyt nie był więcej usprawiedliwiony, jak zachwyt Pawła...
Renata oblała się rumieńcem i spuściła oczy.
Przedsiębiorca dodał:
— Mój syn słusznie utrzymuje, że mu zostawiam zupełną wolność serca i wyboru. Znając wzniosłość jego intelligencyi i prawość duszy, byłem pewny, że złego wyboru zrobić nie może... Stokrotnie miał on słuszność, skoro wybrał ciebie. Dla Pawła szczytem szczęścia będzie nazwać cię swoją żoną, a ja z dumą cię nazwę swóją córką...
Dwie grube łzy zabłysły na długich rzęsach Renaty.
Paweł z wylaniem pochwycił ojca za ręce, wołając.
— O! jakżeś dobry, kochany ojcze i jakże cię kocham!...
Renata nie mogła zapanować nad wzrastającego wzruszeniem i wyszeptała głosem przerywanym przez łkanie:
— O panie! jakżem cię winna kochać, dziecięcą miłością i jakże ci jestem nieskończenie wdzięczną! Znajdę rodzinę, ja, biedne dziecię samotne w życiu, będę miała ojca, ja, któram nie znała swego...
Te ostatnie wyrazy znowu zwróciły uwagę Paskala.
— Zatem jesteś sierotą? — zapytał.
— Nie wiem, panie... — odpowiedziała Renata spuszczając głowę.
— Nie wiesz!
— Nie, panie...
— Jakto?
Paweł wmięszał się do rozmowy.
— Kochany ojcze — rzekł — w chwili gdy moja narzeczona jest prawie twoją córką, nie powinniśmy mieć żadnych dla siebie tajemnic... obowiązkiem naszym jest powiedzieć ci wszystko...
Łzy spływały po twarzy Renaty.
— Nie mieszaj się, moje dziecię... — rzekł Paskal najsłodszym głosem i ściskając ją przychylnie za ręce.
Poczem zwracając się do Pawła, dodał:
— Mów, kochany synu...
Student odpowiedział.
— Całe życie Renaty jest otoczone nieprzeniknioną dotychczas tajemnicą...
— Tajemnicą?
— Sam osądź... Renata, jak to sama przed chwilą mówiła, nie znała nigdy, ani swego ojca, ani matki...
— Czy przynajmniej wie, że nie żyją? — zapytał Paskal.
— Nie wie... Badając swoje najdalsze wspomnienia, widzi się porzuczoną płatnym staraniom mamki w małej wiosce, której nawet nazwiska nie pamięta. Tam odwiedzała ją pewna kobieta...
— Zapewne jej matka? — przerwał Paskal.
— Nie... zwykła służąca. Ta kobieta zabrała ją z sobą; obiedwie mieszkały w innej wiosce, poczem w kilka lat, Renata została oddana na pensyę.
— Gdzie?
— W Troyes.
Paskal powtórnie zadrżał, a zmarszczenie brwi zdradzało jego wewnętrzne pomięszanie.
— Na tej pensyi — rzekła Renata zabierając głos z kolei — corocznie po kilka razy odbierałam odwiedziny tej kobiety, która czuwała nademną od dzieciństwa; zdawało się, że mnie bardzo kocha, lecz z jej objawami czułości łączyło się uszanowanie, jakie służący okazują swoim państwu...
— Któż jest, ta dziewczyna? — zapytał Paskal sam siebie.
Renata mówiła dalej:
— Około pięciu lat temu, pani Urszula...
— Pani Urszula!... — zawołał pomimowoli przedsiębiorca, który zbladł bardzo.
— Czy ją znasz, ojcze? — zapytał Paweł ździwiony wrażeniem, sprawionem przez to imię. Paskal czuł, że się znajduje w położeniu dziwnem, straszliwem.
Zaczął pojmować przestrach Leopolda... W skutek więc tego miał się na ostrożności.
— Nie znam jej — odpowiedział — lecz zajęcie wywarte tem opowiadaniem, nabawia mnie głębokiego wzruszenia... Mów dalej, moje dziecię, bardzo proszę!...

XXI.

— Pięć lat temu — mówiła Renata — odwiedziny pani Urszuli stały się rzadsze i zostały zamienione przez wizyty mego opiekuna, człowieka, który jak mi mówiono, zastępował mi ojca, a któregom, do tej pory, nigdy nie widziała... Człowiek ten nazywał się pan Robert...
— Nie ma najmniejszej wątpliwości — pomyślał Paskal Lantier. — To ona... to jego córka.
— Na pensyi nie znano ani nazwiska tego człowieka, ani miejsca jego zamieszkania,.. Nie zabierał mnie z sobą nigdy. Za nadejściem wakacyj, pani Urszula przyjeżdżała po mnie, podróżowałyśmy przez miesiąc, poczem zajmowałam swoje miejsce śród moich towarzyszek ze wzrastającym smutkiem, z żywszem poczuciem swego osamotnienia.
— Czyś nie wybadywała swego opiekuna i tej pani Urszuli? — rzekł Paskal. — Nie pytałaś ich, kto byli twoi rodzice.
— Zapytania moje pozostawały bez odpowiedzi, albo te były niejasne i nic mnie nie nauczały... mówiono mi o tajemnicy, która się miała później wyjaśnić.
„Blizko przed miesiącem, pani Urszula przyjechała w żałobie...
„Oznajmiła mi, że mój opiekun umarł, że mam opuścić pensyę i zabrała mnie z sobą...
— Dokąd że miała cię zawieźć?
— Do Paryża.
— Aby cię połączyć z rodziną?
— Nie, panie, lecz aby wręczyć notaryuszowi list; w zamian za ten list, miał mi on oddać zapieczętowany pakiet, od którego — jeżeli mam wierzyć pani Urszuli — zależała moja przyszłość...
— I widziałaś się z tym notaryuszem?
— Nie widniałam... a nawet nie wiedziałam jak się nazywa... — List został zagubiony, albo raczej skradziony przez nędzników, którzy zamordowali panią Urszulę.
Paskal już nie mógł pohamować swego przestrachu.
Spadkobierczyni Roberta Valleranda, dziecko, które Leopold uważał za umarłe było tu, przed nim, i ją to kochał syn jego!
Podniósł się, blady jak widmo, trzęsąc się z nerwowego drżenia i bełkocąc:
— Zamordowali!...
Paweł przypisał to widoczne pomięszanie naturalnemu wzruszeniu, wynikającemu z opowiadania dziewczęcia.
— Tak, mój ojcze — odpowiedział — zamordowano panią Urszulę, tak jak chciano, na dwa dni przed tem, zabić Renatę, zrzucając ją z mostu Bercy do Sekwany, lecz szczęśliwy wypadek zmylił wyrachowania morderców... Renata spadła na kupę śniegu który złagodził jej upadek... Bóg mnie zesłał, abym ją ocalił... kocham ją i chcę ją pomścić...
— Pomścić... — powtórzył Paskal ze drżeniem.
— Przysiągłem to, mój ojcze... Zbrodni nikt nie popełnia bez przyczyny... Celem tej było niedopuszczanie spotkania pomiędzy Renatą i jej matką, bez wątpienia żyjącą i bogatą, której pożądano majątku... Gdyby nie to, dla czegóźby zastawiano sidła na biedne dziecię, które nie mogło mieć nieprzyjaciół?... Pani Urszula miała sobie powierzone ważne papiery i zabito ją, aby jej takowe zabrać... — Onegdajszej nocy goniłem za jednym z morderców, jestem tego pewny, mam dowód; — udało mu się uciec lecz poświęcę życie na jego odszukanie. Bóg pozwoli mi go odnaleźć i wtedy biada mu, biada jego wspólnikom!
Paskal czuł, jak dreszcz obawy przebiega mu po ciele, a zimny pot zwilżał korzenie jego włosów.
A jednak trzeba było zachować dobrą minę.
Przedewszystkiem nie trzeba było się zdradzić. Następnie trzeba było odzyskać przytomność umysłu, skorzystać z dziwnej fatalności, która czyniła Pawła obrońcą Renaty, wybadać młodzieńca, poznać jego zamiary i trzymać się na ostrożności.
— Zatem — zapytał po chwili zmienionym, głosem, który starał się uczynić spokojnym, — spotkałeś jednego z zabójców?...
— Tak jest, ojcze...
— Zkądżeś się mógł dowiedzieć?...
— Renata go poznała.
— Widziałaś więc go z twarzy?
— Nie, panie — odpowiedziała córka Małgorzaty — a zresztą ja tej twarzy nie znałam... poznałam go po głosie... poznałam zwrotkę, którą śpiewał w chwili, gdy powóz przez niego powożony wjeżdżał na most Bercy, na którym miała być spełniona zbrodnia...
— To musiał być Jarrelonge — pomyślał przedsiębierca; — a Leopold mi nic o tem nie mówił!
I dodał głośno:
— Te dowody tożsamości wydają mi się wątpliwemi... wiele głosów jest do siebie podobnych i pierwszy lepszy przechodzień może najniewinniej powtarzać piosnkę śpiewaną wczoraj przez zbrodniarza...
— Masz słuszność, mój ojcze, ale jeżeliby ów człowiek miał czyste sumienie, czyżby uciekał, widząc, że ktoś za nim idzie?... Nie, po stokroć nie!... Bał się, więc był winnym... jest to nieprzeparta logika.
Na to nie było co odpowiadać.
Paskal mówił dalej:
— Przypuściwszy że się nie mylisz, jak ty odszukasz tego człowieka?...
— Przetrząsnę wszystkie kąty Paryża i mam nadzieję, że moje poszukiwania uwieńczone zostaną pomyślnym skutkiem...
— To może trwać długo...
— Będę cierpliwym...
Przedsiębiorca ujął syna za ręce.
— Dobrze, kochane dziecię! — rzekł. — Bierzesz na siebie szlachetne zadanie! Ja ci z całych sił będę pomagał do pomszczenia twojej drogiej Renaty i odnalezienia jej matki...
— Dokonam tego przy boskiej i twojej pomocy!...
Paskal przyszedł trochę do siebie po tym strasznym i nieprzewidzianym ciosie, jaki otrzymał. — Twarz jego wypogodziła się.
— Teraz — mówił dalej siadając — nie myślmy o przeszłości, lecz mówmy o twojej przyszłości... — Ożenić się w krótkim czasie nie możesz i oboje macie dosyć rozsądku aby to zrozumieć...
— Rozumiemy, mój ojcze... — odpowiedział Paweł.
— Cóż zrobicie?
— Będziemy czekali... Jak zostanę adwokatem... a gdy położenie moje będzie jeżeli nie świetnem, to przy najmniej zapewnionem, przyjdziemy, aby ci przypomnieć dzisiejszą rozmowę...
— Ale — odpowiedział przedsiębiorca najuprzejmiejszym tonem — sądzę, że nie będziesz czekał na tę chwilę, aby mnie od wiedzie z panną Renatą.
— Jeżeli pozwolisz, ojcze, bardzo nas to uszczęśliwi,.. — zawołał Paweł z radością.
— Pozwalam i proszę...
— Ach! panie — wyrzekła Renata — jakżeś dobry i jakżem ci wdzięczna...
— Dowiedź mi swójej wdzięczności kochając mnie trochę...
— Kocham już pana z całej duszy...
— Zatem ja jestem już obowiązany... Paweł wkrótce zostanie adwokatem... Wyposażę go i zostaniesz moją córką.
— Za sześć miesięcy, ojcze, będę na liście adwokatów paryzkich...
— Pośród których zajmiesz świetne miejsce, nie wątpię... Ale pozwól mi zadać jedno pytanie, którego jako dla przyszłego teścia, nie będzie niedyskretnem... Co panna Renata będzie robiła przez te sześć miesięcy.
— Znalazła niewielkie zajęcie, które jej pozwoli żyć skromnie, nie będąc nikomu obowiązaną... — odpowiedział Paweł.
— Niewielkie zajęcie? — powtórzył przedsiębiorca.
— Tak jest, mój ojcze... Renata jest biegła w koronkarstwie... Od jutra zajmuje miejsce u pani Laurier, której magazyn znany przez najwyższą klientelę kobiecą, znajduje się na bulwarze Beaumarchais...
— W istocie, stan skromny ale uczciwy...
— Czy to pochwalasz mój ojcze?...
— Najzupełniej... Zapewne panna Renata będzie mieszkała u pani Laurier?
— Nie, panie... — odpowiedziała córka Małgorzaty. — Wynajęłam: dwa małe pokoiki blizko Bastylii, przy ulicy Beautreillis pod Nr. *i*..
Wszystkie te wiadomości Paskal notował sobie w pamięci.
— Blizko bulwaru Beaumarchais... — rzekł. — To będzie bardzo wygodnie.. Wszak prawda, moje dzieci, że nie potrzebuję wam zalecać nąjwiększej ostrożności w waszem postępowaniu... Świat jest złośliwy, jak wiem, i chętnie upatruje złe tam, gdzie go nie ma... Paweł powinien nad wszystko w święcie dbać o nienaruszalność reputacyi tej, która będzie jego żoną.
— Bądź spokojnym, mój ojcze... Byłbym w rozpaczy gdyby cień podejrzenia dotknął moją narzeczoną... O jej honor idzie mi tak samo, jak o swój i jakkolwiek przykrą mi się wydaje ta ofiara, nogą nie stąpię w jej mieszkaniu. Będziemy się widywali od czasu do czasu, po za obrębem jej mieszkania i w obec jej przyjaciółki. Tem szczęśliwsi będziemy, gdy nas małżeństwo połączy...
Przedsiębiorca zdawał się namyślać i twarz jego wyrażała niepokój.
— Czyś ty pomyślał — rzekł następnie — że napotkacie dosyć ważną trudność?
— Jaką, mój Boże? — zapytał Paweł.
— Ciemności nagromadzoną w około Renaty w chwili małżeństwa, nabawią was niemałego kłopotu...
— Jakto?
— Czyż tego nie rozumiesz?
— Przyznaję że nie..
— Jak na tak biegłego prawnika, to mnie dziwi. Panną Renata nie wiedząc nic o swojej familii, zapewne nie posiada metryki urodzenia...
— To prawdą... — szepnęło dziewczę.
— A metryka ta — mówił dalej Paskal — będzie potrzebna, a nawet konieczna, przy ogłaszaniu zapowiedzi.
— W razie potrzeby można ją zastąpić aktem znania... — odpowiedział Paweł — a zresztą spodziewam się, że nim upłynie sześć miesięcy, Renata odszuka swoją matkę...
— Renata żyć nie będzie nim upłynie sześć miesięcy... — pomyślał przedsiębiorca. — Niema metryki urodzenia... Nic nie stracone...
— Pożegnamy cię, mój ojcze?
— Nie nadługo, czy tak?
— Pewno, nie na długo... ponieważ pozwalasz powrócić...
— Jeżeli się zobaczysz z ciotką Małgorzatą, nie mów jej o naszych projektach... Później będzie czas o tem ją uwiadomić i ja się tego podejmuję...
— Będę milczał.
Paskal wziął Renatę za rękę i przyciągając ją ku sobie, złożył na jej czole pocałunek Judasza.
— Do widzenia moje dzieci! — rzekł wzruszonym głosem — do widzenia droga moja córko!...
— Narzeczona Pawła czuła, że jej serce uderza przyspieszonem tętnem.

XXIII.

Student podał rękę córce Małgorzaty i młoda para odprowadzona aż do progu przez Paskala Lantier, opuściła dom przy ulicy Picpus.
— No, Renato, jestżeś szczęśliwa? — zapytał Paweł z uśmiechem.
— Przepełniona jestem szczęściem... — Dzień dzisiejszy zanotuję w swojem życiu... Jakże twój ojciec jest dobry.
— Wszak ci powiedziałem...
I oboje młodzi ludzie przyśpieszyli kroku, aby się połączyć z Juliuszem i Zirzą, którzy na nich czekali przy ulicy Saint-Mandé.
Była to kawiarnia, w której panowali państwo Baudu.
Nie mając innej w tych stronach, naturalnie tę im wskazał.
Przestąpiwszy próg, Paweł i Renata zostali zadziwieni i uradowani spotka wszy tam Wiktora Beralle, podmajstrzego z warsztatów Paskala, w towarzystwie Zirzy i przyszłego doktora.
— A! przebóg, to szczęśliwe spotkanie! — zawołał student ściskając Wiktora za rękę.
— Na honor, tak, panie Pawle i wiedząc od pana Verdier że nadejdziecie, czekałem na was z niecierpliwością. Papa i mama Baudu i moja mała Stefcia, chcę panu podziękować za trud, jakiś sobie zadał, chodząc ze mną do mego wuja do Bercy.
— To ja jestem i będę ci zawsze obowiązany, kochany Wiktorze, gdyż ten wieczór zdecydował moje szczęście.
I wskazywał na Renatę, która się uśmiechała do Wiktora.
— Pańskie szczęście było pogrzebane pod śniegiem... — odpowiedział ten ostatni — szczęściem wydostaliśmy je... Czyś pani zupełnie już przyszła do zdrowia?
— O! zupełnie... dzięki moim dobrym przyjaciołom...
— Ponieważ tu jesteście, czy pozwolicie przedstawić sobie moją narzeczoną?...
— Zachwycona będę z jej poznania i przepowiadając, że z takim jak pan mężem będzie szczęśliwa.
Baudu, jego zona i Stefania, szeptali przy kantorze.
Wiktor wezwał ich gestem.
Zbliżyli się i przedstawienie się odbyło; Baudu prosił, aby go zaszczycono przyjęciem absyntu przez mężczyzn, a madery przez damy, która to łaska była mu wyświadczona bez oporu.
Tymczasem jasnowłosa Zirza pytała po cichu Renaty:
— I cóż?
— Tak jestem uradowana; iż mi się wydaje że marzę!..
— Ojciec jego??
— Najlepszy w świecie człowiek... Przyjął mnie jak swoją córkę i małżeństwo zostało zdecydowane...
— Kiedyż się odbędzie?
— Zaraz jak tylko Paweł zostanie adwokatem... Najdalej za pół roku...
— Droga Renato!...
I dziewczęta z wylaniem uścisnęły się za ręce.
— Ale — rzekł Wiktor — spodziewam się, że nie po to przyszliście, aby zaraz powracać...
— Odejdziemy wtedy dopiero, gdy będzie czas na obiad — odpowiedział Paweł.
— Na obiad? Ależ tu są obiady i to bardzo dobre. Zapewniam was, że moja przyszła świekra gotuje tak, że można sobie palce oblizać!
— Nie słuchajcie — rzekła mama Baudu ze śmiechem. — Nie długo on gotów powiedzieć, że ja zakasuję najlepszych kucharzy w Paryżu.
— Powiem — potwierdził Wiktor — i powiem prawdę.
— Przekonamy się o tem — rzekł znowu Paweł — ale z warunkiem, że Wiktor i jego przyszła jeść będą z nami.
— Zbyt wiele honoru, panie Pawle, ale przyjmujemy... czy prawda Stefciu?
Dziewczę zarumienione jak wiśnia, z bojaźliwością potwierdziła.
Zakład był skromny, — prawdziwa restauracya podrogatkowa, — ale mama Bandu przewyższyła sama siebie; obiad był wyborny i zakropiony, jeżeli nie grubemi winami, to przynajmniej burgundem rzeczywistym i prawdziwym medokiem.
Paweł wpadł w wesołość i wszyscy podzielali jego usposobienie.
— Kiedyż wesele? — zapytał wypiwszy za zdrowie Stefanii.
Wiktor odpowiedział, patrząc na swoją przyszłą która znowu zarumieniła się po białka oczu.
— Niedługo, panie Pawle... W przyszłą niedzielę wywieszą ogłoszenia w merowstwie za kratką, a wieczorem cała rodzina zbierze się tu na obiad, szczerze i bez ceremonii... Przy tej sposobności załatwię polecenie do pana, jakie mi poruczono... Moi przyszli rodzice spodziewają się, że nam uczynisz przyjemność, jak równie panną Renata, pan Verdier i pani Zirza przychodząc na tę ucztę... Odmowa sprawiłaby nam wielkie zmartwienie.
— To też przyjmujemy z całego serca — odparł student — i w niedzielę stawimy się wszyscy...
Odpowiedź ta przyjętą została jednozgodnym oklaskiem.
Zostawmy naszych wesołych współbiesiadników przy stole i powróćmy do domu przy ulicy Picpus.
Gdy Paskal zamknął drzwi od dziedzińca za Pawłem i Renatą, wzrok jego przybrał wyraz nieopisanej nienawiści, usta mu się wykrzywiły i rozdął nozdrza, na podobieństwo dzikiego zwierza.
Nie mówiąc ani wyrazu, podniósł ścienioną pięść w stronę, w którą się udali młodzi ludzie, poczém powrócił do gabinetu.
Leopold Jeszcze blady ale uspokojony, stal ze skrzyżowanemi rękoma na środku pokoju.
Paskal z wzrokiem błyszczącym ód gniewu położył mu rękę na ramieniu i wstrząsnął, nim gwałtownie mówiąc głuchym głosem:
— Głupcze; co wierzysz w widziadła! Umarła żyje, słyszysz?... Żyje! Możecie być dumni, Jarrelonge i ty, żeście się pięknie popisali! Nie w rzekę wrzuciliście nieprawą córkę Roberta Valleranda, lecz w śnieg i Paweł, mój syn, wyciągnął ją z niego!... Paweł, który poszukuje zabójców Renaty i Urszuli Sollier!... Paweł, który w Jarrelonge’u odgadł jednego z zabójców i gonił za nim?... Paweł, który go w końcu wynajdzie i wydrze mu naszą tajemnicę... Stanowczo szatan jest przeciw nam! W chwili, gdyśmy się miełi za zupełnie wolnych od wszelkiego niebezpieczeństwa i blizkich odbioru spadku, córka Roberta wychodzi z grobu, w którym ją mieliśmy za pochowaną! Zginęliśmy, słyszysz Leopoldzie? Jesteśmy zupełnie zgubieni!...
— Słyszę, u kroćset! — odparł zbieg z Troyes.
— I cóż ty na to?
— Ja, przede wszystkiem powiadam abyś miał zimną krew...
— Czy to podobna aby ją mieć?...
— Ma się ją, jeżeli się chce, a strach jest złym doradcą...
Paskal upadł na krzesło, zgnębiony, dyszący.
— I to mój syn... — szepnął — mój syn stawia przedemną przeszkody! — Zaraz o nim pomówimy. Ale jeszcze raz, otrząśnij że się ze strachu.
— Czyż on nie jest usprawiedliwiony?
— Ja wiem, że w pierwszej chwili oprzeć się mu nie można. Ja sam przed chwilą straciłem głowę, widząc razem zmartwychwstałą umarłą i nieznajomego który ścigał Jarrelonge’a onegdaj wieczorem i gdyby nie ja, byłby go z pewnością dopędził.
— Jarrelonge nas zgubi... — wyjąkał Paskal narzekające.
— Jarrelonge będzie milczał... — odpowiedział Leopold.
— Czyś tego pewny?
— Tak, do kroćset, jestem tego pewny...
— Jakże mu nakazać milczenie.
— Czyniąc go niemym na zawsze... Obecnie on pierwszy powinien zniknąć... Ta przeklęta zwrotka zbyt często daje się słyszeć z ust jego... Trzeba mu ją wpakować w gardło.
— Jeszcze zbrodnia... — szepnął przedsiębierca.
— Ba! jedna mniej, jedna więcej... A zresztą czyż to zbrodnia?... Jesteśmy w wypadku prawnej obrony... Każdy ma prawo bronić swojej skóry...
— Masz słuszność.
— Jeszczeby też!
— Czy wiesz, gdzie wyszukać tęgo łotra?
— Nie, ale kto dobrze szuka ten z pewnością znajduje... a ja dobrze będę szukał...
— Co zaś do Renaty?
— Tym razem ona mi nie ujdzie...
— Czyż jej śmierć jest konieczna! Zastanawiam się, że ona nie zna ani swego ojca, ani matki i nie wie nazwiska notaryusza, do którego był adresowany list pochłoniony przez Marnę wraz z trupem Urszuli... Nic nią nie może kierować... Gdybyśmy ją zostawili przy życiu?...
Leopold wzruszył ramionami.
— Serce kurczęce! — zawołał. — W chwili, kiedy by się tego można najmniej spodziewać, ciebie porywają przystępy czułości, któreby mnie bardzo śmieszyły, gdyby nie przestraszały! Zrozumże, że Renata może kiedyś się znaleźć w obec swojej matki. Że twój syn Paweł — (jakkolwiek mu radziłeś aby nic nie mówił) — może o niej wspomnieć Małgorzacie Bertin i że od słówka do słówka, od zdania do zdania, od wywodu do wywodu, światło może zabłysnąć i matka odgadnąć swoją córkę!
— Prawda... — odpowiedział Paskal schylając głowę. — Trzeba ażeby znikła... Ale Paweł.
— Więc co?
— Paweł ją zechce pomścić...
— Tem gorzej dla niego...
Słysząc te wyrazy, Paskal zerwał się z krzesła na którem siedział, i ze zmienioną twarzą, ze wzrokiem pełnym ognia, zawołał:
— Paweł jest moim synem...
— Jest to nieprzyjaciel...
— Cóż to szkodzi? Skoro tylko Jarrelonge i Renata zostaną usunięci, nikt w świecie nie będzie mógł mu wskazać winnych. Zresztą, cokolwiek bądź zabraniam ci tknąć mego syna! Na twoje życie, zabraniam ci tego!
— Zgoda! nikt go nie tknie... — rzekł Leopold głośno.
A po cichu dodał:
— Zobaczymy!

XXIV.

— Teraz — rzekł Paskal — co będziemy robili?
— Zajmiemy się tem co jest najpilniejsze... — odpowiedział były więzień. — Od jutrzejszego poniedziałku, Renata obejmuje obowiązek u niejakiej pani Laurier, kupcowej koronek na bulwarze Beaumarchais...
— Zatem słyszałeś?
— Wszystko, nie tracąc ani wyrazu, przyłożywszy ucho do drzwi. Mieszkanie małej znajduje się przy ulicy Beautreillis pod numerem ***.
— Tak jest...
— Pozwól mi więc działać...
— Jakiż twój plan?...
— W obecnej chwili nie mam żadnego, ale bądź spokojny i licz na moją płodną imaginacyę...
— Czy masz mi dać jakie zlecenie?
— Jedno.
— Jakie?
— Staraj się wydawać spokojnym, nawet gdyby umysł twój był miotany niespokojnością... Udawanie jest zbroją, która dobrze broni człowieka. Staraj się więc, aby twoja twarz i wzrok nie zdradzał żadnej twojej myśli... Bądź jak z bronzu i z marmuru. Jak tylko będę potrzebował twego czynnego współdziałania, to cię uprzedzę... Obecnie, unikajmy widywania się z sobą, chybaby tego była ważna potrzeba i bądź dobrej myśli!... Umarli raz mogą zmartwychwstać, ale nigdy dwa razy!...
Leopold uścisnął lodowatą dłoń Paskala i wyszedł nucąc starą piosenkę, lecz w gruncie daleko mniej spokojny niż się chciał okazać i dając sam przykład udawania, które zalecał swemu krewnemu.
— Najprzód pomyślmy o Jarrelonge’u... — rzekł kierując się do środka Paryża... Ten głupiec może skompromitować i w końcu nabawić kłopotu...
Zbieg obecnie miał bardzo małą szansę znalezienia swego eks-wspólnika, nie bardzo chętnego, aby wpaść w szpony tego, którego tak bezwzględnie okradł.
Jeżeli się mało, a nawet wcale nie obawiał denuncyacyi, bał się bardzo gniewu Leopolda, który mógł się objawić czynnie.
Bardzo się bojąc narazić na jaki wypadek, prawie wtedy tylko wychodził z domu, gdy potrzebował posiłku.
I to jeszcze pamiętał wybierać miejsca, w których zwykle nie bywał i jak najprędzej powracał do domu.
Zresztą zdawało mu się, że to dobrowolne zamknięcie nie mogło być długotrwałem, gdyż beż najmniejszej wątpliwości gniew Leopolda musiał wybuchnąć i zgasnąć jak ogień słomiany.
Jarrelonge ułożył w szufladach swojej komody przedmioty zawarte w walizie i ukrył pieniądze w szafce w murze, której jedną półkę opuścił na spod, tworząc tym sposobem podwójne dno trudne do odgadnięcia.
Posiadał przeszło dziesięć tysięcy franków.
Summa ta wydawała mu się znaczną.
Myślał:
— Przy cierpliwości i roztropności urzeczywistnię swoje marzenie, aby żyć ze swoich dochodów jak poczciwy obywatel, nie bojąc się policyi... Mam o czem czekać na jakiś poważny interes, jeden z tych na które to się długo czeka... Wystudyuję go... załatwię go sam i na stare lata zapewnię sobie byt uczciwy... Bez wspólników!... precz z nimi!... Wspólnicy prędzej czy później sprowadzają kłopoty...
Skradzione papiery, tak samo jak pieniądze starannie zostały zachowane.
Jarrelonge chciał sobie zdać sprawę z korzyści, jaką mógł z nich wyciągnąć.
Poszedłszy na ulicę Canettes dla odniesienia fałszywych kluczy, otrzymanych w dniu wczorajszym, powrócił na ulicę Beautreillis, napalił dobrze w piecu, do którego przysunął stół i paląc fajkę, zaczął przeglądać papiery.
Większa część odnosiła się do rzeczy dla niego niepojętych.
Niemniej jednak odłożył je na stronę mówiąc.
— Nie wiadomo... Może się to kiedyś przyda.
Zostawał ostatni list.
Mieścił się on w kopercie rozdartej od góry i tej to kopercie, noszącej stemple Paryża i Maison-Rouge Jarrelonge długo się przyglądał.
— A! a! — mruknął bandyta — albo się bardzo mylę, albo to będzie coś dobrego.
Wydobył list z koperty, rozwinął go, przeczytał i rzekł prawie głośno z radosnym wyrazem:
— Sapristi! nie myliłem się! To pyszne... To skarb! List, który pisał do małej, aby ją w ciągnąć w sidła i zawieźć na most Bercy!... Mając taki dowód w ręku, mam obronę przed nim, gdyby chciał być złośliwym! Mogę to sprzedać bardzo drogo, temu dobremu koledze!... Dla kogo, to on pracował i mnie kazał pracować z sobą? Oto, co chciałbym wiedzieć i czego tu znaleźć nie mogę... Gdybym tak przypadkiem odkrył to w tym rękopisie... Właściwie mówiąc, co to jest ten manuskrypt?... Widzę to z pierwszej stronicy: — Pamiętnik mego życia... — Bardzo dobrze, ale czyj pamiętnik?
Jarrelonge przewróci! kartkę.
Na drugiej stronicy przeczytał;

„Do mojej córki!“

Potem niżej:
„Pisanie tego pamiętnika zacząłem 4 Marca 1873 roku, według notat zbieranyc hprzez całe życie i prowadzić ją będę aż do chwili zgonu“.
Pod tem był podpis:
— Hrabia Robert de Terrys.
— Hrabia Robert de Terrys.. — przesylabizował Jarrelonge. Zmarły bogacz, o którym mi mówiono z okazyi wyprawy, jaką moi koledzy chcieli dokonać do jego pałacu i która się nie udała z powodu żelaznych okiennic... Szlachcic co umarł otruty i którego córkę aresztowano pod zarzutem ojcobójstwa... — Ależ te pamiętniki muszą być bardzo ciekawe.. Jestem pewny, że tam znajdę cudowne rzeczy... Gdzie to skradł, ten zbój Leopold?
I nie czekając, uwolniony więzień zagłębił się w czytaniu pamiętników hrabiego de Terrys.
Nie będziemy mu towarzyszyli w tem czytaniu, gdyż pierwsze karty rękopisu, niczem się nie łączą z naszem opowiadaniem.

Powrócimy do niego we właściwym czasie.

∗             ∗

Student prawa, student medycyny i jasnowłosa Zirza, zjadłszy śniadanie u papy Bandu, odprowadzili Renatę do nowego mieszkania przy ulicy Beautreillis.
Było już późno i młodzi ludzie opuścili ją na progu domu po gorącym uścisku ręki zamienionym z Pawłem i Juliuszem i serdecznem ucałowaniu z Izabellą.
Postanowiono że ta, nazajutrz wieczorem o dziewiątej, odniesie swojej przyjaciółce niektóre należące do niej drobiazgi, pozostawione przy ulicy Szkoły Medycznej i ułożono spotkanie na przyszłą niedzielę.
Miano się zejść u Renaty, przed udaniem się na ulicę Saint-Maude, na zaproszenie rodziców Baudu i Wiktora Beralle.
W chwili rozstania się, Paweł i córka Małgorzaty mieli bardzo rozżalone serca i myśl, że mieli przepędzić kilka dni nie widząc się z sobą, napędzała im łzy do oczu, lecz powstrzymywał ich rozum i najprostsza przyzwoitość.
Trzeba było być posłusznym.
Renata otrzymała od odźwiernej wesołe powitanie z powinszowaniem, spiesznie weszła na czwarte piętro i otworzyła drzwi.
Wchodząc do swego mieszkania, biedne dziecię uczuło niewypowiedziany niepokój.
Pierwszy raz w życiu miała się znaleźć sama w obcym domu.
To osamotnienie przypominało jej całą smutną przeszłość.
Łzy nabiegły jej do oczu.
Oparła się temu wzruszeniu i ukląkłszy przy łóżku, szukała w modlitwie spokoju i odwagi.
Oczekiwanie jej nie było zawiedzione... — Jej smutne myśli rozproszyły się niby czarem... Wstała uspokojona, wzmocniona i udała się na spoczynek, myśląc o nieznanej matce i o Pawle którego kochała, i prawie natychmiast zasnęła.
Nazajutrz wstała wcześnie.
Trzeba było objąć obowiązek wyszukany jej przez Zirzę.
Zrobiła ład w swojem małem gospodarstwie, prędko się ubrała i poszła na bulwar Beaumarchais, do magazynu pani Laurier.
Ta czekała na nią, przyjęła przyjaznym uśmiechem, pochwaliła ją za akuratność i aż do śniadania, obznajmiała z biegiem interesów.
Renata była intelligentna.
Wieczorem wydawało się, że już oddawna była obznajmiona z handlem, co przy odejściu znowu spowodowało pochwałę pani Laurier.
O dziewiątej dziewczę powróciło na ulicę Beautreillis.
Odźwierna zatrzymawszy ją w bramie, oddała jej list.
Był to list od Pawła.
Młodzieniec zapisał cztery stronice wyrażeniami czułości, frazesami, które czytane na zimno, zdają się zupełnie śmiesznemi, a wyszukanemi, gdy się jest x młodym, gdy się kocha i jest kochanym.
Prosił Renaty ażeby do niego pisała.
Przez chwilę miał myśl pójść czekać na nią, gdy będzie wychodziła z magazynu, ale przypomniał sobie rady ojca i Zirzy, podobne do siebie z gruntu, jeżeli nie z formy; powiedział sobie, że musiał szanować reputacyę swojej narzeczonej nad wszystko w świecie i zamiast pójść, napisał.
Renata pożerała wzrokiem ten długi list, poczem nie odkładając, odpowiedziała z całej duszy i z całego serca.

XXV.

Górka Małgorzaty zakończyła swój list temi dwoma wyrazami: Do niedzieli i włożyła go w kopertę.
Z jednej i z drugiej strony niedziela niecierpliwie była oczekiwaną i dnie dla zakochanych płynęły powoli!
Nadszedł czwartek.
Od początku tygodnia Leopold Lahtier nie przestawał szukać Jarrelong’a, ale ten dzięki ostrożnościom, jakiemi się otaczał, pozostawał nieodnalezionym.
Były więzień uwierzył nareszcie, że jego wspólnik oddalił się przez ostrożność z Paryża i cieszył się in petto.
Jego bezużyteczne poszukiwania nie zajmowały go całkowicie.
Nie zapominał on o Renacie; Syn Paskala wiedział o zamachu, którego ofiarą była spadkobierczyni Roberta Valleranda, i marzył o głośnej zemście.
Tam istniało niebezpieczeństwo, większe niż kiedykolwiek bądź.
Po raz drugi nędznik skazywał biedne dziewczę, lecz aby osiągnąć jej zgubę, trzeba było usunąć poważne przeszkody.
Renata już się nie znajdowała w stanie zupełnego odosobnienia, bez opieki, bezobrony...
Miała w Paryżu mieszkanie, była znaną, była kochaną...
Paweł i jego przyjaciele czuwali nad nią...
Zatem trzeba było wyszukać sposób, któryby nie pozwolil podejrzywać ani Paskala Lantier, ani jego.
Leopold wysilał swój umysł, aby wynaleźć ten sposób i obrabiał swój przedmiot, jak autor pracuje nad sceną dramatu, ale napróżno się męczył i nie dochodził do żadnego pomysłowego i praktycznego rozwiązania.
Zgodził się więc z tą swoją chwilową niemocą, myśląc że Paskal posiadając całe zaufanie swego syna, zostanie uprzedzonym przez tego ostatniego, gdyby zaszło coś nowego, i przybiegnie natychmiast aby go uprzedzić.
Otóż przedsiębierca nie dawał znaków życia.
— Zatem wszystko w porządku — wywodził wniosek bandyta — i mam czas do skombinowania swoich planów.
Pewnego poranku miał wyjść, gdy gwałtowny brzęk dzwonka, odzywający się nagle, wstrząsnął go nerwowo.
Zawsze oględny i stawszy się bardzo niedowierzającym od czasu sprawy z Jarrelonge’m, Leopold świderkiem Wykręcił we drzwiach dziurkę prawie niewidoczną, która mu pozwalała poznać przychodzących.
Zbliżył się na palcach, nie chcąc zdradzić swojej obecności żadnym szmerem i przyłożył do tego otworku lewe oko.
— To Paskal... — szepnął bardzo niespokojnie. — Co się tam dzieje?...
I spiesznie otworzył.
Przedsiębiorca widocznie wzruszony wszedł.
Leopold zamknął drzwi za nim.
Paskal już minął przedpokój i przestąpił próg pokoju służącego za salon.
Za nim szedł jego krewny.
— Co cię sprowadza? — rzekł do niego.
— Dzieje się rzecz dziwna, niepojęta, która mnie mocno zajmuje...
— I cóż to za rzecz?
— Zagadka do odgadnienia.
— Wytłómacz się.
— Oto jest wyjaśnienie.
Przedsiębierca wyjął z kieszeni papier, który podał Leopoldowi.
Ten ostatni wziął go i rozwinął.
Był to blankiet drukowany, którego puste miejsca były zapełnione piórem.
U wierzchu znajdowały się te wyrazy, które wywierają przykry wpływ nawet na ludzi uczciwych, których sumienie jest w spokoju.
Biuro prokuratora Rzeczypospolitej.“
Leopold zmarszczył brwi. Ręce mu lekko zadrżały.
— Co to jest? — wyjąkał.
— Czytaj... — rzekł Paskal.
Zbieg czytał:
My, sędzia śledczy, zaliczony do biura prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany, wzywamy i rozkazujemy P. Paskalowi Lantier, budowniczemu, przedsiębiorcy, stawić się w naszej kancelaryi w Pałacu Sprawiedliwości, we czwartek 4 Grudnia 1870 roku o godzinie drugiej.“ „podpisano: Villeret.“ — Nakaz stawienia się! — zawołał Leopold.
— Do sędziego śledczego... dziś... o godzinie drugiej... — rzekł Paskal niespokojnym głosem. — Możesz się domyśleć, jak jestem pomięszany... niespokojny...
— Co to znaczy?
— A! gdybym ja wiedział!... Ale się nie domyślam... Jakąż groźbę dla nas zawiera ten nakaz?... Czego odemnie chcą? Co się dzieje?...
W miarę jak gorączkowy niepokój Paskala wzrastał, Leopold przychodził do zimnej krwi.
— No, no!... — rzekł spokojnie. — Zbyt wiele nerwów, a za mało zastanowienia!...
— Czy odgadujesz tę zagadkę?
— Wcale nie.
— I jesteś spokojny?
— Dla czegóżby nie?
— Pomyśl, że te stawiennictwo w gabinecie sędziego śledczego musi mieć ważny powód!...
— To nie ma wątpliwości, ale dla czegóż powód ten miałby być groźnym. Prawdopodobnie, a nawet rzecz to pewna, że sędzia chce cię przesłuchać, nie jako obwinionego, lecz jako świadka...
— Świadka, czego? Nie wiem o żadnym interesie, w którymby moje świadectwo mogło być użytecznem...
Leopold uderzył się w czoło.
— Doprawdy? — zapytał z uśmiechem.
— Zaiste... tak mi się zdaje...
— To ci się źle zdaje...
— Odgadłeś?
— Od razu...
— A to jest?
— Sprawa Terrys, mój dobry!... Czyżbyś ty przypadkiem o niej zapomniał?...
Usłyszawszy te wyrazy: sprawa Terrys, Paskal zbladł jak trup.
Leopold ujrzał tę bladość i wzruszył ramionami.
— Do pioruna! — zawołał chwytając krewnego za ramię. Czy już nie pamiętasz o tem, co ci zalecałem? Jak to, samo nazwisko hrabiego wprowadza cię w ten stan tu, samego ze mną, nie mając się czego obawiać!... Zzieleniałeś!... Wyglądasz jak topielec! A cóż będzie w gabinecie sędziego pokoju, gdy będziesz badany?... Nawet nie będąc wmięszanym do sprawy (gdyż do obecnej chwili być nie możesz), wzruszenie t woje więcej niż podejrzane i twój a twarz z tamtego świata będą dostateczne, aby cię potępić... zgubić!... Pamiętaj, że ci ludzie mają oczy otwarte i że są podejrzliwymi z powołania,.. — Wchodzi się jako świadek, a wychodzi jako obwiniony, jeżeli się nie umie bronić i głupio poddaje! Bądź stanowczym, silnym, a nie masz się czego obawiać!...
Te wyrazy wywarły wyborny wpływ na moralny stan przedsiębiorcy.
— Będę silnym i stanowczym, przyrzekam ci — rzekł pewnym tonem.
— No, to zaręczam, że wszystko pójdzie dobrze!
— Czy ty w istocie myślisz, że mnie wzywają do sądu w sprawie Terrys?
— To uderza w oczy! Honoryna oskarżona usiłuje się bronić... Zapewne wskazała cię jako świadka ze swojej strony... Utrzymywałeś z nieboszczykiem jej ojcem przyjazne stosunki... Stosunki zaś z nią twoje były, jeżeli nie zbyt częste, to przynajmniej przychylne z jednej i z drugiej strony... — Ona sądzi, że dasz najlepsze świadectwo co do jej postępowania, zwyczajów, charakteru.
— Wskaż mi drogę postępowania.
— Bądź zręcznym... Udawaj dobrodusznego... Zamknij się o ile możesz w ogólnikach, w niepewnych określeniach... a nadewszystko pamiętaj o swoich odpowiedziach... Wszak termin naznaczony na dziś, na drugą...
— A teraz już dziesięć minut po pierwszej.
— Czyś przyjechał powozem?
— Tak jest.
— Wsiądę z tobą i odwiozę cię do sądu; po drodze dokończę informacji i pójdę na śniadanie w okolice teatru Châtelet do piwiarni Drehera, gdzie zaczekam na ciebie. Chciałbym się jak najprędzej dowiedzieć co tam zajdzie.
Dwaj wspólnicy pojechali.
Paskal wysadził krewnego na chodniku placu Châtelet, pojechał do pałacu sprawiedliwości i wszedł na korytarz, na który wychodzą gabinety sędziów śledczych i wręczył swoje wezwanie woźnemu, który po upływie dziesięciu minut wprowadził go do pana Villeret.
Przez te dziesięć minut Paskal usiłował przybrać spokój aż do obojętności i nie okazać na twarzy co się działo w jego duszy.
Gabinet do którego wszedł, był wyklejony ciemno-zieloliem obiciem, takiego samego koloru jak rypsowe firanki jedynego okna.
Za całe umeblowanie, pokój ten miał dwa biura zawalone papierami i kilka krzeseł.
Przy mniejszem z biur stojącem naprzeciw biura sędziego śledczego, siedział jego sekretarz.
Pan Villeret, w chwili gdy Paskal wchodził, stał cokolwiek pochylony, szukając papierów pośród pliku akt, tworzących prawdziwe piramidy po obudwu stronach biurka.
Kłaniając się zlekka przedsiębiercy, który przystępował z głębokim ukłonem, objął go szybkim rzutem oka.
— Proszę siadać — rzekł potem wskazując na krzesło stojące przy biurku i sam siadając.
Sekretarz położył na leżącej przed sobą bibule arkusz czystego papieru służyć mający do zapisywania zapytań sędziego i odpowiedzi świadka.
Umoczył pióro w atramencie i czekał.

XXVI.

— Imię i nazwisko pańskie?
— Paskal Lantier.
— Wiek?
— Czterdzieści trzy lat.
— Stan? — Budowniczy-przedsiębierca.
— Zapewne panu wiadomo po co zostałeś wezwany do mego gabinetu?
— Wcale nie, panie sędzio, i przyznaję, że odbierając nakaz stawienia się, napróżno łamałem sobie głowę...
— Znałeś pan hrabiego de Terrys?...
— Leopold się nie mylił — pomyślał Paskal — idzie o hrabiego.
Potem głośno i przybierając melancholiczny wyraz twarzy, odpowiedział:
— Bardzo dobrze go znałem, panie sędzio, i śmierć jego mocno mnie zmartwiła.
— Tak samo jak i aresztowanie jego córki, czy tak?
— Przyznaję, że aresztowanie wprawiło mnie w głębokie osłupienie... Słysząc, jak wydawano rozkaz, aby ciało hrabiego zanieść do Morgi, widząc że nad panną Houoryną unoszą się okropne podejrzenia uczułem się zgnębionym.
— Od jak dawna byłeś pan z hrabią de Terrys w stosunkach?
— Prawie od pięciu lat.
— Czy to były stosunki z interesów?
— Z przyjaźni i z interesów.... Hrabia ulokował znaczne kapitały w moich przedsiębiorstwach.
— W istocie, książki pana de Terrys wykazują pożyczkę miliona franków, którą pan winieneś zaspokoić.
Paskal oczekujący na to zapytanie, okazywał się rzeczywiście silnym i Leopold byłby go podziwiał.
Walka miała się rozpocząć. On czuł się do niej gotowym.
Twarz jego była spokojna. Żadne drgnienie muskułów nie zdradzało jego wewnętrznego wzruszenia.
— Już ją zaspokoiłem — rzekł.
— Zapłaciłeś pan hrabiemu — zawołał sędzia śledczy nie ukrywając zadziwienia.
— Tak, panie.
— Kiedy?
— W dniu 16 zeszłego miesiąca. W tym dniu widziałem pana de Terrys po raz ostatni. W zamian za spłaconą summę hrabia z wrócił mi akt, który mnie czynił jego dłużnikiem.
— Zatem akt ten jest w pańskiem ręku.
— Bez wątpienia.
— I w pańskiej księdza kassowej zapisana jest wypłata miliona?
— Naturalnie.
— To dobrze.
Po chwili milczenia urzędnik zaczął:
— Znając hrabiego od pięciu lat, czyś pan wiedział o jego chorobie?
— Uwadze mojej nie mógł uniknąć stan jego powolnego wyniszczenia.
— Czy on mówił o swoich cierpieniach?
— Czasami, lecz rzadko.
— Czemu je przypisywał?
— Podeszłemu już wiekowi, a nadewszystko wycieńczeniu, będącemu następstwem jego długich podróży.
— Czyś pan podzielał jego mniemanie?
— Nie miałem żadnego powodu być przeciwnego zdania.
— Czy panu wiadomo, aby hrabia objawiał życzenie zasięgnięcia rady lekarza?
Zdawało się, iż przedsiębiorca przed udzielę ciem odpowiedzi waha się i namyśla.
— Nie przypominam sobie, abym go kiedy słyszał o tém mówiącego — rzekł nakoniec — ale. panna de Terrys nieraz w mojej obecności utrzymywała, że ojciec jej dla umiejętności lekarskiej i dla lekarzy, żywił uprzedzenia niemożebne do zwalczenia...
— Panna de Terrys tak utrzymywała?
— Tak, panie...
— Czy panu wiadomo, że śmierć hrabiego nie była naturalną?
— Wiem że odgłos publiczny mówi o otruciu...
— Sekcya dowiodła, — że zbrodnia została popełnioną...
— To okropne, ale nie wierzę, aby panna Honoryna była winną.
— Sprawiedliwość szuka światła i znajdzie je... Jeżeli pierwsze objaśnienia jakie otrzymałem, są rzeczywiste, w pałacu hrabiego mało przyjmowano gości?...
— Bardzo mało... Panna de Terrys bała się wizyt, które męczyły jej ojca.
— Powiadasz pan, że się obawiała aby się nie męczył?
— Tak, panie.
— Czy zwykle okazywała ona dla niego wielkie przywiązanie.
— Rozumie się... o tyle o ile to mogła okazać jej mało wywnętrzająca się natura.
— Co pan myślisz o charakterze tej panienki?
— Panna Honory na zawsze mi się wydawała zimną, dumną, chciwą niepodległości, ale według mnie, ona posiada wielkie przymioty...
— Jakaż była o niej opinia osób otaczających?
— Ta, jaką wyraziłem...
— Czy hrabianka otaczała ojca bacznem staraniem?
— Nie wiem.
— Czy ona przygotowywała mu napój?
— Nie wiem.
— Czy pan to znasz?
Zadając to pytanie, urzędnik pokazywał Paskalowi tackę z karafką, łyżeczkę i szklankę zabrane z gabinetu hrabiego i stojące na biurku, pod ręką.
Przedsiębierca przyjrzał się tym przedmiotom.
Pan de Terrys używał ich w jego obecności w dniu ostatniego widzenia się między niemi.
— Znam te przedmioty — odpowiedział.
— Gdzieś je pan zauważył?
— W gabinecie mego nieszczęśliwego przyjaciela... Na szklance znajduje się wyryta jego cyfra, a łyżeczka jest z jego herbem i koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach.
— To prawda... Czy z podczas odwiedzin nie a uważałeś pan, aby do tej szklanki nalewano jaki płyn lub co innego i przygotowywano napój.
Paskal nieznacznie zadrżał.
Lekki dreszcz niepokoju przebiegi ma po skórze...
Jednakże potrafił zapanować nad swojem pomieszaniem i odpowiedział:
— Nigdy, panie!
— Czyś pannie widział, żeby panna de Terrys podawała tę szklankę hrabiemu:
— Jedyny raz. — Przypominam sobie doskonale... Siedziałem raz zrana przy chorym, któremu przyniosłem pieniądze... Panna Honoryna weszła trzymając tę szklankę pełną i podała ją hrabiemu.
— Czy pan jesteś tego pewny?
— Najzupełniej...
— Czy pan sobie przypominasz kolor napoju?
— Nie pamiętam...
— Szukaj pan dobrze...
— To napróżno. Nie mogłem przywiązywać do tego szczegółu, żadnej wagi.
— Czy panna de Terrys przynosząc napój dla ojca wiedziała, że pan jesteś u niego?
— Nie musiała wiedzieć, bo mnie służący wprost wprowadził...
— Czy spostrzegając pana wydawała się dotkniętą, przestraszoną?
— Dotkniętą że przerywa rozmowę o interessach, to być może, ale niesieni tego zapewniać.
— Jednakże podała napój ojcu?
— Podała.
— I pan de Terrys wypił?
— Do ostatniej kropli.
— Czy panna Honory na wychodząc, zabrała 2 sobą szklankę?
— Nie przypominam sobie.
— Jakież jest fańskie osobiste zdanie co do otrucia hrabiego.
— Ja nie mogę pojąć tej zbrodni, która według pańskiego zdania tutaj istnieje.
— Powtarzam panu, że mamy w rękach dowody.
— Szukam komu by śmierć pana de Terrys mogła przynieść pożytek i nie znajduję.
Sędzia śledczy przerwał rozmowę i przez kilka sekund zdawał się pogrążonym w rozmyślaniu.
Paskal przyglądał mu się utkwionym w niego wzrokiem.
Nagle urzędnik podniósł głowę i znienacka zapytał:
— Czyś pan wiedział, że pan de Terrys miał drugie dziecko?
Słysząc to niespodziewane zapytanie przedsiębiorca nie miał potrzeby udawać zadziwienia.
Zdumienie malujące się na jego twarzy było jak najrzeczywistszem.
— Drugie dziecko! — zawołał. — Hrabia miał drugie dziecko?
— Tak jest, córkę...
— Pierwszy raz słyszę O tem, panie sędzio, nią domyślałem się niczego podobnego. Zawsze sądziłem, że panna Honory na jest jedyną córką pana de Terrys...
— Prawą córką jedyną, prawda, ale tu idzie o dziecię zrodzone w nieprawem związku i w około którego naumyślnie zgęszczono ciemności.
— W istocie zgęszczono je dobrze, bo nikt w świecie nie domyśla się tego, o czem mi pan mówisz.
— Hrabia mógł, nie zwierzając się zupełnie, wspominać panu o dziecku, za opiekuna którego uchodził i które kazał wychowywać w zakładzie naukowym na prowincyi, u pewnej pani Lhermitte, przełożonej pensyi w Troyes...
Nie mamy potrzeby zapewniać, że Paskal słuchał urzędnika z wielką uwagą.
Ani drgnął na wspomnienie pensyi pani Lhermitte w Troyes, ale jego oczy utkwione w sędziego, nadmiernie się powiększyły.
Największe osłupienie, pómięszane z nieokreślonym niepokojem, ogarnęło jego duszę.
Znajdował się W położeniu człowieka, który na jawie marzył najdziwaczniej.

XXVII.

— Dziecię... w Troyes... na pensyi pani Lhermitte... — szepnął przedsiębiorca po chwili. — Ależ to tam, jeśli się nie mylę, panna de Terrys była wychowana.
— Tu nie idzie o pannę de Terrys — odparł urzędnik. — Ona się nazywa Honoryna, a dziewczę o którem mowa, nazywa się Renata.
Paskal uczuł gwałtowne ściśnienie.
Czuł że blednie, a z tém wszystkiem potrafił panować nad sobą.
— Co to znaczy? — zapytał sam siebie. — Co to za Renata?
Potem głośno i odpowiadając na zapytanie sędziego śledczego.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć, panie sędzio, i imię to słyszę po raz pierwszy.
— Czy panna Honoryna nigdy panu nie dała poznać, że w życiu hrabiego podejrzywa jaką tajemnicę?
— Nigdy.
— Czy też nie mówił kiedy przy panu o jakiej kobiecie imieniem Urszula?
Wspólnik Leopolda otrzymał prosto w piersi cios jeszcze silniejszy od pierwszego.
Aby się nie zdradzić, trzeba mu było znowu uciec się do zimnej krwi, do siły swojej woli.
— Urszula? — powtórzył, udając że zapytuje swojej pamięci. — Co to za Urszula?
— Osoba, która przyjeżdżała do Troyes odwiedzać Renatę i która zabrała ją z pensy i w kilka dni po śmierci hrabiego.
Tym razem Paskal nie mógł zachować ani cienia powątpiewania.
Dziecię, którém się zajmował sędzia śledczy, było właśnie córką Roberta Villerand.
Ale jakiż węzeł łączył Renatę ze sprawą otrucia hrabiego i oskarżeniem Honoryny?...
2020 — Dla czego sprawiedliwość przypuszczała, że pan de Terrys był ojcem Renaty?...
W tém leżała nowa zagadka, a zagadka ta wydawała się dla Paskala nieodgadnioną.
Sędzia widząc że badany milczy, zapytał:
— Pan sobie przypominasz?
Pytanie to przyprowadziło przedsiębiercę do przytomności.
— Tak, panie sędzio.
— I cóż z tego wynika?
— Zupełnie nic... Znajduję się w obec rzeczy nieznanych i nie podejrzywam tajemnicy rodzinnej, o istnieniu której mi pan powiadasz.
— Wierzę w pańską szczerość.
— Jest ona najzupełniejszą, co mogę zaprzysiądz!...
— Mam panu zadać ostatnie pytanie: co pan osobiście myślisz o oskarżeniu ciążącem na pannie de Terrys?
— A! panie odparł żywo Paskal — jakże ja mogę wytworzyć sobie opinię? Z hrabią i jego córką żyłem w nie dosyć ścisłych stosunkach, abym sobie mógł pozwolić powątpiewań, zapewne błędnych... — Panna Honoryna wydaje się panu winną, gdyż ją pan kazałeś aresztować, ale ileż to razy zdarzało się, że fałszywe pozory potępiały niewinnych. Straszliwą jest ta zbrodnia, oburza mnie ona, przestrasza, ale mój rozum i serce nie chcę przypuścić, aby córka zabiła swego ojca.
Sędzia śledczy ukłonił się, jakby dając do zrozumienia, że był zadowolony z tej odpowiedzi.
— Nie będę pana dłużej fatygował... — rzekł. — Zeznanie pańskie będzie panu odczytane, pan je podpiszesz i będziesz swobodny...
Sekretarz sędziego śledczego natychmiast zaczął nosowym głosem czytanie zapytań zadawanych przez niego świadkowi, poczem położył papier przed Pakalem Lantier i podał mu pióro.
Przedsiębiorca podpisał pewną ręką.
— Już wszystko... — rzekł wtedy do niego pan Villeret, kłaniając mu się, Paskal oddał ukłoń i wyszedł.
Biegnąc prawie minął korytarz, mając twarz i minę człowieka, którego rozum szwankuje.
Zimna krew, siła woli, której dawał tak silne dowody, już znikły.
Są ludzie, co zaczynają drżeć, gdy sobie ¿dadzą sprawę z niebezpieczeństwa, w którem zachowali spokój.
Lantier należał do ich liczby, gdyż drżał na całem ciele.
Przybywszy do schodów, któremi się schodzi na dziedziniec pałacu sprawiedliwości, musiał się zatrzymać i oprzeć o mur.
Był jak śmierć blady.
Nogi jego nie mogły już utrzymać ciężaru jego ciała.
Przez kilka sekund myślał ze zemdleje i padnie na flizy.
Gdyby go sędzia śledczy zobaczył w tym stanie, kazałby go natychmiast na traf aresztować, uważając go za dobrą zdobycz.
Stan zupełnej prostracyi Paskala trwał tylko, kilką minut. Powoli wracała mu energia i nędznik mógł wyjść na dziedziniec.
Zimne powietrze zupełnie go orzeźwiło.
Minął most Św. Michała i udał się do piwiarni, gdzie nań czekał jego kuzyn Leopold..
Opuścimy go, wracając do gabinetu sędziego śledczego.
Ten podparłszy głowę czytał zeznanie Paskala.
— Rzecz staje się coraz, widoczniejszą — rzekł głośno skończywszy — i zeznanie Paskala Lautier zgadza się z tem, które już odebrałem... Panna de Terrys odosabniała swego ojca, ażeby żaden nadzór nie krępował wykonania zbrodni, której myśl powzięła... Sama przygotowywała napoje dla nieszczęśliwego starca i podawała mu je... służący to potwierdzili... Chciwa niepodległości i uważając, że spadek po ojcu nadchodzi powoli, dopuściła się ojcobójstwa!...
Sekretarz zabrał glos.
— Czy pan sędzia pozwoli mi uczynić jedną uwagę? — zapytał.
— Rozumie się... — rzekł pan Villeret.
— Zapomniałem, ile to wynosiła summa znaleziona u pana de Terrys, ale zdaje mi się, że ona nie była wielką...
— Summa ta wynosiła około cztery kroć dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— No, a milion zwrócony przez pana Lantier tak krótko przed śmiercią hrabiego?
— Tego ani śladu.
— Jak to być może.
— Klucze od kassy i od innych mebli były związane w pęk i zdawały się być dostępne dla każdego przed zejściem sądu... Kradzież została spełniona... Nic nie dowodzi, aby panna nie ukryła tego miliona... Tu trzeba przeprowadzić śledztwo, zajmę się tem później....
— Data wskazana przez pana Lantier, w której miał być wypłacony ów milion nie figuruje w księgach hrabiego — rzekł znowu sekretarz.
— Nie, ale w tem nie ma nic dziwnego... Pan de Terrys z każdym dniem tracił siły i księgi jego od miesiąca były prowadzone nieregularnie...
— Zapewne w papierach hrabiego znajdują się dokumenta, odnoszące się do tej wierzytelności... — mówił dalej podwładny.
— Te dokumenta miały być zwrócone panu Lantier w chwili gdy się uiścił — odparł sędzia — sprawdzę to we właściwym czasie... — W każdym razie nic mi się tu nie wydaje ciemnem... Hrabia tracił pamięć i będąc wprzód zbyt drobiazgowym w interesach, stał się pod tym względem nieporządnym jak dziecko.
Sekretarz zaprzestał swoich uwag, ale pozostał zamyślony i zajęty.
Pan Villeret zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Idź każ natychmiast i przyprowadzić pannę de Terrys do mego gabinetu... — rzekł do niego.
Woźny wyszedł celem wykonania rozkazu.
Honory na owego poranku została przeniesioną z więzienia Św. Łazarza, do Conciergerie.
Po upływie paru minut ukazała się pod strażą dozorcy.
Ubrana była czarno. Jej złamany krok zdradzał przeniesione cierpienia i conocną bezsenność.
Twarz jej nikła pod gęstą zasłoną.
— Proszę podnieść zasłonę... — rozkazał dozorca.
Dziewczę usłuchało i odkryło twarz bladą wychudłą, na której ogień gorączki błyszczał w oczach przysłoniętych zaczerwienionemi powiekami.
— Nareszcie, panie — rzekła Honoryna. tonem pełnym goryczy — dowiem się, dla czego od dwóch tygodni trzymasz mnie w więzieniu, nie uczyniwszy mi honoru odpowiedzieć na moje listy, nie racząc mnie wysłuchać, nareszcie nie dając mi sposobu usprawiedliwienia się...
— Pytać mnie tylko wolno... — przerwał sucho sędzia pokoju... — Proszę siadać...
— Zatem — mówiła dalej panna de Terrys z przygnębiającą ironią — zatem to nie jest przykry sen, jaki miałam... Zostałam na prawdę aresztowaną, więzioną, zostałam oskarżoną o najohydniejszą zbrodnię i staję przed panem aby zostać badaną!... My siałam że tu przychodzę otrzymać wieść o swojem uwolnieniu i odebrać pańskie przeproszenie...
— Siadaj pani! — odparł sędzia pokoju. — Będę panią badał. Jeżeli pani jesteś niewinna, to możesz się usprawiedliwić.
— I oskarżenie jakie mam odpierać, jest oskarżeniem o zabójstwo?
— Pani wiesz o tem dobrze.
— Ależ to okropne i nierozsądne!...
— Dowiedź pani tego.
— Jakim sposobem?
— Swemi odpowiedziami.
— Więc mię pan pytaj!
— Z pierwiastkowego badania dopełnionego w dzień aresztowania pani widzieć się zdaje, że się nazywasz, Honoryna Emma, de Terrys, mająca lat dwadzieścia trzy i urodzona: w Paryżu...:. Jak dawno utraciłaś pani matkę.
— Będąc jeszcze bardzo małem, dzieckiem... — Miałam zaledwie trzy lata...
— Czyś się pani wychowywała przy ojcu?
— Nie. Mój ojciec wiele podróżował, a jego wycieczki zatrzymywały go przez długie lata zdala od Francyi...

XXVIII.

— Gdzieś pani odbierała wychowanie? — mówił dalej sędzia pokoju.
— W Troyes, na pensyi pani Lhermitte — odpowiedziała Honoryna.
— Kiedyś ją pani opuściła?
— W epoce, w której mój ojciec, zmęczony podróżami i nie chcąc więcej wydalać się z Paryża, wezwał mnie do siebie do pałacu przy bulwarze Malesherbes... Jest temu sześć lat...
— Czy pan de Terrys często panią odwiedzał na pensyi w Troyes?
— Nigdy.
— A jednak on tam panią zawiózł?
— Nie, gospodyni.
— A kto panią ztamtąd przywiózł?
— Filip, kamerdyner mego ojca.
Sędzia śledczy rozważał:
— Hrabiego na pensyi nie znano, więc mógł tam się udawać incognito dla i odwiedzania drugiej córki, a młoda Renata dopiero od lat pięciu widywała tajemniczego protektora, który się kazał nazywać Robertem, to jest imieniem pana de Terrys... Wszystko to zgadza się doskonale, wszystko się z sobą łączy i zaczynam wierzyć że się naczelnik wydziału śledczego nie łudził.
Honoryna utkwiwszy wzrok w urzędnika czekała na zapytanie.
Pan Villeret rzekł:
— W jakim stanie było zdrowie ojca pani, gdyś do niego przybyła do Paryża? — Długie podróże mocno go zmęczyły, jednakże miał się dobrze...
— Czy on nie zachorował w jakiś czas po przyjeździe pani?
— Tak, panie.
— Choroba ta trwała dwa miesiące i od tej chwili hrabia zaczął zapadać w sposób widoczny, czem wszyscy co go otaczali zostali uderzeni...
— To prawda...
— Czyś pani wzywała lekarza gdy ojciec zachorował?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Bo mi zabronił.
— Dziwny zakaz, a posłuszeństwo pani jeszcze dziwniejsze! — zawołał sędzia śledczy. — Ojciec pani, w jej oczach cierpiał i przywiązanie dziecięce nie dało pani odwagi do przełamania zakazu i wezwania pomocy sztuki lekarskiej!
— Mój ojciec nie wierzył w tę sztukę...
— Zgoda! ale surowym obowiązkiem pani było zwalczać tę niewiarę i powtarzam, nie zważać na nierozsądny zakaz...
— Jeszcze raz, panie, sądziłam, że obowiązkiem moi m było posłuszeństwo...
— To jest, że będąc nieograniczoną panią domu chorego starca, chciałaś oddalić przenikliwe oczy które jej mogły przeszkadzać w spełnieniu zbrodni...
— W spełnieniu zbrodni! — powtórzyło dziewczę z obłąkaniem. — Zbrodnia więc — została popełnioną, tak śmią mówić, i mnie podejrzywają!... Mnie oskarżają o ojcobójstwo!... Ależ to jest potworne! To szaleństwo!... Pan temu nie dajesz wiary!... Pan nie przypuszczasz, aby istniało dziecko tak nikczemne, tak podle, aby truć powolnie ojca, obojętnem okiem patrzeć na postęp zadawanej przez siebie śmierci, bez drżenia być obecnem pięcioletniemu konaniu!... Nie, nie, pan temu nie możesz wierzyć!... Pan wiesz, że Bóg nie pozwoliłby na czyn podobny... Mój ojciec z Indyj przywiózł zaród trawiącej go straszliwej choroby i przekonany że była nieuleczoną nie chciał z nią walczyć... Oto jest prawda...
Ton Honoryny był tak wzruszający, na twarzy jej malowała się taka siła boleści, że urzędnik pomimo woli uczuł wzruszenie...
Ale miał wyrobione przekonanie. Czytelnik wie o tem.
Walcząc z ogarniającem go wzruszeniem, rzekł zimno:
— Wytłómacz więc pani w trupie ojca obecność trucizny, która go zabiła.
Panna de Terrys potarła czoło obydwiema rękami z ruchem szaleństwa i z błędnym wzrokiem, chrapliwym głosem zawołała.
— Zatem była trucizna? Więc mój ojciec naprawdę został otruty?
— Pani wiesz o tem.
Honoryna spuściła głowę na piersi zamilkła.
Sędzia śledczy wziął tackę, na której znajdowała się znana nam karafka, szklanka i łyżeczka i postawił ją przed dziewczęciem.
— Czy pani znasz te przedmioty? — rzekł.
— Tak panie... Znajdowały się one w gabinecie mego ojca...
— Czy to nie w tej szklance podawałaś pani ojcu przysposobiony przez siebie napój?
— Ponieważ mój ojciec nie używał żadnego napoju, przeto nigdy go nie przygotowywałam...
— Przy twojem aresztowaniu co innego powiedziałaś pani naczelnikowi wydziału śledczego... Co innego powiadają pani domownicy... Utrzymują oni że nie raz widzieli, jak podawałaś panu de Terrys tę szklankę pełną napoju przygotowanego przez siebie...o — Tć, panie, jest tylko nieporozumienie...
— Jakto?
— Mój ojciec, cierpiąc ciągłe pragnienie, lubił napoje orzeźwiające, i ja często przygotowywałam mu wodę z sokiem granatu...
— Nieszkodliwy napój, który pani potrafiłaś uczynić śmiertelnym...
— To fałsz!... panie! to fałsz!...
— W tej szklance znaleziono truciznę...
Honoryna zadrżała na całem ciele; — jej cera z bladej stała się siną; — długo powstrzymywane łkania wybuchły..
— Mój Boże — wyjąkała — mój Boże zlituj się nademną! — Jeżeliś mnie potępił, ześlij mi śmierć natychmiastową, ale mnie tak nie dręcz...
Sędzia śledczy czekał przez kilka sekund, chcąc dać pannie de Terrys czas do uspokojenia się poczem mówił dalej:
— Czyście państwo u siebie przyjmowali dużo gości?
— Nie panie, o ile można najmniej.
— Dla czego?
— Czyż przy chorym ojcu mogłam być światową i myśleć o przyjemnościach?
— Czy celem pani nie było rączej wytworzenie w około hrabiego samotności, przez odsunięcie od niego przyjaciół, którzyby się jego stanem niepokoili?
Honoryna ukryła twarz w dłoniach.
— Ach! panie! — rzekła następnie — już nie będę więcej odpowiadała... Na tak znieważające pytania nie ma odpowiedzi...
— Milczeniem mnie pani nie przekonasz...
— O czem pana mam przekonać?... Pan sądzisz że jestem winną, a ja jestem niewinną...
— Ja nic nie sądzę... ja się staram objaśnić... — Dopomóż mi pani swemi zeznaniami... Nie lubiłaś pani, aby kto odwiedzał twego ojca, fakt ten jest potwierdzony przez wiarogodnych świadków...
— Nie lubiłam aby go utrudzano... Był on napastowany przez ciągłe żądania pieniędzy... — W swoim chorobliwym stanie, mógł być oszukanym, nie mając siły oprzeć się natrętnym naleganiom...
— A pani obawiałaś się, aby fałszywe spekulacye nie zmniejszyły pożądanego przez ciebie majątku... Pani szło o to, aby pieniądze hrabiego zostały w jego kassie, a papiery wartościowe w jego portfelu a skutkiem tego w twoich rękach...
— Ależ, panie, wiedziałam że miał wielką summę umieścić w przedsiębierstwach jednego ze swoich przyjaciół, pana Paskala Lantier, ą nie zrobiłam żadnego kroku, ażeby go odwieść od tego...
— Czyś pani wiedziała, że pan Paskal Lantier był dłużnikiem twego ojca?
— Tak panie.
— Czy wiadomą była pani wysokość summy wypożyczonej mu przez hrabiego.
— Nie, lecz wiedziałam o tem że summa ta była znaczną.
— Czyś pani wiedziała, ze jej spłata nastąpiła na kilka dni przed śmiercią hrabiego.
— Nie, panie.
— To mi się wydaje trudnem do uwierzenia.
— A jednak tak jest.
— Ale ten milion (bo tu o milionie mową) nie został odnaleziony w pałacu Terrys.
— Dziwi mnie to...
— Hrabia nie zrobił wzmianki w swych księgach o tym wpływie, a jednak pan Paskal Lantier ma w sępich rękach dowody, że rzeczywiście zapłacił,.
— Umysł mojego ojca słabnął tak samo jak ciało... Instynkt właściwy; starcom może mu kazał ukryć summę w chwili jej odebrania... Znajdzie się później.
— Pani utrzymujesz żeś jej nie dotykała?
— Tak, panie.
— Będąc na pensyi, zajmowałaś się pani chemią.
— Tak panie, fizyką i chemią.
Znajdowałam pociąg w tych naukach.
— Czy panią zajmowało studyowanie trucizn?
— W istocie...
— Trudno sobie zdać sprawę z rodzaju interesu, jakie toxikologia może przedstawić dla młodej panienki.
— Interes, ciekawości i grozy.
Sędzia śledczy spojrzał pannie de Terrys prosto w oczy — i wywierając nacisk na każdy wyraz.
— Przygotowywałaś pani sobie przyszłość. — Jakiej trucizny użyłaś pani dla zabicia hrabiego?
Honoryna podniosła się jednym skokiem z drżącemi ustami, wzrokiem pełnym piorunów.
Dozorca stojący w rogu pokoju sądząc, że się miała rzucie na sędziego śledczego, poskoczył do niej i pochwycił ją za rękę.
Pan Villeret dał mu znak, aby się nie mieszał.
Z widocznym żalem usłuchał i powrócił na swoje miejsce.
— Ach! to straszne — zawołało dziewczę rozdzierającym głosem i załamując ręce. Przekonanie pańskie jest tak silne, że pan podstępem chcesz mi wyrwać przyznanie do zbrodni, której nie jestem winną! Pytasz mnie pan, jaka trucizna... Jeżeli ona istnieje, to nauka powinna o niej wiedzieć, — ja nie wiem...
— Wierz mi pani, że trzymasz się systemu zaprzeczań szkodliwego dla pani interesu... Radzę pani wyrzec się tego... Zupełne zeznania i szczery żal mogłyby wywołać litość sędziów dla pani.
— Ja nie chcę litości! — odpowiedziała dumnie panna de Terrys podnosząc głowę, — ja chcę tylko sprawiedliwości. Jeżeli mnie sędziowie potępią, to tem gorzej dla nich... umrę jak męczennica i nie mnie trzeba będzie żałować!

XXIX.

— Jaka to wielka komedyantka, — pomyślał sędzia śledczy.
Potem głośno rzekł:
— Zatem, pani zaprzeczasz?
— Ze wszystkich sił mojej, duszy, z całej mocy mego oburzenia! — odparło dziewczę gwałtownie. — Przecież, panie, dla popełnienia zbrodni trzeba mieć powód jaki bądź nienawiść, chciwość, zemstę... Nie zabija się, dla przyjemności zabijania, czy nieprawda? A więc! jakiż byłby mój cel? Majątek mego ojca był moim majątkiem, i mogłam dochodami rozporządzać podług swojej woli... W domu używałam zupełnej swobody i władzy bezkontrolnej, wszak pan sam to przed chwilą powiedziałeś... Kochałam czule, a raczej uwielbiałam, którego dobroć nigdy mnie nie zawodziła i który moje przywiązanie z lichwą mi oddawał... Dla czegóż miałabym, się stać jednym z tych potworów, o których roczniki sądowe mówią ze zgrozą, i którzy są potwornemi fenomenami ludzkości? Mam przyjaciółkę, kobietę najzacniejszą, która daleko starsza odemnie, mogłaby prawie być moją matką... Wezwij ją pan... wybadaj... — Ona mnie kocha jak swoją córkę i zna mnie dobrze... Ona panu przy sięgnie, dowiedzie, że nie jestem winną i bronić będzie mojej sprawy z taką wymową, że pan podzielisz jej przekonanie.
Honoryna łkała.
Nagle pan Villeret zapytał:
— Czy pani wiesz że masz siostrę?
Zapytanie to wprawiło Honorynę w osłupienie.
Patrząc na urzędnika z miną obłąkaną, wyjąkała:
— Siostrę?... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć... Moja matka jedno tylko miała dziecię... Dziecięciem tem ja jestem, a ojciec nie ożenił się powtórnie...
— Wiem, ale ojciec mógł przed panią ukrywać urodzenie nieprawej córki.
— Panie, znieważasz jego pamięć!
— Sprawiedliwość stara się objaśnić i nie znieważa nigdy... Odpowiadaj pani bez dysput. Czy pani nie wiesz o istnieniu drugiego dziecka, hrabiego de Terrys.
— Nie wiem i nie wierzę.
— Czy ojciec nigdy pani nie dał do zrozumienia, że majątek jego może być podzielony?
— Nigdy.
— Czy nie mogłabyś mi pani powiedzieć, co się stało z testamentem, którego napróżno szukano w papierach ojca.
— Jeszcze raz, mój panie, ojciec nie potrzebował robić testamentu, gdyż ja byłam jego jedyną spadkobierczynią.
— Ta siostra, której pani istnienia zaprzeczasz, otrzymała wychowanie na tej samej pensy i co i ty...
Honory nie zdawało się że marzy.
— Na tej samej pensyi co i ja!... — powtórzyła.
— Tak, nazywa się Renata... To dziecię, którego urodzenie okryte było tajemnicą, wychowywane było od dzieciństwa przez niejaką panią Urszulę i znało swego tajemniczego opiekuna tylko pod imieniem Roberta.
— Ależ, panie — rzekła wtedy panna de Terrys, pan mi opowiadasz historyę dziewczęcia, o której mi wspomina moja przyjaciółka z pensyi, Paulina Lambert, w jednym z listów, któreś pan kazał zabrać w pałacu...
— Tak, idzie tu o to samo dziewczę... Na kilka dni przed śmiercią ojca pani, zostało one odebrane z pensyi w Troyes przez panią Urszulę, osobistość bezwątpienia płatną, która od owego czasu znikła... Czy nagle ujawnione istnienie tej nieznanej siostry, mającej odebrać pani połowę spadku, nie wydaje ci się dostatecznym powodem do wytłumaczenia pierwszej zbrodni, a może i drugiej?...
Honoryna słuchała każdego wyrazu sędziego z wzrastającym przestrachem.
Ciałem jej wstrząsało konwulsyjne drżenie; — wzrok jej przybierał ten nieokreślony wyraz, napotykany w oczach szaleńców.
Nagle wydała krzyk rozdzierający, poniosła obie ręce ku sercu, jak gdyby dla powstrzymania jego bicia i tracąc równowagę, stoczyła się z krzesła na podłogę.
Sekretarz i dozorca poskoczyli ku niej i podnieśli ją.
— Ach! — pomyślał z radością pań Villeret, przekonany, źe nareszcie dotknął czułej struny — tym razem celnie trafiłem... Czuje że jest zgubioną...
— Co trzeba czynić? — zapytał dozorca.
— Zawołaj woźnego i wynieście obwinioną...
Rozkaz ten został po kilku minutach wykonany.
Sekretarz usiadł, kiwając głową z wyrazem znaczącym.
— Protokół nie jest podpisany, panie sędzio — rzekł.
— Jutro pan pójdziesz do Ś-go Łazarza... i przeczytasz go pan obwinionej, która go podpisze...
— Dobrze, panie sędzio.
— A! ta dziewczyna jest nie byle jakiej siły!... — mówił dalej sędzia pokoju.
— Być może że ona za sobą ma siłę prawdy... — rzekł szczerze sekretarz.
Pan Villeret spojrzał na swego podwładnego z glębokiem zdziwieniem.
— Miałżebyś ją za niewinną? — zawołał.
— Nie uważam ją za winną.
— Ależ to nierozsądek! Ponieważ jest obwinioną, to samo to zemdlenie dostatecznie dowodzi o trafności zadanego przezemnie ciosu... Zrozumiesz to, zastanowiwszy się trochę...
Jako podwładny, sekretarz nie chciał i nie śmiał sprzeczać się ze swoim zwierzchnikiem.
— Co pan teraz rozkaże? — rzekł.
— Odczytaj mi pan protokół...
Zaczęło się czytanie:
Pan Villeret robił notatki.
Wysłuchawszy do końca zapytał:
— Czy pani Bertin, o której obwiniona wspominała, mieści się w liczbie świadków?
— Tak panie, wdowa Bertin z ulicy Varennes...
— Panna de Terrys powołuje się na jej świadectwo... Przesłucham tę panią...
— Czy wysłać jej nakaz stawienia się na jutro rano?
— Nie. Będzie czas na przyszły tydzień. Muszę przejrzeć zeznania i namyślić się... Przejdź pan dzisiaj do chemika, chciałbym jaknajprędzej wiedzieć o jego wnioskach co do natury trucizny.
— Dobrze, panie sędzio.
Sędzia śledczy podpisawszy rozmaite papiery, wyszedł z gabinetu.


∗             ∗

Widzieliśmy, że Paskal Lantier spiesznie się udał do piwiarni Drehera.
Leopold niecierpliwy i niespokojny oczekiwał na niego.
Ujrzawszy że wchodził zadyszany, ze zmienioną twarzą, ponurem spojrzeniem, pojął, że w pałacu sprawiedliwości zaszło coś niezwyczajnego.
Paskal podszedł do stryjecznego brata.
— Mam ci coś powiedzieć... — rzekł do niego.
— Więc słucham.
— O! nie tutaj!...
— Masz powóz?
— Nie.
— Biegnij prędko, postaraj się o niego. Ja zapłacę i przyjdę do ciebie.
Przedsiębiorca opuścił piwiarnię i zawołał na próżną dorożkę, przejeżdżającą przed teatrem, wracając na stacyę przy wybrzeżu.
Były więzień prawie natychmiast wyszedł i połączył się ze swoim krewnym.
— Gdzie jechać? — zapytał woźnica.
Wspólnicy nie mieli oznaczonego celu.
Im szło tylko o to, aby mogli swobodnie porozmawiać, nie będąc podsłuchiwanemu.
— Jedz ulicą Rivoli i ulicą Ś-go Antoniego aż do Bastylii — odpowiedział Leopold; potem pojedziesz bulwarem Beaumarchais...
— Na godziny?
— Rozumie się!...
Woźnica spojrzał na zegarek i potrząsnął lejcami po nad grzbietem szkapy, która się puściła małym truchcikiem.
— No i cóż się tam dzieje? — zapytał zbieg z więzienia w Troyes. — Patrząc na twoją twarz pomięszaną, boję się, czyś nie zrobił jakiego głupstwa...
— Przeciwnie, dałem dowód zimnej krwi i największej siły woli, bom się ani zdradził, ani zmięszał... a jednak, przysięgam ci, że było czego stracić głowę...
— A! do djabla... o cóż więc szło?
— O sprawę hrabiego de Terrys.
— Widzisz, żem trafnie odgadł...
— Tak, aleś się nie domyślił, że będzie mowa także i o naszej kuzynce...
— O jakiej kuzynce?
— Do kroćset, o nieprawej córce! O Renacie i o pani Urszuli...
— Co ty bajesz? — szepnął Leopold, którego fizyognomia się zachmurzyła: — nic a nic nie rozumiem i nie cierpię zagadek...
— Wytłómaczę się... słuchaj...
Wtedy powoli, poważnie, Paskal powtórzył badanie, któremu uległ, dając czas swemu krewnemu rozważyć udzielane przez siebie odpowiedzi i zdać sobie sprawę z ich znaczenia.
Zdaje nam się niepotrzebnem zapewniać, że Leopold, największą uwagę przykładał do tego opowiadania.
Nieokreślona obawa ogarnęła go, gdy Paskal mówił o Renacie i o Urszuli, utrzymując, że sędzia pokoju uważał dziewczę za dziecko hrabiego, a dozorczynię jako najemnicę, będącą pod jego rozkazami.
— Co to znaczy? — szepnął. — Jakiż dziwny i złowrogi wypadek wmięszał Renatę w tę sprawę?
— Zadawałem sobie to samo pytanie i nie mogłem znaleźć odpowiedzi...
— Ten głupiec sędzia, ma Renatę za córkę hrabiego?
— Tak jest.
— Ależ to szaleństwo!
— Wiem, ale tak jest w istocie.
— Dokąd nas zaprowadzi ta djabelska gmatwanina?
— Może do naszej zguby... — rzekł Lantier głuchym głosem.
— E! — odparł Leopold wzruszając ramionami. — Zawsze jesteśmy panami położenia, ale Renata staje się coraz niebezpieczniejszą, ponieważ policya zaczyna jej szukać, czego dotychczas nie robiła... — Zatem potrzeba spiesznie z nią kończyć...

XXX.

— Co się dzieje z Jarrelonge’m — zapytał Paskal po obwili milczenia.
— Nieodnaleziony... Musiał opuścić Paryż... Zresztą obecnie, oto mniejsza... On mnie obecnie nie zajmuje, lecz sprawiedliwość zbłąkana na fałszywym tropie i mięszająca Renatę do dramatu z bulwaru Malesherbes!... Jaka niepojęta tajemnica?... Błąkamy się omackiem w ciemności!...
Dorożka wioząca Paskala i Leopolda zwolniła kroku.
Przedsiębiorca wychylił głowę, chcąc sprawdzić przyczynę tego zwolnienia.
Ulica była zapchana powozami.
Wjeżdżano na bulwar Beaumarchais.
Nagle Paskal wydał krzyk zadziwienia.
— Co tam? — rzekł Leopold.
— Nowe zawikłanie... Patrzaj!
— Na co?
— Powóz prywatny zatrzymał się przy chodniku.
— Widzę...
— Wysiada z niego kobieta... Powóz ten należy do siostry mojej żony, Małgorzaty Bertin, i ona sama mija chodnik, wchodząc do sklepu pani Laurier.
— W którym się znajduje Renata?... — zawołał były więzień ze drżeniem.
— Tak.
Leopold spuścił przednie okno.
— Podjedz na drugą stronę bulwaru, tam, naprzeciw i zatrzymaj się... — polecił woźnicy.
Ten ostatni natychmiast usłuchał.
Paskal był jak śmierć blady. U korzeni włosów perliły mu się krople potu.
— Czyż Małgorzata wie, iż Renata jest jej córką? — wyjąkał. — Czyż po nią przybywa?... aby ją zabrać?...
Zbieg z Troyes nie odpowiadał.
Ze zmienioną twarzą, utkwił wzrok w sklep z koronkami.
— Trzeba się dowiedzieć co słychać... — mówił dalej Paskal.
— Czyżby twój syn widział się z ciotką i poinformował ją o tem, co się tycze Renaty? — zapytał Leopold.
— Jest to nie wiele podobnem do prawdy...
— Ale nie jest niemożebnem... Wszystkiego się należy obawiać.
Przekonam się o tem.
— Jakim sposobem? — Wybadując Pawła.
— Tylko ostrożnie! Dosyć niezręcznego zapytania, aby obudzić u wagę młodzieńca i kiedyś nas skompromitować... Musimy być coraz oględniejsi...
— A jednak ważna jest rzecz dowiedzieć się czego się trzymać i jak się kierować...
— Wysiądźmy i czekajmy przechadzając się, aż twoja siostra wyjdzie za sklepu...
— Może nas zobaczyć...
— Już prawie noc i nie pozna cię... Zresztą bulwar jest dla wszystkich i obecność twoja tutaj nie byłaby podejrzaną...
Wysiedli obadwaj i przechadzali się tam i napowrót nie spuszczając ani na chwilę oka ze sklepu pani Laurier.
Do kupcowej koronek rzeczywiście weszła Małgorzata, będąca oddawna jej klijentką, ale do sklepu sprowadzała ją wyłącznie potrzeba załatwienia różnych sprawunków.
Przesypując próg, biedna matka nie spodziewała się, iż się znajdzie w obec swojej córki, że ją będzie widziała, z nią mówiła.
Pani Laurier siedząc za kantorem, — przygotowywała rachunki.
Renata chowała do pudełek koronki wydobyte dla pokazania kupującym.
Mała Zenejda zapaliła gaz i usiadła przed krosienkami, w których naprawiała rozdartą zasłonę.
Zenejda miała lat czternaście i pół.
Była Ona typem popychadła, ciekawa, gadatliwa i szydercza, prawdziwy gawrosz żeński, obdarzona obficie tym dowcipem paryzkim który przebiega, ulice, złośliwa jak małpa, łakoma jak kot, cięta w języku, gotowa do odpowiedzi — i obdarzona przedwczesną zalotnością, która na przyszłość nie wróżyła nic dobrego.
Do tych ujemnych zdolności Zenejdy trzeba jeszcze dodać pierwszorzędną sztukę udawania. W magazynie danoby jej, jak mówią po prostu, komunię bez spowiedzi; ale jak się tylko wydostała po za obręb nadzoru pani Laurier, która nie żartowała i nie pozwalała ani na ciekawość, ani gadulstwo, ani na kłamstwo, Zenejda z całego serca zadawała się z młodemi robotnicami swojej okolicy zostającemi w nauce w magazynach bielizny lub mód, napotykanemi wieczorem gdy wracały na przedmieście Ś-go Antoniego, gdzie mieszkała jej: matka, poczciwa wdowa obarczona gromadą dzieci, która jak mogła tak zarabiała na życie, szyjce krawaty po siedm, ośm i jedenaście sous za tuzin.
Pani Laurier, Renata i Zenejda znajdowały się sam3 w sklepie, gdy Małgorzata jego próg przestąpiła.
Renata zbliżała się już ku nowo przybyłej, chcąc ją zapytać czego by żądała, ale kupcowa poznając, że ta pani jest jedną z jej klientek, opuściła kantor i pisanie i śpiesznie wyszła na jej spotkanie, mówiąc:
— Witam panią... Już tak dawno nie miałam honoru jej widzieć!... pozwól się pani zapytać o zdrowie... proszę siadać...
— Byłam ciężko chora — odparła Małgorzata siadając — i jeszcze jestem cierpiąca.
— W istocie, jesteś pani trochę blada... i co widzę! — w grubej żałobie!...
— Straciłam męża...
— Przyjmij pani wyrazy ubolewania... Ja wiem co to jest... Z początku się bierze zmartwienie do serca, potem się powoli pociesza... Sama to przechodziłam...
Małgorzata pokiwała głową i wydała westchnienie.
Mała Zenejda wierna swoim zwyczajom ciekawości, słuchała z całej siły.
Renata cofnęła się na swoje miejsce za kantorem i wzięła się do roboty, ale ona również nadstawiała ucha i nie przestając porządkować koronek, spoglądała ukradkiem na panią Bertin.
Sympatyczna i wychudła twarz ostatniej bolesny wyraz fizyognomii, pełna elegancyi prostota jej żałobnego ubrania, przyciągały i zatrzymywały jej uwagę.
Zdawało jej się, że w dalekich marzeniach widziała już tę bladą, wzruszającą kobietę.
Gdy usłyszała jej mowę, opanowało ją dziwne wzruszenie.
Głos nieznajomej aż do głębi duszy poruszał milczącą dotąd strunę.
— Czemuż mam przypisać honor odwiedzin pani? — mówiła dalej kupcowa.
— Przychodzę się dowiedzieć, czy pani nie ma tej koronki, której dwanaście metrów sprzedałaś mi w roku zeszłym?
— Koronki brukselskiej... pudełko Nr. 18... pamiętam doskonale... Nie mam jej już w sklepie. Obstalowałam ją w Belgii i czekam jej nadejścia. Czy pani bardzo pilno?
— Nie, — ale wołałabym nie czekać zbyt długo.
— Natychmiast napiszę powtórnie... Za pięć lub sześć dni z pewnością będę mogła panią zadowolnić... Ile metrów pani potrzebuje?...
— Dziesięć.
— Sama ją pani przyniosę, chcąc się przekonać, czy będzie zupełnie taka sama jak pani już ma. Gdybym jakim szczególnym wypadkiem nie mogła wyjść, to przyszlę do pani swoją starszą panię, która przyjdzie po jej rozkazy.
Mówiąca te słowa pani Laurier wskazywała na Renatę.
Małgorzata spojrzała za gestem kupcowej i zwróciła wzrok na Renatę, której wchodząc nie zauważyła.
Pani Bertin na widok tej twarzy anielskiej, tych rysów czystych i zachwycających, tej fizyognomii dziewiczej, nie mogła powstrzymać ruchu podziwienia.
Renata spostrzegła to, zarumieniła się i spuściła oczy.
Serce jej biło gwałtownie.
Tajemny instynkt popychał ją ku tej kobiecie, która ze swojej strony uczuła ku dziewczęciu podobny pociąg.
— Panienka tu jest od niedawna? — zapytała żywo Małgorzata.
— Tak pani, od niedawna, lecz spodziewam się, że mnie tak prędko nie opuści...
— I ja mam tęż samą nadzieję... — wyjąkała Renata. — Pani jesteś dla mnie dobrą i przez całe życie będę wdzięczną za przyjęcie, jakie mnie od pani spotkało...
Wspomnieliśmy już o wrażeniu wywartem na dziewczęciu przez głos pani Bertin.
Małgorzata słuchając Renaty doznała tegoż samego uczucia.
Pani Laurier przerwała czar zabierając miejsce i mówiąc z kupieckim wdziękiem:
— Czy pani więcej nic nie potrzebuje?
Pani Bertin przestała patrzeć na Renatę.
— I owszem — rzekła — chciałabym czegoś do ubrania dwóch sukien żałobnych.
— Z droższych koronek?
— W średniej cenię.
— Już wiem co pani potrzeba... Renato, moje dziecię, pokaż pani gipiury hiszpańskie, z pudełka Nr. 14... Ja napiszę do Brukselli kilka wierszy, które będą mogły być oddane na pocztę przed terminem odejścia poczty.
— Na imię „Renaty“, wymówione przez panią Laurier, Małgorzata zadrżała.
— Od czasu jak się dowiedziała czytając metrykę urodzenia spisaną w Romilly staraniem i przez zemstę Roberta Vallerand, że jej córka miała imię Renaty, imię to pierwszy raz było wymówione w jej obecności.
Wzruszenie jej się powiększyło.
Znowu spojrzała na dziewczę szukające w przegrodach wskazanego pudełka, które po znalezieniu, postawiła otwarte na kantorze, mówiąc bojaźliwie:
— Pani raczy się przekonać, czy się jej te gipiury podobają?
Małgorzata prawie nie patrzała na otwarte pudełko.
Uczuła pomięszanie aż do głębi duszy i nadaremnie usiłowała wytłómaczyć sobie powody tego pomięszania.
— Bardzo dobrze... — rzekła machinalnie. — Proszę dołożyć sztuczkę tych gipiur do koronek, które mi pani odeśle, gdy nadejdą z Brukselli.
— Dobrze, pani.

XXXI.

— Renata... Renata... — mówiła Małgorzata do siebie. — Nazywa się Renata, tak jak moja córka... Zdaje mi się, że moja córka musi być tak anielsko piękna i posiadać ten głos kryształowy...
Pani Bertin pogrążona w myślach, zaledwie pamiętała o miejscu, w którem się znajdowała.
— Czy to już wszystko, co pani chciała widzieć?... — zapytała Renata.
Małgorzata nagle przebudzona ze swego marzenia, zadrżała.
— Tak, panienko — odpowiedziała spoglądając znowu na dziewczę z rozczuleniem napędzającem jej łzy do oczu. — Wszystko...
— Zatem, moje dziecię — rzekła pani Laurier — weź prędko pudełka, które w tej chwili przygotowałam i udaj się na ulicę Tournelles Nr. 27, do pani Gilbert, dla przymierzenia zarzutki balowej, na którą czeka... Ty to lepiej załatwisz jak Zenejda.
— Natychmiast idę...
Popychadło zrobiło znaczącą minę i mruknęło przez białe, i spiczaste zęby...
— Teraz już mnie nie wysyłają z posyłkami!... Zawsze jak pies na uwięzi!... Potrzebnie ona tu wlazła do magazynu, ta pannica!...
Renata włożyła okrycie i kapelusz.
— Wzięła związane taśmą pudło stojące na kantorze, poczem ukłoniwszy się Małgorzacie wyszła.
Zenejda mruczała:
— Cóż ta pani tak się przygląda naszej sklepowej, a na mnie ani spojrzy?... Zdaje mi się, że jestem tyleż warta, co i ta lala, Renata...
— Skończyłam... — rzekła pani Laurier kładąc w kopertę list napisany do korrespondenta brukselskiego...
I postąpiła do Małgorzaty.
— Zachwycające dziewczę... — rzekła ostatnia głośno.
— Pani mówi o Renacie?
— Tak.
— W istocie zachwycające, łagodne, skromne, i szczególnie rozumne... Szczęśliwy to dla mnie nabytek.
— Doprawdy, ona wszystkim głowy zawróciła... — mówiło do siebie kwaśno popychadło. W końcu to robi się nudnem!....
— Czy jej rodzice mieszkają w Paryżu?
— Nie pani, ona jest sierotą...
— Sierotą?... — zapytała pani Bertin z żywością.
— Tak, i jak mi mówiła, nigdy nie znała ani ojca ani matki.
— Biedaczka!... — — mówiła dalej Małgorzata wzruszona. — Musiała należeć do dobrej familii, bo jest dobrze wychowana.
— To jest widoczne, ale, ja nic nie wiem jak była wychowaną.... Jest delikatną jak czułek... Byle co ją uraża... Chciałam jej oszczędzić wszelkiego zadraśnięcia jej cokolwiek drażliwej dumy i nie badałam jej, gdyż widziałam dobrze, że odpowiadanie sprawiłoby jej przykrość...
— Niuńka, przybyła niewiadomo zkąd — pomyślała Zenejda wzruszając nieznacznie ramionami. — Śliczna mi lala!... I to dla takiej mną poniewierają! I nie litować się tu nad tem?...
Małgorzata mówiła dalej:
— Czy ona oddawna jest w Paryżu?
— Przed dostaniem się do mnie przybyło niedawno z prowincyi... — odpowiedziała pani Laurier.
Wdowa uczuła, że jej wzruszenie się podwaja.
Ta sierota, której przeszłość otoczona była tajemnicą, to imię Renaty, wszystko to przypominało jej córkę.
Podobieństwo było tak dziwnem i tak uderzającem, że nią opanowała gwałtowna chęć rozjaśnienia ciemności.
Zaczęła dalej wypytywać.
— Któż pani przyprowadził tę panienkę.
— Jej blizka przyjaciółka, kwiaciarka, którą znam oddawna... poczciwa dziewczyna chociaż czasami narwana...
Te wyrazy: „jej bliżka przyjaciołka, kwiaciarka“, wystarczały do zbicia Małgorzaty z tropu.
Jej Renata, jej dziecko, opuściwszy przed kilku zaledwie dniami pensyonat pani Lhermitte, nie mogła mieć za blizką przyjaciółkę kwiaciarki paryzkiej, któraby nią kierowała, rekomendowała, umieszczała...
Zresztą wydawało się materyalnie niemożliwem, aby dziecię oddane pod nadzór pani Sollier, poufnej Roberta Vallerand, znajdowało się samo w Paryżu i było panną sklepową.
Niewyraźna nadzieja kołysząca Małgorzatą rozchwiała się.
Jednakże zapytała:
— Czy pani wie jak się Renata z rodziców, nazywa?
— Nie, pani... Nawet nie jestem zupełnie pewną, czy ona ma jakie nazwisko... Kilka słów Zirzy (jest to kwiaciarka o której wspominałam), każą mi przypuszczać, że Renata może być dziecięciem naturalnem...
— Biedna mała!... — powtórzyła wdowa.
— Wszak ona jest dla pani sympatyczną, nie, prawda?
— Przyznaję, że bardzo.
— Renata ten skutek wywiera na wszystkich...
— Zachwyciła mnie jej twarz i spojrzenie...
— Tak samo jak i mnie... przyznaję, że od razu mnie podbiła... Gdybym była miała z nieboszczykiem córkę, to chciałabym aby była podobna do Renaty.
Małgorzata wydała przeciągłe westchnienie i po chwili milczenia spytała:
— Kiedyż pani będziesz mi mogła odesłać te koronki?
— Powiedziałam pani, że najdalej za pięć lub sześć dni... Napisałam nalegająco:
— Zaraz po odebraniu, bądź pani łaskawa odesłać mi je przez pannę Renatę... Chciałabym ją znowu zobaczyć...
— I o wszem, pani...
— Jeszcze jedno wyjście i jeden dochód mniej!... — mruknęła Zenejda, której zły humor przybierał znaczne rozmiary. Oto mi lala, której wcale nie jestem przyjaciółką!... O! wcale nie!
Małgorzata zamieniła kilka ostatnich słów z kupcową koronek i wsiadła do powozu.
— Do domu! — rzekła do woźnicy, mieszcząc się. w kącie powozu.
Zamknęła oczy i zaczęła marzyć o Renacie.
— Napróżno sobie powtarzam że to jest niepodobieństwem — szepnęła. — Wątpię, pomimo woli... — Zkądże to wzruszenie, to pomięszanie, na widok tego dziewczęcia? Czyżby to głos krwi odzywał się we mnie? Czy to szalone złudzenie każę mi brać złudne zjawisko za rzeczywistość?
„Robert Vallerand był bogatym i z pewnością naszej córce zostawił cały majątek...
„Powiedział mi w Viry-sur-Seine na kilka godzin przed śmiercią, że nigdy nie ujrzę swego dziecka i że jego przyszłość jest zapewniona. Zatem to nie może Renata, która się zajmuje w magazynie koronek i pracuje na życie.
„Rozum mi to powiada, loika potwierdza, wszystko mi tego dowodzi... A jednak pragnę ją widzieć i wybadać... Pani Laurier mi to przyrzekła... Wtedy ją wypytam... Będę ją badała jak matka bada swoje dziecię, nie przestraszając jej, nie urażając... — Będzie miała do mnie zaufanie... zaufanie bezwzględne i dowiem się o tajemnicy jej urodzenia... a wtedy zobaczę, czy mnie Bóg nie postawił w obec mojej córki...
Małgorzata płakała.
— No, jestem szalona!... — mówiła do siebie otwierając sobie oczy.
I znowu powtarzała.
— To niemożebne... niemożebne... niemożebne...
Biedna kobieta powróciła do pustego pałacu w nieopisanym niepokoju, a ciągle jej się wydawało, że widzi, jak gdyby przez gazę, słodką twarz Renaty.

∗             ∗

Leopold i Paskal Lantier czatowali ciągle na bulwarze Beaumarchais, tylko przeszli na przeciwny i chodnik.
Zapadła noc zupełna, nie obawiali się więc być poznanymi.
W chwili gdy Renata wychodziła ze sklepu z pudełkiem, które odnosiła na ulicę Tournelles, były więzień rzekł do swego wspólnika:
— Niepotrzebnie się niepokoimy... Oto mała wychodzi... Sam tylko przypadek sprowadził Małgorzatę do kupcowej koronek.. Renata by nie wyszła sama, gdy by jej matka wiedziała kto ona jest...
— A jednak z nią mówiła — odpowiedział Paska!. — Widziałem przez szybę, że moja siostra patrzała na nią ze szczególną uwagą... Literalnie pożerała ją wzrokiem...
— Przyznaję, że położenie jest niebezpieczne — odpowiedział Leopold — ale niebezpieczeństwo nie jest blizkiem. Poznanie może nastąpić lada chwila, jak w piątym akcie melodramy... Do nas należy przedsięwziąść ostrożności i cios odwrócić.
— Co Małgorzata robi obecnie? — szepnął przedsiębiorca.
Zbiegły więzień zbliżył się do okna.
— Rozmawia z panią Laurier... odpowiedział.
— Tam jest jeszcze ktoś trzeci.
— Tak, dziewczyna bardzo młoda... pewno jakaś uczennica...
— Co moja siostrą, ma tak długo do mówienia z kupcową?
— Prawdopodobnie rozmawiają o koronkach...
— Rozmowa wydaje mi się bardzo ożywioną. Małgorzatą jest wzruszoną...
— Bądź spokojny, dowiem się o przedmiocie rozmowy.
— A to jak?
— Przez uczennicę... — Cicho.... Oddalmy się o kilka kroków... Pani Bertin wychodzi...
W istocie Małgorzata otwierała drzwi oszklone i zmierzała do powozu.
Leopold ujrzał smutny wyraz jej bladej twarzy.
— Ma djabelnie smutną minę... — rzekł do Paskala. — Gdyby się czego domyślała, to byłaby weselszą. No, wszystko idzie dobrze i będziemy mieli czas działać...
— Czy zmykamy?
— Nie jeszcze.
Drzwi znowu się otworzyły i Zenejda wyszła trzymając dwa czy trzy listy w ręku.

XXXII.

Popychadło skierowała się szybkim i skaczącym krokiem małych robotnic paryzkich, ku wielkiemu biurowi pocztowemu na bulwarze Beaumarchais.
— Tak, wrzuci listy do skrzynki... Teraz byłoby niezręcznością używać sposobu o którym myślę... Jedną jednak rzecz obciąłbym wiedzieć natychmiast.
— Co?
— Godzinę, w której sklep bywa zamykany i w której uczennica wychodzi...
— Poczekajmy cierpliwie a dowiemy się...
— To wymagałoby warty zbyt długiej, zbyt nudnej i dosyć kompromitującej.
— Wiem — rzekł Paskal — że Renata wychodzi z magazynu po posiłku wieczorny mi wraca do siebie o dziewiątej.
Leopold wydobył zegarek.
— Piąta, rzekł... — już cię więcej nie potrzebuję... Idź do powozu, albo gdzie zechcesz, a mnie zostaw...
— Kiedyż cię zobaczę...
— Zaraz jak tylko będę miał ci coś powiedzieć lub czegoś zażądać...
— A do tej chwili czy mogę spać spokojnie?...
— Najzupełniej!
— A! otóż Renata powraca.
— Daj jej wejść i zmykaj...
— Do widzenia!...
— Dobrze!... Odejdź, przeszkadzasz mi...
Paskal ścisnął wspólnika za rękę i odszedł.
W trzy lub cztery minuty po powrocie Renaty, z kolei powróciła Zenejda.
— Jeżeli służba odchodzi o dziewiątej, po kolacyi — rzekł do siebie były więzień — to magazyn musi się zamykać około ósmej... Mam aż nadto wiele czasu aby zjeść obiad...
Niedaleko od sklepu pani Laurier, znajdowała się mała restauracyjka.
Leopold wszedł do niej, usiadł za stołem przy kantorze i nie mając jeszcze wielkiego apetytu, zażądał kieliszka absyntu i gazety, poczém popijając małemi łykami napój z odblaskiem opalowym, tak wychwalany przez jednych, a tak poniewierany przez drugich, zdawał się czytać, w istocie zaś zagłębił się w rozmyślaniu.
Prawie w pół godziny drzwi restauracyi się otworzyły przepuszczając Zenejdę, popychadło ze sklepu koronek.
Ten gawrosz żeński zbliżył się do kantoru podskakując według swego zwyczaju i odezwał się do gospodyni zakładu tonem poufałości zdradzającym ciągle stosunki:
— Dzień dobry pani Hurtin... Jakże idzie.
— Dziękuję ci mała, nie źle... Czy twoja pani potrzebuje co dzisiaj odemnie?
— Tak, pani Hurtin... Franciszka, kucharka, wyszła na parę godzin... Bądź pani łaskawą przysłać nam obiad na trzy osób.. tylko niech porcye będą duże i niech będzie legomina... naprzykład naleśniki... Och! naleśniki, przepadam za niemi! To nas trochę orzeźwi po potrawach tej trucicielki Franciszki, która nic nigdy nie soli ani pieprzy.
— Widać lubisz wykwintną kuchnię, ty... — rzkła pani Hurtin ze śmiechem.
— Czy ją lubię? Bardzo temu wierzę!... Mam kuzynkę która zna pewną młodą osobę, co raz jadła raki nadziewane... Zdaje się że one muszą być tak pieprzne, że człowiek sobie palce oblizuje! Gdyby wszyscy mieli mój gust, toby nigdy nie było dosyć pieprzu w potrawie, ani cukru w legominie...
— Żarłoku!...
— No i cóż, lubię to co dobre, przecież to nie jest nic głupiego... To nie tak jak nasza nowa panna, skromnisia, co pije tylko zafarbowaną wodę i zjadłaby niewiedzieć co, nie wiedząc czy dobre, czy złe. To mnie irytuje!...

― Jak zwykle.. Zamykamy o trzy kwandranse na ósmą... Przyszlij pani o ósmej...
— Dobrze, dobrze... Czy pani nie powiedziała co chce na obiad?
— Nie, mówiła abyś pani zrobiła tak jak gdyby dla siebie... Zatem, przez miłość własną, pani Hurtin, musisz się pani wysadzić i nie zapomnieć o naleśnikach...
— Dobrze.
— Pani wie, że naleśniki są lepsze, jeżeli przy rozrabianiu ciasta wleje się kieliszek koniaku...
— Jak to, Zenejdo, ty znasz się na kuchni?
— Znam, pani Hurtin... Jak będę bogata, to będę zajadała same przysmaczki... Mogę panią o tem zapewnić!...
— Więc będziesz bogatą?
— Dla czegóżby nie!
— I to przy koronkach zrobisz majątek?
— Przy koronkach, albo gdzieindziej... później zobaczymy... Do widzenia, pani Hurtin...
— Do widzenia, urwisie...
Zenejda wypadła galopem.
Leopold Lantier ani słowa nie stracił z poprzedzającej rozmowy.
— Doprawdy szczęście mi służy... — rzekł sam do siebie. — Dobrzem zrobił wchodząc tutaj... to mi oszczędza więcej jak godzinę oczekiwania i poznałem pannę Zenejdę, jak ją pani Hurtin nazywa... Gadatliwa, łakoma, złośliwego języka i nie cierpi nowej sklepowej... Wszystko jak najlepiej! Na honor, ta mała jest wyborna... — Jest ona obiecująca... i dotrzyma.
Zbiegły więzień zwracając się do gospodyni, rzekł głośno:
— Zabawną dziewczyna, ta co teraz wyszła... Postać prawdziwie typowa...
— Tak panie, zabawna... — odpowiedziała pani Hurtin, kiwając głową. — Nawet jak na swój wiek, to nazbyt zabawna. Jest to źle wychowany dzieciak, który lada chwila zejdzie z prawej drogi.
— Czy ona jest gdzie w sklepie na nauce?
— Tak panie, w zacnym domu. Matką biedna, dzielna kobieta z przedmieścia Ś-go Antoniego, została wdową z czterema dzieciakami, możesz więc pan sobie wystawić, że nie miała czasu czuwać nad najstarszą... Szczęściem jeszcze Zenejda dostała się do uczciwej kupcowej, mojej sąsiadki, gdzie napotyka same tylko dobre rady, ale bardzo się boję, że pani Laurier nie potrafi z niej zrobić poczciwej dziewczyny. A! obłudna łotrzyca! Przy swojej pani to cicho mówi, ale jak się tylko odwróci i gdy pani Laurier nie może jej słyszeć, jest taką, jaką ją pan widziałeś... i to jeszcze przy mnie się wstrzymuje...
— Wieleż ona ma lat?
— Jeszcze niema piętnastu... a zalotna jak dorosła panna... a język! Ludzie się śmieją z tego, co ona mówi, ale zastanowiwszy się, to sprawia przykrość... Takie dziewczyny mój panie, to zaród kokotek...
Leopold przerwał rozmowę i obstalował sobie obiad.
O wpół do dziewiątej zapłacił rachunek, wyszedł z restauracyi i poszedł chodnikiem zapaliwszy cygaro.
Sklep pani Laurier był zamknięty.
Punkt o godzinie dziewiątej Zenejda wyszła, lecz nie drzwiami od sklepu, tylko przez sień.
Dziewczyna szła w kierunku Bastylii, nucąc aryę z „Dzwonów Kornewilskich“ tak głośno, że się przechodnie obracali:

„Soczyste jabłko prosto z drzewa,
„Pamiętne zawsze dla nas to;
„Wszak mówią, że to matką Ewa
„Najpierwej skosztowała go.“

Leopold puścił się za nią.
Idąc rozmyślał, jakim sposobem ma się wziąść, chcąc rozpocząć rozmowę z popychadłem.
Rzecz nie wydawała mu się łatwa i nie była nią w istocie.
Rozpocząć rozmowę z dzieciakiem w tym wieku... Pod jakim pozorem i co powiedzieć?...
Zenejda sam mu dostarczyła szukanego pozoru.
Dziewczyny takie, prawdziwe córki Ewy, lubią stawiać przed sklepami jubilerów.
Przyciąga je do nich połysk złotą, podziw i chciwość zatrzymują przed niemi.
Uczennica, jak wiemy, była zalotną; czuła że rośnie, miała się za ładną; mówiła sobie, że klejnoty jeszcze ją upięknią i liczyła na to, że kiedyś, później, wyborze sobie z wystawy to co ją olśniewało.
Zkąd przyjdą pieniądze, któremi miała zapłacić przyszłe sprawunki?
Wcale się tęm nie zajmowała; że przyjdą, o tem nie wątpiła, a to była rzecz główna...
Zrodzona i wychowana wśród nędzy, nie miała nawet skromnego pierścionka, jakie widywała u swoich towarzyszek.
Z całego serca przywoływała ona owego dnia, w którymby mogła, tak jak jej młode towarzyszki, uczepić sobie złoto u uszów.
Dla tego więc i stosownie do swego niezmiennego, cowieczornego zwyczaju, zatrzymała się przed jednym ze sklepów położonych przy wejściu na przedmieście i zaczęła przyglądać się klejnotom, na które miała szczególniejszą ochotę.
Leopold stanął o parę kroków od dziewczyny, i przy świetle reflektorów przyglądał się jej twarzy.
Twarz ta, niezmiernie ruchoma i wyrazista, powalała mu czytać w myśli uczennicy.
— Mam ją... — pomyślał.
Poczem zbliżając się do sklepu stanął obok Zenejdy, która nie zwracała nań uwagi, pogrążonemu w prawdziwem uniesieniu.
Spojrzał w kierunku jej wzroku.
Oczyma pożerała parę kolczyków, przedstawijących małe kwiatki, ułożono z drobniutkich szafirów.
— Założyłbym się, moje dziecię — rzekł do miej nagle — że gdybyś miała co kupić w tym sklepie, to wybrałabyś te śliczne kolczyki z niebieskich kwitków...
Zenejda zadrżała, ale ta chwila mimowolnego zdziwienia, którego nie mogła powściągnąć, była krótkotrwałą.
Nie mniej jednak po chwili odzyskała całą sw0ją pewność, spojrzała mówiącemu w oczy i zaczęła się śmiać, pokazując podwójny rząd białych zębów.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.


CZĘŚĆ TRZECIA.

Jasnowłosa Zirza.
I.

Leopold podzielał lub udawał, że podziela tę zaraźliwą wesołość, poczem powtórzył swoje zapytanie:
— Cobyś pan odpowiedział gdyby pana zapytywano? — rzekła Zenejda drwiącym tonem prawdziwej ulicznicy paryzkiej.
— Odpowiedziałbym iż jestem pewien żem odgadł, że masz dobry gust i że ci ofiaruję tę parę kolczyków, jeżeli ci to sprawia przyjemność.
— Pan mi je ofiarujesz, pan? — zawołało popychadło w osłupieniu.
— Tak jest.
— Bez żartów?
— Słowo honoru!
— No, pan sobie chcesz ze mnie żartować! Ja pana nie znam...
— Ale ja cię znam, panno Zenejdo... — rzekł Lantier ze śmiechem.
— Pan wiesz jak mi na imię! — rzekła dziewczyna z coraz wzrastającem zdziwieniem.
— Jak widzisz... Prócz tego wiem, że jesteś uczennicą u pani Laurier i niedawno przychodziłaś do mojej żony ż koronkami.
— O! to być może... pani ma tyle kupujących, aleja sobie pana nie przypominam.
— Ja ciebie nie zapomniałem i miałem zamiar przy pierwszej sposobności ofiarować ci prezencik... Sposobność się trafia dzisiaj, wejdźmy do jubilera...
Zenejdą owładnęła pokusa, pokusa gwałtowna, prawie nieprzeparta; jednakże jeszcze się wahała.
— Wszak to te, prawda? — mówił dalej Leopold wskazując na kwiatki z szafirów.
Pierwszy raz może w życiu onieśmielona, uczennica wyjąkała:
— Tak, panie.
— No, to pójdź ze mną...
— Nie śmiem...
— Dlaczegóż?
— Coby mama powiedziała.
— Uzna to za rzecz prostą, bo przed nią nic nie będziesz ukrywała i gdy się dowie, że klijent twojej pani ofiarował ci tę drobnostkę, pewny jestem, że pochwali, iż ją przyjęłaś!... No, pójdź moje dziecię...
Leopold otworzył drzwi od sklepu i wszedł.
Dziewczyna drżała trochę, ale nie czuła już siły oparcia się pokusie i weszła za kusicielem.
Ten wskazał jubilerowi kolczyki, mówiąc:
— Proszę mi pokazać te kolczyki.
Jubiler zdjął je z drucika na którym wisiały i podał mówiącemu.
— Ile? — zapytał zbieg z Troyes.
— Pięćdziesiąt pięć franków.
Zenejda wydała okrzyk.
— Pięćdziesiąt pięć franków! — powtórzyła. — To za drogo.
Leopold wydobył portmonetkę i zapłacił.
— Proszę je włożyć w pudełeczko — dodał.
— To dwa franki więcej.
— Oto są.
Zenejda czuła, że wszystkie żyłki jej próżnej natury zostały rozkosznie połechtane.
Widziała się wśród swoich małych przyjaciółek budzącą podziw, a przede wszystkiem zazdrość i pyszniła się, że będzie nosiła kolczyki za pięćdziesiąt pięć franków.
Były więzień podał jej pudełeczko.
— Oto jest prezent — rzekł. — Daję ci go jaka zachętę, abyś zawsze była uczciwą i pracowitą.
Uczennica zarumieniła się z radości.
— Teraz chodźmy... — mówił dalej Leopold.
Wyszedł z dziewczyną i zapytał:
— Czyś zadowolona?
— O tak, proszę pana... taki piękny podarunek! nie wiem jak panu dziękować...
— Nie dziękując wcale... To moja cała przyjemność... Jestem bogaty i lubię dawać... Czy mieszkasz na przedmieściu Ś-go Antoniego?
— Tak panie, na górze...
— Właśnie idę w tę stronę... Pójdziemy razem i pomówimy przez drogę.
— I owszem.
— Czy odpowiesz mi otwarcie, jeżeli cię o cos zapytam?
— Ach! panie, z całego serca...
— Dziś, około czwartej do magazynu w którym pracujesz weszła pewna pani.
— Tak jest.
— Znasz ją?
— Rozumie się! Jest to jedna z klijentek pani, wdowa, która niedawno straciła męża i jest bardzo bogata... Nazywa się pani Bertin...
— Wiem... wiem... Po co ona dziś przychodziła do sklepu?
— Zamówić koronki, które jej mają być dostarczone jak tylko nadejdą z Brukselli... Pani pisała dziś, aby jak najprędzej przysyłano... Nawet chodziłam cokolwiek przed piątą oddać list na pocztę.
— Czy pani Bertin zna waszą nową pannę?
— Kogo?... pannę Renatę?... Niewiniątko pijące zafarbowaną wodę?
— Tak, pannę Renatę.
— Nie zna jej, ale zdaje się, że ją ta lala zajmuje i że chciałaby ją poznać, gdyż się ciągle o nią wypytywała pani.
— O cóż pytała?
— O mnóstwo rzeczy... Kto jest ta panna Renata... zkąd, i tam dalej... Pani odpowiedziała, że jak się zdaje jest sierotą... wtedy pani Bertin straciła minę... przyglądała, się pannie i obiedwie pożerały się wzrokiem... dobrze to widziałam...
— Ależ ty doskonale spostrzegasz...
— Mam oko amerykańskie... Nic przedemną nie ujdzie. Koniec końcem pani Bertin powiedziała kupcowej, aby jej przysłała przez pannę Renatę koronki, jak tylko nadejdą. Leopold zmarszczył brwi.
— Niema wątpliwości!... — szepnął. — Czyby przypadkiem głos krwi nie był czczym wyrazem, wymysłem autorów dramatycznych?. Czyżby Małgorzata odgadywała, że Renata jest jej córką?... Jeżeli ją do siebie sprowadza, to tylko dla tego, aby ją badać... Tu leży niebezpieczeństwo... trzeba coś postanowić...
— Czy się pan interesujesz tą gęsią, Renatą? — zapytała Zenejda.
— Nie, wcale nie, jeżeli mówię, to tylko tak sobie.
— Tak, tak, rozumiem... Tak sobie, dla przepędzenia czasu...
— Właśnie... Kiedyż koronki nadejdą?
— Pani mówiła, że za pięć lub sześć dni... No, jużeśmy przyszli, mieszkamy tutaj... — rzekła dziewczyna zatrzymując się.
— Więc się rozstaniemy... Idź do domu, moje dziecię... Ale, ale, nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie i o pytaniach, jakie ci zadawałam; mógłby kto powiedzieć że jestem ciekawy, co jest nieprawdą...
— Bądź pan spokojny... Przyrzekam panu, że sobie zamuruję gębę... Zresztą to, cośmy mówili nikogo nie dotycze...
— Bardzo mi będzie przyjemnie zobaczyć cię znowu.
— To bardzo łatwo... wychodzę codziennie o dziewiątej z magazynu...
— Którego bądź wieczoru spotkamy się z sobą.
— Bardzo dobrze, panie, i jeszcze raz dziękuję...
Zenejda znikła w sieni domu i ukryła swoje pudełeczko na dnie kieszeni, mówiąc zcicha:
— Miałabym też mamie pokazać moje kolczyki!... Onaby zaraz zaniosła je do ciotki, żeby zapłacić komorne!.... Włożę je jak będę za domem. — Jeżeli je mama zobaczy, to powiem, że są fałszywe i że kosztują dwadzieścia dziewięć sous...
Poczem spiesznie weszła na schody spadziste i źle oświetlone prowadzące na najwyższe piętro...
Leopold poszedł przedmieściem.
Myślał sobie:
— Koronki nadejdą za pięć lub sześć dni... — Trzeba w tym czasie wszystko skończyć...
Położenie stawało się straszliwie wyciągniętem. Zbieg z Troyes dobrze to rozumiał i mordował swój umysł odkryciem pomysłowego sposobu pozwalającego usunąć córkę Małgorzaty, bez ściągnięcia uwagi policyi na swoje działania.
Otóż, Zagadka ta byłą łatwą do rozwiązania.
Przez cały tydzień nie zaszło nie osobliwego.
Renata przychodziła do magazynu pani Laurier punkt o godzinie dziewiątej i wracała do domu, gdzie ją zawsze u odźwiernej spotykał list Pawła.
Dziewczę pożerało czułe frazesa i odpowiedziawszy zaraz na nie, zasypiało spokojnie pełne ufności w przyszłość.
Nadeszła niedziela.
W tym dniu Renata ubrała się w żałobę, z której posępny kolor nie wykluczał zalotności.
Wiedziała, że jasno włosa Zirza przyjdzie po nią do sklepu i że pójdą naprzeciw Pawła i Juliusza, aby następnie udać się na ulicę Saint-Mandé.
Pamiętamy, że wszyscy czworo byli zaproszeni na obiad, wy dawany z powodu przyszłego małżeństwa podmajstrzego Wiktora Beralle i ładnej Stefci Baudu.
Zenejda ani słówka nie pisnęła matce o spotkaniu z nieznajomym i o otrzymanym prezencie, ale w niedzielę zrana, jak tylko się ujrzała na chodniku przedmieścia Ś-go Antoniego, z nieopisaną dumą włożyła w uszy swoje kolczyki.
Pani Laurier nie zwróciła na to uwagi, — gdyby je zauważyła, to dziewczyna miała zamiar odpowiedzieć:

— To fałszywe!...

II.

O jedenastej, jak w każdą niedzielą zamknięto magazyn i zabrano się do śniadania. W chwili gdy biła dwunasta, Zirza, wyszedłszy do domu przez sień zapukała do drzwi pokoju za sklepem.
Popychadło poszło jej otworzyć.
— Renata i Zirza uściskały się z wylaniem i pożegnawszy się z panią Laurier odeszły wesołe.
Paweł i Juliusz czekali na dziewczęta na rogu ulicy Ś-go Antoniego i placu Bastylii.
Syn Paskala pobiegł naprzeciw swojej narzeczonej.
Długie spojrzenie jakie zsobą zamienili, i czuły uścisk ręki wyraził ogrom szczęścia z jakiem się spotykali.
— Droga, najdroższa Renato — szepnął Paweł — przez tydzień niewidziana... jakże to długo!...
— Tak, bardzo długo, mój przyjacielu — odpowiedziała cała zarumieniona córka Małgorzaty — ale ci wiadomo, tak być musi...
Student prawa wydał westchnienie i dwie pary udały się ku ulicy Saint-Mandé.
Czas był piękny, suchy i zimny.
Idąc Paweł mówił o miłości ku Renacie, która pewna że jest kochaną, słuchała jego słów z uniesieniem, tak jak się słucha rozkosznej muzyki.
— Czyś pan poczynił jakie kroki co do odszukania pani Urszuli? — zapytało dziewczę po chwili milczenia.
— Zrobiłem, ale na nieszczęście bezskutecznie... Jestem więcej jak kiedy i bądź przekonany że zbrodnia została popełnioną... Czy według twego zdania nie wypadałoby zawiadomić policyi?
Renata potrząsnęła głową i rzekła:
— Sprowadzilibyśmy komplikacye które mnie zastraszają i któreby mnie zmusiły do wyjścia z kryjącego mnie cienia. Zdaje mi się, że się trzeba jeszcze kryć L starać odszukać mojej matki.
Mówiąc przytoczone wyrazy, Renata zbladła, — głos jej był drżący.
— Niestety! — odpowiedział Paweł — nie zdaje się aby te poszukiwania mogły otrzymać pomyślny skutek. Nie ma wskazówki... żadnego punktu wyjścia... Gdybyśmy choć dla kierowania się mieli nazwisko!...
— Nazwisko... — powtórzyła Renata smutnie. — To którebym powinna nosić... Ależ ja żadnego nie mam nazwiska!...
— A więc, cóż to szkodzi? Czyż ci potrzeba innego nazwiska prócz mojego, które będzie twojem? Cała twoja przyszłość jest w naszej miłości, w naszym przyszłym związku... Powinienem szanować twoje uczucie dziecięce, ale po cóż płakać, po cóż cierpieć na myśl o matce, która cię nigdy nie znała, i która dla ciebie nie istnieje?
— Tak jest, masz słuszność, wiem o tem... czuję to... a jednak pomimo to wszystko, mam nadzieję, że ciemności się kiedyś rozproszą i że poznam swoją matkę...
Dziewczę zamilkło, spojrzało kochankowi w oczy jak gdyby chcąc czytać w głębi jego myśli i nagle zadało mu to pytanie:
— Pawle, czy ty wierzysz w głos krwi?
— Czy ty mówisz o tym tajemnym instynkcie, który w razie gdy przypadek stawia w obec siebie dwie osób sobie nieznanych, lecz w żyłach których płynie krew z tego samego źródła, jak powiadają, ciągnie je ku sobie?
— Tak, ja mówię o tym instynkcie... Czy naprzykład wierzysz, że gdybym się kiedyś znalazła w obec nieznajomej i gdyby wzrok mój nie mógł się od niej oderwać, gdyby serce zaczynało mi bić na jej widok, gdyby cała myśl moja wyrywała się ku niej, gdybym czuła ku niej nieprzeparty pociąg, a moje usta prawie pomimowoli szeptały te tak słodkie wyrazy: Moja matka... czy sądzisz, że moje serce i moja dusza myliłaby się i ja byłabym ofiarą jakiegoś złudzenia?
Student czuł kłopot łatwy do pojęcia.
— Naturalnie — odpowiedział nie bez wahania — w niektórych wypadkach można przypuścić zjawisko o jakie mnie pytasz, ale nie trzeba przesadzać tej wiary w głos krwi i brać uczucia żywej i nagłej sympatyi za objawienie... Błąd byłby łatwy i rozczarowanie prawie nie dałoby czekać na siebie... Więc doznałaś tego uczucia sympatyi?...
— Tak jest, z gwałtownością nie dającą się opisać słowami i to w chwili, gdym nie myślała o matce... a jednak zapewniam cię, gdy mój wzrok spoczął na nieznajomej, zdawało mi się że poznaję tę twarz nigdy niewidzianą... powiedziałam do siebie: Oto jest moja matka!
— Gdzieżeś spotkała tę nieznajomą? — zapytał Paweł z żywością.
— U pani Laurier.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Po cóż ona przychodziła do sklepu?
— Po koronki.
— Wszystko to rzecz bardzo prosta, kochana Renato i z pewnością ludzi cię, wyobraźnia twoją, Renato.
— Dla czegóż więc ogarnęło mnie to pomięszanie. Zkąd to gwałtowne bicie serca na widok tej kobiety?
— Mówiłem ci przed chwilą, że w skutek sympatyi...
— Zgoda, ale dla czegóż jej wzrok był ciągle we mnie utkwiony, tak samo jak mój nie mógł się od niej oderwać?
— Wzajemna sympatya i nic więcej... Zresztą kto wie, czy ta kobieta nie znajdowała w tobie rysów uwielbianego dziecięcia... może dziecięcia zmarłego...
Te ostatnie Wyrazy wywarły na Renatę porażające wrażenie.
— W istocie, to być może... szepnęła. — Dziecię umarłe... Tak musi być... W istocie była ona w grubej żałobie...
— Zatem prawdopodobnie odgadłem... Czy wiesz kto jest ta pani?
— Tak.
— Nazywa się?
— Pani Bertin...
Paweł uczynił gest zadziwienia.
— Pani Bertin, wdowa! — zawołał.
— Niewątpliwie.
— Czy się nie mylisz?
— Ja nie mogę się mylić... To nazwisko jest zapisane w książkach pani Laurier.
— I tu pani Bertin mieszka?
— Przy ulicy Varennes...
— A więc! moja droga Renato, przed chwilą byłem przekonanym że byłaś w błędzie, teraz potwierdzam to samo... Byłaś igraszką złudzenia...
— Zatem znasz osobę wymienioną przezemnie?... zapytało dziewczę.
— Czy ją znam?... To moja ciotka.
— Twoja ciotka! — zawołała Renata w osłupieniu.
— Tak, jest to ta sama krewna o której ojciec mówił prosząc, aby przed nią czas jakiś zachować tajemnicę co do naszego małżeństwa. Była ona zamężną od lat dziewiętnastu. Mąż jej umarł parę tygodni temu... Nigdy nie miała dzieci. Jest to najlepsza z kobiety ale ma umysł trochę romansowy. Nie była szczęśliwą... Mój ojciec żonaty był z jej siostrą... Widzisz, kochana Renato, że pomiędzy tobą a panią Bertin nie może istnieć żaden węzeł krwi.
— A jednak — pomyślało dziewczę — jej wzruszenie, jej pomięszanie, miało przyczynę... Ale jaką?
W tej chwili Zirza wykręciła Juliuszem i powróciła ku narzeczonym; którzy się spóźniali.
— A do licha!... — zawołała śmiejąc się głośno — spodziewam się że nagrodzicie czas stracony!... Toż to dopiero zwierzenia!...
— Mówiliśmy o rzeczach poważnych... — odparł Paweł.
— Tak... tak... znamy się na tych poważnych rzeczach!, Konjugujecie słowo: kochać!... najpiękniejsze słowo ze słownika... To bardzo dobrze, ale młodzież niech idzie obok nas!... A nawet idźcie naprzód... Idzie mi o to, abym miała was na oku!... — Nadzór macierzyński jest konieczny!
Paweł i Renata z uśmiechem słuchali.
Doszli do rogatki Tronowej.
Obiedwie pary zakręciły na prawo i wkrótce doszły do restauracyi, w której na nich czekano.
Cała rodzina Baudu czynnie się przykładała do przygotowania uczty.
Podmajstrzy Wiktor Beralle dopomagał swemu przyszłemu teściowi.
Stefcią i Wirginia skubały drób.
Mama Bandu zawinąwszy rękawy powyżej łokci kręciła się około rądli, z których wydobywały się zapachy zdolne wskrzesić umarłego.
Młodzi ludzie zostali przyjęci z najszczerszą serdecznością i zasiedli przy stole, który Baudu i Wiktor Beralle zastawili absyntem, maderą, bitterem, wermutem i t. p., aby każdy mógł używać stosownie do swego gustu i chęci.
— Czy nie ujrzymy twego brata, Ryszarda? — zapytał Paweł podmajstrzego.
— Tegoby tylko brakowało! — odpowiedział Wiktor.
— Jednakże nie byłoby w tem nic dziwnego, — zauważyła mama Baudu. Jeżeli nieszczęście mieć zechce, że po drodze wlezie gdzie do knajpy i zastanie w niej towarzyszów, to już z niej nie wyjdzie.
— Nie ma się co tego obawiać... — odparł młodzieniec. Dzisiejszego poranku dałem mu dobre rady.
— Turlututu! — zawołała gospodyni. — Ja mu je daję już od dwóch lat, a to wszystko jedno jak gdybym śpiewała Mam dobrą tabakę, na nutę Czuła kobieta...
— Dziś ja za niego odpowiadam...
— Dla czegóż go tu nie ma?
— Zatrzymał się przy Halli... Chce nam zrobić niespodziankę...
— Od czasu gdy o ósmej godzinie zrana odszedł z koszykiem łozinowym i małym skórzanym woreczkiem, miał czas zrabować całe targowisko... A! łotr!
Rozprawimy my się w tych dniach... Ale to rozprawimy. Dziś nie chcę burczyć... A tymczasem moje dzieci, trąćmy się i wracam do komina... Jest tam dosyć roboty...

III.

Czas uciekał.
Dwaj czy trzej krewni zaproszeni na obiad nadeszli kolejno, a potem zjawił się stryj u którego Paweł był na obiedzie w tym dniu, kiedy ocalił Renatę.’
Wiktor Beralle wydawał się zakłopotanym.
— Co ci jest mój przyjacielu? — zapytał go student pocichu.
— E! do licha — odpowiedział podmajstrzy — obawiam się, panie Pawle, czy mama Bandu nie ma słuszności i czy Ryszard nam nie zrobi zawodu... on się nie poprawia, a to mnie martwi i niepokoi... Ryszard ma słaby charakter... jak wypije szklankę wina, t da się pociągnąć pierwszemu lepszemu... Gdyby mi wypłatał figla i upił się dzisiaj, to ni gdybym mu tego nie przebaczył.
— No... no... cierpliwości... Jeszcze jest dosyć wcześnie... twój brat będzie rozsądnym... będzie pamiętał o twoich radach... nadejdzie.
Wejście nowego gościa przerwało rozmowę poufną studenta i podmajstrzego.
Opuśćmy na chwilę restauracyę z ulicy Saint-Mandé, cofnijmy się o kilka godzin w tył i zaprowadźmy czytelnika do szczupłego mieszkanka Jarrelonge’a.
Złodziej Leopolda Lantiera podwajał ostrożności, aby nie wpaść w szpony swego byłego wspólnika.
Dowiedział on się, że jakiś nieznajomy przychodził dowiadywać się o niego w knajpie w której zwykle bywał.
Otóż opis tego nieznajomego zupełnie się zgadzał z opisem zbiega z Troyes.
— Byłem pewny że mnie wszędzie szuka... — pomyślał Jarrelonge — ale będę zręczniejszym od niego... nie znajdzie mnie...
W skutek tej ostrożności, bandyta wychodził bardzo rano dla zaopatrzenia się w zapasy żywności, siedział zamknięty w domu przez cały dzień, a z nadejściem nocy szedł przebrany, odetchnąć świeżem powietrzem na bulwarach zewnętrznych.
Zabijał czas czytaniem „Pamiętników“ hrabiego de Terrys, które go bardzo zajmowały, ale czytanie to dochodziło do końca, gdyż pozostawało już tylko kilka kartek rękopisu.
W skutek tak nudnego życia, godziny wydawały mu się długie i w miarę jak czas upływał, nudy jego się zwiększały.
— Starzeję się tutaj... — mówił czasami do siebie — jeżeli tak dłużej będzie, osiwieję w ciągu sześciu miesięcy... a jednak chociaż śnieg, poszedłbym na wieś zjeść potrawkę... Toby mnie wzmocniło... Ba! co będzie to będzie, wynagrodzę sobie to na przyszłą niedzielę.
Nadeszła niedziela.
Jarrelonge kładąc się wcześnie, skoro świt wstawał.
Wstał, ubrał się prędko, zapalił w piecu i poszedł po śniadanie.
Dzień zapowiadał się przepysznie.
— W południe puszczę się ku rogatce Tronowej... — szepnął uwolniony więzień — tam spotkani którego z kolegów, bo samemu spacerować nudno... zaproponuję mu fundę... Pójdziemy do Vincennes, a ztąmtąd do Nogent...
Czekając południa, Jarrelonge zjadł śniadanie, poczem wziął się znowu do czytania „Pamiętników“ hrabiego.
Czytając myślał:
— To ci się napodróżował, ten facet! Wszystkie dochody na to wydawał... To musiało drażnić jego córkę, że nie mogła korzystać z milionów i dała mu pigułkę... Rozumiem to, ale to głupio że się dała wziąść... Jestem pewny, że poczciwca bawiło opisywanie swego życia... A to byłoby zabawne, gdybym ja swoje opisywał... tylko miałbym do opisywania zbyt wiele kradzieży, co moi czytelnicy mogliby znajdować jednostajnem...
Jarrelonge przerwał swój monolog.
Przewrócił kartkę i zatrzymał się na kilku wierszach skreślonych czerwonym atramentem.
— Patrz! patrz! — rzekł śmieje się — poczciwiec omylił się co do kałamarza... zamiast czarnego wziął czerwony... Może to pigułka wywarła ten skutek...
„Co to znaczy ta bazgranina, po której nic już nie ma?“
Przeczytał.
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
„To co mnie powstrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie tylko mnie jednemu.
„Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli jej się używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.“
Uwolniony więzień zatrzymał się.
— Otóż masz! — rzekł przeczytawszy przytoczone przez nas zdanie — truć się ażeby żyć, czy to nie śmieszne!
Czytał dalej:
„W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta zbawiennej trucizny.
„Słoik ten jest zamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa, przesyconego trucizną, oskarżono kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia winnego...“
— Kroćset! — zawołał Jarrelonge uderzając się w czoło. — Aresztowano córkę hrabiego i oskarżono o otrucie ojca!... Ależ to jest fałsz najzupełniejszy!... Panienka jest niewinna jak nowonarodzone dziecię!...
„Sędziowie, którzy widzą tylko koniec swojego nosa, zdolni są uznać ją za winną i wyprawić ją franko na tamten świat!... Precz z temi niedołęgami, sędziami.
„Ależ, chwilkę!... Ja tu jestem!... ja mam w ręku dowód niewinności młodej panienki, zaniosę go do sądu... ja lubię sprawiedliwość.
Nagle Jarrelonge zatrzymał się i zamiast uderzyć się w czoło jak za pierwszym razem, zaczął się w nie tylko skrobać.
— Co? co? — mówił dalej — ależ ze mnie głupie bydlę!... Jakto ja miałbym to zanieść, aby mnie wybadywano zkąd to mami aby mnie wsadzono do ula, zamiast mego, zacnego przyjaciela Leopolda, który ukradł ten rękopis w pałac u hrabiego razem z innemi rzeczami... Łajdak!... więc mu na to było potrzeba wytrychów... chciał sam działać, bezemnie?
Uwolniony więzień milczał przez dosyć długą chwilę, poczem namyśliwszy się, mówił dalej:
— No, ale dla czego on to ukradł? Dla czego on chce, aby panna de Terrys niewinna, została skazaną?...
„Figlarz z tego Leopolda... on tego nie robił bez przyczyny... zatem ją ma...
„Jeżeli skradł rękopis, to nie dla tego ażeby go drukować... Musi tu kwestya pieniężna popychać go do dopuszczenia, aby sprawiedliwość sprzątnęła córkę hrabiego.
„Ależ to odkrycie dużo warte i niech mnie djabli porwą jeżeli z tego. nie potrafię wyciągnąć korzyści!...
„A! Leopoldku. teraz już się nie obawiam spotkania z tobą! Przeciwnie, ja sam cię będę szukał! — Zapłacisz dwadzieścia pięć tysięcy franków za odzyskanie tej książki, mój stary, a jeżeli nie, to odeślę ją, w kopercie naczelnikowi wydziału śledczego, nie zapomniawszy zagiąć stronicy!...
Zamknął pamiętnik i mówił dalej:
— Idzie o zachowanie książki w pewnem miejscu. Włożę ją do szafki o podwójnem dnie, gdzie jest moja moneta w papierach i złocie... Musiałby być bardzo przebiegłym ten coby ją znalazł!
Jarrelonge otworzył szafkę w murzę, podniósł dolną półkę, pod którą znajdowąła się próżnia, mająca dziesięć centymetrów wysokości i wsunął rękopis w tę próżnię.
— Do więzienia! — rzekł spuszczając napowrót deseczkę, na której ustawił próżne butelki i to do sekretnego... No, było postanowionem, że dziś jeszcze nie będę jadł potrawki!... Ważniejszą jest rzeczą odszukanie Leopolda... Czy on się przeprowadził czy nie?... nie długo się dowiem...
Uwolniony więzień ubrał się, zręcznie ucharakteryzował sobie twarz, włożył perukę czyniącą go niepodobnym do poznania i wyszedł.
Udał się prosto na ulicę Tocanier.
Czytelnikom z góry wiadomo, że tam nie mógł zastać nikogo.
W istocie Jarrelonge nie liczył, aby mu się udało od razu, ale miał nadzieję, że zbiorze niejakie objaśnienia, dzięki którym trafi na ślad swego byłego wspólnika i odszuka jego nowe mieszkanie.
Przybywszy na wspomnianą uliczkę, zdziwił się widząc otwartą na oścież bramę od dziedzińca pawilonu.
Na dziedzińcu tym stał jeden z tych wielkich wozów służących do przewozu mebli.
Dwaj ludzie zdejmowali z niego sprzęty.
— Ktoś się wprowadza — pomyślał Jarrelonge — zatem on się wyprowadził... spodziewałem się tego, ale z tem wszystkiem nie jest mi to przyjemnem... Co robić?... Kto nie ryzykuje ten nic nie ma, sprobuję...
Zbliżył się do tragarzy.
— Czy osoba co się wprowadza jest tam? — zapytał jednego z nich.
— Tak jest... w pawilonie.
Uwolniony więzień bez najmniejszego wahania skierował się ku gankowi o trzech stopniach.
W chwili gdy do niego dochodził, na prawo ukazała się kobieta w pewnym wieku.
Jarrelonge ukłonił się jej.
— Czy to pani — rzekł — wprowadza się tutaj?
— Tak panie...
— Więc może pani będzie łaskawa dać mi objaśnienie...
— Jakie, proszę pana?...
— Pragnąłbym dostać adres tej osoby, co tu przed panią mieszkała.
— Nie znam tego adresu... Dom był pusty, gdym go zajmowała, nie mogę więc pana w niczem objaśnić, ale zapewne gospodarz będzie to mógł uczynić...
— Prawda... Gdzież mieszka ten gospodarz?
— Bardzo blizko ztąd, na ulicy Picpus...
— I nazywa się...
— Paskal Lantier, przedsiębierca.
Jarrelonge zadrżał, tak silnem było jego zadziwienie.
— Pani powiada? — zawołał.
— Powiadam: pan Paskal Lantier.
— Dziękuję pani... zdawało mi się żem źle dosłyszał... Wyświadczyłaś mi pani, nie wiedząc o tem, wielką przysługę.
— Bardzo mi przyjemnie... — rzekla owa pani z uśmiechem.

IV.

Jarrelonge wyszedł z dziedzińca i z ulicy.
Umysł jego oświetliło nagle żywe światło.
Paskal Lantier musiał być krewnym Leopolda.
Ten ostatni mając do rozporządzenia lokal należący do Paskala, z pewnością pracował dla swego, krewnego i z nim do współki.
Było to stowarzyszenie Lantierów i uwolniony więzień nareszcie doszedł do rozwiązania zagadki, napróżno dotychczas szukanego.
— Paskal — mówił do siebie — dał mi adres Leopolda i interes będzie dla mnie podwójnie dobrym, gdyż będę mógł układać się z jednym a potem z drugim i ciągnąć podwójnie... Wysunę się naprzód, będę zręcznym, oględnym i będę pamiętał o tem, aby się nie zdradzić...
Tak rozmyślając, Jarrelonge szedł ulicą Picpus aż do domu przedsiębiercy.
Odważnie zbliżył się i pociągnął za gałkę mosiężną.
Dzwonek zadzwonił.
Po upływie jednej, lub dwóch sekund przybyły usłyszał kroki rozlegające się po dziedzińcu.
Drzwi się otworzyły.
Ukazał się służący i zapytał:
— Czego pan żąda?
— Chciałbym pomówić z panem Paskalem Lantier...
— Wyszedł.
— Ale powróci... Czy nie mógłbym się z nim widzieć dzisiaj?
— Nie sądzę... Pan jest na obiedzie wmieście i powróci późno.
— Czy mi pan możesz dać adres jego krewnego?
— Jakiego krewnego?
— Pana Leopolda Lantier.
Służący po raz pierwszy słyszał to nazwisko.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć... — odparł — nie znam tej osoby o której pan mówisz.
Dobra wiara służącego nie dopuszczała żadnej wątpliwości.
Jarrelonge pojął że niezręcznością byłoby nalegać i rzekł:
— Kiedy mógłbym się widzieć; z panem Paskalem?
— Spodziewam się, że pan będzie mógł przyjąć pana jutro, około południa...
— Zatem powrócę...
Drzwi się zamknęły i uwolniony więzień ujrzał się sam na chodniku.
— Nieprzyjemny zawód — pomyślał — ale jutro prędko nadejdzie... Już za późno na wycieczkę do Nogent, jaką miałem zamiar odbyć. Zabiję czas pijąc gdziebądź absynt, w oczekiwaniu na porę obiadową...
— Eks-wspólnik Leopolda puścił się w dalszą drogę.
Na rogu ulicy Saint-Mandé spostrzegł szyld zakładu ojca Bandu i pomyślał:
— — Knajpa... Mam co mi potrzeba.
Poczem skierował się ku restauracyi, w której znajdowali się krewni i przyjaciele Wiktora i Stefci.
Przestępując próg wielkiej sali nie domyślał się wcale, że zbliżał się do człowieka, który go gonił tak niedawno po ulicy Świętego Antoniego i Renaty, swojej pierwszej ofiary.
Zieloną papugę... — zalecił ojcu Baudu.
Usiadł. Podano mu.
Wnętrze restauracyi rozlegało się odgłosem wesołej rozmowy.
Zaproszeni, dla których uczta zaręczynowa była prawdziwą uroczystością, oddawali się hałaśliwej wesołości, której wprawdzie brakło dystynkcyi, lecz z pewnością nie brakł szczerości.
Wiktor Beralle śmiał się zarówno z innymi, tylko śmiech jego brzmiał fałszywie.
Na czole jego dawało się czytać żywe zajęcie, spowodowane nieobecnością jego brata, a zajęcie to w miarę upływu czasu, coraz się zwiększało.
Noc zapadała, miano usiąść do stołu o szóstej. Otóż Ryszard, wyszedłszy zrana, nie powracał.
Co to znaczyło?
Obawiał się odgadnąć.
Wirginia — młodsza z panien Baudu — siedziała literalnie jak gdyby na rozpalonych węglach.
Znalazła ona sposób odejścia od komina, przy którym pomagała matce i zbliżyła się do narzeczonego swojej siostry.
— Panie Wiktorze rzekła wzruszonym głosem — mama zaczyna się się dąsać, mówiąc o panu Ryszardzie... Gdybyś pan był grzeczny, tobyś poszedł, naprzeciw niego i prędko go przyprowadził.
Młody podmajstrzy zmarszczył brwi.
— E! moja kochana Wirginio — odparł z gestem zniechęcenia — gdzież chcesz abym poszedł?
— Dziś rano poszedł do halli.
— Tak, ale po drodze ztąd do halli jest tylu kupców win...
— Zatem pan sądzisz?...
— Niestety! gdyby nie to, to byłby już dawno powrócił.
Wirginia odeszła z wezbranem sercem i oczyma łez pełnemi.
Stefcia, Izabella i Renata nakrywały wielki stół na środku.
— Mamo — zapytała Stefcia ile nas będzie?
— Powinno nas być dwadzieścia cztery osób — odpowiedziała gospodyni gniewliwie, lecz będzie nas tylko dwadzieścia trzy.
— Dla czego, mamo?
— Do licha! dla tego, że pan Ryszard obiaduje w mieście, albo trawi swoje wino.
— W tym celu, trzebaby je pić, mamo Baudu! odezwał się san, Ryszard, który wszedł niosąc duży kosz i mały skórzany woreczek.
Straszliwe hura dało się słyszeć na jego przyjęcie.
— Lepiej późno jak nigdy! ale jednakże nie jest to zbyt wcześnie... szepnął Wiktor szczęśliwy, widząc że brał przyszedł i nie był pijany.
— Czy ty mi powiesz, nic dobrego, zkąd idziesz i którędy szedłeś? — rzekła gospodyni zbliżając się do niego, ująwszy się pod boki.
— Tak, mamo... — odparł Ryszard tonem pieszczotliwym.
— Znam ja się na twoich umizgach, ty niepoczciwcu, ale się nie dam na nie złapać! Odpowiadaj!
— Odpowiem ci mamo, jak postawię kosz na stole i wyłożę wszystko co się w nim znajduje.
I Ryszard nie wypuszczając woreczka, zawieszonego na ręku na łańcuszku niklowanym, uwolnił się od dużego kosza.
— Zkąd idę? — rzekł wtedy biorąc jeden po drugim przedmioty znajdujące się w jego głębokiem wnętrzu. Najprzód z Hawru, gdziem nazbierał tych małych raczków tak czerwonych jak policzki panny Wirginii; z Hawru chodziłem do Meuzy, gdziem złapał tuzin tych dużych raków! z Meuzy do Nicei, gdziem wyszperał te poziomki i zerwał te winogrona...
— Winogrona! zawołała mama Bandu osłupiała.
— A ztamtąd mówił dalej Ryszard poszedłem do pewnego cukiernika, od którego przynoszę te drobne ciastka i kasztany smażone i to wszystko nie przełknąwszy jednej biednej kropelki wina białego albo czerwonego... a dowodem tego jest, że kury co zdychają na pypeć z braku napoju, nie są tak jak ja spragnione!...
Wszyscy zaczęli klaskać w ręce i Wirginia czerwieńsza jak raki przyniesione przez jej kochanka, śpiesznie podała Ryszardowi na talerzu ogromny kielich nalany aż po brzegi.
— Zdrowie starszego brata i jego przyszłej! — zawołał podnosząc kielich w górę z gestem komicznym; zdrowie młodszej siostry, przyszłej! za zdrowie papy, mamy, stryjaszka, wszystkich krewnych i przyjaciół w ogólności, a na końcu moje!... Do ostatniej kropelki!...
I za jednym łykiem wychylił kielich do dna.
— I czyż on nie jest zabawnym dopóki nie przebierze miarki... — Szepnął Bandu rozczulony.
Wszyscy otoczyli stół, na którym leżała niespodzianka Ryszarda.
Mama Baudu wskazała ha woreczek skórzany, wiszący u ręki młodzieńca..
— A tam co jest? — zapytała.
— To mamo — odparł Ryszard — jest niespodzianka nad niespodziankami... To korona!... Zobaczycie!... Ale to nie mnie dotycze... To Wiktor poruczył mi załatwić ten sprawunek.
Poczem podając woreczek podmajstrzemu rzekł:
— Masz, starszy bracie. To twoja rzecz otworzyć...
Wiktor wziął przedmiot podawany mu przez brata.
Renata stojąca obok niego, wydała krzyk i jak śmierć zbladła.
Na woreczku przechodzącym do rąk podmajstrzego spostrzegła tarczę.
Na tarczy tej były wyryte dwie litery U i S.
Paweł zbliżył się żywo do dziewczęcia, na które wszyscy spoglądali ze zdziwieniem łatwem do zrozumienia.
— Co tobie, droga Renato? — zapytał jej.
Córka Małgorzaty drżącą., zaledwie mogąca utrzymać się na nogach, wyciągała ręce ku czarnemu skórzanemu woreczkowi.
— Patrzajcie... patrzajcie... — wyjąkała przytłumionym głosem.
— Na co?
— Ten woreczek... ten łańcuszek stalowy... ta tarczą... te litery...
Student, zaczął się przyglądać.
— Litery U i S... — rzekł.
— Tak jest... początkowo litery, które były na woreczku pani Urszuli... — mówiły dalej Renata.
— I to jest ten sam woreczek?
— Ten sam... Ja go poznają...
— Zatem — zawołał Paweł — skradziono, go pani Urszuli, zamordowanej na drodze żelaznej.
Nie potrzebujemy mówić, że świadkowie tej sceny byli bladzi ze strachu i zdziwienia.
— Zamordowanej!... — powtórzyły wszystkie głosy.

V.

Słysząc te wyrazy: „pani Urszula“ i „zamordowana na drodze żelaznej“, Jarrelonge siedzący w kącie i niezwracający na siebie niczyjej uwagi, podskoczył na swojem krześle.
Twarz jego przybrała, cerę zielonawą.
Pytał się sam siebie z niewypowiedziaym przestrachem, kto był ów człowiek, co wiedział o zbrodni spełnionej na Nogent i kto było owo dziewczę, co poznało woreczek pani Sollier.
Ze skurczonemi rękami wspartemi o stół, z nogami wrosłemi w ziemię, otwartemi usty i wytrzeszczonemi oczyma, chciałby był uciekać, lecz czuł, że nie jest w stanie uczynić ani jednego kroku.
Ten woreczek — zawołał Wiktor Beralle — należał, jak pani mówi do nieszczęśliwej kobiety, wciągniętej w sidła, tak jak przedtem panią wciągnięto?...
— I ja to potwierdzam... odpowiedziała córka Małgorzaty.
— I to nie ulega wątpliwości... — dodał Paweł. — Patrzcie, tem łańcuszek był zerwany, a potem naprawiony i nowe ogniwka nie są podobne do starych... Oto jest brakujący kawałek... znalazłem go na stopniu wagonu, który był teatrem zbrodni, przy drzwiczkach któremi ofiara została wyrzucona na drogę...
To mówiąc, student wydostawał z kieszonki od kamizlki kawałek łańcuszka, znalezionego przez siebie pomiędzy podporą żelazną i drewnianym stopniem wagonu Nr. 1326.
Były wspólnik Leopolda coraz więcej tracił głowe pod wpływem wrastającego przestrachu.
Renata którą miał za umarłą, żyła.
Woreczek pani Sollier, ten woreczek zawierający sfałszowany list który odwoził był do Maison Rouge i list do notaryusza, napróżno szukany przez Leopolda, nie był pogrążony w Marnie, i znajdował się w rękach tych, co wiedzieli o zamordowaniu Urszuli.
Stanowczo w sprawę tę mięszała się fatalność i szatan zdecydował się przeciw niemu.
Ryszard Beralle także wydawał się osłupiałym.
Słuchał drżąc na całem ciele....
Wiktor miał pomięszane oblicze.
Nagle obrócił się do brata.
— Zkąd jest ten woreczek? — zapytał go głuchym głosem.
Wezwany w ten sposób, Ryszard zmięszał się.
Czuł dobrze, że prawda nie była prawdopodobną!...
— Znalazłem go! — wyjąkał.
— Znalazłeś!... powtórzył podmajstrzy z wyrazem tak strasznym, że Ryszard odgadł myśl brata.
Ciążyło na mnie straszliwe podejrzenie.
Trzeba się było bronić i w tym celu odzyskać całkowitą krew zimną.
— No, bracie, i cóż ci się zdaje? — zapytał podnosząc głowę.
— Nic mi się nie zdaje... nie chcę aby mi się co zdawało... — odparł Wiktor gwałtownie — ja chcę wiedzieć...
— Czy o mnie wątpisz?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie podmajstrzy mówił dalej:
— Gdzieś znalazł ten woreczek, skoro utrzymujesz że jest znaleziony?
— Byłoby mi bardzo trudno, albo raczej niemożliwem, wskazać dokładnie miejsce... wyjąkał Ryszard.
— Dla czego?
— Zaraz... Będzie temu blizko miesiąc... Paryż był pokryty ubitym śniegiem z czego uformowała się ślizgawica... źle było chodzić... Ja wypiłem... byłem pijany... Ach! mój Boże, to się każdemu może trafić, nie prawda?... Nogi się podemną uginały... szedłem z bulwaru Ornano...
— Pamiętam, że biła trzecia rano... — Na raz tracę równowagę... Zatrzymać się nie ma o co i bach!... lecz na śnieg z rękami wyciągniętemi naprzód... — Pod ręką czuję coś... ten woreczek... ciągnę go ku sobie myśląc że mi los zesłał majątek... Ja przychodzę do domu i otwieram... Jako tako przychodzę do domu i otwieram...
— W nim był list?... pieniądze?... papiery familijne? — zapytała żywo Renata.
— Nie, pani...
— Jakto — rzekł Paweł z kolei —był próżny?
— Najzupełniej, albo prawie... Znalazłem w nim tylko zwyczajną chustkę do nosa z literami U i S, tak jak na niklowanej tarczy.
— Co? ani listu, ani pieniędzy?
— Daję na to słowo honoru! — odparł Ryszard tonem poważnym — i możesz mi pani wierzyć, bo ja mam honor i jakkolwiek trochę lubię pohulać, (ale to przejdzie) jestem chłopak uczciwy...
Wiktor poczuł ogromną ulgę.
Przekonał go akcent brata. Nie miał żadnej wątpliwości.
Jarrelonge oddychał swobodniej i spoglądał na sprawę mniej wylękłem okiem.
— Listów nie było.
— Było to jednem niebezpieczeństwem mniej; ale Renata, cudem żyjąca, stanowiła niebezpieczeństwo, przeciw któremu trzeba się było zasłonić.
Leopold, który się niczego nie domyśla! — szepnął bandyta z przekonaniem.
Paweł rozmyślał.
Mordercy którzy skradli ten woreczek, pochwycili papiery... — rzekł po chwili. Czemuż mi Bóg nie dozwolił, parę dni temu, dogonić człowieka, którego głos Renata poznała i któregom gonił dłużej niż godzinę.
Jarrelonge znowu zadrżał.
— A! a!... rzekł — to on był...
I dodał melancholicznie:
— Nie miło mi tutaj!...
— Więc ten człowiek był jednym z morderców? — zapytał Wiktor Beralle.
— O tem niepodobna powątpiewać...
— Kroćset! — myślał Jarrelonge — a tom się gracko wywinął! Szczęściem że nie zna mnie z twarzy...
Opowiadanie Pawła wywarło na słuchaczy głębokie wrażenie wzruszenie malowało się natwarzach wszystkich obecnych.
— Ryszardzie — zapytał student brata Wiktora czy mi dasz ten woreczek?
— Rozumie sie panie Pawle... Daję ci go z wielką przyjemnością, i żałuję, żem nie znalazł w nim tego co wy szukacie... Co się zaś tycze chustki, pójdę na chwilę do siebie troszkę się ogarnąć, i przyniosę ją z sobą. Jest to „corpus delicti“, który się kiedyś może przydać.
Jarrelonge na szyi poczuł zimno żelaza, pomyślał o nożu gilotyny i trzymał się stołu, ażeby nie upaść.
Poprzedzające zdarzenie znacznie zachmurzyło dotychczas wesołe zgromadzenie.
To wcale się nie podobało jasnowłosej Zirzie, której wesoły charakter jest nam znany.
Postanowiła położyć temu koniec i zawołała:
— Interes skończony... teraz zobaczmy niespodziankę...
— Tak... tak... niespodziankę!... zawołali wszyscy zaproszeni.
Wiktor Beralle, którego twarz się wypogodziła i stała prawie uśmiechniętą, otworzył woreczek i włożył weń rękę.
Wydobył z niego małą paczkę owiniętą w papier i związaną różową wstążeczką.
To Stefcia powinna ją otworzyć dając pakiecik swojej przyszłej, która z błyszczącym wzrokiem zaczęła rozwiązywać wstążeczkę i rozwijać papier.
Każdy ruch jej zwinnych palców ścigany był ciekawym wzrokiem.
Ukazało się pudełeczko z czerwonego safianu.
Stefcia nacisnęła sprężynę.
Wszystkim wyrwał się okrzyk podziwu.
W pudełeczku był ładny zegarek z łańcuszkiem.
Dziewczę spojrzało na Wiktora z wyrazem wdzięczności miłości...
Po twarzy jéj dwie łzy spłynęły... Słodkie łzy!... Łzy radości!...
— Otóż masz! i płacze! — zawołała mama Baudu, która walczyła samą z sobą aby także nie płakać. — Uściskajże go, głupia! to będzie lepiej? ja pozwalam...
Stefcia nie dała sobie dwa razy tego powtarzać.
Z zachwycającem pociągiem rzuciła się w objęcia Wiktora, który ją pocałował w czoło i policzki.
Wszyscy klasnęli w ręce.
Paweł wystąpił naprzód.
Kochana Stefciu — rzekł — ten dzielny chłopiec będzie twym mężem jest moim przyjacielem i dostatecznie dowiódł tego... Nie odmówisz więc przyjęcia odemnie skromnego podarku... Są to bardzo skromne kolczyki...
— No, a ja? — rzekła Renata — czyż sądzisz, żem nie pomyślała o tobie i a jednym z moich zbawców... Oto są obrączki, które zamienicie w dzień ślubu, myśląc o mnie, co was kocham oboje...
Renata tyle prawie była wzruszona co i Stefcia, i dziewczęta uściskały się z wylaniem.
— Ależ tu klejnoty jak grad lecą! — zawołała Zirza — Jeszcze nie koniec.
I wydostając z kieszeni małe pudełeczko, podała je Stefci, mówiąc:
— Jest to broszka... W środku jest myosotis... To znaczy: — „Nie zapomnij o mnie“.
Jarrelonge w kącie wzruszał ramionami.
— Teraz uciechy rodzinne — szepnął. — Rozczulający widok który mnie wzrusza do głębi! Teraz chwila w której się łatwo wymknąć.
Zapłacił w bufecie i wyszedł tak, że odejścia jego nikt nie zauważył. Prawda, że i obecności jego nikt nie spostrzegł

VI.

Pół do szóstej wybiło na zegarze umieszczonym nad kantorem.
— Handel na dziś skończony — zawołała mama Baudu. — Święto nie co dzień... Mężu zamykaj sklep...
— Ja idę się trochę ogarnąć... — rzekł Ryszard Beralle.
— I wyszedł.
Baudu założył okiennice i przekręcił klucz we drzwiach; w zakładzie została tylko rodzina i zaproszeni.
Jarrelonge postąpiwszy kilka kroków stanął rozmyślając.
— Muszę bez najmniejszej zwłoki dowiedzieć się gdzie Leopold mieszka... myślał — koniecznie potrzebuję się z nim zobaczyć, mając mu zakomunikować o rzeczach djabelnie poważnych, ale trzeba także znaleźć adres tej Renaty, która, jak sądziłem, dawno została pochłonięta pod krę Sekwany.
„Co tu zrobić?
„W tym djabelskim cyrkule ani jednej knajpy.
„Tymczasem oni ucztują i Bóg wie kiedy wyjdą!... Zimno dokucza nielitościwie... Gdybym trzymał wartę przy drzwiach, to mógłbym zmarznąć dziesięć razy... Jakiego sposobu użyć, aby doczekać się wyjścia, nie narażając się na zmarznięcie jak gnat?...
„Zastanówmy się trochę.
„Ja znam uczty rodzinne... dużo jedzą... dobrze piją... Pod koniec śpiewają... wszystko to zabiera wiele czasu. Zatem oni skończą ucztować dopiero około północy... Wracając tutaj około jedenastej, jeszcze będę miał czas wypić kropelkę... Pójdę na obiad pod rogatkę Tronową, potem posiedzę w jakiej knajpie i wrócę...
Jarrelonge przystąpił do wykonania planu tak mądrze ułożonego.
Posiedziawszy długo na obiedzie przy rogatce Tronowej i przetańczywszy kilka kadrylów na jednym z balów odbywających się w okolicy (uwolniony więzień miał się za dzielnego tancerza) powrócił do restauracyi małżonków Baudu.
O kwandrans na dwunastą znajdował się przed drzwiami zakładu.
Przez szpary zamkniętych okiennic przezierały promienie światła.
Jarrelonge przyłożył ucho do zamkniętej okiennicy.
Słyszał że śpiewano na całe gardło.
— A! — rzekł sam do siebie — wiedziałem dobrze jak się te rzeczy odbywają... Każdy musi prześpiewać swoją piosnkę lub lub romans... Pozostaje mi teraz czekać cierpliwie, przechadzając się po chodniku...
Nędznik musiał długo oczekiwać.
Nareszcie w kilka minut po północy, drzwi się otworzyły i trzy czy cztery osoby wyszły z restauracyi.
— Wybornie — pomyślał Jarrelonge — oto są ludzie rozsądni, co nie lubią się kłaść późno... ale ja nie na tych czekam...
Upłynęło dziesięć minut.
Znowu wyszło dwóch gości.
Te cząstkowe wyjścia powtórzyły się dwa czy trzy razy aż do piérwszej zrana, o której reszta gości wyszli statecznie i odrazu.
Paweł Lantier, jego przyjaciel Juliusz, Renata i Zirza składali gruppę i młodzież podała ręce dziewczętom.
Jarrelonge poznał ich zdaleka.
— Na polowanie!... — rzekł sam do siebie. — Trzeba krok w krok iść za tą gromadką, aby się dowiedzieć, w którym i gołębniku dziewczyna ma gniazdo...
Studenci i ich towarzyszki szli ulicą Picpus.
Uwolniony więzień naśladując chwiejący krok podmieszczanina cokolwiek podpitego, szedł za niemi, trzymając się w odległości czterdziestu kroków.
Te roztropne ostrożności były zresztą zupełnie niepotrzebne.
Młodzi ludzie wcale nie myśleli się nim zajmować.
Rozmowa toczyła się ciągle o przedmiocie znalezionym przez Ryszarda Beralle.
Jasnowłosa Zirza niosła w ręku woreczek z chustką oddaną Pawłowi przez Ryszarda.
— Jakto? mamy iść pieszo?. — zapytała nagle studentka dźwięcznym głosem. — wcale nie jest ciepło a kurs jest niemały...
— Do djabła! — pomyślał Jarrelonge — a to głupia myśl!... Dorożka, toby mi była nie na rękę... trzebaby biedź... otóż patrol albo czuwający łapacze, zwracają uwagę na człowieka biegnącego i nie krępując się, zapytaliby, dokąd tak spieszę...
— Jeżeli, spotkamy powóz, to go weźmiemy — odpowiedział Paweł.
— Oby go tylko nie spotkali! — szepnął bandyta.
Przyszli na bulwar Reuilly.
Przejeżdżała pusta dorożka.
Paweł zawołał na nią.
— Nie ma szczęścia! — rzekł Jarrelonge do siebie.
Woźnica stanął.
— Dokąd? — zapytał.
— Biorę cię na godziny — odpowiedział Paweł Lantier. — Jedź najprzód na ulicę Beautréillis...
— Na ulice Beautréillis! — powtórzył Jarrelonge. Na moją ulice. A to mi dopiero szczęście!... — Kto z nich jest moim sąsiadem?...
Czworo młodych ludzi wpakowało się w ciasny powozik, jedną z tych starożytnych zdezelowanych maszyn, dzwoniących żelaztwem i wyjeżdżających tylko w nocy.
— Wio! ścierwo — zawołał furman ćwicząc konia, który kulał na jedną nogę.
— Wybornie! pomyślał wspólnik Leopolda. Trafili na dryndę, którą niedaleko zajadą... Nie mam potrzeby się męczyć...
W istocie dosyć dla niego było tylko przyśpieszać kroku, aby doścignąć nieszczęśliwe zwierzę.
Pomieściwszy się w powozie, dwie pary zaczęły prowadzić dalej przerwaną rozmowę.
— To wszystko jedno — mówiła Zirza — możecie być innego zdania niż ja, lecz ktokolwiek by nie utrzymywał że przypadek rządzi wszystkiemi rzeczami w świecie, odpowiedziałabym mu, że stracił głową. Czy można sobie wystawić coś szczególniejszego, jak nagłe odnalezienie tego woreczka biednej kobiety... w chwili gdy to nikomu nie przeszło przez głowę!
— To pewna, że ten wypadek jest bardzo dziwny! — odparła Renata.
— Czy ty wierzysz, że historya opowiadana przez Ryszarda Beralle jest prawdziwa? — zapytał Juliusz PawłaLantier, który odrzekł:
— Najzupełniej... Ryszard jest hulaka, bibuła — jak mówi mama Baudu, w swym ubarwionym języku, ale nie jest złoczyńcą... Jest ta uczciwy chłopak... Nędzny morderca pozbył się woreczka, skradłszy jego zawartość. Ryszard go znalazł... — Wszystko to wydaje mi się rzeczą zupełnie prostą.
— Ale, — zauważył Juliusz Verdier — ponieważ znalazłeś kawałek łańcuszka uczepionego u stopnia wagonu, to i woreczek upadając, musiał się zaczepić, zatem ciągnąc go siłą, musiano zerwać łańcuszek...
— Prawda... — odparł Paweł — słuszność twojej uwagi mnie uderza... Gdy woreczek znaleziono, musiał pewnie wisieć u stopnia...
— Zdaje mi się, że sobie przypominam, iż chodziłeś dowiadywać się na dworzec kolei wschodniej? — odparł student medycyny.
— Tak jest.
— Czy zawiadowca pytał służbę mającą obowiązek czyszczenia wagonów, po przybyciu każdego pociągu?
— Nie.
— Nic nie dowodzi, że jeden z tych ludzi nie znalazł i nie otworzył tego woreczka i że znalazłszy w nim złoto i bilety bankowe, nie zawładnął tem co się w nim znajdowało i rzucił woreczek, który go mógł skompromitować.
— Tyś mi oczy otworzył! — zawołał Paweł Lantier. — To musi być prawda!
— Bardzo dobrze — rzekła Zirza — zgoda na pieniądze! Ale listy które się znajdowały w worku, jak utrzymuje Renata?
— Złodziej, ktokolwiek byłby nim, wziął go razem z resztą, zabrał do siebie i nie mogąc z nich wyciągnąć żadnej korzyści i nie domyślając się ich wagi, zniszczył je... — rzekł student medycyny.
— Nic tego nie dowodzi... — odparł syn Paskala jeszcze raz pójdę do naczelnika stacyi kolei wschodniej, prawdziwego gentlemana, i może przez niego odszukamy niewiernego agenta, który stosownie do przepisów kolejowych i praw honoru, powinien był bezzwłocznie odnieść woreczek do biura przedmiotów znalezionych...
— O! drogi Pawle, proszę cię, oszczędzaj tego nieszczęśliwego!... — rzekła składając ręce córka Małgorzaty — jest on winien, ale za to czekałoby go więzienie... Zresztą krok twój wywołałby śledztwo, do którego ja, tak samo jak i ty, byłabym wmięszaną... Byłabym zmuszoną oznajmić sądowi o tajemnicy otaczającej moje urodzenie...
— A gdyby sprawiedliwość pomogła ci do wyszukania matki... — przerwał Paweł.
— Niestety, kto wie! czy sprawiedliwość nie opublikowałaby wstydu, któryby lepiej było trzymać w ukryciu!... Kochany Pawle, w imieniu mojej matki proszę cię, działaj ostrożnie...
— Wymagana przez ciebie, ostrożność, okrywa bezkarnością twoich morderców...
— Bóg ich nam wyda!... Pokładam nadzieję w jego sprawiedliwości... Czuję to, że Urszula zostanie pomszczona... jestem tego pewna!...
Powóz stanął przed domem przy ulicy Beautreillis.
— Do widzenia, Renato — rzekł Paweł wyciągając do dziewczęcia rękę.
— No — zawołała Zirza ze śmiechem — macie pozwolenie raz się pocałować!
Paweł przyłożył usta do zarumienionego czoła swojej narzeczonej.
— Do niedzieli, wszak prawda?
— Nie — odpowiedziała studentka — odwiedzimy ją wcześniej, aby ją zawiadomić co Paweł zrobił... Będziemy czekali na nią, jak będzie wychodziła z magazynu...
— Robrze... dobrze... tak... — rzekła żywo Renata — i przychodźcie jak najwcześniej, gdyż będę bardzo niespokojna...
— Obiecujemy ci najsolenniej!
Dziewczęta uściskały się.
Juliusz Verdier uścisnął za rękę Renatę, która wyskoczyła na chodnik i pociągnęła za rączkę od dzwonka:
Drzwi się otworzyły.
— —Na ulicę Szkoły Medycznej... — rzekł Paweł do woźnicy.
Powóz wykręcił się na miejscu i biedny koń puścił się z rezygnacyą rozpaczy, swoim nierównym i przerywanym krokiem.

VII.

Jarrelonge czekał po drugiej stronie ulicy, zadyszany, gdyż kurs jeżeli nie spieszny, to był długi.
— No! do djabła! — myślał — powóz stanął właśnie przed domem, w którym ja mieszkam! Która z dwóch kobiet wysiadła?
Fiakr już odjeżdżał.
Drzwi domu się zamknęły.
— A! — mówił dalej Jarrelonge — ja się dowiem kto wraca... Gdy już jest po północy i gdy gaz jest zgaszony, trzeba wymienić swoje nazwisko przechodząc przed lożą odźwiernego.
Tak myśląc, były wspólnik Leopolda poskoczył ze zwinnością ku drzwiom i przyłożył do nich ucho.
Usłyszał na korytarzu kroki.
Jakiś głos wymienił imię.
— Renata...
— Renata! — szepnął bandyta. — To ona mieszka w tym domu!... Sypiamy pod jednym dachem, a ja się tego nie domyślam!... A! do milion pięćkroć sto tysięcy!... a to mi szczęście!... będę mógł dawać baczenie nie robiąc sobie subiekcyi. Jutro się dowiem od odźwiernej gdzie leży pokój tej małej...
Zaczekawszy dwie lub trzy minuty, Jarrelonge z kolei zadzwonił.
Drzwi się otworzyły.
Nowo przybyły przestąpił próg sieni, i przechodząc głośno przed izbą odźwiernego, dźwięcznym głosem wymienił przybrane imię, pod którem zawarł kontrakt o mieszkanie.
W pół godziny potem, zmęczony kursem odbytym przyśpieszonym krokiem z bulwaru Reuilly na ulicę Beautreillis, spał zacisnąwszy pięście i chrapał jak miech kowalski.
Renata przedzielona od niego cienką ścianką, uklękła i modliła się do Boga, aby się opiekował poszukiwaniami Pawła i pozwolił, aby przy jego pomocy mogła nareszcie poznać i uściskać swoją matkę.
Potem położyła się i z kolei zasnęła ze spokojem czystego sumienia.

∗             ∗

Nazajutrz rano, o godzinie dziewiątej, Paskal Lantier spał jeszcze.
Powróciwszy bardzo późno w nocy po wyjściu z domu gdzie był na obiedzie i przepędził wieczór w gronie licznego i wesołego towarzystwa, nie budził się jak zwykle z nastaniem dnia.
Nie obudziło go nawet gwałtowne szarpni
ęcie dzwonka, rozlegającego się przy bramie od ulicy. Służący poszedł o tworzyć i ujrzał się w obec jegomości, którego poznał widując go często przychodzącego do swego pana.
Z miny i ubioru jegomość ten wyglądał na przedsiębiorcę robót grabarskich, mularskich lub malarskich.
— Czy można się widzieć z panem Paskalem Lantier?... — zapytał.
— Jeszcze nie.
— Dla czego?
— Pan późno powrócił... śpi i jeszcze na mnie nie dzwonił, co zawsze czy ni po obudzeniu...
— W łóżku!... o dziewiątej rano! — zawołał przybyły wzruszając ramionami. — Idź obudź swego pana, tylko żywo!... mam do niego interes...
— Ależ, panie... — odparł służący.
— Nie ma ale!... Interes który mnie sprowadza, nie cierpi żadnej zwłoki...
— Jednak...
— Dosyć już! Ruszaj jak najspieszniej i powiedz że przyszedł pan Paweł Pelissier... Słyszysz dobrze, Paweł Pelissier...
— Dobrze, panie...
Przybyły mówił, tonem tak stanowczym, albo lepiej powiedzieć, tak rozkazującym, że służący, aczkolwiek wahając się, poszedł do pokoju pana, zostawiwszy w przedsionku Leopolda Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali pod przybranem nazwiskiem...
Przyszedłszy do drzwi, służący zapukał z początku lekko, a potem mocniej.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, wszedł.
Paskal leżąc na wznak, spał ciężkim snem.
— Panie, — rzekł służący z początku ciszej, lecz wkrótce podniósł ton głosu — panie!... panie!... Ej, panie!...
Przedsiębiorca podniósł ociężałe powieki.
— Co? co to jest? — zawołał niewyraźnie... — Czego chcesz?
— Panie, jakiś pan chce się widzieć...
— Niech djabli porwą natręta...
— Usiłowałem go odprawić... ani sposób... powiada że ma bardzo pilny interes.
— Niech idzie do djabła!
— Nie chce... Kazał mi panu powiedzieć swoje z nazwisko...
— Któż to jest?
— Paweł Pelissier...
Skutek nastąpił natychmiast.
Paskal zadrżał i zmieniając położenie usiadł na łóżku.
— Dobrze... — rzekł żywo. — Zaprowadź pana Pelissier do mego gabinetu i proś, żeby się chwilkę zatrzymał... Ja się ubiorę i zaraz przyjdę.
Służący pośpieszył wykonać otrzymany rozkaz.
W kwandrans Paskal wchodził do swego gabinetu.
Jak tylko się drzwi za nim zamknęły, Leopold spotkał go temi słowy:
— Czytujesz ty dzienniki?
— Jak mam czas, co się nie często zdarza...
— A ogłoszenia sądowe?
— Nigdy.
— To źle, szczególniej spodziewając się jakiego spadku.
— Co ty mówisz?
— Masz, czytaj...
I wydostając z kieszeni gazetę, Leopold rozłożył ją i wskazując palcem zawiadomienie zamieszczone na czele ogłoszeń sądowych i prawnych, podsunął ją przed oczy Paskala.
Zawiadomienie to brzmiało jak następuje:
„Osoby mające, lub sądzące, że mają prawo do spadku po zmarłym Robercie Vallerand, byłym deputowanym z Aube, proszone są o bezzwłoczne zgłoszenie się do Troyes, do biura prokuratora Rzeczypospolitej.“
Paska! pożerał wzrokiem te kilka wierszy.
— A więc! — mówił dalej Leopold — powinienbyś zrozumieć, że moje rady były dobre i że mieliśmy słuszność czekając... Wzywają spadkobierców, a innego prócz ciebie nie ma.
— Cóż trzeba czynić?
— Zabawne pytanie!... Zda je mi się, że masz wytkniętą drogę! Pierwszym, pociągiem ruszaj do Troyes...
— Dasz mi chyba czas zjeść śniadanie?...
— Zjemy na stacyi, dokąd cię odprowadzę...
— Ależ muszę się zaopatrzyć w dowody legitymacyjne...
— Bez wątpienia... Czyż nie masz ich tutaj?...
— Mam metrykę urodzenia, akt ślubny, sepultury mego ojca i matki, mój patent na inżyniera, świadectwo na przedsiębiercę i kwity podatkowe...
— No, masz ich więcej niż potrzeba, lecz zabieraj wszystkie... zbyt wiele dobrego nie wadzi...
— Każę służącemu przygotować walizę...
— Na co? Co najwięcej, to ci przyjdzie dziś w Troyes przenocować... Trzeba nawet będzie, chociażby jutro wypadło powtórnie jechać, powrócić cichaczem aby mnie powiadomić o wszystkiem co zajdzie... Weź w torebkę koszulę, to ci wystarczy...
— Biegnę się ubierać...
— Tylko się śpiesz... Jadąc na stacyę i przy śniadaniu, dam ci swoje instrukcye.
— A Renata?
— Dajże pokój... Zaraz o niej pomówimy.
Paskal spiesznie udał się do swego pokoju, aby się ubrać do podróży.
W dziesięć minut powrócił, wyjął z biurka i włożył do torebki papiery jakie uważał za potrzebne i kilka biletów bankowych.
— Straciłem głowę! — zawołał Leopold. — Wystaw sobie, żem o mało nie zapomniał prosić cię o pieniądze! Dziwne roztargnienie, co?
Przedsiębierca brzydko się skrzywił i zawołał żałosnym tonem:
— Pieniędzy? Czy ci dużo potrzeba?
— Trzy tysiące franków.
— Ogromnie wiele!
— Potrzeba mi tyle na przyprowadzenie do skutku projektu dotyczącego Renaty...
— No, niech i tak będzie!...
I przedsiębiorca podał krewnemu trzy bilety bankowe.
Następnie obadwa wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na dworzec kolei wschodniej, gdzie się dowiedzieli o godzinie odjazdu.
Przed wpół do pierwszej do Troyes nie odchodził żaden pociąg.
Łotry mieli dosyć czasu na zjedzenie śniadania.
Udali się do poblizkiej restauracyi i zażądali oddzielnego pokoju, gdzie im nakryto.
Leopold dał szczegółowe instrukcye Paskalowi, i o dwunastej minut pięćdziesiąt pociąg wiózł przedsiębiorcę ku stolicy departamentu Auby.
Idąc z dworca kolei, wschodniej zbieg z Troyes wyszedł na bulwary, szedł niemi aż do placu Bastylii który minął i na dworcu drogi żelaznej do Vinconnes wziął bilet do Saint-Maur-les-Fosses-Port-Croteuil.
Zostawmy Paskala na kolei wschodniej, Leopolda na drodze żelaznej winceńskiej, a udajmy się na ulicę Beautreillis.
Jarrelonge który się późno położył, także się nie śpieszył ze wstawaniem.
Obudził się około dziewiątej i szybko wyskoczył z łóżka, nie zapomniawszy, że w południe miał być na ulicy Picpus i że przed wyjściem miał wypytać odźwierną co do „zmartwychwstałej“, gdyż nędznik tak nazywał Renatę.
Otrzymawszy te wiadomości, miał zjeść, idąc do Paskala Lantier, w jakiej garkuchni lub mleczarni śniadanie.

VIII.

Ubrawszy się Jarrelonge natychmiast zeszedł i stanąwszy przed izbą odźwiernej, zapytał żartobliwie:
— Mamuniu, czy można wejść?
Odźwierna szyła buciki.
— Chodź pan — odpowiedziała ze śmiechem — męża nie ma w domu... Czem panu lokatorowi mogę służyć?...
Wspólnik Leopolda Lantier przestąpił próg i odparł:
— Przynoszę pani mały dłużek.
— Czyś mi pan co winien?
— Rozumie się.
— Pierwszy raz o tem słyszę!
— Bo pani brak pamięci... Wróciłem dziś o drugiej w nocy... Winienem zapłacić karę...
— E! żartujesz pan!... Kara to dla lokatorów z dużych mieszkań, a między nami to nieuchodzi.
— A więc, ja mam swoją miłość własną i idzie mi o opłacenie, jak gdybym był, z wielkiego świata. Oto jest pięćdziesiąt centymów.
Jarrelonge położył dziesięć sous na maszynie do szycia.
— Czy panu koniecznie o to idzie?... — rzekła odźwierna.
— Koniecznie.
— No, to się nie będę z panem; sprzeczała o taką bagatelkę... Bardzo panu dziękuję...
Schowała monetę do kieszeni.
— Zresztą — mówił dalej uwolniony więzień — wczorajszej nocy późno do domu wracano...
— Prawda... Możnaby rzec, że wszyscy lokatorowie gdzieś hulali... nawet panna Renata, która przyszła na trzy minuty przed panem.
— Co to ża panna Renata?
— Panna z magazynu... Dziewczyna ładna jak anioł i porządna jak obrazek... prawdziwy klejnot... Czyś jej pan jeszcze nie widział?
— Nie.
— A jednak ona mieszka w tej samej sieni.
— Tak, jej drzwi są obok pańskich...
— Patrz! patrz! patrz!... — zawołał Jarrelonge, przybierając zalotną minę. — Mam ładną sąsiadkę, i nic o tem nie wiem! A! tego za wiele!
— Do licha! — zawołała odźwierna ze śmiechem. Jak się pan zapalasz!... Wołaj straży ogniowéj mój zuchu, bo ta brzoskwinia nie dla ciebie dojrzewa...
— Wiesz pani, ja sobie tylko tak bajdurzę... Ja wyglądam iż się palę, ale w gruncie jestem jak zapałka z fabryki rządowej... nie zajmuję się ogniem...
— A! tak to co innego!
Jarrelonge dowiedziawszy się tego co chciał wiedzieć, wyszedł z izby, zjadł śniadanie u kupca winnego na przedmieściu Ś-go Antoniego i poszedł na ulicę Picpus.
O samem południu zadzwonił do drzwi przedsiębiercy.
Drwi te otworzył mu ten sam służący z którym rozmawiał wczoraj i który poznając go, rzekł:
— Nie masz pan szczęścia, mój panie!
— Dla czego — odpowiedział były więzień zaniepokojony.
— Bo pana Lantier nie ma w domu.
— Nie ma? Pewno niedługo powróci...
— Nie umiem tego powiedzieć... Wiem tylko, że mój pan musiał nagle dziś wyjechać w drogę i nie powiedział kiedy powróci... Może sam tego nie wiedział...
Jarrelonge miał minę przygnębioną.
— Czy panu to nieprzyjemne? — mówił dalej służący.
— Bardzo... Czyś mu pan mówił, że się ktoś o niego wczoraj pytał i że ma nazajutrz powrócić?
— Nie... wrócił późno w nocy... i zaledwie przez chwilkę widziałem go dziś zrana.
— Dziękuję...
I bandyta odwrócił się tyłem.
— Czy pan powróci?
— Wrócę i to niedługo...
Odchodząc Jarrelonge mruczał niezadowolony...
— Nie mam szczęścia!... Co czynić?... A jednak sprawa jest ważna i może lada chwila stać się jeszcze ważniejszą... Gdzie znaleźć Leopolda, pójdźmy go jeszcze szukać...
Zostawmy go idącego na traf i udajmy się na ulicy Szkoły medycznej.
Dwaj studenci i jasnowłosa Zirza jedli śniadanie w mieszkaniu Pawła i rozmawiali o wczorajszych wypadkach.
Wstawszy od stołu, syn Paskala Lantier pożegnał się ze swemi przyjaciółmi I zabrawszy woreczek skórzany starannie zawinięty w gazetę, udał się na dworzec kolei wschodniej, gdzie chciał się rozmówić z zawiadowcą.
Ten ostatni przyjął go natychmiast, poznał od razu i zapytał:
— Czemuż mam przypisać przyjemność widzenia pana? Czyś się pan dowiedział co nowego w tym interesie, który pana tak mocno zajmował?
— Tak i nie...
— Czy mogę być panu jeszcze potrzebnym?
— Więcej jak kiedy bądź.
— Jestem na pańskie usługi... Mów pan...
— Przypominasz pan sobie — zaczął młodzieniec, żeśmy znaleźli kawałek łańcuszka stalowego niklowanego uczepiony u podpory stopnia wagonu Nr. 1326?
— Przypominam!...
— Natychmiast przyszło nam na myśl, że kawałek ten pochodził od woreczka ręcznego, należącego do znikłej osoby...
— A przynajmniej to było prawdopodobnem... Czy ten kawałek łańcuszka naprowadził pana na ślad jakieś się pan tego spodziewał?
— Tak mi się zdaje...
— A to jak?
— Odnalazłem woreczek. Oto jest.
Paweł rozwinął gazetę i wydostał przedmiot o którym mówiono.
Zawiadowca stacyi przyjrzał się mu starannie.
— Czyś pan pewny że się nie mylisz? — zapytał następnie.
— Tak jest. Woreczek ten poznała osoba, która go przedtem znała. Początkowe litery U i S wyryte na tarczy, czynią omyłkę niemożliwą, a to utwierdza mnie w mojej pewności.
To mówiąc Paweł wydobył z kieszeni kawałek uczepiony u stopnia.
— Patrz pan — dodał — do naprawy łańcuszka użyto ogniwek niepodobnych do tych i nawet nie niklowanych.
— Prawda... Jakim sposobem woreczek dostał się do rąk pańskich?
— Narzeczony Renaty wkrótkości opowiedział to, co już nam jest wiadomem.
— To dziwne... — szepnął zawiadowca stacyi. — Ale przychodzi mi jedna myśl.
— Jaka?
— Kawałek łańcuszka był uczepiony u stopnia. Woreczek był znaleziony w Paryżu... Z naszych poszukiwań, jak pan pamiętasz, okazało się, że morderca wysiadł w Nogent... Więc to nie on rzucił woreczek na kupę śniegu przy ulicy Recollets...
— Nigdym nie przypuszczaj aby to on uczynił.
— Więc co pan przypuszczasz?
— To: — Woreczek wisiał u stopnia wagonu... Jeden z officyalistów znalazł go, otworzył i rzucił, zabrawszy znajdujące się w nim pieniądze...
Zawiadowca zmarszczył brwi.
— Wiesz pan, że to jest ważne oskarżenie — rzekł.
— Wiem dobrze — odparł Paweł — i wiem, że pańscy podwładni są uczciwi, czego codziennie dowodzą, ale pomiędzy uczciwymi, może się znaleźć jeden złodziej...
— To prawda...
— Kto ma obowiązek rewidowania wagonów wracających na stacyę?
— Służba różnych wydziałów«... Zgubę, mógł znaleźć rewident kół albo smarownik...
— Czy można wiedzieć kto pełnił te obowiązki w noc zbrodni, przy wagonie Nr. 1326?
— Dowiemy się o tem za pięć minut...
— Ach panie, może mi pan wyświadczysz ogromną przysługę... W woreczku oprócz biletów bankowych znajdowały się papiery i listy, od których zależy przyszłość dziewczęcia, którem się najmocniej interesuję...
— Szczęśliwym byłbym, mogąc panu być użytecznym... Racz pan na mnie zaczekać...
Zawiadowca udał się do izby przeznaczonej dla niższej służby i zebrał w niej informacje, które mu pozwalały dać odpowiedź Pawłowi Lantier.
W dziesięć minut powrócił do młodzieńca.
Twarz jego nosiła wyraz smutku.
— Nie dowiedziałeś się pan?
— Przepraszam... Odszukałem człowieka, który, rzecz pewna, jest złodziejem...
— Ach! — zawołał student z radością.
— Już on nie służy na kolei — mówił dalej zawiadowca — i ja swoje przekonanie gruntuję na tem, że się oddalił. Od owej nocy człowiek ten, dotychczas bardzo akuratny i porządny oficyalista, bezustannie się upijał, opuszczał się w służbie i odpowiadał zuchwale. Trzeba go było wypędzić... Był to belgijczyk.
— Nazywa się?
— Oskar Loos.
— Jego adres?
— Ulica Recollets, numer ***. Jestem bardzo szczęśliwy, że ten nędznik nie należy już do składu służby, której sobą hańbę przynosił.
Paweł zapisał w książeczce nazwisko i adres belgijczyka.
— Tysiączne panu składam dzięki... — rzekł do zawiadowcy. — Dałby Bóg, abym odszukał tego człowieka.

Nieoszczędzaj go pan, jeżeli go znajdziesz!... Sprawiedliwość musi być wymierzona!...

IX.

Paweł Ląntier opuścił dworzec kolei wschodniej i udał się na ulicę Recollets.
Dom którego numer miał wskazany, stał na końcu ulicy, blizko kanału. Może czytelnicy o tem sobie przypominają.
Domy mają tak jak i ludzie, swoją fizyonomię ten o którym mowa, był to dom zajezdny ostatniego gatunku, którego trędowata fasada znamionowała rozpustę i zbrodnię.
Na ulicach rozwieszone były brudne łachmany.
Ciemny błotnisty korytarz prowadził do kantoru hotelowego, rodzaju klatki, w której nawet w biały dzień, kopciła się lampa dymiąca.
Stara kobieta siedząca w tym kantorze nad księgą, podniosła głowę gdy Paweł drzwi otworzył.
— Czy pan potrzebuje pokoju? — zapytała.
— Nie, pani... Chciałbym się widzieć z jednym z tutejszych lokatorów...
— Który się nazywa...
— Oskar Loos.
— Oskar Loos... On tu już nie mieszka...
Pawła ogarnął rzeczywisty niepokój.
Czyżby mu złodziej miał umknąć?
— Czy pani nie wiesz gdzieby się on znajdowal? — rzekł — i czy mi to możesz powiedzieć?
— I owszem; tylko uprzedzam pana, że to ztąd nie blizko...
— Wszystko mi to jedno... Potrzebuję się z nim widzieć i poszedłbym za nim aż na koniec świata...
— O! to nie tak znów daleko!... — odparła stara że śmiechem. — Powrócił do swego kraju.
— Do Belgii?
— Tak panie, do Antwerpii.
— Czy pani masz jego adres?
— Mam zapisany. Dał mi go, aby mu przysłać listy, jakich się spodziewał... Zaraz poszukam...
I gospodyni pokutnego zajazdu zdjąwszy z pułki dużą księgę, straszliwie zatłuszczoną, przejrzała całą kopę notatek odręcznych, znajdujących się między jej kartami.
— Oto jest... — rzekła po chwili, podając studentowi kawałek papieru.
Ten przepisał adres do swojej książeczki i zwracając starej papier z dodatkiem pięciofrankówki — rzekł:
— Właśnie, to chciałem wiedzieć.
— Bardzo panu dziękuję... Jeżeli pan zobaczysz Oskara Loos, pozdrów go pan, jeżeli łaska, odemnie... Był to dobry chłopak. Zdaje się, iż mu udało dostać nie wielki spadek.
Paweł wiedział jakiej to natury był ten spadek.
Wyszedł z zajazdu na przedmieściu Ś-go Marcina, wziął dorożkę i wrócił do domu, gdzie go czekali Juliusz i Zirza.
— I cóż? — zapytał student medycyny.
— No i cóż, znalazłem złodzieja.
— Widziałeś go?
— Nie.
— Dla czego?
— Bo go już niema w Paryżu... Wydalony z kolei za złe prowadzenie, wrócił do swojej ojczyzny, do Antwerpii... Ale ja go wynajdę...
— Pojedziesz do Antwerpii?
— Rozumie się.
— Masz dokładny adres tego łotra?
— Mam... Szczęściem zostawił go w domu gdzie mieszkał... Dziś wieczór opowiem Renacie co słychać, a jutro rano siadam w pociąg do Belgii...
— Brawo! — zawołała jasnowłosa Zirza. — Ot to poświęcenie co się nazywa! Inni gadają, a Paweł działa... Zatem dziś będziemy czekali na Renatę, jak będzie wychodziła z magazynu?
— Pójdziesz sama, droga Zirzo, gdyż to co jej mam powiedzieć, nie może być mówione na ulicy... Ja i Juliusz poczekamy na ulicy Beautreillis i pójdziemy do mojej narzeczonej.
— Zgoda... Zjemy obiad o szóstej i o trzy kwandranse na dziewiątą będę pod drzwiami pani Laurier.


∗             ∗

Połączmy się z Leopoldem opuszczonym przez nas w chwili, gdy kupował bilet na dworcu kolei winceńskiej, na placu Bastylii.
Zasiadłszy w przedziale pierwszej klasy wydobył z kieszeni egzemplarz gazety „Petites-Affiiches“, i poszukał stronnicy, na której znajdowały się ogłoszenia o domach, do wynajęcia w okolicach Paryża.
Stronnica ta była zaznaczona, a prócz tego następujące ogłoszenie zakreślone było ołówkiem:
„W Port-Creteil do wynajęcia kilka domków zupełnie umeblowanych. Ceny nader umiarkowane.
„Zgłosić się do pana Baudry, restauratora, przy ulicy Halage“„
— Chybaby djabeł nie chciał — szepnął zbieg z Troyes — żebym tam nie znalazł tego co mi potrzeba... tak coś odosobnionego i ustronnego.
Osoby znające to co można nazywać „wioską Port-Creteil“, leżącą naprzeciw Saint-Maur-les-Fosses po drugiej stronie Marny, wiedzą naprzód, że Leopold miał tam znaleźć to, czego potrzebował.
Port-Creteil składa się z setki domów, jednych porozrzucanych nad brzegiem rzeki, drugich ustawionych szeregiem niby w ulicę, lecz rozdzielonych przez ogrody otoczone murami.
Podczas zimy domy te, prawie wszystkie, stoją pustkami..
Właściciele wynajmują je z meblami na porę letnią i pomimo obietnic w ogłoszeniach trochę zbyt przesadzonych i mówiących o cenach umiarkowanych, wydzierżawiają je na sześć miesięcy tak samo drogo, jak i na rok cały.
Leopold wysiadł w Saint-Maur-les-Fosses.
— Którędy tu droga do Port-Creteil? — zapytał kogoś ze służby kolejowej.
— A w którą stronę Port-Creteil chcesz się pan udać?
— Do pana Baudry, restauratora...
— No to nie będziesz pan potrzebował daleko przez most okrążać.... Idź pan prosto, przechodząc pod wiaduktem drogi żelaznej. Wyjdziesz pan nad Mamę, naprzeciw statku do prania bielizny... Tam pan znajdziesz łódkę i chłopaka co pana przewiezie.
Były więzień poszedł wskazaną drogą.
Wyszedł nad małą odnogę Marny.
— Hej! panie — zawołał młody chłopak siedzący na statku i zajęty łowieniem i ryb na wędkę — czy trzeba pana przewieźć?
— Tak jest.
— Dokąd pan zmierzasz?
— Da pana Baudry, restauratora.
— Siadaj pan...
Leopold wskoczył w łódkę.
— Chłopak odczepił łańcuch, i wziął się do wioseł.
W porze roku, w której się działo to co opisujemy, to jest w miesiącu grudniu, kupcy korzenni, mający swe zakłady przy drodze służącej do holowania statków w Port-Creteil, nie robią świetnych interesów, albo nie wiele co lepsze.
Zaledwie mogą opędzić wydatki.
Zresztą dla nich to jest drobnostką, gdyż w lecie, rybacy przez cały tydzień i spacerowicze niedzielni, dają im dobry zarobek i pozwalają czekać z zupełnym spokojem umysłu na powrót wiosny.
Restaurator Baudry, tęgi trzydziestoletni chłop z twarzą intelligentną i wesołą, znajdował się w ogrodzie przyozdobionym altankami, leżącym przed frontem domu.
Widząc że ktoś obcy wysiada z łódki na brzegu Marny, zupełnie naprzeciw jego domu, otworzył drzwi, jak gdyby mówiąc:
— Wejdź pan... Bardzo proszę...
Leopold przeczytał nazwisko wypisane na szyldzie restauracyi.
Zwrócił się więc ku gospodarzowi bez wahania.
— Czy pan jesteś Baudry?... — rzekł do niego.
— Tak jest, panie, do usług...
— Mam do pana interes...
— A więc proszę, racz pań wejść... Piec jest napalony... tutaj słychać jak huczy... w domu lepiej jak na dworze.
Zbieg z Troyes przestąpił próg domu.
Pani Baudry okrągła kumoszka kręciła się tu i owdzie, nie mając nie do roboty, lecz ruszająca się z potrzeby zajęcia.
Czternastoletnia dziewczyna robiła coś przy piecu.
— Co pań pozwoli? — zapytał restaurator.
— Proszę o gorący grog amerykański...
Gospodyni zawinęła się, przynosząc na mały stoliczek materyały do żądanego napoju.
Leopold nalewał arak do wrzącej prawie wody, mówiąc dalej:
— Czy to do pana należy się zgłosić, chcąc obejrzeć domki do najęcia w Port-Creteil, o których, jest wzmianka w Petits-Affiches?
— Tak jest, panie.
— Czy są zaraz wolne?
— Umeblowane czy nieumeblowane?
— Umeblowane.
— Czy panu idzie o blizkość rzeki?
— Idzie mi o samotne położenie, nie chciałbym bowiem, aby mi jaki hałas przeszkadzał w pracach naukowych, któremi się zajmuję i które wymagają najzupełniejszego spokoju.
— Jeżeli panu nie idzie o cenę, to mam co panu potrzeba... mały domek z piwnicami i kuchnią, oraz z gankiem o pięciu schodach... na dole jest pokój jadalny i salon, na piętrze dwa pokoje sypialne... wszystko świeże i eleganckie, wśród ogrodu otoczonego murem... Leży on na końcu ulicy... prawdziwie jak w pustyni... żadnego hałasu... żadnego ruchu...
— Właśnie mi tego potrzeba... — wiele wynosi komorne?

X.

— Czy go pan wynajmiesz na rok? — zapytał restaurator.
— I owszem — odpowiedział Leopold.
— Więc w takim razie tysiąc ośmset franków, z meblami i bielizną.
— Cena mi się podoba... Pójdźmy obejrzeć...
— Uprzedzam pana, że w obecnej porze nie wyda się panu wesołym...
— Spodziewam się, ale mi to wszystko jedno... Abym miał tylko spokój, więcej mi nic nie potrzeba.
— No, to biorę klucze i w drogę.
Były więzień dokończył swego grogu, zapalił cygaro i poszedł za Baudrym.
— To na ulicy Przylądek... — rzekł ten ostatni — pod Nr. 37.
— Szczegóły te dla mnie nic nie znaczą... nie znam tutejszej miejscowości.
Prędzej niż w dwadzieścia minut doszli do wspomnianej ulicy i stanęli przed wspomnionym numerem.
— A mocne! — mówił dalej przewodnik, wskazując na ciężkie drzwi od ogrodu. — Złodziei nie ma się co obawiać... Zresztą nie ma ich tu w naszych stronach... Mury są dosyć wysokie, a dzwonek robi piekielny hałas.
To mówiąc Baudry pochwycił za łańcuszek i poruszył dzwonek, którego odgłos metaliczny o mało nie ogłuszył Leopolda.
— Do kroćset! — zawołał ze śmiechem. — To musi być słychać zdaleka.
Restaurator otworzył drzwi.
— Oglądano go przedwczoraj — rzekł — byłem uprzedzony i kazałem odmieść śnieg z głównej alei.
W istocie śnieg pokrywający całą okolicę, odrzucony był na prawo i na lewo, pozostawiając wązką ścieżkę swobodną.
Na końcu alei znajdowało się pięć schodów, prowadzącyeh do głównego wejścia, osłoniętych daszkiem.
Weszli.
Meble były skromne, lecz bardzo, przyzwoite.
Okiennice obite blachą, zdawały się wyzywać złodziei.
Kręcone schody prowadziły z sieni do kuchnią z przedsionka, do którego wychodziły drzwi do salonu i pokoju stołowego.
Leopold zeszedł po schodach.
Zewnętrzna okiennica opatrzona w otwory zamykała nieduże okienko oświetlające kuchnię.
Śnieg nagromadzony pod murem, prawie całkowicie zakrywał tę okiennicę.
Spojrzawszy przelotnie, powrócił na górę i pobieżnie obejrzał dół i pierwsze piętro.
— I jakże? — zapytał Baudry — podoba się panu?
— Bardzo! Odkąd go można zając?...
— Jak tylko pan kontrakt podpiszesz.
— Czy mogę go podpisać zaraz, u pana?
— Niepodobna. — Właściciel mieszka w Varenness-Saint-Maur... Udam się do niego jutro rano; i zakomunikuję mu panskie imię i nazwisko.... on sporządzi i podpisze kontrakty, z których jeden będzie panu wręczony, a drugi pan podpiszesz.
— Bardzo dobrze!
— Czy pan wie, że trzeba zapłacić za sześć miesięcy z góry... Taki jest zwyczaj, a zresztą unika się ściągania informacyj...
— Mogę panu zaraz wręczyć pieniądze za pokwitowaniem.
— Nie trzeba... Powróć pan po jutrze; ukończymy interes i oddam panu klucze...
— Zgoda...
Opóźnienie to było przykrem dla Leopolda, ale nie było sposobu go uniknąć.
Wrócono do restauracyi nad rzekę.
Baudry otworzył księgę, wziął pióro i rzekł:
— Chciej mi pan podyktować swoje imię i nazwisko...
Izydor August Tradin...
— Stan pański?
— Matematyk...
— Obecne mieszkanie?
— Ulica du Dôme Nr. 16.
— Dobrze, proszę pana.
— Oto zadatek... — rzekł Leopold kładąc luidora na stole.
Baudry z widocznem zadowoleniem schował sztukę złota, podziękował i zaproponował przyszłemu lokatorowi z ulicy Przylądka szklankę malagi....
Trącono się i Leopold zabierał się do odjazdu.
— Wracasz pan do Paryża? — zapytał restaurator.
— Tak jest... Wsiądę do pociągu w Saint-Maur.
— Więc przewiozę pana czółnem; oszczędzi to panu kawał drogi.
W dziesięć minut później, zbieg z Troyes znajdował się na dworcu w Saint-Maur-les-Fosses..
O szóstej wracał do Paryża.
Właśnie o tej samej godzinie Paskal Lantier wychodził z dworca w Troyes.
Było już zbyt późno, aby iść do gabinetu prokuratora rzeczypospolitej.
Przedsiębiorca kazał się zaprowadzić do „Hotelu Prefektury“ wziął pokój, zjadł obiad w sali ogólnej, wieczór przepędził w teatrze, powrócił, zasnął i marzył we śnie, że zabierał; miliony Roberta Vallerand.
Pozwólmy mu spać i marzyć i wracajmy do Paryża.
Za kilka minut miała wybić dziewiąta.
Leopold przechadzał się wolnym krokiem przed zamkniętym sklepem pani Laurier.
Od kwandransa czekał na chodniku na pannę Zenejdę i według swego rachunku miał jeszcze czekać dziesięć minut.
W skutek tego uzbroił się w cierpliwość.
Nagło wykręcił się i wyszedł na środek ulicy, aby nie zostać ujrzanym.
Nędznik spostrzegł córkę Małgorzaty wychodzącą z domu w towarzystwie młodej kobiety.
Tą młodą kobietą była Zirza, którą stosownie do umowy z Pawłem Lantier i Juliuszem Verdier, przyszła po Renatę.
Przyjaciółki szły szybkim krokiem i wkrótce znikły w tłumie przechodniów.
Leopold powrócił na swoje stanowisko.
Jeszcze upłynęło kilka minut, poczem na progu sieni ukazało się popychadło.
Wcześnie dojrzała łotrzyca wyjęła z uszu kolczyki, włożyła je do pudełeczka i wsunęła je w kieszeń od sukni.
To uczyniwszy, puściła się drobnym krokiem, nie zauważywszy Leopolda.
Ten ostatni szedł za nią zblizka; lecz aby się do niej zbliżyć, czekał dopóki nie minie placu Bastylii i nie wejdzie na przedmieście Ś-go Antoniego.
Zenejda przyszła przed sklep znanego nam jubilera.
Rozłożone klejnoty więcej jak kiedy bądź, wywierały na nią wpływ nieprzezwyciężony.
Stanęła z szeroko otwartemi oczyma.
Leopold podstąpił ku niej.
— Czy panna Zenejda znajduje coś za szybą, co by się jej podobało?... — zapytał ze śmiechem.
Dziewczyna obróciła się, poznała go, uśmiechnęła się i zawołała:
— Patrzcie! to pan!...
— Jak mnie panienka widzi i mam wielką ochotę sprawić jej przyjemność ofiarowaniem jakiego klejnociku...
— Jesteś pan bardzo uprzejmy, ale niech to będzie na drugi raz.-.Ja nie jestem ambitna.... Patrzałam z przyzwyczajenia... Zmykam co tchu... Mama mi przykazała wcześnie powracać...
— No! panno Zenejdo, chodźmy.
Dziewczyna mrugnęła okiem.
— Ba! — rzekła. — Czy się pan chcesz czego dowiedzieć.
— Może...
— Więc będziesz mnie pan wypytywał?
— Jeżeli panna zechce odpowiadać.
— Czemużby nie? Pan jesteś grzeczny dla mnie, ja dla pana będę grzeczną...
— A więc, zamiast klejnotu, przyjmij to... Będzie na kupno sukienki...
I Leopold włożył w rękę dziewczyny dwa luidory.
— O! panie... — szepnęła Zenejda zarumieniona z radości... — Co mama powie?
— Ani słowa, gdyż będziesz umiała tak zręcznie skłamać, że ją to omami...
— Mój panie, jabym nie potrafiła kłamać...
— A jednak nic łatwiejszego. Spróbujesz i przyzwyczaisz się... To łatwo idzie...
— Dobrze... spróbuję... Cóż pan chcesz wiedzieć?
— Czy koronki z Bruksselli nadeszły, albo czy prędko nadejdą...
— Spodziewamy się ich dopiero w piątek lub w sobotę...
— Tak późno!
— Tak panie... Kupcowa dziś otrzymała depeszę... Natychmiast kazała o tem zawiadomić panią Bertin...
Leopold zadrżał.
— Kogóż do niej posyłała?... — zapytał żywo.
— Posłańca z listem.
Zbieg z Troyes odetchnął.

XI.

— A więc — mówił dalej po chwili były więzień, depesza z Belgii zapowiada nadejście koronek na piątek?
— Tak — odpowiedziało popychadło — i pani nie spodziewa się ich przed sobotą..
— Bardzo dobrze... Teraz drugie pytanie...
— Mów pan.
— Kto jest ta młoda pani, co teraz wyszła z panną Renatą?
— Jej przyjaciółka... kwiaciarka, nie bardzo, jak mi się zdaje, pracowita, panna Izabella, znana lepiej pod nazwą jasnowłosej Zirzy... Ona po nią przyszła....
— I miały iść?...
— Tego, panie, nie wiem...
— Dziękuję, moje dziecię, dobranoc!
— Dobranoc panu!...
Leopold rozstał się z Zenejdą.
Dziewczyna zostawszy sama, zawiązała w róg chustki dwie sztuki dwudziestopięcio frankowe, mówiąc do siebie:
— Właśnie, miałabym też o tem powiedzieć w domu! Mama zabrałaby je dla piekarza. Nic z tego nie będzie!
I pobiegła drobnym krokiem w stronę mieszkania matki.
Zbieg z Troyes wracał na ulicę Navarin, układając plan, którego powodzenie wydawało się pewnem.
Jarrelonge cały dzień wałęsał się po Paryżu, chodząc na traf i kierowany niepewną nadzieją spotkania Leopolda.
Podbił się, biegając po bulwarach i głównych ulicach.
Za nadejściem wieczora, powrócił zwolna do swego mieszkania, kupił trochę zapasów, napalił w piecu i zaczął jeść obiad.
W chwili gdy kończył ucztę, biło w pół do dziewiątej.
— Spać zawcześnie... — rzekł do siebie — dokończę czytania Pamiętników hrabiego de Terrys.
Wydobywszy książkę z pod podwójnego dna, położył ją przed sobą, przykręcił lampę naftową tak, aby dawała jak największe światło, zaczął czytać w tem miejscu w którem zaprzestał, to jest na wierszach skreślonych czerwonym atramentem i miał się zagłębić w badaniu cennego rękopisu, ale znużenie skleiło mu oczy; łokieć wsparł na stole, głowę na ręku... Spał.
Ze snu przebudził go odgłos kroków.
— To moja sąsiadka musi wracać... — pomyślał. Zdaje mi się, że nie jest sama...
W sieni dawał się słyszeć dźwięczny głos Zirzy.
— Ani odrobiny nie widać — mówiła jasnowłosa studentka. — Julku, zapale o zapałkę.
Jarrelonge szepnął.
— Mężczyźni... pewno ci sami co wczoraj towarzyszyli małym... Zabawnem będzie posłuchać, jak będą szczebiotały... A! otwierają drzwi... wchodzą... zamykają się... Co oni tam będą robili?... Ściany cienkie... Starajmy się trochę posłuchać...
Uwolniony więzień wstał z krzesła i przyłożył ucho do ścianki, której cienkość była mu znana.
— Rozmawiają... — rzekł. — Słyszę.
— No — zapytała Zirza — jakże znajdujecie gniazdko naszej turkaweczki?
— Śliczne! — odpowiedział Paweł — urządzenie proste lecz pełne smaku.
Jarrelonge pomyślał:
— Ten co bajdurzy, to jest jegomość co mnie gonił po wyjściu z Chatelet. Poznaję jego głos.
— Moje dzieci, tu nie idzie o podziwianie — rzekł Juliusz — idzie o rozprawianie... Mówmy mało lecz dobrze...Jesteśmy tu swobodni od niedyskretnego ucha.
Wspólnik Leopolda z trudnością powstrzymał wybuch śmiechu i musiał poprzestać na ironicznym geście, który wyraźnie znaczył:
— Licz na to, mój poczciwcze!
Juliusz mówił; dalej:
— Niech się Paweł wytłómaczy i powie Renacie co postanowił zrobić...
— Wiem już od Zirzy, żeś dalej prowadził poszukiwania — rzekła z kolei córka Małgorzaty.
— Tak, droga Renato, jestem pewny żem odkrył człowieka, który pochwycił woreczek pani Urszuli, zaczepiony u stopnia wagonu...
— Posłuchałeś mojej prośby, prawda Pawle?... Miałeś litość nad tym człowiekiem?... Nie kazałeś go karać?...
— Patrzcie! mała nie jest pamiętna urazy... — szepnął Jarrelonge, do którego wyrazy wymawiane w sąsiednim pokoju dochodziły głuche i stłumione, ale zupełnie wyraźne.
Paweł mówił dalej:

Człowiek ten, robotnik kolejowy, belgijczyk, został wypędzony za ważne uchybienia służbowe. Już go nie ma w Paryżu.
— Cóż myślisz począć względem niego? — zapytała Renata.
— Mam zamiar udać się do Belgii, jeżeli będzie potrzeba aby go wyszukać i ścigać go za śladem, dopóki go nie znajdę... Powiedziałaś mi, że w woreczku pani Urszuli znajdowały się, oprócz biletów bankowych, papiery familijne...
— Dowodów nie mam, ale jestem o tem przekonana... Pani Urszulą nie czuwałaby z taką troskliwością nad tym woreczkiem, z którym się nigdy nie rozstawała, gdyby w nim było tylko trochę pieniędzy... Zawierał on niezmiernie ważne papiery, jestem tego najpewniejsza iż pomiędzy temi papierami znajdował się list, o którym mi mówiła, pani Urszula, ów list, który za przybyciem, do Paryża miała wręczyć notaryuszowi, nieznanemu mi z nazwiska i miejsca zamieszkania...
— Mała trafnie się domyśla!... — pomyślał Jarrelonge. — Tak, list do notaryusza, w nim się znajdował razem z tym, który zawiozłem do Maison-Rouge i na który Leopold miał, taką chrapkę...
— A więc — mówił dalej Paweł — jeżeli Oskar Loos nie uważał tych papierów za nie mające wartości, co jest prawdopodobnem, ponieważ ich w woreczku nie ma, musi je posiadać i sprzeda mi je, albo przynajmniej będzie mi mógł powiedzieć za pieniądze, gdzie je podział i co trzeba zrobić, aby je odzyskać...
— Do djabła! — szepnął Jarrelonge. — To prawdą! Zły dla nas interes!
— A gdzie mieszka ten Oskar Loos? — zapytała Renata.
— W Antwerpii... przy ulicy Vieille-Chaussé Nr. 31, blizko placu Świętego Jana... Oto jest adres dany mi w jego dawnym mieszkaniu przy ulicy Recollets.
Jarrelonge wyciągnął rękę aż do stołu, wziął ołówek i na rogu stronnicy rękopisu hrabiego de Terrys napisał:
„Oskar Loos.
„Nr. 31, ulica Vieille-Chaussé przy placu Świętego Jana.
„Antwerpia.“
Potem zatarł ręce z niekłamaną oznaką zadowolenia.
— Pawle... kochany Pawle... — szepnęła córka Małgorzaty — strzeż się...
— Czego?
— Ścigać tego człowieka, który się bezwątpienia kryje... prześladować go... powiedzieć mu w oczy, że wiesz o jego występku... Wszystko to jest bardzo niebezpieczne... człowiek ten jest w swoim kraju, gdzie ty będziesz obcym... Jego nienawiść może go do wszystkiego popchnąć przeciw tobie...
— Droga Renato... — przerwał Paweł — nie staraj się przeszkadzać memu działaniu, napróżnobyś to usiłowała. Pojadę do Antwerpii, już to postanowiłem... zobaczę tego człowieka... mój instynkt ostrzega mnie, że tam znajdę klucz do otaczającej cię tajemnicy i ślad nędzników, którzy cię chcieli zabić... i zamordowali panią Urszulę... Jakże chcesz, abym się wstrzymał, abym się wahał, skoro mam takie przekonanie? Czyż mogę na zimno obliczać dobre lub złe szanse mego przedsięwzięcia, skoro idzie a ciebie, o twoje szczęście, o twoją przyszłość?... Nie, stokroć nie! Pojadę, chociażby nie wiem jakie niebezpieczeństwa zagradzały mi drogę i tam mnie oczekiwały! Myśl, że pracuję dla ciebie, będzie moją tarczą!...
Jarrelonge myślał:
— A to mi don Kiszot!... W obecnej porze prawie nie ma takich facetów... na szczęście...
— Jedź więc mój przyjacielu, skoro cię nic wstrzymać nie może — wyszeptała córka Małgorzaty, której oczy zaszły łzami. — Będę czekała modląc się za ciebie...
— Ochroniony modlitwą takiego jak ty anioła, czegóż się mam obawiać? — odparł Paweł.
— Kiedyż pojedziesz? — zapytał Juliusz Verdier.
— Jutro... Dowiadywałem się o godzinie wyjazdu. Puszczę się o siódmej minut dwadzieścia, pierwszym pociągiem. W Brukselli będę o pierwszej minut pięćdziesiąt ośm, a w Antwerpii o trzeciej... — Zatem jeżeli nie zajdzie co nieprzewidzianego, nic mi nie przeszkodzi, powrócić tutaj po jutrze wieczorem...
— Czy zabierzesz woreczek pani Urszuli?
— Rozumie się!... W obec takiego przekonywającego, dowodu, nędznik nie będzie mógł się zaprzeć... co bez tego mógłby uczynić...
Jarrelonge już nie słuchał.
Usiadł znowu przy stole dla skopiowania adresu napisanego w sposób prawie nieczytelny na rogu „Pamiętnika“ i włożył ten adres do pularesu.
Co uczyniwszy, bez względu na zmęczenie, wziął na siebie cieplejsze ubranie, schował napowrót rękopis pod podwójnem dnem szafki, wyjął wszystko złoto i srebro, uzbroił się w nóż spiczasty i wyostrzony, zgasił lampę i wyszedł nie zapomniawszy zamknąć drzwi na dwa spusty.
Przechodząc przez sień, słyszał w sąsiednim pokoju poruszenie krzesłami i rzekł do siebie:
— Konfrontacya skończona... Oddalą się, ale ja wprzód pojada i młody człowiek przyjedzie za późno!...

XII.

Wspólnik Leopoldą, zbiegł prędko ze schodów, kazał sobie otworzyć, wyszedł na chodnik ulicy Beauréillis i szybkim krokiem pobiegł na plac Bastylii.
— Przejeżdżała dorożka.
— Czyi wolny? — zawołał Jarrelonge na woźnicę.
— Wolny... niech pan siada...
Jarrelonge wskoczył do powozu.
— Dokąd jedziemy?
— Na dworzec kolei Północnej... tylko prędko... czterdzieści sous na piwo, jeżeli staniemy na jedenastą...
Woźnica silnie ściągnął biczem konia, poczem przypominając sobie „Garbatego“, rzekł akcentem prowansalskim Vannoy’a, mówiącego do Wawrzyńca:
— Nie bój się przepióreczko... będziemy na czas albo indyk pęknie w drodze!
Biednę zwierzę miało jeszcze resztę krwi i puściło się szybkim truchtem...
Na pięć minut przed jedenastą powóz zatrzymał się na dziedzińcu dworca; kolei Północnej, w części dla wyjeżdżających.
Bandyta wyskoczył na ziemię, dął pięć franków woźnicy i udał się do okienka od kassy biletowej.
— Do Brukselli? Czy jeszcze czas? — zapytał kasyera.
— O! i wielki!... tak panie, pociąg odchodzi dopiero o jedenaste] minut dwadzieścia.
Jarrelonge odetchnął z zadowoleniem.
Urzędnik dodał:
— Za pięć minut kassa będzie otwarta...
— O której ja jutro przyjadę do Brukselli?...
— O dwunastej minut sześć.
— Do licha!... tak późno!
— Jest to pociąg osobowy... Lepiej pan zrobisz, jadąc pośpiesznym pociągiem jutro rano o siódmej minut dwadzieścia... Prześpisz się pan spokojnie w Paryżu i będziesz w Brukselli o pierwszej minut pięćdziesiąt ośm.
— Dziękuję panu... — rzekł Jarrelonge głośno.
Poczem, mówiąc sam do siebie, dodał:
— Półtorej godziny, wprzód niż młody człowiek... Właśnie mi tego potrzeba... kpię sobie z pociągu pośpiesznego...
Okienko się otwarło.
Przystęp do niego zajmowało już z dziesięć osób.
Uwolniony więzień stanął W szeregu i gdy na niego przyszła kolej, zażądał biletu drugiej klasy.

O jedenastej minut dwadzicia, pociąg pędził do Belgii, wioząc Jarelonge’a.
∗             ∗

Paskal Lantier w „Hotelu Prefektury“ w Troyes nie potrzebował, aby go służący hotelowy przychodził budzić.
O ósmej był już na nogach.
O dziewiątej wyszedł i udał się do gmachu sądowego, dopytując się, o której się będzie mógł zobaczyć z prokuratorem rzeczy pospolitej.
— Czy pan ma wezwanie? — zapytał odźwierny.
— Nie, przychodzę w pewnym interesie...
— W sprawie kryminalnej?... ze skargą?...
— W sprawie spadkowej... Przyjechałem z Paryża w skutek ogłoszenia w gazetach...
— No to radziłbym panu napisać na stemplu podanie z wyłuszczeniem prokuratorowi rzeczypospolitej powodów, które pana skłaniają do proszenia o audyencyę... Niech pan za godzinę przyjdzie z tem pismem, które ja natychmiast wręczę według adresu i zaprowadzę pana do biura, gdzie poczeka, aż zostanie wprowadzonym.
— Bardzo dziękuję... Gdzie można dostać papieru stęplowego?
— W dystrybucyi, obok „Hotelu Prefektury“...
— Tam właśnie mieszkam.
— Arkusz za sześćdziesiąt centymów.
Paskal kupił stępel, powrócił do hotelu, zjadł śniadanie, napisał, włożył podanie w kopertę i równo w godzinę powrócił do gmachu sądowego.
Odźwierny wskazał mu drogę i wprowadził. do biura, gdzie pracowało dwóch niższych urzędników, z których jeden podjął się doręczenia pisma do prokuratora rzeczypospolitej.
Po pięcio minutowem oczekiwaniu, Paskal został wprowadzony do gabinetu pomocnika prokuratora.
Ten ostatni ukłonił się nowoprzybyłemu, wskazał mu ręką krzesło i rzekł do niego.
— To pan się nazywa Paskal Lantier?...
— Tak panie...
— Więc to ogłoszenie zamieszczone w gazetach sprowadza tu pana?
— Tak jest, panie...
— Jak się to stało, że wiedząc o swych prawach do spadku po zmarłym Robercie Vallerand, nie zgłosiłeś się pan wcześniej?... Czyś pan nie wiedział o jego śmierci?...
— Wiedziałem o niej, ale moje stosunki z wujem były rzadkie, a nie słysząc o niczem, przypuszczałem, że przez testament rozporządził majątkiem, którego cyfra nie jest mi znana.
Podprokurator zaczął przeglądać akta.
— Jak pana na imię?
— Ludwik Paskal.
— Nazwisko ojca pańskiego?
— Ludwik Lantier.
— Kiedy umarł?
— Ośmnaście lat temu.
— Nazwisko pańskiej matki?
— Łucya Vallerand.
— Zapewne pan posiadasz dowody, mogące potwierdzić tożsamość pańskiej osoby?
— Tak panie — odpowiedział Paskal, wydostając z kieszeni papiery.
— Jakież one są?
— Moja metryka, patent na inżeniera cywilnego, metryka ślubu i śmierci moich rodziców. i moja karta wyborcza...
— Wszystko to jest potrzebne... Proszę o te papiery z wyjątkiem pańskiego dyplomu i karty wyborczej... Muszę je dołączyć do akt...
— Oto są...
— Jeszcze jedno... Zmarły Robert Vallerand miał jeszcze drugiego siostrzeńca, pana Leopolda Lantier...
— Tak, panie... Mój nieszczęśliwy krewny dopuścił się niegdyś ważnych błędów, za które od ośmnastu czy dziewiętnastu lat pokutuje w więzieniu, na które jest dożywotnio skazany...
— Powiadasz pan, pokutuje?
— Tak jest.
— Więc pan nie wiesz o jego ucieczce z więzienia w Troyes, dokąd był przeniesiony?
Paska! udał zadziwienie.
— Uciekł! — zawołał. — Drżę na samą myśl tego, że on jest wolny! Czy nie popełni on nowych zbrodni?
— Nie popełni już... Umarł...
— Umarł! — powtórzył przedsiębiorca, tym razem naprawdę oszołomiony i nic nie rozumiejąc twierdzenia podprokuratora.
— Tak jest — odparł ostatni. — W kilka godzin po jego ucieczce, znaleziono na brzegu Sekwany część jego ubrania... Zatem musiał utonąć albo dobrowolnie, albo przypadkiem... Jednakże, ponieważ ciała nie znaleziono, poszukiwania były prowadzone przez dwa miesiące, których niepomyślny rezultat uczynił powątpiewanie niemożliwem... Leopold Lantier z pewnością nie żyje...
Paskal podniósł do sufitu ręce i oczy, mówiąc bolesnym tonem:
— Nieszczęśliwy!... ach!... nieszczęśliwy!...
— Zatem — mówił dalej podprokurator — pan jesteś jedynym przedstawicielem rodziny Lantierów, mającym prawo do dziedzictwa Roberta Vallerand...
— Jedynym, nie, panie — odparł Paskal — mam syna...
— Prawda, ale on już należy do drugiej linii... Otóż, wuj pański, zmarły prawie nagle, nie zostawił testamentu... Zatem cały majątek spada na pana, ponieważ jesteś synem jego siostry... Wyznaczony administrator sądowy, złoży panu sprawę o wysokości spadku, składającego się z zamku i majątku w Viry-sur-Seine, ocenionych na sto siedmdziesiąt pięć do dwuchkroć sto tysięcy franków, a prócz tęgo sześćdziesięciu tysięcy franków w papierach wartościowych na okaziciela, znalezionych w jednej szufladzie w zamku, i piętnastu tysięcy franków gotowizną...
Paskal słuchał uważnie i jego brwi widocznie się marszczyły.
Podprokurator spostrzegłszy zakłopotanie malujące się na jego twarzy, zapytał:
— Wydajesz mi się pan zdziwionym... Czyżbyś pan przypuszczał, że spadek powinien być większym?
— Powiedziałem panu i jeszcze raz powtarzam, że dokładna cyfrą majątku mego wuja nie jest mi wiadomą, ale przyznaję, żem przypuszczał, że on jest daleko większy.
— Wszyscy mniemali toż samo i według opinii publicznej, Robert Vallerand był milionerem... Jednakże trzeba było się zgodzić z rzeczywistością, w skutek zdjęcia pieczęci i rozpoznania wszystkich papierów... Oprócz wyszczególnionego przezemnie, innego majątku nie ma.
Paskal potrząsnął głową.
— Raz rozmawiałem z wujem po jego powrocie z Ameryki i w tej rozmowie, nie wdając, się w szczegóły, wyraźnie dał mi do zrozumienia, że posiadał kilka milionów...
— To nie jest prawdopodobnem... — odparł podprokurator. — Znalazłby się ślad tych milionów, gdyż Robert Vallerand z pewnością nie zakopał swoich pieniędzy...
— A czy nie mógł ich złożyć u notaryusza?
— To znalezionoby pokwitowanie.
— Pokwitowanie może zaginąć.
— Po śmierci pańskiego wuja, notaryusz byłby obowiązanym zawiadomić sąd o depozycie złożonym w jego ręce.
— Pewno, ale można przypuszczać, że notaryusz nie wie o śmierci swego klienta...

XIII.

— Czy pan masz jakie ważne przy czyny, aby tak mówić? — zapytał podprokurator.
— Zdaje mi się że mam... — odpowiedział Paskal.
— Jakie?
— W rozmowie o której przed chwilą; wspominałem, mój wuj nie ukrywał przedemną, że jego kapitały wydawały mu się pewniejsze u notaryasża, niż we własnym domu...
— Czy wymienił jakie nazwisko?
— Powiedział mi, że pan Audouard, notaryusz w Nogent-sur-Seine posiadał jego całkowite zaufanie.
— Jest to dosyć waźnem, co mi pan powiadasz, iż warto o tem pomyśleć... Zaczekaj pan chwilkę... Poradzę się pod tym względem prokuratora rzeczypospolitej...
— Proszę pana.
Podprokurator wyszedł.
Paskal zostawszy sam, otarł czoło zroszone kroplami potu, chociaż w gabinecie nie było gorąco.
Posłuszny radom swego krewnego, budowniczy rozpoczął grę grubą.
Budowla wzniesiona tak pracowicie, mogła runąć, ale powodzenie wydawało się pewnem, jeżeli spadkobierczyni Roberta Valleranda pozostania na zawsze nieznaną a Leopold rzekł do Paskala:
— Tym razem Renata nam nie umknięto.
W pięć minut podprokurator powrócił.
— Prokuratora zajęło to coś pan powiedział, — rzekł. — Mam rozkaz zatelegrafować do notaryusza w Nogent-sur-Seine, wzywając go tu bezzwłocznie. — Czy pan musisz dziś koniecznie wracać do Paryża?
— Czyżby obecność moja w Troyes była niezbędną? — zapytał Paskal.
— Przynajmniej byłaby bardzo użyteczną.
— Wyślę więc depeszę do mego zastępcy z zawiadomieniem, że moja nieobecność się przedłuży i dam mu instrukcye...
— Tak będzie najlepiej... Gdzieś się pan zatrzymał?
— W „Hotelu Prefektury“.
— Przyszlę więc tam do pana, jak nam pan będziesz potrzebny.
— Dziękuję panu, będę na rozkazy...
Paskal wyszedł.
Podprokurator natychmiast napisał depeszę, wzywającą do sądu w Troyes notaryusza z Nogent-sur-Seine i zadzwonił na woźnego.
— Do telegrafu... — rzekł. — Odpowiedź; zapłacona...
W półtorej godziny oczekiwana odpowiedź nadeszła do biura prokuratora rzeczy pospolitej.
Podpisana była przez, pierwszego dependenta i brzmiała tak:
„Pan Audouard wyjechał. Wróci w niedzielę wieczorem. Nie wiem gdzie go szukać. Co czynić?“
Drugi telegram wysiany natychmiast, wzywał notariusza o przybycie w poniedziałek, o pierwszej w południe do sądu.
To załatwiwszy, podprokurator napisał do Paskala, uprzedzając go o zwłoce jakiej interes uległ, i zwalniąjąc go aż do następnego poniedziałku.
— Tem lepiej! — pomyślał przedsiębiorca. Leopold będzie miał czas działać i nie trzeba się będzie obawiać nieprawej córki... Trzeba się z nim o tem porozumieć...
— Pociąg przechodzący przez Troyes o piątej minut trzydzieści pięć zabrał Paskala, który o dziewiątej wieczorem wrócił do swego domu przy ulicy Picpus.


∗             ∗

Wiemy, iż Jarrelonge o jedenastej minut pięćdziesiąt wsiadł do pociągu passażerskiego, idącego do Brukseili.
Podróż trwać miała dwanaście godzin.
Paweł Lantier wyjeżdżając na drugi dzień pociągiem pośpiesznym, potrzebował połowę tylko tego czasu do przebycia tej przestrzeni, ale bandyta zyskiwał blizko dwie godziny i takowe miały mu wystarczyć.
Uwolniony więzień zwykle sypiał jadąc koleją.
jak gdyby w swoim łóżku, kołysany ruchem wagonów po szynach.
Tej nocy było inaczej.
Wciśnięty w kąt, z twarzą okręconą szalem, i siedząc w towarzystwie czterech podróżnych, Jarrelonge udawał że drzemie, lecz w istocie rozmyślał.
Przybywszy do Maubeuge, trochę przed dziewiątą zrana, wyszedł ze swojej nieruchomości.
Zapowiadano postój przez pięćdziesiąt minut.
— Zjem tu śniadanie... — pomyślał nędznik. — W Brukselli może nie będę miał czasu... Korzystajmy z okoliczności...
Zasiadł więc w bufecie, kazał sobie podać obfite śniadanie, dobrze zapił, a gdy służba zawołała: „Panowie, pociąg odchodzi!...“ powrócił do swego przedziału, gdzie znowu zamknąwszy oczy, zaczął dalej rozmyślać.
O dwunastej minut dziesięć, pociąg wjeżdżał na dworzec brukselski.
Nie potrzebując kłopotać się bagażem, Jarrelonge spiesznie stanął u drzwi wychodowych.
Nie znając Brukselli musiał się poinformować.
— Gdzie się wsiada do pociągu idącego do Antwerpii? — zapytał posługacza.
— Na dworcu Północnym, na drugim końcu miasta. Tramwaj stojący naprzeciw, zawiezie tam pana...
I posługacz wskazał na początek linii tramwajowej.
Na linii stały dwa powozy.
Jeden z nich miał ruszyć w drogę.
Jarrelonge wsiadł do niego i wysiadł na Stacyi drogi Północnej.
W sali passażerskiej dowiedział się, że pociąg do Antwerpii odchodzi za dwadzieścia minut.
Przechadzał się tu i owdzie, przyglądając się twarzom.
W ogólności wydawały mu się zasępione.
Spojrzenia były przyćmione; — wszyscy się nudzili, jak się zdawało.
Poruzmawiano po flamandzka, po wallońsku po francuzku.
— Jaka mięszanina! — pomyślał bandyta. — Ot to. wieża Babel!
Po upływie dwudziestu minut kupił bilet i wsiadł do wagonu.
O drugiej przyjechał do Antwerpii.
Ze stacyi leżącej na bulwarze, czy też ulicy Keyser, widać rysującą się całą panoramę miasta.
Jarrelonge zatrzymał się.
— Teraz idzie o to ażeby nie zasnąć... — rzekł drapiąc się w uchę, — Trzeba jak najprędzej wyszukać Oskąra Lops i w tym celu zasięgnąć informacyj.
Przystępując więc do jakiegoś przechodnią, odezwał się jak najuprzejmiejszym tonem:
— Przepraszam pana... czy byś pan nie był łaskaw mnie objaśnić...
— Nie rozumiem... — przerwał przechodzący najczystszym flamandzkim językiem i poszedł dalej.
— Do djabła — szepnął Jarrelonge ze skrzywienïem. — Godferdam mówiący po jawańsku! Czyja nie spotkam kogo, coby jako tako mówił po francuzku?
Nadchodziła jakaś kobieta.
— Ulica Vieille Chaussé, jeśli łaska?... — rzekł zastępując jej drogę.
Niestety! kobieta zrobiła duże oczy i potrząsnęła głową, mówiąc coś niezrozumiałego.
— Jeszcze flamandka! — pomyślał podróżny z zawodem. Co tu robić? A! wiem... Przecież tutaj, tak samo jak wszędzie, muszą być policyanci, — a ci mnie zrozumieją...
Jarrelonge przerwał sobie, aby dalej mówić.
— Doprawdy, staję się głupowaty... Zaczepiać policyanta, aby się przyjrzał memu cyferblatomwi i kiedykolwiek go sobie przypomniał... To nie byłoby zręcznem... Co tu robić?
Rozprawiając sam z sobą, nędznik szedł.
Stanął przed dosyć, dużą budowlą, mającą pozór teatru.
Na frontonie dawał się czytać napis: Alhambra.
Afisze poprzyklejane przy drzwiach, były drukowane po francusku.
— Wybornie! — pomyślał uwolniony więzień. — Tu rozumią moją mowę; są więc ludzie którzy nią mówią.
Z pod perystylu wyszła nieduża kobietka, ruchliwa i ubrana elegancko, choć w toalecie trochę podniszczonej.
— Czy pani jesteś francuzką? — zapytał Jarrelonge z ukłonem.
— Tak jest, panie.
— No to jestem ocalony! Czy może mi pani wskazać, gdzie jest ulica Vieille-Chaussé?
— Nie panie, ale tam, na rogu ulicy w dystrybucyi tytuniu znajdziesz pan posłańca mówiącego po francuzku i ten może pana poinformować...
Jarrelonge podziękował, puścił się we wskazanym kierunku, spotkał posłańca i rzekł do niego.
— Ulica Vieille-Chaussé, mój zuchu?
— Zaprowadzę pana, to ztąd niedaleko... Niech pan idzie ze mną...
Po pięciu minutach drogi, człowiek ów wyciągnął rękę ku tabliczce i rzekł.
— Jesteśmy.
Francuz włożył dwa franki w rękę przewodnika który ucieszony taką gratką, zawołał.
— Jeżelibyś mnie pan potrzebował, to zawsze jestem w dystrybucyi, gotów na pańskie usługi...
— Dobrze...
Zostawszy sam, Jarrelonge przyjrzał się domom, i postąpiwszy parę kroków, stanął przed numerem trzydziestym pierwszym.
Była to stara budowla lichej powierzchowności, z dwoma sklepami na dole.
W jednym mieścił się przekupień serów.
W drugim sprzedawano ryby solone i wędzone.
Z obudwu wydobywał się odór zabijający.
Pomiędzy sklepami znajdowała się sień ciemna i cuchnąca, tak samo jak sień domu, w którym belgijczyk mieszkał w Paryżu przy ulicy des Recollets.

XIV.

Wnosząc niebezzasadnie, że dom podobny nie musiał mieć odźwiernego, Jarrelonge wszedł do składu serów, mówiąc do siebie zcicha.
— Byleby ten choć rozumiał po francuzku...
Uspokoił się słysząc, jak handlarz go pytał czegoby żądał i odpowiedział następującym pytaniem.
— Czy nie znasz pan w tym domu niejakiego Oskara Loos?
— Znam, panie.
— Na którem on mieszka piętrze?
— Na drugiem, lecz wątpię czy pan go zastaniesz...
— A, do licha! Kiedyż go można zastać?
— Nie wiem, ale niech pan zawsze wejdzie... — Jest tam jego matka, która pana objaśni.
Uwolniony więzień wszedł na chwiejące się schody i zlekka zapukał do drzwi na drugiem piętrze.
Ktoś gardłowym głosem zawołał:
— Proszę wejść..?
Popchnął drzwi, przestąpił próg i w izbie obrzydliwej powierzchowności i zrujnowanej, w której panował największy nieład, ujrzał sześćdziesięcioletnią kobietę podejrzanej miny w połatanym czepku, siedzącą przy kominie.
Na kominie tym stał kociołek pełen wrzącego płynu.
Stara nie podnosząc się, zawołała opryskliwym tonem:
— Czego pan chcesz?
— Chciałbym się widzieć z pani synem.
— Na co?
— Mam z nim coś pomówić...
Stara przybrała rozwścieczoną minę i wstrząsając pogrzebaczem trzymanym w ręku.
— Do milion! to wiadomo co mu pan masz powiedzieć! Pan wiesz, że Oskar przywiózł z Paryża kilka groszy uczciwie zarobionych przez pracę, i jak wszyscy próżniacy flamandzcy, przychodzisz po niego, aby ci fundował piwo z Louvain i farb... A! łajdaki!.... wciągają go, obdzierają, wyciągają na wydatki po za domem, gdy tymczasem ja, jego matka, siedzę w domu jedząc kartofle gotowane bez masła i szmalcu!... Ach! żeby się raz to życie skończyło!...
— Stara nie bardzo przystępna!... — pomyślał Jarrelonge. — Idzie o to aby ją ugłaskać...
Poczem głośno dodał:
— Mylisz się, kochana pani... Ja nie mam zamiaru wciągać jej syna w rozpustę, gdyż sam jestem porządnym człowiekiem i tylko uczciwych ludzi szanuję... Przybywam umyślnie z Brukselli, aby zaproponować synowi pani robotę u mego majstra...
— Więc pański majster jest stolarzem?
— Tak jest, majstrem stolarskim, a ja czeladnikiem... — odparł Jarrelonge — chwytając w lot objawienie.
— No, to nie sądzę, aby się Oskar dał namówić... Zresztą, on nie musi znać swojego rzemiosła, przepędziwszy trzy lat na kolei, na której, lepiej by zrobił gdyby był został...
— Ręka się prędko wprawia i jeżeliby chciał...
— Tak, jeżeliby, chciał... ale on będzie wołał nic nie robić, zajadając surową szynkę i zapijając ją piwem i jałowcówką, aż dopóki nie znajdzie się pod stołem... To tam znikają jego oszczędności...
— Można mu dawać dobre rady...
— Spróbuj pan... to pańska rzecz.
— Czy on prędko po wróci?
— Czy ja wiem?... Czasem go po dwa dni nie widuję...
— Gdziebym go mógł zastać?
— U wszystkich szynkarzy fara i wódki, a tych nie brak w Antwerpii!...
— Ależ musi być miejsce, w którem on bywa przeważnie i w ktorém, naturalnie, mógłbym go najprędzej zastać?...
— A więc, miejsce, które on najwięcej lubi, jest szynk przy porcie, pod szyldem: „Schadzka marynarzy“.
— Bardzo dziękuję, kochana pani, idę tam, a pani zrób mi przyjemność przyjmując to, co pani pozwoli dodać trochę masła do twoich kartofli...
To mówiąc, Jarrelonge podawał matce Loos sztukę pięciofrankową.
„Ta rzuciła się na pieniądz, jak sęp na żywą zdobycz i chrapliwym, drżącym z radości głosem wybełkotała:
— Toż to się dziś uraczę jałowcówką!...
Uwolniony więzień wyszedł z izby, a następnie z domu, rozpytał się o drogę, którą miał się udać, i skierował się ku portowi, mówiąc;:
— Oto są zawikłania, które młodemu człowiekowi coraz więcej stawać będą na przeszkodzie... Zanim on znajdzie Oskara, ją kupię od niego wzmiankowane papiery, jeżeli je ma jeszcze.
Jarrelonge przyszedł do portu.
Wybrzeża założone z towarami, wielkie, okręty i lodzie różnego rodzaju na Skaldzie, wywarły na bandytę silne wrażenie, ale nie miał czasu unosić się nad tym żywym i malowniczym widokiem.
Najważniejszą dlań rzeczą było bezzwłocznie odnaleźć ulubioną szynkownię Oskara.
Jeden z tragarzy mu ją wskazał.
W dwie minuty doszedł do „Schadzki marynarzy“, szynku ostatniego gatunku, którego pozór nie miał nic pociągającego. Przeciwnie...
W zkie okienka i o małych szybkach zielonawego koloru, widniały w poczerniałych murach.
Ogromna sala o bardzo nizkim suficie .prawie czarnym, była umeblowana zatłuszczonemi stołami i ławkami.
Za tą salą znajdowały się gabinety, z których każdy mógł pomieścić około dziesięciu osób.
Jarrelonge wszedł do zakładu i z początku nie wiele mógł rozróżnić przez gęsty dym, Wydobywający się z otworu mnóstwa fajek.
Jednocześnie dziwna mięszanina języków uderzała nieprzyjemnie jego ucho.
Mówiono jednocześnie po niemiecku, po włosku, po francuzku, po angielsku, flamandzku, po hiszpańsku i t. d., a raczej krzyczano, kłócono się, klęto temi rozmaitemi językami.
Zwolna wzrok Jarrelonge’a mógł bez względu na dym, pochwycić kilka szczegółów obrazu skreślonego przez nas w ogólnyoh zarysach.
Nędznik w Paryżu widział dużo jaskiń i dziur, lecz mu siał przyznać, że nic nie znał podobnie nikczemnego, podobnie śmiesznie złowrogiego.
Do typów wiecznie świeżych i żyjących, malowanych przez Dawida Teniera i innych mistrzów flamandzkich, łączyły się fizyognomie szubieniczne i sylwetki bandytów należących do wszystkich krajów świata.
Gospodarz zakładu palący tak jak i jego goście z długiej fajki z białej glinki, siedział za kantorem obity, poczerniałą blachą mosiężną.
Jarrelonge zbliżył się do niego i kłaniając mu się grzecznie, rzekł:
— Proszę o szklankę rumu Jamajka, jeśli łaska i objaśnienie:
Gospodarz podał trunek na kantor i czekał:
Uwolniony więzień mówił dalej:
— Czy pan znasz niejakiego Oskara Loos?
— Znam.
— Czy on jest tutaj obecnie?
— Jest.
— Czy byś mi go pan niepokazał?
— I owszem... Widzisz pan tam, w rogu, stół na którym stoi wazka?
Doskonale widzę.
— Oskar Loos jest ten, co ma na głowie czapkę wydrzaną, taką samą jak ja...
— Dziękuję i proszę jeszcze o jedną szklankę...
Jarrelonge wzmocnięny na duchu tą podwójną, dozą trunku, zapłacił i skierował się ku stołowi w kącie.
Przy nim siedziało pięciu ludzi.
Czterech z nich grało w karty.
Do grających należał Oskar.
Piąty spoglądał okiem ogłupiałym z opilstwa na jałowcówkę, palącą się w metalowej wazce.
Były robotnik kolejowy cały był grą zajęty.
Jednakże ujrzawszy, że ktoś obcy zatrzymał się w końcu stołu i przygląda mu się uważnie, podniósł głowę i zmarszczył brwi.
— Do pana mam interes, panie Loos... — rzekł do niego Jarrelonge z najuprzejmiejszą miną.
— Do mnie?... — rzekł Oskar zdziwiony.
— Tak, lecz jak pan skończysz.
Gra została przerwana.
Inni gracze przyglądali się kolejno francuzowi i mówili coś z cicha do siebie po flamandzku.
Od zjawienia się Jarrelonge’a, Oskar nie potrafił ukryć swojej niespokojności.
Gdy rozdawano karty on mruczał.
— Czego pan chcesz odemnie?
— Czyś pan skończył?
— Nie, ale z tem wszystkiem możesz pan mówić.
— To co ci mam powiedzieć, mój stary, nie mówi się, tylko się gwiżdże... — odparł uwolniony więzień, który śród tych łotrów odzyskiwał swoją powagę wysłużonego. bandyty.
Niespokojność Oskara Loos zwiększała śię.
Irytowało go to, że nierozumiał odpowiedzi nieznajomego.
— Godferdam!... — zawołał wzruszając ramionami. — Idź pan gdzieindziej gwizdać, jeżeli gwizdanie to nie jest przyjemne.
— Słychać je z Paryża.
— Usta Oskara poruszyło nieznaczne drżenie.
Oczy j ego niespokojnie się poruszyły.
— Tak, do kroćset! z Paryża... — powtórzył Jarrelonge. — Z dworca kolei Wschodniej i od wagonu Nr. 1326.
Były robotnik kolejowy zbladł bardzo.

XV.

— No i cóż! gramy dalej czy nie? — zapytał jeden z grających po flamandzku.
— Zaczekaj chwilkę... — odpowiedział Oskar w tym samym języku.
Poczem zwracając się do Jarrelonge’a mówił dalej po francuzku:
— Co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że mamy do pomówienia o stopniu wagonu Nr. 1326... — odparł uwolniony więzień.
Były robotnik kolejowy nie mógł już powątpiewać, że popełniona przezeń kradzież została odkryta.
Z bladego stał się purpurowym.
Krew gwałtownie biła mu do głowy i jednocześnie tysiąc pomięszanych myśli dręczyło jego umysł.
Czy by ten człowiek stojący przed nim, był agentem policy i francuzkiej?
Czy miał do w ód kradzieży w ręku?
Oskar Loos obejrzał się po sali.
Rzekłbyś że szukał drzwi do ucieczki.

~ Jarrelonge pochylił się nad nim i opierając się mu na ramieniu, szepnął mu do ucha te kilka wyrazów.
— Odejdź od tego stołu, albo będziesz zgubiony... Ja nie jestem łapaczem, jestem poczciwy chłopak, zainteresowany sprawą woreczka któryś znalazł, wziął i wybrał z niego pieniądze...
Były robotnik drżał na całem ciele.
— Ja... — wybełkotał — ja wziąłem...
— Milion djabłów, wiesz o tem tak dobrze jak i ja! Nie masz co kłamać i przewracać oczyma, jak gałkami od loteryjki... Pójdź... Musimy z sobą pomówić.
Po raz drugi flamandczyk, zniecierpliwiony przerwaniem gry, zapytał:
— Grasz?
— Nie... — odpowiedział Oskar wstając... Weźcie na moje miejsce Coosmana... Ja mam interes z tym człowiekiem...
Coosman, ów człowiek patrzący błędnem okiem na pącz z jałowcówki podniósł się potykając i z ciężkością upadł na miejsce zajmowane przez byłego robotnika kolejowego.
— Gdzie możemy pomówić, nie obawiając się, aby nam jakiś natręt nieprzeszkodził? — rzekł Jarrelonge.
— Za wielką salą są gabinety... — weźmy jeden.
— Zgoda... Co pan pijesz?
— Piwo. Wybieraj pan dla siebie.
Oskar kazał przynieść czarnego piwa z Louvain do gabinetu, do którego wszedł razem z Jarrelonge’m.
— Ten ostatni mówił do siebie:
— Nie bardzo przebiegły jest ten belgijczyk, z Antwerpii!... Pozwala się od razu wyspowiadać... Głupiec!...
Ex-robotnik drogi Wschodniej trochę do siebie przyszedł.
Usiadł, spojrzał towarzyszowi w oczy, i zawołał:
— No! zobaczmy coś mi pan miał powiedzieć? co to znaczy: wagon Nr. 1326... woreczek... pieniądze?... Nakoniec co to za historya, z której ani słówka nierozumiem?...
— Patrz! patrz! patrz! — rzekł Jarrelonge tonem szyderczym. — Cofasz się, mój stary, ale już jest za późno... Nie trzeba było przed chwilą zblednąć jak ser śmietankowy, a potem zaczerwienić się jak rak... Gdybyś mi był od razu dał odprawę, mógłbym myśleć, żem się omylił i że ci nie groził ładny procesik w sądzie kryminalnym...
Oskar tylko pozornie zachowywał zimną krew.
Zgnębiony ostatniemi wyrazami Jarrelonge’a, nieszczęśliwy zaczął drzeć i wyjąkał:.
— Cicho... ktoś idzie.
Garson przyniósł piwo.
Gdy wyszedł z gabinetu, Jarrrelonge zamknął drzwi i rzekł:
— Bez próżnej gadaniny... nie ma czasu!... Jeżeli się chcesz wykręcić z tej sprawy, to odpowiadaj prędko i nie bałamuć... Pewnej nocy, w zeszłym miesiącu, pełniąc służbę znalazłeś woreczek skórzany zaczepiony łańcuszkiem o stopień wagonu Nr. 1326, który przybył z Maison-Rouge. Czy tak?
A! Godferdam!... Kto ty jesteś?
Jarrelonge odpowiedział tonem łagodnym:
— Jestem ten, co może pójść do naczelnika policyi w Antwerpii do biura głównego przy ulicy Orfevres pod Nr. 13 — (zły numer, mój stary!) — i jeżeli nie będziesz grzeczny, jednem słowem kazać zamknąć cię do ula...
Belgijczyk wydał głuchy mruk i wydobył z kieszeni lichy nóż tandetny.
Ale Jarrelonge stał już w postawie obronnej, z nożem katalońskim w ręku.
— Mój stary, my się znamy z tém narzędziem; miałem ja dosyć w użyciu i używam go z pewną wprawą... No, głupstwa na bok! Powtarzam, że czas jest drogi. Schowaj swego dydaka za dwadzieścia pięć sous, który wcale nic nie wart! Ja mogę cię zgubić, to prawda, ale cię mogę także ocalić... — Nie targuj się z papą o zwierzenia... Otworzyłeś woreczek?
Oskar, ogłupiały z przestrachu jakim go napawał towarzysz, zamknął nóż i odpowiedział:
— Tak jest.
— Wybornie! Naturalnie zabrałeś pieniądze znajdujące się w worku?
— Zabrałem...
— Wiele ich było?
— Okrągłe dziewięć tysięcy franków.
— Dziewięć tysięcy franków — powtórzył Jarrelonge. — Dziewięć tysięcy franków, które cię mogą zaprowadzić na galery i które głupio wydajesz, pojąc piwem gromadę próżniaków! Ale mnie to nie obchodzi... Każdy się urządza, jak mu się podoba... Przy pieniądzach które zabrałeś były papiery.
— Tak, dwa listy, z których jeden, w tajemnej skrytce, której sprężynę nacisnąłem przypadkiem.
Wzrok Jarrelonge’a zabłysnął.
— A więc, mój chłopcze — rzekł — w zamian za te dwa listy dam ci tysiąc franków.
Oskar zadrżał.
— Nie ma ich... — wyjąkał.
— Więc je zniszczyłeś?
— Nie.
— Zatem je posiadasz, ale chcesz więcej, ze mnie wyciągnąć. No to podwyższam aż do półtora tysiąca franków... Siedmset pięćdziesiąt franków za list... Zdaje mi się że to ładnie...
— Powtarzam panu że ich nie mam...
— To być nie może!
— Niestety! nie, na nieszczęście!... Nie interesowały mnie te listy... Wcale mi nie szło o objaśnienia, jakich nie mogły dostarczyć co do osobistości właściciela znalezionego woreczka... Zamknąłem je w skrytce, gdzie się znajdowały i rzuciłem woreczek w śnieg wraz z chustką, w którą były zawinięte bilety bankowe.
Jarrelonge z kolei zbladł.
— Czy to w istocie prawda, co ty mówisz? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest, Godferdam! najprawdziwsza prawda.
— Kroćset!.... A więc skoro zostawiłeś listy w zamkniętej skrytce, to one są w jego rękach, a on się tego nie domyśla!
— W czyich rękach? — zapytał belgijczyk z niepokojem.
— W rękach tego co znalazł woreczek, tego, którego wyprzedziłem zaledwie na godzinę, tego co robi poszukiwania i jedzie do Antwerpii, aby cię oskarżyć i kazać aresztować jako złodzieja...
Oskar znowu został zdjęty drżeniem, o którem jużeśmy mówili.
— Jak to! — wyjąkał zaledwie słyszanym głosem. — Ktoś jedzie do Antwerpii, żeby mnie kazać aresztować.
— Tak jest...
— Więc on wie, że ja tu jestem?...
— Do licha! Na kolei, z której zostałeś wypędzony za złe prowadzenie, dostał twój adres z ulicy des Recollets. Z ulicy des Recollets odesłano go wprost do Antwerpii na ulicę Starej Drogi, a w obecnej chwili, bez wątpienia, wybaduje twoją matkę, która go odeśle pod „Schadzkę Marynarzy“, tak samo jak mnie tu przysłała...
— A! nieszczęście! — zawołał Oskar — biada mu!
Jarrelonge mowił dalej:
— Listy zostały w woreczku... Musimy ten woreczek odebrać...
— Ale ten człowiek? — zapytał belgijczyk głuchym głosem.
— Dwa tysiąca franków dostaniesz, jeżeli mu przeszkodzimy powrócić do Paryża.
— Zabić go! — szepnął były robotnik z przestrachem.
— Czy może wolisz sąd przysięgłych?... więzienie?... galery?
— Ale jakim sposobem?
— Tu w Antwerpii rzecz pójdzie jak z płatka ponieważ ten człowiek jest tutaj nieznany, więc usuniemy go łatwo, tak że się o niego żywa dusza nie zatroszczy.
— I on poszedł tam... do matki?
— Starajmy się tam dojść przed nim... W drodze wytłómaczę ci co potrzeba zrobić...
— Pójdź pan... — rzekł Oskar.
I wyszedł z gabinetu w towarzystwie Jarrelonge’a.
Przechodząc przez salę główną, zamienił kilka wyrazów po flamandzka z towarzyszami bardzo grą zajętymi.
Znalazłszy się na ulicy, uwolniony więzień wziął go pod rękę, i idąc mówił z. nim po cichu.
Oskar nic nie odpowiadając, potwierdzał kiwaniem głowy.

XVI.

Doszli na ulicę Starej Drogi.
— Gdzie będziesz na mnie czekał? — zapytał belgijczyk.
— Wskaż mi miejsce — odpowiedział francuz.
— A więc, tam... — rzekł Oskar wskazując na piwiarnię. — Ja tam przyjdę.
Jarrelonge wszedł i kazał sobie podać kieliszek wódki.
Oskar wszedł do matki.
Stara kobieta wcale się go nie spodziewała. Tak samo jak w chwili odwiedzin Jarrelonge’a, siedziała przy piecu, na którym kociołek ciągle kipiał.
Były robotnik otworzył nagie drzwi i rzekł opryskliwie:
— Czy tu się kto pytaŁ o mnie.
I jednocześnie zbliżał się do flamandki.
Ta podniosła głowę i ukazała twarz zmienioną i oczy zamglone i mrugające.
W lewej ręce trzymała szklankę, a w drugiej jeszcze do połowy pełną butelkę.
W około niej powietrze nasycone było silnym odorem alkoholu.
Oskar od pierwszego rzutu oka poznał, że jego matka była pijana.
— Godferdam! — zawołał uderzając nogą.
Poczem wyrwał jej butelkę i szklankę.
Stara usiłowała po wstać i zdołała to do połowy uczynić, ale nie mogła się utrzymać na nogach i upadła na krzesło, wydając głuche krząknięcie.
— I ty śmiesz utrzymywać, że ja ci daję umierać z głodu!.. — mówił dalej były robotnik taboru z wściekłością. Zkąd masz pieniądze, za któreś kupiła tę jałowcówkę?
Flamandka utkwiła ogłupiały wzrok, w syna i wybełkotała:
— To ten pan...
— Jaki pan?
— Ten co przychodził co do roboty... w Brukselli... e stolarni...
— Co tam matka bajesz?... Jak on wyglądał, ten pan?... — Dosyć wysoki... z twarzą trochę czerwoną... w okrągłym kapeluszu... Odesłałam go pod „Schadzkę Marynarzy“.
Oskar domyślił się, że chodziło o człowieka którego już widział, ale tamten zapowiadał nowe odwiedziny, a te szczególniej go zajmowały.
— Czy nie przychodził kto inny? — rzekł znowu.
— Kto inny?... — powtórzyła stara, której zbyt ciężka głowa kiwała się to na jedną to na drugą stronę.
— Tak... Czy matka nie rozumiesz o co pytam?
Pani Loos wybełkotała kilka wyrazów bez związku.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
Oskar uczuł, że jego serce bić przestaje.
Stara spuściła głowę na piersi i siedziała nieruchomie.
Spała głębokim snem opilstwa.
Zapukano powtórnie.
Były i robotnik taboru obtarł wierzchem ręki czoło zroszone potem, postąpił ku drzwiom i otworzył.
Na progu stał Paweł Lantier.
— Pan Oskar Loos? — zapytał.
— To ten... — pomyślał belgijczyk zdjęty nagle drżeniem — to ten przychodził oglądać wagon z zawiadowcą... Poznaję go... To ten znalazł kawałek łańcuszka uczepionego u stopnia.
Syn Paskala powtórzył:
— Pan Oskar Loos?
— Ja jestem...
— Mam z panem coś pomówić... — rzekł Paweł Przyglądając si@ temu z kim rozmawiał i poznając go zkolei.
— A więc! proszę wejść...
Paweł wszędł kilka kroków do pokoju.
Oskar zamknął drzwi.
Student powiódł w około wzrokiem niepozbawionym nieufności.
Oko jego spoczęło na uśpionej kobiecie.
Belgijczyk to spostrzegł.
— To moja matka — rzekł. — Wypiła trochę za wiele i armata by jej nie zbudziła. Możemy więc przy niej mówić, ponieważ jak mi się zdaje, masz pan coś do powiedzenia.
Mówiąc te wyrazy belgijczyk spostrzegł niewielkiej objętości przedmiot starannie zawinięty w gazetę, który przybyły trzymał pod pachą.
— Czy to pan mieszkałeś — odpowiedział Paweł — jeszcze dwa tygodnie temu przy ulicy des Rcollets w Paryżu.
— Tak jest, ja...
— Służyłeś, pan na kolei Wschodniej?
— Tak, panie.
— To pan świeciłeś, gdy pewnego wieczora ja z zawiadowcą oglądałem wagon Nr. 1326.
Oskar przybrał obojętną minę i odpowiedział:
— To bardzo być może, ale sobie tego nie przypominam...
— Zaraz to zobaczymy... Dla czego pan rzuciłeś służbę na kolei?
— Bo mi się nie podobała....
— To jest, że pana odprawiono...
— No to i cóż? Tam nie żartują! Podpiłem sobie raz przypadkiem... I warto też było o tem gadać?
— Więc mnie pan nie poznajesz?
— Nie, panie.
— Zapytaj pan pamięci... Przypomnij sobie, że pewnego wieczoru zawiadowca stacyi kazał panu świecić, pod czas rewizyi wagonu, i w którym zbrodnia została popełniona...
Oskar przybrał minę człowieka, który uważnie szuka w pamięci.
Paweł mówił dalej:
— Przypomnij pan sobie, żem spostrzegł kawałek łańcuszka niklowanego, uczepionego u stopnia wagonu... Przypomnij sobie, żem zabrał ten kawałek łańcuszka i żem go schował... Wszystkie te fakta są świeże, zapomnieć ich nie mogłeś, a zdajesz się pan posiadać tak zimną krew...
— Rzeczywiście — rzekł nagle belgijczyk — przypominam sobie...
— A! to co innego!... Więc zapewne pan musisz sobie także przypominać o woreczku, który wisiał na tym łańcuszku.
Oskar przybrał zdziwioną minę i szepnął:
— O jakim woreczku?... Nie było żadnego woreczka...
— Nie zapieraj się... — rzekł Paweł. — Radzę, ci, abyś się przyznał otwarcie... Jeżeli będziesz kłamał to wyszedłszy ztąd, udam się do policyi z pismem naczelnika wydziału śledczego z Paryża, jakie posiadam i zaniosę na ciebie skargę.
— Pan na mnie zaniesiesz skargę! — zawołał belgi jeżyk. — A to o co?
— Rozumie się jako na złodzieja, a może i wspólnika morderstwa popełnionego w wagonie Nr. 1826.
— To fałsz, panie! to fałsz!... Ja nikogo nie zamordowałem!...
— Zgadzam się na to, dopóki nie będę miał przeciwnych dowodów; ale ukradłeś woreczek, otworzyłeś go, przetrząsłeś i zabrałeś to co się w nim znajdowało...
— Nieprawda! nieprawda!... Woreczka nie było!
— Był i oto jest ten sam.
Paweł spiesznie rozwinął paczkę o której mówiliśmy wyżej.
Były robotnik kolejowy, jakkolwiek uprzedzony przez Jarrelonge’a i spodziewający się tego co miało nastąpić, uczuł nieprzezwyciężone pomięszanie na widok tego oskarżającego woreczka.
Student ujrzał że blednieje, i zawołał:
— Powtarzam raz jeszcze, że zaprzeczać na nic się me zdało... Przywłaszczyłeś sobie pieniądze i papiery zawarte w tym woreczku. Dosyć więc dzisiaj mego jednego słowa, abyś dziś jeszcze został aresztowany.
Z pod spuszczonych powiek Oskara, błysnął krwawy ogień, nikczemnik obejrzał się w około i wsunął rękę pod ubranie.
Student doskonale zrozumiał co się działo w umyśle złodzieja i wyjął z kieszeni rewolwer.
— Widzisz, żem przygotował środki obrony — rzekł, — powstrzymaj się więc od wszelkiego gwałtownego zamachu, bo inaczej, pod słowem honoru, sam sobie wymierzę sprawiedliwość!...
Wtedy były robotnik przypomniał sobie o zapomnianych na chwilę radach Jarrelonge’a.
— O! panie, bardzo proszę — rzekł słodkawo, — nie wystawiaj pan sobie, że ja godzę na pańskie życie... bardzo źlebyś mnie pan osądził... To coś pan mówił, nabawiło mnie zimnego dreszczu i zląkłem się, aby matka nie usłyszała... Błagam pana, nie oskarżaj mnie... Przebacza mi pan... Tak, znalazłem woreczek uczepiony u stopnia wagonu Nr. 1326... otworzyłem go. i widząc znajdujące się w nim. banknoty, nie miałem siły oparcia się pokusie nasuwanej przez nędzę... Gorączka paliła mi głowę... wziąłem pieniądze... teraz tego żałuję, ale już za późno... część wydąłem... a co zostało, oddam panu...
— E! — odparł żywo Paweł — mnie nie idzie o pieniądze...
— A więc o co?
— O listy, które się musiały znajdować razem z pieniędzmi... Czyś wiedział o tych listach?
— Tak panie, na dowód tego powiem, że jeden z nich był pisany do notaryuszą.
— Właśnie! — zawołał — Paweł z radością. — Spodziewam się żeś ich nie zniszczył?
— O! nie, panie... miałem nawet myśl chwilę wrzucić na pocztę list adresowany do notaryusza... Alem się cofnął...
— Zatem zatrzymałeś te listy?
— Rozumie się.
— Daj mi je.
— Kiedy?
— Zaraz.
— Chętnie bym to uczynił, ale to jest rzeczą, niemożliwą...
— Dla czego?
— Bo ich nie mam w swoich rękach.

XVII.

— A mówiłeś żeś je zatrzymał! — zawołał Paweł.
— I tak jest rzeczywiście — odpowiedział były robotnik kolejowy — ale ani tych papierów ani pieniędzy nie mam w tem mieszkaniu, gdzie moja matka ciągle szpera: zarazby je znalazła...
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Zachowałem je w pewnem miejscu, u jednego z przyjaciół, po drugiej stronie Skaldy, pod „Flandryjską Głową“... — Przyrzekam panu oddać te listy...
— Natychmiast.
— Nie, — dziś wieczorem... Pójdę po nie i przyniosę... Przed wieczorem nie zastanę przyjaciela, u którego są złożone...
— Ty mnie chcesz oszukać... wymknąć mi się... uciec...
— Nie, panie i zastanowiwszy się trochę, — pojmiesz pan, że nie miałbym żadnego interesu to zrobić... Nazwisko moje jest panu znane i jak pan powiadasz, masz list do naczelnika policyi... Gdybym chciał zemknąć, narobiłbyś pan popłochu i byłbym pochwycony w ciągu jednej doby.
Zdawało się, że Oskar mówi to w dobrej wierze.
W każdym razie nie było co powiedzieć przeciw logice jego rozumowania.
Student dał się przekonać.
Były robotnik kolejowy przez chwilę miał myśl ułożenia się z francuzem i za pewną umówioną z góry summę odkrycia mu, że listy znajdują się w tajemnej skrytce woreczka skórzanego.
Jednakże porzucił to dobre natchnienie.
Będąc natury bardzo nieufnej i wcale nie delikatnej (czytelnicy mieli już tego dowód), belgijczyk pomyślał:
— Jak ten młody człowiek dostanie listy, to mnie pomimo to oskarży jako złodzieja.
Paweł mówił dalej:
— O której godzinie możesz mieć te papiery?
— Mój towarzysz jest rybakiem na Skaldzie... Wraca dopiero około dziewiątej... Zobaczę, się z nim dopiero pomiędzy dziewiątą i dziesiątą.
— Zatem o jedenastej oddasz mi te listy?
— Punkt o jedenastej, tak jest panie...
— Gdzie?
— Tutaj, jeżeli pan chcesz.
— Zgoda... Przyjdę o jedenastej, ty dotrzymasz obietnicy, a ja odjadę do Paryża... ale pamiętaj, że gdybyś chciał mnie oszukać, to będę bez litości...
— Przysięgam, że pana nie oszukam. Popełniłem błąd, trafia się sposobność naprawienia go, więc ją chwytam...
— Zatem, do wieczora!
— Tak panie, punkt o jedenastej.
Paweł założył na rękę niklowany łańcuszek od czarnego woreczka.
Wyszedł.
Oskar zamknął drzwi za nim i wyciągnąwszy zaciśnioną pięść ku schodom, rzekł dziko, po flamandzko:
— Ha! niegodziwy francuzie!... dziś wieczorem uregulujemy swoje rachunki!...
Wyszedłszy na ulicę, syn Paskala z łatwością znalazł drogę do hotelu, w którym się zatrzymał. — Znowu zawinął woreczek, oddał go gospodyni i udawszy się na stacyę kolei żelaznej, zapytał u okienka kassowego:
— O której odchodzi ostatni pociąg do Brukselli?
— O północy, proszę pana...
— Czy pociąg ten łączy się z pociągiem idącym do Paryża?
— Nie panie... Pierwszy pociąg z Brukselli do Paryża odchodzi rano o dziewiątej minucie trzeciej...
Paweł oddalił się, mówiąc sam do siebie:
— Przenocuję w Brukselli w pobliżu dworca, a wieczorem będę z Renatą, której zapewne przyniosę nazwisko matki, przyszłość, majątek, szczęście...
Młodzieniec uważał, że ma jeszcze dużo czasu.
Bez względu więc na zajmujące go myśli, skorzystał z niego, aby zwiedzić osobliwości Antwerpii, ale napróżno cuda artystyczne wabiły jego oczy, myśl jego błąkała się gdzieindziej.
Za nadejściem nocy wrócił do hotelu na obiad.


∗             ∗

Wygłosiwszy swą groźbę przeciw francuzowi, z towarzyszeniem ryku jak zwierz dziki, Oskar Loos spojrzał na matkę która ciągle spała, poczem wybiegł z izby, zamknął drzwi na dwa spusty, wziął klucz do kieszeni i poszedł do piwiarni, w której na niego czekał Jarrelonge.
— Wyjdźmy — rzekł bandyta — potrzebuyę świeżego powietrza.
— Bardzo dobrze — odparł wspólnik Leopolda, podnosząc się, aby wyjść z nim razem — ale należałoby unikać, aby nas widywano zbyt często razem... mógłby nas kto zauważyć...
— Wróćmy pod „Schadzkę Marynarzy“... — rzekł Oskar. — Tam nie ma się czego obawiać i opowiem ci co zaszło...
Belgijczyk i francuz doszli do portu i znowu zasiedli w gabinecie, w którym prowadzili byli pierwszą rozmowę.
Jarrelonge kazał podać obiad i obadwaj zaczęli rozmawiać.
Pozostawmy ich przy rozmowie i powróćmy do Paryża.
Paskal Lantier z samego rana udał się na ulicę Navarin, gdzie mieszkał jego brat stryjeczny pod przybranem nazwiskiem Pawia Pelissier.
W kilku słowach opowiedział Leopoldowi o tem co zaszło w pałacu sprawiedliwości w Troyes.
— Wszystko dobrze! — zawołał zbieg z więzienia zacierając ręce. Pojedziesz w niedzielę i spotkasz się tam z notaryuszem...
I uśmiechając się, nędznik dodał:
— Bądź spokojny, nieprawa córka naszego wujaszka nie przyjdzie spierać się z tobą o dziedzictwo. Ja ci to zapewniam!...
— Cóżeś postanowił?
— Ułożyłem plan, którymi się wydaje wybornym. Formalności właściciela pewnej nieruchomości co do lokalu, nie pozwalają mi działać tak spiesznie jak bym sobie tego życzył, ale na czekaniu nic stracimy.
— Czyś odnalazł Jarrelonge’a?
æ — Przyznam się, że teraz prawie nie myślę o szukaniu go, ale tém gorzej dla niego, jeżeli wypadek da mi się z nim spotkać... Przygotowałem ja dla niego cios, którego z pewnością nie odeprze!
— Pójdziemy gdzie razem na śniadanie?...
— Nie... Byłaby to niezręczność... Widząc nas razem, mógłby mnie kto poznać...
— To niemożebne, bo ty nie żyjesz.
— Czy pogłoska o mojej śmierci jest już utrwalona?
— Tak dalece, że się już stała pewnością... — Pierwszy topielec którego wyciągną, będzie wzięty za twego trupa...
— Wybornie! ale z tem wszystkiem bądźmy oględni.... Zbytek ostrożności nigdy nie szkodzi... — Nawet ci dam wyborną radę...
— Mów.
— A więc, według mnie, lepiej będzie, abyś jutro tam wracał.
Paskal uczynił gest zadziwienia.
Leopold mówił dalej:
— Tym sposobem, w razie nieszczęścia, nikt nie będzie mógł przypuszczać, że my działamy w jednej «prawie, we wspólnym interesie... Przygotowuję ci alibi... alibi, które może być tak mnie, jak i tobie użytecznem... Rozumiesz?...
— Doskonale.
— Wracaj więc na ulicę Picpus... Wydaj rozporządzenia, ludziom kierującym robotnikami i zapowiedz, że wyjeżdżasz na tydzień...
— Jakże będę zawiadomionym o tem co ty robisz?
— Dosyć będzie listu...
— List!... To będzie niebezpieczne!
— Wcale nie, jeżeli kto wie jak się wziąść do tego... Dosyć będzie tylko umieć czytać wiersze... Ja ci pokaże jak... a ty się domyślisz...
— A więc, do widzenia — rzekł Paskal — i życzę ci powodzenia!...
— Twoje życzenia spełnią się dla nas obudwu, bądź tego pewny, gdyż nasz ostatni wróg zginie...
Budowniczy opuścił ulicę Navarin i poszedł do domu, aby się przygotować do jutrzejszej podróży.
Renata, jak zwykle, udała się do sklepu; przez cały dzień była ponura, zamyślona, zajęta...
I miała powód być zajętą.
Paweł wyjechał zrana w poszukiwaniu człowieka, który może posiadał papiery powierzone Urszuli.
Wiemy, ile nadziei Renata pokładała w jego powodzenie, jeżeliby mu się udało.
Ale czy nie narazi się on na niebezpieczeństwo?
Nie będzie toczył walki z nędznikami, którzy ją prześladowali i w rękach których o mało co nie straciła życia?
Czy w tej walce nie zostanie zwyciężonym?
Najsmutniejsze przeczucia oblegały umysł córki Małgorzaty.
Chciała jak najprędzej powrócić do domu.
Może tam zastanie list od narzeczonego.
O ósmej zamknięto magazyn.
— Pójdź na obiad, moje dziecię... — szekla do niej pani Laurier, przechodząc do pokoju stołowego.
Renata zaledwie dotknęła jedzenia.
— Co tobie, moje dziecię? — zapytała jej zaniepokojona kupcowa. — Zdaje się żeś cierpiąca?...
— W istocie jestem nią, proszę pani.
— A więc trzeba wracać prędko do domu i położyć się do łóżka. Spokojny sen w nocy, rozpędzi tę chwilową niedyspozycyę.
Renata ucałowała panią Laurier i natychmiast odeszła.
Przy ulicy Beautreillis czekał ją zawód.
Nie otrzymała żadnego pisma.
Córka Małgorzaty weszła na górę i zaczęła się modlić.
Duszę jej ogarniały coraz smutniejsze przeczucia.
W tej chwili biła dziesiąta.

XVIII.

W chwili gdy córka Małgorzaty kładła się do łóżka, w Antwerpii, ulicą pustą i ciemną szło dwóch ludzi.
Szli obok siebie nie mówiąc ani słowa.
Przybywszy do punktu, gdzie się dwie ulice z sobą przecinają, jeden z tych ludzi trącił drugiego łokciem i rzekł do niego po cichu:
— Tamtędy... na lewo...
I zapuścili się w ulicę Van Wesembeke, zaledwie wytkniętą, i prawie przez całą długość składającą się z pustych placów.
Od trzeciej części ulicy ani jednego domu, ani jednego płomienia gazowego...
W chwili, w której wprowadzamy na nią czytelnika, niebo czarne, brzemienne śniegiem, czyniło ciemność jeszcze głębszą.
Lodowaty wiatr wiał z nadzwyczajną gwałtownością, kręcił chorągiewkami i wstrząsał źle umocowanemi okiennicami.
Przebywszy drugą trzecią część ulicy, nocni wędrowcy stanęli.
Jeden z nich zataczał się idąc.
Zaczerwieniona twarz jego pociła się alkoholem. Wzrok miał błędny.
W ręku trzymał kij sękaty, tak samo jak jego towarzysz.
— Tędy będzie przechodził — rzekł.
— Dobrze — odpowiedział drugi, którego dalszą część twarzy kryła się w grubym szalu... Ja stanę z tamtej strony w śniegu, na pochyłości. Zrób to samo po drugiej, stronie...
— A układ nasz trwa ciągle?
— Tak jest! do kroćset! Jak tylko minie na dwa kroki miejsce, gdzie przykucniesz, podniesiesz się i ogłuszysz go tęgim razem kija w głowę... Resztę ja biorę na siebie... Ale czyś pewny, że woreczek będzie miał z sobą?
— Tak jest, bo przyszedłszy po listy, zaraz ma odjechać do Paryża.
— No! to mój stary, stawaj do tańca!...
Były robotnik kolejowy, którego czytelnicy nasi poznali bez trudu, tak jak i Jarrelonge’a, spuścił się z pochyłości ciągnącej się z góry na dół, w śnieg, i mając głowę na równi z ulicą.
O dziesięć kroków dalej, ale z przeciwnej strony, wspólnik Leopolda, zajął taką samą pozycyę.
Poczem nieruchomie i milcząc czekali.
Podczas gdy dwaj nędznicy zaczajali się W zasadzce, Paweł Lantier wyszedłszy z hotelu, w którym jadł obiad, skierował się ku ulicy Starej Drogi, gdzie spodziewał się odzyskać papiery pochwycone przez Oskara Loos.
Jak tylko posiądzie cenne papiery, powróci na stacyę i wsiądzie do pociągu, który go zawiezie do Paryża.
Zakręciwszy silnie u ręki łańcuszek od woreczka biednej Urszuli, szybkim krokiem skierował się w stronę mieszkania starej flamandki.
Wiatr ze śniegiem wiał mu prosto w twarz.
Spuścił głowę i naprężał ciało opierając się zawierusze... Na pierwszym zakręcie ulicy stanął aby się zoryentować.
— To dalej... — szepnął zastanowiwszy — się przez dwie lub trzy sekundy.
Puścił się dalej, doszedł do ulicy Van Mesembecke i wszedł na nią.
Na ulicy tej, prawie pozbawionej domów, wiatr, który szalał po pustych placach, wiał jeszcze z większą wściekłością.
Paweł przyśpieszył kroku, pamiętając iść środkiem ulicy.
Student był paryżaninem i według: zwyczaju paryzkiego, nocną porą unikał chodników i sąsiedztwa budujących się domów, w zagłębieniach drzwi których mogli się ukrywać złoczyńcy.
Szybko doszedł do trzeciej niezabudowanej części ulicy, to jest do miejsca, w którém zaczaili. się złoczyńcy i stanął na wprost Oskara, którego minął.
Belgijczyk się nie poruszył.
— Co on tam robi? — zapytał Jarrelonge sam siebie, który pomimo ciemności dojrzał zbliżającego się Pawła.
Student postępował ciągle.
Jarrelonge zgrzytał zębami.
Wkrótce młodzieniec znalazł się po drugiej stronie zasadzki.
Wtedy uwolniony więzień domyślił się, że zaszło coś niezwyczajnego.
Wstał, rzucił się jak jaguar, i dwoma skokami stanął przy Pawle, który pomimo gwizdania zawieruchy usłyszał jego kroki i obrócił się, lecz nie mógł dokończyć rozpoczętego ruchu.
Straszliwy cios wymierzony w głowę, powalił go na obadwa kolana; jednakże nie stracił przytomności, i usiłował się podnieść.
W ciemności Jarrelonge nie dobrze wymierzył... Cios ześlizgnął się po filcowym kapeluszu Pawła.
Morderca rzucił kij i wydobył nóż.
Student chociaż prawie ogłuszony i wskutek tego mocno odurzony, z całych sił wołał o pomoc i włożył rękę do kieszeni.
Jarrelonge skoczył do niego z podniesionym nożem.
Paweł ujrzał połysk stali w ciemnościach nocy, i machinalnie podniósł rękę, do której miał umocowany woreczek.
Nóż spadł, ale dziurawiąc tylko worek, zastępujący napadniętemu tarczę.
Jarrelonge pochwycił go lewą ręką i powtórnie podniósł nóż nad piersią młodzieńca...
— Nie miał czasu uderzyc.
Nagle rozległ się strzał.
Jarrelonge odskoczył w tył, nie wypuszczając woreczka, którego łańcuszek kaleczył Pawłowi ciało.
Druga błyskawica rozjaśniła cienie nocy; drugi strzał obudził echo.
Tym razem bandyta puścił woreczek, nie wypuszczając jednak noża z dłoni.
Student dwa razy na oślep pociągnął za cyngiel swego rewolweru?
Druga kula utkwiła w ręku bandyty, który uczuł ból straszliwy.
Paweł straciwszy siły, padł na śnieg i utracił przytomność.
Jarrelonge zapominając o bólu miał dobić studenta, gdy w dali dały się słyszeć kroki.
I w tej chwili ktoś zawołał:
— Broń się!... Idziemy z pomocą!...
— Milion djabłów! — pomruknął nędznik. — Nie ma co, trzeba zmykać!
I zostawiwszy swoją ofiarę bezprzytomną poskoczył na spadzistość i znikł w nieprzejrzanych cieniach pustych placów.
Do teatru walki, której wynik nam jest znanym z dwóch stron zbliżały się kroki.
Agenci policyjni przybywający ze stron przeciwnych, znaleźli się przy ciele Pawła.
To ciało bez ruchu miało podobieństwo do trupa.
— Zamordowano jakiegoś nieszczęśliwego... rzekł jeden z policyantów nachylając się. Patrzcie, na śniegu jest plama... to krew...
— Towarzysze, prędko, nosze... — zakomenderował sierżant. — Znajdziecie je w ogrodzie zoologicznym... Przynieście pochodnie i zawołajcie o pomoc.
Dwóch ludzi pobiegło śpiesznym krokiem.
Dwaj drudzy klęcząc przy ciele Pawła, podnosili głowę.
— Krew z ust mu płynie — rzekł sierżant.
— Tak jest — odpowiedział jeden z agentów, kładąc rękę na piersiach młodzieńca. — Nie umarł... Serce bije...
— Podtrzymaj biedaka na kolanach... To znowu figiel tych łotrów z pod „Schadzki Marynarzy“!...
Ujrzawszy rewolwer, który Paweł trzymał w zaciśniętej ręce, sierżant dodał:
— To on strzelał... Gdyby choć był wpakował parę kul w brzuchy mordercom... No zresztą przekonamy się gdy przyniosą światło...
W tej chwili na rogu ulicy ukazały się drżąca światełka.
Agenci zaopatrzeni w pochodnie, wracali z noszami.
Za nim postępował dziesiątek osób ciekawych.
Wkrótce stanęli przy Pawle i oświecili jego twarz zakrwawioną i straszliwie bladą.
— To jakiś cudzoziemiec.
— Chcieli mu skraść woreczek...
— Ale z tem wszystkiem on nie popuścił go z ręki...
Te i tym podobne zdania krzyżowały się nad ciałem.
— No, milczenie!... — zakomenderował sierżant. Połóżcie tego biedaka nanoszę i prędko na od wach w Ratuszu.
Wydany rozkaz został natychmiast wykonany i nosze się oddaliły.
Sierżant pozostał z dwoma agentami na miejscu zbrodni.
Przy blasku pochodni przeglądał ulicę i jej spadziste boki.
Znaleziono kij rzucony przez Jarrelonge’a.
— To tem go ogłuszono — rzekł sierżant.
Poszukiwania prowadzono dalej.
Nagle jeden z agentów oddaliwszy się o parę kroków, wydał okrzyk zadziwienia.
— Drugi... tam!... tam!... — zawołał.
I wskazywał na pochyłości ciało człowieka leżącego twarzą w śniegu i trzymającego w stężałej ręce sękaty kij, podobny do pierwszego.
Agent mówił dalej:
— To zpewnością jeden ze zbrodniarzy... i młodzieniec zabił go... w swojej obronie.

XIX.

Odwrócono ciało byłego robotnika kolejowego i zbliżono pochodnię do jego twarzy.
— Któż to jest? — zapytał sierżant.
— To Oskar Loos, robotnik z kolei francuzkich, co pewno wygnany, powrócił jakie dziesięć dni temu do Antwerpii... Urwis... zwykły gość pod „Schadzką Marynarzy“...
— Powinien był tak skończyć!... Gdzie on raniony?
— Nie wiem... Umarł naprawdę i już zesztywniał, jednakże nigdzie krwi nie widzę...
— Sprawdziłby to we właściwym czasie... Teraz prędko postarajcie się o nosze i nieście ciało na posterunek... Ja idę za swymi towarzyszami...
I sierżant śpiesznym krokiem udał się w tę stronę, w którą poszli niosący Pawła Lantier.
Agent nie mylił się; Oskar Loos umarł naprawdę, nie trafiony kulą, lecz zabity atakiem apoplektycznym w chwili, gdy upojony alkoholem czekał, leżąc w śniegu, na młodego francuza, aby go zamordować.
Sprawiedliwość bożka uprzedziła ludzką.
Przyniesiono nosze i nędznik został zaniesiony, tak samo jak i Paweł, na posterunek w Ratuszu.
Zobaczmy co robił Jarrelonge.
Opuściliśmy bandytę uciekającego z całych sił przez puste place, na których go kryły ciemności; ale za to ciemności tem mniej pozwalały mu się oryentować, że nie znał Antwerpii.
Przybywszy na ulicę, której nazwiska nie wiedział, nadsłuchiwał czas jakiś, chcąc się przekonać, że go nikt nie ściga, i zajął się swoją raną.
Latarnie gazowe w pewnych odległościach oświecały ulicę.
Podszedł do jednej z nich i obejrzał swoją rękę.
Krew z niej płynęła obficie i bolało go bardzo; ale w istocie nie było nic groźnego, bo kulka małego kalibru przebiła mięśnie nie naruszając nerwów i nie gruchocząc kości.
— A! łajdak!... — po mruknął naiwnie Jarrelonge. — Mógł był mnie zabić!... To cud że mi nie pogruchotał palców!... Krew odkryłaby mój trop, bo musiałem zostawić ślady krwi na śniegu... Trzeba temu zaradzić...
I wydobywszy chustkę od nosa, okręcił ją około ręki zawiązując ranę poczem udał się prosto przed siebie Przypadek cudownie mu usłużył.
Po kilku zakrętach przybył na plac i na końcu bardzo krótkiej uliczki ujrzał oświetloną tarczę zegara.
Był to zegar stacyjny.
— Kolej! — pomyślał nędznik — jakie szczęście! — Jeżeli jeszcze jest pociąg do Brukselli, to zmykam.
Miał czas odetchnąć i puścił się w dalszą drogę.
Na dziesięć minut przed północą wchodził do sali pasażerskiej; czytelnicy wiedzą już, że o północy odchodzi pociąg, ten sam, którym miał jechać Paweł Lantier.
Jarrelonge skorzystał z tego.
O północy zajął miejsce w wagonie drugiej klasy, gdzie się ujrzał sam jeden i okręciwszy rękę końcem szalika dla ukrycia śladów krwi, zastanowił się nad wypadkami, które niedawno zaszły.
— Ten głupiec Oskar zląkł się — rzekł sam do siebie — albo zasnął na śniegu... Tem gorzej dla niego, jeżeli się na nim skrupi... Obecnie, ja jestem zupełnie bezpieczny... Belgijczyk nie wie kto ja jestem, więc mnie nie może denuncyować. Prawda że listów nie mam, ale młodzieniec otrzymał dobrą porcyę... krew mu płynęła ustami... Obecnie już musi nie żyć, chociaż ma twardą głowę... Listy zostaną w woreczku gdzie ich nikt nie znajdzie, i niech mnie djabli porwą, jeżeli tym razem wyjdą na wierzch.
Teraz idzie o odszukanie Leopolda, ażeby mu opowiedzieć o mojej podróży do Belgii...
Z Antwerpii do Brukselli odległość nie jest daleka.
O pierwszej w nocy Jarrelonge wysiadał na dworcu tego ostatniego miasta — i kazał sobie wskazać oberżę, gdzie miał przepędzić resztę nocy.


∗             ∗

Natychmiast po przyniesieniu do posterunku w ratuszu ciało Pawła złożono na materacu przenośnego łóżka.
Co się tycze trupa Oskara Loos, ponieważ śmierć jego nie ulegała wątpliwości, zostawiono go na noszach obok tego, którego miano za jego ofiarę.
Sierżant natychmiast wysłał jednego ze swoich ludzi po lekarza i oficera policyjnego.
Obadwaj prawie natychmiast przybyli. Podczas gdy lekarz w sposób nader sumienny i gorliwy zajmował się ranionym, — oficer policyjny słuchał opowiadania faktów.
— Jutro rano przygotujesz raport i przyślesz mi go... rzekł do sierżanta.
Poczem zbliżając się do lekarza, zapytał:
— Czy ten biedak będzie żył, doktorze?
— Mam zupełną nadzieję... Nie znajduję żadnej cięższej rany... Młodzieniec otrzymał gwałtowny cios kijem w głowę, co spowodowało upływ krwi i zemdlenie, ale byłbym mocno zdziwiony, gdyby za kilka minut nie był w stanie odpowiadać na pańskie pytania...
Położono na stole znajdujące na posterunku pudełko z narzędziami chirurgicznemi i lekarstwami.
Doktór użył z nich potrzebnych ingredyencyi dla przygotowania lekarstwa, którego łyżkę wlał młodzieńcowi przez zęby.
Na głowę młodzieńca, w miejsce gdzie został gwałtownie uderzony przez Jarrelonge’a pałką, przyłożył kompres, a potem obmywszy zakrwawioną twarz młodzieńca, który był przerażająco blady, czekał na skutek zadanego lekarstwa.
Oczekiwanie to trwało dziesięć czy dwanaście minut.
Po upływie tego czasu Paweł zadrżał i otworzył oczy.
Chciał podnieść głowę, ale ta ciężko upadła na poduszkę przenośnego łóżka.
Doktór pochylił się nad rannym i przemówił do niego z wyrazem rzeczywistego zajęcia.
— Zdaje się, że pan cierpię?
— Tak, odpowiedział student słabym głosem, bardzo cierpię...
I poniósł rękę do głowy.
— W istocie tu boli... — mówił dalej doktór. — Boli, ale niebezpieczeństwa nie ma... Prędko pan przyjdziesz do siebie.
I zwracając się do urzędnika policyjnego, dodał:
— Jak mi się zdaje, najlepszem co teraz będziemy mogli zrobić, to zanieść tego młodzieńca do hotelu, w którym się zatrzymał i czekać z wybadaniem go do jutra... Po takim ciosie, spoczynek jest koniecznym... Czy zgadzasz się pan z mojem zdaniem?
— Najzupełniej.
— Gdzie pan mieszkasz? — zapytał lekarz Pawła.
— Nigdzie.
— Jakto?
— Przyjechałem do Antwerpii dziś rano... miałem odjechać dziś o północy...
Rozmowę przerwał urzędnik policyjny.
— Nie męcz się pan... — rzekł — jutro pan będziesz mówił... Zaniesiemy pana do najbliższego hotelu, gdzie pan przepędzisz spokojną noc i wszystko będzie dobrze...
Paweł uczynił twierdzący znak głową.
— Sierżancie. — mówił dalej oficer policyjny — pamiętaj położyć tego młodzieńca na noszach i ciepło go przykryć, a potem zanieść go, w mojem imieniu, do „Hotelu Wielkiego Placu“... Nie zapomnij o tym przedmiocie... — rzekł wskazując na czarny skórzany woreczek — on jest własnością tego pana.
— Odwiedzę pana jutro o dziewiątej... — rzekł lekarz ściskając Pawła za rękę. Bądź pan spokojny, odpowiadam za pana.
W dziesięć minut po tem, leżąc w miękkiem i ciepło wygrzanem łóżku, Paweł zasnął głęboko.
Po odniesieniu Pawła, oficer policyjny zajął się ciałem Oskara, które lekarz oglądał.
— Z czego ten człowiek umarł?
— Z attaku apoplektycznego... Był pijany, wino go zabiło... Czy według pana on należał do zbrodniarzy co napadli naszego młodzieńca?
— Jestto rzeczą zupełnie pewną, stosownie do raportu sierżanta... W ręku trzymał taki sam kij jak ten, który znaleziono na miejscu zbrodni.
— Nieszczęście, że nie może wymienić swoich wspólników.
— Znajdziemy ich i bez tego... Doktorze, bądź łaskaw wydać świadectwo śmierci, które dołączą do protokółu.
— Zaraz.
Podczas gdy lekarz pisał, oficer kazał sierżantowi przetrząść kieszenie zmarłego.
— Klucz... — rzekł sierżant.
— Zapewne od jego mieszkania.
— Chustka od nosa i siedmnaście franków. Ot i wszystko.
— Kto z was poznał tego człowieka?
— Ja, proszę pana — odpowiedział zbliżając się jeden z agentów.
— Czy wiesz gdzie on mieszkał?
— Przy ulicy „Starej drogi“, na drugiem piętrze... mieszkał tam z matką...
— Każemy tam przenieść ciało, a zarazem zrobimy rewizyę... Czy pójdziesz z nami doktorze?.
— I owszem... Ciekawy jestem ujrzeć mieszkanie takiego bandyty.
Smutny orszak wyruszył w drogę.
W dwadzieścia pięć minut przybył na ulicę „Starej Drogi“.

XX.

Drzwi domu były zamknięte, ale na wezwanie oficera policyjnego, jeden z lokatorów, który wyjrzał oknem, słysząc pukanie, poszedł otworzyć.
Wydano rozkaz wnieść na górę nosze i ich posępny ciężar. Na drugiem piętrze agent, który znał Oskara Loos, wskazał drzwi od jego mieszkania.
Zapukano kikakrotnie, z początku zcicha, a po tem głośniej.
Wewnątrz panowało głębokie milczenie.
Wszyscy lokator o wie nagle zbudzeni ze snu, cisnęli się z przestrachem i ciekawością.
— Otwórzcie albo wyważcie drzwi... — zakomenderował oficer policyjny widząc że nikt nieodpowiada.
Spróbowano trzech czy czterech kluczów.
Jeden z nich poruszył rygiel.
Drzwi obróciły się na zawiasach.
Najprzód wszedł agent trzymając świecę w ręku.
Następnie wszedł oficer policyjny i lekarz.
Stanęli zdziwieni.
Stara flamandka siedziała przy pełnym paliwa piecu, z którego wydobywało się duszne gorąco.
Głowa jej spadła w tył.
Na podłodze u jej nóg leżała próżna butelka i szklanka.
— Baba śpi twardo! — rzekł oficer policyjny. — Obudzić ją!
Jeden z agentów wstrząsnął starą za rękę.
Nie ruszyła się.
Przybliżył się lekarz.
— Nieszczęśliwa nie żyje! — zawołał przyjrząwszy się jej przez chwilę.
— Nie żyje! — zawołali obecni w osłupieniu.
— Tak, zupełnie tak samo jak jej syn, w skutek pijaństwa!... Tylko tu spowodowało apoplekcyę gorąco, a nie zimno...
— Poświadczymy urzędownie ten drugi zgon... pomruknął oficer policyjny.
Przy trupach pozostawiono stróża i wszyscy odeszli.


∗             ∗

Paweł Lantier obudził się późno nazajutrz.
Noc przepędził wybornie.
Sen, ten ożywczy i niezawodny środek, powrócił mu w części siły utracone w skutek utraty krwi, i straszliwe wzruszenia walki którą przebył.
Ogromnie się ździwił, ujrzawszy się po przebudzeniu, leżącym w łóżku hotelowem.
Z początku trudno mu było zdać sobie dokładnie sprawę co do swego położenia, ale energicznie znaglił swoją pamięć i przypomniał sobie.
Wspomnienia jego, co prawda, były trochę niepewne, ale wkrótce przyszły do porządku i doprowadziły, go do napadu, którego stał się ofiarą.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości! — rzekł sam do siebie. Ten zbrodniarz belgijczyk chciał mnie zamordować, z obawy abym na niego nie zaniósł skargi! Ładne wyrachowanie! i teraz dobrze zyskał. Przypominam sobie, zostałem podniesiony przez policyę... Wyższy urzędnik policyjny i lekarz, byli przy mnie... Kazali mnie zanieść do tego hotelu, zapowiadając na dzisiaj swoje przybycie... Nadejdą i będę musiał odpowiadać na ich pytania... Mało mnie to obchodzi, tem gorzej dla owego Oskara! Alę listów nie mam! Nie będę mógł zawieźć Renacie owych cennych papierów, z któremi się łączy jej przyszłość i które spodziewałem się tu znaleźć! Biedna Renata! jaki zawód!...
Młodzieniec chciał się przewrócić na łóżku.
Silny ból zatrzymał go w miejscu.
Muskały szyi wydawały mu się jednocześnie sparaliżowane i zbolałe.
— Jestem raniony w głowę.. — szepnął. — Jeżeli się z takich ran nie umiera odraza, to one nie ściągają złych skutków; prawie bym się tem nie zajmował, gdybym miał listy.... Gdy złożę zeznanie, odnajdę tego człowieka i potrafię go zmusić do oddania sądowi skradzionych przedmiotów.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi pokoju.
— Proszę... — rzekł Paweł słabym głosem.
Zakręcono klamką i na progu ukazał o się trzy osób: lekarz, oficer policyjny i sierżant.
Student poznał ich od pierwszego wejrzenia.
— Proszę panów... — mówił dalej. — Wieleż podziękowań jestem wam winien!... Gdyby nie wy, jużby było po mnie...
— Jakże, czy lepiej? — zapytał lekarz z uśmiechem.
— Lepiej, doktorze... Spałem wybornie, tylko mnie głowa bardzo boli...
— Bardzoby mnie dziwiło, gdyby było inaczej, ale ulżymy panu, a potem pogadamy.
Odwiązawszy bandaż kryjący część głowy Pawła, doktór odgarnął włosy, obejrzał ranę, która była tylko dużym guzem i nieprzedstawiała żadnego niebezpieczeństwa, a potem zawołał:
— No! udało się panu!... Ów zuch tego się spisał!... Walił z całej siły!... gdyby nie kapelusz, który szczęśliwie osłabił cios i po którym się kij ześliznął, byłbyś na miejscu zabity!...
Paweł chciał coś przemówić.
— Pozwól mi pan przyłożyć kompres... — rzekł żywo lekarz. — Potem będziesz pan mógł mówić do woli.
Opatrunek odbył się w parę chwil, gdyż lekarz zawczasu zaopatrzył się w potrzebną maść i bandaże płócienne.
— Teraz — rzekł ukończywszy — pozwalam panu mówić, z warunkiem, abyś pan nie nadużywał.
— Przypominasz pan sobie co się panu przytrafiło? — zapytał oficer policyi.
— Doskonale, z najmniejszemi szczegółami... — rzekł Paweł.
— Racz mi pan objaśnić to czego nie wiem?
— Zostałem napadnięty wczoraj wieczorem, o jedenastej, przez człowieka, który mnie chciał zabić i któremu się to prawie udało.
— Czy panu wiadomo kto był ów człowiek?
— Bez wątpienia, bom szedł ósmego na ulicę „Starej Drogi“ pod Nr. 31.
To oświadczenie młodzieńca wywołało u doktora i oficera policyi nagłe poruszenie zadziwienia.
— Pan się udawałeś pod Nr. 31, przy ulicy „Starej Drogi“! — zawołał ten ostatni.
— Tak jest, panina, do niejakiego Oskara Loos, byłego robotnika taboru na dworcu kolei Wschodniej w Paryżu...
— Zkąd pan znałeś tego człowieka?
— Zaraz panu objaśnię, zaczynając rzecz od początku i tym sposobem oszczędzę panu trudu zadawania mi pytań...
Paweł w krótkości opowiedział powody, które go zaprowadziły do Antwerpii, [ swóją bytność u Oskara Loos i wyznaczoną mu przez tego ostatniego schadzkę, pod pozorem zwrotu papierów żądanych i przyrzeczonych.
Gdy skończył, oficęr policyi, głos zabrał.
— To pewna — rzekł — że ten nędznik obawiając się z pańskiej strony oskarżenia, chciał pana zamordować, lecz to także pewna, że nie on pana uderzył.
— Któż więc, jeżeli nie on? — zapytał Paweł.
— Wspólnik...
— Jakiegoź on mógł mieć wspólnika?
— Jednego z tych, bandytów, którzy Skaldą przypływają do nas ze wszystkich części świata, i od których nadaremnie staramy się oczyścić Antwerpię.
— Czy masz pan na to jaki do wód?— Tak jest i niezbity.
— Jaki?
— Oskar Loos postanowił sobie stanowczo zabić pana w zasadzce, w którą cię wciągnał, ale za nim doszedłeś do miejsca wybranego przez mordercę, on umarł...
— Umarł!... — powtórzył student osłupiały.
— Tak jest, zabity przez atak apoplektyczny.
— Zatem te papiery, o które przybyłem aby się upomnieć u niego i którebym wszystką moją krwią opłacił, ja ich mieć nie będę? — szepnął boleśnie młodzieniec. — Jak się teraz dowiedzieć, gdzie są te papiery?
— Pod tym względem nie umiemy pana objaśnić — odparł oficer policyjny — bo przy rewizyi odbytej dziś rano w mieszkaniu Oskara Loos nic nie znaleźliśmy...
— Ach Renato... biedna kochana Renato... — szepnął Paweł — przepadła wszelka nadzieja! Nic nie mogę dla ciebie uczynić!
— Może pan zbyt wcześnie oddajesz się rozpaczy, odezwał się oficer policyjny. — Oskar Loos miał wspólników... a przynajmniej jednego... zapewne tego, któremu papiery były powierzone... Poszukamy tego wspólnika i mam nadzieję że go znajdziemy.
— Dałby to Bóg!
— Czy mogłeś pan dojrzeć twarz człowieka, który na pana napadł?
— Nie, panie, a jednak był o dwa kroki odemnie... Widziałem niejasno jego postać w ciemności... Jedną ręką pochwycił za woreczek wiszący na moim ręku na stalowym łańcuszku... Patrz pan, łańcuszek ten skaleczył mi rękę...
Paweł pokazał rękę pokrytą sińcami i mocno skaleczoną i mówił dalej:
— Nawet ten woreczek ocalił mi życie, zasłaniając od straszliwego ciosu nożem, jaki we mnie wymierzył morderca...
Sierżant policyi wziął ze stołu czarny skórzany woreczek i oglądał go na wszystkie strony.
— Na honor, prawda — rzekł — woreczek przecięty jest nożem, który przedziurawił skórę na wylot!... Człowieka mógł był przeciąć na dwóje! Patrz pan...
W istocie, woreczek był szeroko przecięty z jednego boku.

XXI.

Oficer policyi wziął woreczek z rąk sierżanta, obejrzał go z kolei i zapytał:
— Czy w woreczku były pieniądze wtedy; gdyś pan został napadnięty?
— Zupełnie nic w nim nie było... — odpowiedział Paweł. — Przywiozłem go z sobą jako dowód rzeczowy... Jest to woreczek skradziony na kolei przez Oskara Loos.
Oficer policyjny przypadkiem nacisnął sprężynkę zamku i widząc że się woreczek otwiera, zawołał:
— A to co?...
— Co takiego? — rzekł student.
— Mówiłeś pan, że woreczek był próżny...
— A czy nie jest tak?
— Nie, ponieważ przez otwór zrobiony nożem, wyglądają papiery.
— Papiery... — powtórzył młodzieniec w osłupieniu.
— Patrz pan...
I oficer policyi pokazywał róg koperty wyglądającej przez otwór zrobiony nożem Jarrelonge’a.
— W istocie — rzekł Paweł żywo — musi tam być skrytka, której się nie domyślałem... Pozwól pan...
— Proszę...
Student wziął przedmiot kursujący od kilku chwil z ręki do ręki i szukał palcami pod wewnętrzną podszewką, lecz bez żadnego skutku.
— Nie znajduję skrytki... — rzekł — zresztą mniejsza o to... ja się dowiem co to są za papiery.
Poczem zwracając mowę do sierżanta, dodał:
— Bądź pan łaskaw całkiem rozciąć ten worek...
— Jestem do usług.
Dzielny człowiek wydobywszy z kieszeni nóż, włożył go w otwór który od razu znacznie się powiększył.
— Oto są... — rzekł następnie, wydostając ze środka dwa listy które podał Pawłowi.
Ten porwał je z gorączkowym pośpiechem i niepokojem łatwym do zrozumienia.
— Dwa listy... — rzekł zcichą. — Jeden otwarty... a drugi zapieczętowany...
Rzucił spojrzenie na adres drugiego.
Jego twarz blada wyrażała niepokój.
Czegóż się miał dowiedzieć? Czyżby w chwili gdy, jak się zdawało, całkowita nadzieja była stracona, miał swój cel osiągnąć?
Półgłosem przeczytał:
— „Do pana Ernesta Auguy, notaryusza, Nr. 18 przy ulicy Piramid, w Paryżu.“
Przeczytawszy ten adres, wydobył drugi list z rozpieczętowanej koperty, przeczytał go i zawołał:
— Mój Boże!... Ależ to list pisany do pani Urszuli do Maison-Rouge... List, który ją wciągnął w zasadzkę, tak samo jak przedtem wciągnięto Renatę! I nędznicy posługiwali się podpisem notaryusza, któremu Renata miała oddać ten oto list zapieczętowany! Ten list, stanowiący o przyszłości Renaty, który nosiłem, nie wiedząc, zsobą! Ach! panie, jakżem szczęśliwy. Wszystką krwią moją byłbym zapłacił, to co mi w ręce oddał nędznik chcący mnie zamordować!
— To prawda, że wypadek cudownie panu usłużył... — odpowiedział oficer policyjny, — Oskar Loos musiał wiedzieć, że te listy były w woreczku i chciał je odzyskać. Dla tego to on wciągnął pana w zasadzkę, naznaczając panu schadzkę u siebie w domu o jedenastej w nocy i czekając ze wspólnikiem na pana, na drodze!
Paweł zdawał się odzyskiwać wszystkie siły.
Wzrok miał błyszczący.
— Już nie chcę więcej myśleć o zamachu tego nieszczęśliwego na mnie! — odpowiedział. — Bóg go ukarał... Nie żyje... Przebaczam mu wszystko z całego serca, jak równie jego wspólnikom i prawie sobie tego nie poczytuję za zasługę, gdyż chcąc mnie zgubić, został sprawcą mojego szczęścia... Proszę pana, zaniechaj pan tej sprawy... Ja żyję, rana moja jest mało znaczącą i muszę jaknajśpieszniej opuścić Antwerpię i wracać do Paryża... Przyrzecz mi więc pan, że nie będziesz prowadził śledztwa...
— Jest to niemożebnem... — odpowiedzią! oficer policyjny. — Panu pilno wracać do osoby ukochanej... Pojmujemy to, że nic nie ma naturalniejszego, ale nam to nie przeszkadza poszukiwać wspólnika Oskara Loos... Jest to naszym ńcisłym obowiązkiem. Antwerpia jest miasto, w którem bandyci grasują... Nie zasługiwalibyśmy na przebaczenie, gdybyśmy nie przyłożyli wszystkich starań do zmniejszenia ich liczby...
— Spodziewam się, że pan nie masz zamiaru mnie tutaj zatrzymywać? — zapytał Paweł z niepokojem.
— Wcale nie... Możesz pan odjechać, ale my jednak i w pańską nieobecność nie przestaniemy prowadzić śledztwa... Rzeczą jest ważną, aby sprawiedliwość, o ile można, była wymierzoną... My chcemy pomścić nie tylko pana samego, do nas także należy czuwanie nad bezpieczeństwem publicznem. Będę pana prosił, abyś przed wyjazdem z Antwerpii udał się do naczelnego komisarza policyi, do biura głównego, celem podpisania protokółu o napadzie, którego pan byłeś ofiarą i dał swój adres w Paryżu.
— Gdzież jest biuro centralne?
— Przy ulicy Złotników pod Nr 13.
— Będę więc tam za godzinę.
Lekarz podskoczył.
— Za godzinę! — powtórzył z wyrazem osłupienia.
— Tak jest, panie.
— Ależ, kochane dziecię, o tem nawet myśleć nie można. Rana twoja, jakkolwiek nie jest ciężka, wymaga zupełnego spoczynku.
— Spoczynku, doktorze! — odparł gwałtownie młodzieniec. — Ja miałbym. odpoczywać, gdy tam mnie czekają we łzach, dręczeni śmiertelnym niepokojem! Ten spoczynek byłby dla mnie konaniem! Onby mnie zabił! Ja mam wolę, mam silę.... Dziś jeszcze wyjeżdżam do Paryża.
— Dzisiaj byłoby to dla pana niepodobieństwem — odpowiedział oficer policyjny.
— Niepodobieństwem!
— Tak jest.
— Dla czego?
— Bo dziś już późno i trzeba czasu na udanie się do Brukselli, zkąd pociąg do Paryża odchodzi o godzinie drugiej minucie piątej. Jest to materyalne niepodobieństwo.
— Zgoda... Jutro więc wyjeżdżam pierwszym pociągiem, ale dziś nocować będę w Brukselli. Doktorze, czy się zobaczymy przed odjazdem?
— I owszem i w chwili wyjazdu dobrze pana opatrzę...
Lekarz, oficer policyjny i sierżant odeszli.
Paweł wstał.
Energia jego woli pozwoliła mu walczyć przeciw osłabieniu fizycznemu, będącemu skutkiem upływu krwi.
Posiliwszy się lekko w „Hotelu Wielkiego Placu“, udał się do centralnego biura pólicyi, gdzie złożył ostateczne objaśnienia, podpisał protokół i zostawił swój adres w Paryżu.
O siódmej jadł obiad z lekarzem.
O dziewiątej wyjeżdżał do Brukselli, gdzie nocował, czekając na pierwszy pociąg poranny, który go miał zawieźć napowrót do ojczyzny.
Jak wiemy, pociąg ten wychodził o dziewiątej minut trzy.


∗             ∗

Leopold Lantier powtórnie puścił się w drogę do Port-Créteil, w dzień później po dacie, w której widzieliśmy go najmującego domek.
Punkt o dwunastej stanął u oberżysty upoważnionego do wynajęcia.
Krewny Paskala tak samo jak za pierwszym razem miał ubiór zamożnego obywatela miejskiego i perukę szpakowatą, doskonale zrobioną, która go czyniła starszym, i zupełnie niepodobnym do poznania.
— Jak pan widzisz, jestem słowny... — rzekł wchodząc.
— Widzę... Czekałem na pana.
— Widziałeś się pan z właścicielem?
— Tak jest... Kontrakt jest gotów i podpisany... Weźmiesz pan jeden egzemplarz, podpiszesz drugi, zapłacisz za pół roku komorne, i za rok podatki, a ja panu oddam klucze.
— Bardzo dobrze...
Były więzień podpisał, zapłacił pieniądze i otrzymał klucze...
— Teraz — rzekł — obejrzę dom, który będzie mojem mieszkaniem.
— Czy pan chcesz abym z panem poszedł?
— Nie fatyguj się pan... Znam drogę i nie zbłądzę...
I Leopold udał się pod Nr. 37 przy ulicy Przylądka.
Ujrzawszy się w domu wynajętym przez siebie, otworzył okiennice i drobiazgowo obejrzał wszystkie pokoje.
Zeszedł do suteren, które także zrewidował z wielką uwagą.
W kuchni zrewidował szuflady kredensu białego niemalowanego, i znalazł w nich wiele nożów.
Jeden z nich, zwany pospolicie nożem rzeźnickim, wydawał się mało używanym.
— Koniec jego był ostry; ostrze grube i silne, świeżo wyszlifowane, cięło jak szabla turecka.
Obejrzawszy nóż ze szczególną uwagą, Leopold włożył go napowrót w szufladę i prowadził dalej swoje badania.
Przyległy kuchni skład był pełen drzewa suchego do kominków.
— Opał! — szepnął z dziwnym uśmiechem. — Wystarczy na opalenie wszystkich pokojów w dniu baliku, jaki zamierzam wyprawić.
Leopold ukończył przegląd, zamknął okiennice i drzwi, a potem czyniąc wielki krąg przez most Creteil, powrócił na drogę żelazną w Saint-Maur-les-Fossés.

XXII.

O trzy kwandranse na dziewiątą, były więzień przechadzał się tak samo jak w dniu onegdajszym, po chodniku przed sklepem pani Laurier, czekając na Zenejdę.
Punkt o godzinie dziewiątej, popychadło wyszło i udało się ku placowi Bastylii idąc na przedmieście Świętego Antoniego, gdzie mieszkała jej matka.
Leopold poszedł za Zenajdą, ale tym razem nie czekał z odezwaniem się do niej, aby odbywała zwykły stacyę przed znanym nam sklepem jubilerskim.
Przystąpił do niej na placu Bastylii.
Mała go poznała i rzekła do siebie, że z tego spotkania pewno wyniknie dla niej jaka nową gratka.
To też zwolniwszy kroku, rzekła z uśmiechem:
— Dobry wieczór panu... Jak się pan ma?
— Dziękuję moje dziecko... A ty?
— O ja jestem zdrowa jak rydz... nogi zdrowe... oko bystre... a apetyt mam jak młody wilczek. Czy mamy o czem mówić?
— I owszem.
— Chcesz pan wiedzieć, czy koronki nadeszły?
— Jestem z góry pewnym że nie, ponieważ mi mówiłaś że nadejdą w piątek.
— Nic nie uległo zmianie... Nadejdą w sobotę wieczorem, a w sobotę, starsza panna, pan wiesz, ta co to ma takie tony, pójdzie z niemi na ulicę Varennes...
— Więc nie mówmy już o koronkach...
— Zgoda... Czy pan chcesz mnie o co pytać... Nie obwijaj pan w bawełnę... Pytaj pań od razu.
— Zaraz to uczynię, ale tu jest zbyt ludno, a to co ci mam powiedzieć jest sekret...
— Doprawdy!... — a podaje pan sposób?... Ludzi jest wszędzie pełno.
— Nic łatwiejszego jak uniknąć niedyskretnych. Siadaj ze mną do powozu... Pomówimy sobie swobodnie.
Zenejda schyliła głowę i podrapała się w ucho.
Młoda mieszkanka przedmieścia, jak wiadomo, była przedwcześnie dojrzałą i obdarzona żywą wyobraźnią.
Zadawała na seryo sobie pytanie, czy jej towarzysz nie zamierza jej porwać i wahała się.
— Ty mi nie dowierzasz... — rzekł Leopold ze śmiechem.
— Nie, ale wołałabym z panem gdzieindziej pomówić, n nie w powozie.
— Gdzie?
— Ot, naprzykład, nad brzegiem kanału. Tam pusto i nikt nie będzie mógł nas słyszeć.
— Zgoda.... Pójdź...
Krewny przedsiębiorcy skierował się ku kanałowi.
Zenejda szła za nim...
Skoro tylko minęli powozy stojące przed dworcem winceńskim, zwolnili kroku.
— Słuchaj mnie z uwagą... — rzekł Leopold do dziewczyny. — Jesteś rozumną i pojmiesz mnie z łatwością.
— Słucham z całą uwagą.
— Albo się bardzo mylę, albo ty nie bardzo kochasz pannę Renatę, waszą sklepowę...
— O! i owszem, wcale się pan nie mylisz! Z pewnością że jej nie lubię! To bydlę, niuńka, którą pani Laurier posyła do najlepszych klijentek pod pozorem, że ma lepszą minę i ułożenie niż ja... Odmawia gratyfikacyi, ta panna. Ja nie jestem dumna i biorę wszystko co mi dają... Ona mi włazi w drogę i nie cierpię jej.
— Jest powód — odpowiedział Leopold ze śmiechem — tylko ja go uważam za zły.
— Jak to? — zły?
— Bezwątpienia... Panna Renata jest zachwycająca, prawdziwie zachwycająca i to nie jej wina, że ją pani Laurier ceni...
Zeneida zagryzła usta i spojrzała na mówiącego z pod oka.
— Wiesz pan — rzekła po jednej lub dwóch sekundach milczenia — teraz rozumiem, dla czegoś pan szukał ze mną spotkania, rozmowy... i dla czegoś mi pan dał kolczyki i dwie sztuki złota...
— Doprawdy?
— Tak panie, i jeżeli pan masz choć za grosz szczerości, to przyznasz, żem trafnie odgadła.
— I cóżeś odgadla?
— Wszystkie pańskie pytania są tylko pozorem! Jedna rzecz tylko pana interesuje, jedną rzecz tylko chcesz pan wiedzieć.
— A tą rzeczą jest?
— Jest to, co robi nasza panna, w której pan jesteś zakochany i którą pan chciałbyś bałamucić... Prawda?
— A więc, tak, prawda rzekł Leopold, jakby pomimowoli.
— A co! byłam pewna! — odrzekła mała z akcentem tryumfu. — Ja mam bystre oko... A teraz, chcesz pan wiedzieć moje zdanie?
— Rozumie się.
— A więc, szkoda pańskiego czasu.
— Dla czego?
— Dla tego że panu z tego nic nie przyjdzie... Panna Renata to skromnisia... oną się ceni... udaje niewiniątko... a pan jesteś żonaty.
— Cóż to szkodzi że jestem żonaty, skoro ją kocham?...
— Trochę... bardzo... z całej siły... wcale nie? — rzekła dziewczyna ze śmiechem.
— Z całej siły!...
— Czy ona wie o tem?
— Niepodobna aby się domyślała...
— Chcesz pan abym jej oddała list miłosny...
— Nie... Ja nie chcę do niej pisać... Ja jej chcę osobiście oświadczyć, że ją ubóstwiam...
— Wybornie! ale ja wcale nie widzę w czem mogłabym panu być użyteczną...
— W wielu rzeczach.
— W jakich.
— Jutro rano, przyszedłszy; do pani Laurier, udaj że jesteś chorą... skarż się na ból głowy...
— Ależ mój panie, pan wiesz, że odgrywanie takiej komedyi nie będzie zabawne...
— Wiem doskonale, lecz wiem także, że ją potrafisz odegrać tak, że ci wszyscy uwierzą, a ponieważ każda praca winna być nagrodzoną dam ci dwa luidory.
Oko dziewczyny błysnęło.
Myślała.
— Dwa luidory i dwa które już mam, to cztery... Niewiedząc kiedy przyjdę do majątku...
I głośno dodała:
— Dobrze, panie... Będę miała ból głowy... — Będę chorą... Będę narzekała... Bądź pan spokojny, potrafię panią Laurier oszukać. — Cóż więcej?
— Wieczorem, powróciwszy do domu, będziesz się coraz więcej i więcej skarżyła...
— To rzecz łatwa... Cóż dalej?
— I nazajutrz będziesz przez cały dzień leżała w łóżku.
Zenejda podskoczyła na siedzeniu.
— Cały dzień! — zawołała. — Bez jadła i napoju?
— Przecież możesz pościć przez dwadzieścia cztery godzin.
— O! to panie, jest niepodobieństwem!... Ja bym z tego naprawdę zachorowała. Ale to nic nieszkodzi... Pomimo to będę jadła... Przyniosę sobie wieczorem co z miasta i schrupię jak mama wyjdzie z domu. Ale panie, to będzie podwójna komedya...
— To też do dwóch luidorów, dodam trzy jeszcze...
— Pięć luidorów! — rzekła Zenejda upojona radością. — Sto franków za to że będę leżała i nic nie robiła! To mi się podoba! Figlarz z pana i skorzystasz pan z mojej nieobecności, aby wejść do magazynu, dla wynurzenia pannie Renacie swoich zapałów...
— Właśnie... właśnie...
— To jest wcale nie głupio...
Dziewczyna śmiała się ukradkiem.
— Dowiem się o intryżkach panny sklepowej — myślała sobie — i tém gorzej dla niej, jeżeli zechce ze mną odgrywać jakąś rolę... ładnie ja ją urządzę...
— Zatem zgoda? — zapytał Leopold.
— Rozumie się... z warunkiem że dostanę sto franków.
— Dam ci zaraz. Mam w tobie ufność... i płacę z góry...
Leopold wydobył portmonetkę, otworzył ją i wyjął z niej pięć luidorów.
Złoto zabłysło w oczach dziewczyny płowym połyskiem przy dalekiem świetle latarni gazowych.
Jakże się tu oprzeć tym pieniądzom obiecującym tyle cukierków, tyle ciastek, tyle stroików, nie mówiąc o wieczorach spędzonych w teatrze?
Wiemy, że Zenejda nawet nie myślała o walce.
Wyciągnęła rękę.
Luidory wpadły w nią z lekkiem dźwiękiem metalicznym.
— Dziękuję panu... szepnęła dziewczyna, której wzruszenie głos tamowało.
— Pamiętasz co masz do zrobienia?
— Doskonale... Jutro cierpiąca... Po, jutrze do łóżka.
— Tak, tak. Do widzenia, moje dziecię!
Dziewczyna zawiązawszy pieniądze w róg chustki, rozłączyła się z Leopoldem i idąc uliczkami swojej części miasta, które znała na palcach, wyszła na główną ulicę, to jest ludne i przemysłowe przedmieście Ś-go Antoniego.
Przez kilka chwil, Leopold z uśmiechem prowadził za nią wzrokiem.
Gdy znikła w cieniu, wrócił napowrót aż do dworca winceńskiego, spojrzał na zegarek, wziął dorożkę i kazały się zawieźć na ulicę Navarin, mówiąc do siebie zcicha:
— Teraz położę się i prześpię... Ważniejsze interesa na jutro...

XXIII.

Renata, Juliusz Verdier i jasnowłosa Zirza dręczeni byli śmiertelnym niepokojem.
Upłynęło trzy dni, a oni nie otrzymali najmniejszej wiadomości od Pawła.
Juliusz zadawał sobie pytanie, czy nie lepiej byłoby wsiąść do pociągu i udać się do Antwerpii w celu poszukiwania swego przyjaciela.
Zirza bardzo popierała ten projekt.
Czyż trzeba mówić, że córka Małgorzaty, więcej jak ktokolwiek; bądź życzyła, sobie, aby ten projekt bezzwłocznie został wprowadzony w wykonanie
Nastąpiła jednak niespodziewana przeszkoda.
Student medycyny otrzymał od swego ojca depeszę, wzywającą go aby jaknajśpieszniej przybył do Poitiers, gdyż jego matka ciężko zachorowała.
Niepodobna się było wahać pomiędzy miłością ku matce, a prostą przyjaźnią.
Juliusz nie wahał się i wyjechał jeszcze tego wieczora, pozostawiając Zirzę samą i zlecając jej, aby uwiadomiła Renatę o nieprzepartej przeszkodzie, niedozwalającęj mu jechać do Belgii, z dodaniem szczególniejszego zalecenia, aby mu doniosła telegrafem o przybyciu Pawła, jak skóro się tylko o tem dowie.
Nazajutrz Zirza udała się na Ulicę Beatreillis przed wyjściem Renaty do sklepu i wykonała zlecenie Juliusza.
Paweł nie domyślał się, i to z powodu najlepszej ze wszystkich przyczyny, o niepokoju spowodowanym przez jego milczenie.
Napisał depeszę z zawiadomieniem o prędkim powrocie, ale posługacz z „Hotelu Wielkiego Placu“, któremu polecono ją odnieść do telegrafu, zgubił ją w drodze i wcale się do tego nie przyznał.
Zirza zastała swoją przyjaciółkę w łzach.
Pocieszała ją, jak umiała najlepiej, nie zdoławszy jednak rozproszyć głębokiego smutku, który zawładnął biednem dziewczęciem, i Renata w tym dniu poszła do pani Laurier z wezbranem sercem i mokremi oczyma.
Rozstając Się z nią Zirza powiedziała:
— Dziś ó dziewiątej przyjdę do ciebie. Jestem pewna, że u odźwiernego zastaniemy depeszę od Pawła.
Renata Westchnęła, nie dając żadnej odpowiedzi.
Nie śmiała mieć nadziei.
Popychadło Zenejda, odgrywając wybornie rolę jakiej ją Leopold wyuczył, spóźniła się więcej jak o pół godziny.
Żaliła się na gwałtowny ból głowy i chwilami tak kaszlała, że jej o mało piersi nie pękały.
Pani Laurier nie mogąc podejrzywać niegodnej komedyi, której ofiarą czyniła ją jej uczennica, otoczyła ją troskliwemi staraniami.
— To silny katar się zaczyna, moje dziecię — rzekła do niej — każę ci zrobić gorących słodkich ziółek i pójdziesz do domu wcześniej niż zwykle.
Córka Małgorzaty ze swojej strony rozczuliła się cierpieniami małej nędznicy, i wyszła aby jej kupić pudełko cukierków od kaszlu, dla ulżenia jej cierpieniu.
Dziewczyna, zepsuta, pomimo młodego wieku, aż do szpiku kości, śmiała się ukradkiem, widząc, że jej chorobę brano na seryo i znajdowała zabawnem, że jest pieszczoną przez poczciwe dziecię, które zamierzała tak haniebnie zdradzić.
Pani Laurier nie na rękę była nagła choroba popychadła, pozbawiająca ją pomocnicy niezbędnej do posyłek.
Otóż, owego dnia właśnie były ważne odstawy.
— Renato, moje dziecię — rzekła do córki Małgorzaty — muszę cię wysłać z posyłkami.
— Jestem gotowa na rozkazy pani.
— Weźmiesz dorożkę, ażeby być prędzej z powrotem.
— Dobrze, pani.
— Czyś przygotowała zamówione towary?
— Pozostaje mi tylko ułożyć w pudełku koronki dla hrabiny de Vergis...
— Zapewne, w każdym domu zapytają się o faktury... Przygotuję je, lecz oddaj je wtedy tylko, gdy ich zażądają.
— Rozumiem...
Renata natychmiast po śniadaniu wyszła z kilku małemi pudełeczkami. Koronki, to towar nie robiący wiele kłopotu.
Zenejda, chociaż obdarzona dzielnym apetytem, i nieograniczenie łakomą, zaledwie dotknęła jadła.
Sumiennie odgrywała ona swoją rolę i zdecydowała się na post, aby się nie zdradzić.
Następnie powróciła do zajęcia, lecz ponieważ pani Laurier zaleciła jej unikanie zmęczenia, możemy się łatwo domyśleć, że się nie bardzo brała do roboty.
Do sklepu przychodziło wiele kupujących.
Pani Laurier pozbawiona swój ej pomocnicy, musiała się rozrywać na wszystkie strony, chcąc zadowolnić wszystkich.
Zaczęła oddychać, i zdawało się że burza już przeszła, gdy do magazynu wszedł jakiś człowiek, mający lat około sześćdziesięciu pięciu.
Człowiek ten miał jak śnieg białą brodę i włosy.
Obszerne futro okrywało go całego, a niebieskawe binokle wzrok mu zasłaniały.
Na pierwszy rzut oka wyglądał on na bogatego cudzoziemca.
Pani Laurier domyślając się, że to będzie ważna praktyka, przyjęła go uprzejmym ukłonem i najwdzięczniejszym uśmiechem, pytając:
— Czem panu mogę służyć?
— Chciałbym obejrzeć koronki... — odpowiedział silnym akcentem południowym.
Słysząc ten dźwięk głosu uczennica zadrżała, żywo podniosła głowę i wytrzeszczonemu oczyma ciekawie wpatrywała się w nowo-przybyłego.
Pani Laurier mówiła dalej:
— Koronki, a do jakiego użytku?
— Do ubrania sukni.
— Wizytowej, czy balowej?
— Balowej.
— Zapewne wolanty?
— Właśnie.
— Z bogatych koronek?
Z point de Malines.
— Jak szerokich?
— Około czterdziestu centymetrów.
— Wiele będzie potrzeba do ubrania sukni?
— Około dwudziestu pięciu metrów...
Poczciwa pani Laurier znowu się uśmiechnęła.

Koronka zażądana przez nowo przybyłego była wysokiej ceny, dwadzieścia pięć metrów stanowiło dosyć okrągłą sumkę i miało jej przynieść zysk nie mały. Poszła ża kantor, wzięła pudełko oznaczone numerem, otworzyła je i wyjęła sztukę koronek, którą rozwinęła i rozłożyła na odwrotnej stronie ręki.
— Oto jest coś pięknego, proszę pana — rzekła. Nie sądzę, abyś pan mógł znaleźć co lepszego.
— Po czemu metr?
— Po pięćdziesiąt franków.
— To trochę za drogo.
— Drogo ale ładne. Zresztą, oto są inne... na niższą cenę...
Pani Laurier otworzyła drugie pudełko i rozwinęła przed kupującym inną sztukę koronki dosyć pospolitej, — wybieg kupiecki dobrze znany, służący do porównania towaru wprzódy pokazanego.
Cudzoziemiec znacząco skrzy wił usta i odpowiedział:
— Nie... Wezmę tamte...
— Ja to panu bardzo radzę... Piękne rzeczy zawsze sprawiają zadowolenie, gdy tymczasem kupiwszy coś gorszego, zawsze się żałuje... Ale my musimy trzymać na różne ceny... Powiedziałeś pan dwadzieścia pięć metrów, czy tak?
— Tak? pani...
— Czy pan posłucha dobrej rady?
— I owszem.
— A więc, weź pan całą sztuczkę... Może się trafić jaki wypadek i naprawa byłaby bardzo trudną... a może i niemożebną...
— Wieleż ma cała sztuczka?
— Trzydzieści metrów.
— Biorę... proszę zawinąć...
— Czy pan sam paczkę zabierze?
— Rozumie się... nie ciężka...
— Możnaby pana uwolnić od tego kłopotu... — Jeżeli pan chce, to każę odnieść pannie sklepowej...
— Nie trzeba... Ja mieszkam za rogatkami i kurs byłby, za długi...
— To nie przeszkadza... Ja mam kupujących w okolicach Paryża...: Mami ch w Saint-Germain... mam w Wersalu... i odsyłam im sprawunki, które u mnie robią...
— Wolę sam zabrać nawój sprawunek, proszę pani...
— Jak się panu podoba.
Podczas rozmowy pani Laurier starannie pakowała koronkę i obwiązywała leciutką paczkę różową wstążeczką.
— Prosiłbym panią o rachunek... — mówił dalej nieznajomy.
— Natychmiast...
Kupcowa zbliżyła się do kassy i wzięła blankiet rachunku.
— Na kogo mam wystawić? — mówiła dalej.
Na Izydora Fradin, właściciela domu, ulica Przylądka Nr. 37 w Port-Creteil.
Pani Laurier napisała:
Sprzedano, panu Izydorowi Fradin przy ulicy Przylądka Nr. 37 w Port-Creteil trzydzieści metrów koronek Malines, po pięćdziesiąt franków za metr. Summa tysiąc pięćset franków“.
Przykleiła markę, skasowała ją i pokwitowała rachunek.

XXIV.

— Winienem pani — zapytał Leopold, którego czytelnicy, pomimo przebrania już, poznali.
— Okrągłe tysiąc pięćset franków, proszę pana — odpowiedziała pani Laurier.
Zbieg z więzienia wyjął pulares, otworzył go i wyjął paczkę biletów stufrankowych, które rachując rozłożył na stole kassowym.
— Ach! do licha! — zawołał nagle — zmuszony jestem przyjąć propozycyę, którąś mi pani przed chwilą uczyniła.
— Jaką propozycyę, proszę pana?
— Odesłania sprawunku do mnie, do domu. — Zabrakło mi stu franków do całkowitej summy, jaka się pani należy...
— Nic nie szkodzi... — odpowiedziała kupcowa uprzejmie. — Niech pan weźmie koronki, a sto franków zapłaci pan jutro lub kiedy indziej, gdy pan będzie przechodził przed sklepem...
— Zbytek łaski, pani — ale to być nie może... To się nie zgadza z memi zasadami, aby zabierać sprawunek, nie zapłaciwszy go całkowicie.
— Jednakże...
— Proszą bardzo, niech pani nie nalega...
— Skoro tak, to odeślę panu do domu... Ale nie dzisiaj... do Port-Creteil daleko, a już jest późno.
— Bardzo dobrze, moja pani... ale pod warunkiem, że pani jutro odeśle z pewnością.
— O! zaręczam panu, niezawodnie!...
— O której godzinie?
— O której panu będzie naj dogodniej.
— Jutro rano żony mojej nie będzie w domu, a chciałbym, aby już powróciła i mogła doręczy o przysłanej przez panią osobie, notatkę dotyczącą innych koronek, jakich potrzebuje...
— Zatem po południu.
— Ale nie wcześniej jak o drugiej... bardzo proszę...
— Punkt o drugiej... Przyślę swoją pannę sklepową, która się rozmówi z panią...
— Bardzo mnie pani zobowiążesz... Chciej pani przyjąć pięćset franków na rachunek...
— Ależ, panie, nie trzeba! Wszystko razem pan zapłaci.
— Idzie mi o to, abyś pani przyjęła zaliczkę... Będę pewniejszym że pani dotrzyma obietnicy...
Pani Laurier wzięła pieniądze i dała pokwitowanie.
Leopold schował je do pularesu i pożegnał kupcową, mówiąc:
— Jutro, o drugiej...
— Bądź pan spokojny... — nie obędzie pan czekał... — odpowiedziała pani Laurier, odprowadzając nowego klienta aż do drzwi, które za nim zamknęła, ukłoniwszy mu się powtórnie z uprzejmością.
Zenejda ciągle zadawała sobie pytanie, gdzie ona słyszała głos bardzo podobny, z wyjątkiem akcentu, do głosu tego nieznajomego, ale nadaremnie męczyła swóją pamięć.
— Gdybyś nie była tak silnie zakatarzona — rzekła do niej kupcowa — to bym cię jutro wysłała do Port-Creteil... Zrobiłabyś ładny spacer i zapewne dostała dobrą gratyfikację od tego pana, który wygląda na bardzo bogatego... Ale jest za zimno.
— O! tak, proszę pani — odpowiedziała uczennica.
— Zamiast ciebie, pójdzie Renata, a choć nie zna okolic Paryża, potrafi się zoryentować.
— Ba!... przecież to nie trudno... Jedzie się koleją aż do stacyi, a na stacyi każdy powie... trzeba tylko mieć język.
A po cichu dodała:
— A ten pan co ma przyjść jutro! Toż to będzie miął minę, jak nie zastanie nikogo! No, no, no, toż to będzie! Ale to nie moja wina... Może znowu, kiedy zechce rozpocząć, a ponieważ będzie potrzebował moich usług, to ja na tem zarobię!...
Przy chodniku przed sklepem stanęła dorożka.
Wysiadła z mej Renata i weszła.
— Już załatwione?
— Tak jest, proszę pani.
— I odebrałaś?
— Wszędzie.
— Wieleż za dorożkę?
— Za okrągłe dwie godziny.
— To ty, pieszczotko, tak tylko potrafisz!... — Dzielnie się sprawiasz!... Ale, ale, choć nie jesteś paryżanką, czy ty nie znasz przypadkiem Port-Creteil?
— Znam z nazwy, proszę pani... Wiem, że to w okolicach Joinville-le-Pont...
— Właśnie... pod Saint-Maur-les-Fossés, ale z drugiej strony rzeki...
— Dla czego mnie pani o to pyta?
— Bo trzeba będzie tam pojechać z koronkami.
— Dzisiaj?
— O! nie.. jutro...
— Więc to ja będę musiała odwieźć?
— Tak, bo Zenejda jest zbyt cierpiąca, aby ją można wysyłać na takie zimno.
— Pojadę... Czy to trzeba wyruszyć zrana?
— Nie... po śniadaniu... około pierwszej. Pociąg idzie pół godziny do Saint-Maur-les Fossés, gdzie wysiądziesz, a pół godziny ci wystarczy na drogę, przez most do wskazanego miejsca!... Przybędziesz więc tam o drugiej... jak jest umówione...
— Dobrze, pani...
Reszta dnia przeszła bez najmniejszego wypadku.
Uczennica, udająca coraz więcej cierpiącą ^otrzymała od pani Laurier upoważnienie do odejścia o zmroku.
O zwykłej godzinie służąca zamknęła okiennice i obie zasiadły do obiadu.


∗             ∗

Jarrelonge wczoraj jeszcze powrócił do Paryża.
Udał się on do swego mieszkania przy ulicy Beautreillis, wstąpiwszy wprzódy na ulicę Picpus, w tej nadziei, że Paskal Lantier powrócił i że mu będzie mógł wskazać mieszkanie Leopolda.
Wiemy już, że bandy ta nie mógł zastać przedsiębiorcy, który wyjechał do Troyes.
Nieobecność ta przyczyniała Jarrelonge’ówi silny niepokój i rozdrażnienie.
Pragnął bardzo zobaczyć się ze swoim byłym wspólnikiem, aby się naradzić co do wypadku w swej podróży do Antwerpii, podróży, której rezultat nie był mu znany i którego się skutków obawiał.
Obawiał się bardzo, ażeby Oskar Loos, którego miał za żyjącego i prawdopodobnie za aresztowanego nie oskarżył go, dając jego rysopis.
Niepokój jego zwiększył się za nadejściem wieczora.
Rozmawiano w pokoju sąsiadki.
Naturalnie nadstawił ucha i usłyszał jak Juliusz Verdier objawiał zamiar udania się do Antwerpii, celem poszukiwania swego przyjaciela.
— Jeżeli młody człowiek nie dał o sobie wiadomości, to dla tego że nie żyje... — pomyślał nędzoik. — Z tej strony nie mam się czego obawiać, ale jeżeli ten facet, co teraz rozmawia, wykona swój zamiar, to Oskar Loos wszystko wyśpiewa i zostanę złapany!
Przyszło mu na myśl, aby opuścić Paryż z tą trochą pieniędzy którą posiadał i zamieszkać za granicą; — położył się, zasnął, i obudziwszy się nadedniem. był prawie zdecydowany do wyjazdu.
Ranne odwiedzimy Zirzy u Renaty, zupełnie zmieniły jego postanowienie.
Jasnowłosa Izabella oznajmiła swojej przyjaciółce o nagłym wyjeździe Juliusza Verdier do Poitiers.
Jarrelonge podsłuchując, nie utracił ani wyrazu z rozmowy dwojga dziewcząt.
Niebezpieczeństwo zmniejszało się, gdyż student medycyny nie jechał do Antwerpii, i można było bezpiecznie czekać powrotu Paskala Lantier, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał mu wskazać ślad Leopolda.
Uwolniony więzień przez cały dzień nie wychodził ze swego pokoju.
O szóstej wyszedł na obiad, a o ósmej powrócił do domu.
Opatrzywszy i obwiązawszy sobie rękę, której rana jak najlepiej się goiła, położył się do łóżka, lecz zajęcie jego było tak silne, że nie mógł zasnąć.
Łóżko stojące w kącie przytykało do ścianki dzielącej pokój Renaty od pokoju bandyty.
Leżąc Jarrelonge chwytał każdy szmer, dający się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Słyszał, jak córka Małgorzaty otwierała drzwi, wchodziła i zapalała drzewo przygotowane na kominku.
— Przypominam sobie... — pomyślał. — Tamta panna powiedziała jej, że przyjdzie wieczorem i ta na nią czeka... Nie wstając z łóżka, w którem mi tak ciepło, będę wiedział co się dzieje... Dzielniem zrobił żem nie zasnął.
I nędznik unosząc się trochę na łóżku, nadstawił ucha.
Na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków.
Zapukano zlekka do drzwi Renaty.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
— No i cóż, kochanie? — zapytała Zirza wchodząc.
— Nie... niestety!... ciągle nic!... — odpowiedziała Renata, której długo powstrzymywane łzy nagle wytrysły.
— I z ulicy Szkoły Medycznej również nic...
— Ach! — wyrzekła córka Małgorzaty ze łkaniem — musiało się trafić jakieś nieszczęście... ja to przewidywałam... przeczuwałam... Wszystko mnie opuszcza i przygniata... Po osamotnionem dziecięctwie, pełnem łez i smutku, przywiązywałam się do życia przez miłość... miłość ta się zrywa... i Paweł z mojej przyczyny zaawanturował się w szalone przedsięwzięcie, w którem musiał śmierć znaleźć...
— Śmierć! — powtórzyła jasnowłosa Zirza. — Nic nie dowodzi ażeby zginął.
— Moje przeczucia mi to powiadają...
— Nie rozpaczajmy... Obawy nasze bezwątpienia są nierozsądne... Przed wyjazdem Paweł powiedział: — „Jeżeli będzie potrzeba, pójdę na koniec świata, aby odnaleźć tego, człowieka!“ — Kto wie, czy nie znalazłszy go już w Antwerpii, nie zapędził się za nim? pogoń... na koniec świata?...

XXV.

Renata melancholicznie potrząsła głową.
— Byłby napisał... — szepnęła.
— A czy miał czas na to? — odparła — jasno włosa Zirza.
— Na wysłanie depeszy do telegrafu nie trzeba wiele czasu.
— Depesza może być zagubioną...
— Czy ty na seryo temu wierzysz? — zapytała córka Małgorzaty, spoglądając przyjaciółce w oczy.
Zirza nieodpowiadając spuściła głowę. Czuła to dobrze, że Renata miała słuszność.
Wiedząc że Paweł kochał, albo raczej uwielbiał swoją narzeczoną i nie mogąc odgadnąć przyczyny jego milczenia, przypisywała takowe jakiejś katastrofie i inne tłómaczenie wydawało jej się niemożliwem.
Córka Małgorzaty ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i wyjąkała z rozpaczą.
— Mój Boże!... mój Boże!... czemużem lepiej nie była umarła!...
— Renato, ty bluźnisz!...
— Ach! wołałabym spoczywać na zawsze na dnie rzeki, w której mnie rzucono... Ja sprowadzam nieszczęście na tych, których kocham...
Dziewczę wybuchło łkaniem.
Jarrelonge myślał z szyderstwem:
— Ta mała bardzo jest patetyczna! zdaje mi się że słucham piątego aktu nie byle jakiej melodramy!... Zresztą ma słuszność... Ja takżebym wołał, żeby była na dnie Sekwany... To djabelnie usunęłoby zawikłania....
I ustępując sile przyzwyczajenia zanucił przez zęby:

„Otóż będziemy zaraz na moście
Faridondaine, faridondon
Na moście Bercy
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel.“

Renata ciągle płakała.
Nagle łzy jej zadrżały.
Zadrżała, jak gdyby gwałtownie wstrząśniona uderzeniem elektrycznem i kładąc rękę na sercu, którego bicie ją dusiło, nadstawiła ucha.
— Co ci to? — żywo zapytała Zirzą.
— Słuchaj... słuchaj... — rzekła Renata. — Czy 81yszysz?
— Słyszę kroki na schodach... — rzekła studentka po upływie sekundy.
Renata drżąc cała, zbladła jak śmierć.
— Tak... kroki — powtórzyła zaledwie dosłyszanym głosem, tak głębokiem było jej wzruszenie — poznaję te kroki... to on! Zirzo... Zirzo... ja ci powiadam że to on!... Paweł!...
— Paweł! — zawołała jasnowłosa Zirza, biegnąc otworzyć drzwi.
Jarrelonge podskoczył na łóżku w górę jak gdyby karp.
— Co one mówią? — zapytał z przestrachem. — szalały te bydlęta!
I znowu zaczął słuchać dysząc i zlany potem.
On również usłyszał kroki.
Kroki się zbliżały.
Wkrótce dały się słyszeć w korytarzu.
Renata wsparta o stolik i prawie obezwładniona przez niezmierną radość, następującą po nieograniczonej rozpaczy, nie mogła uczynić ani jednego poruszenia.
— To on!... — zawołała Zirza — to on!...
Córka Małgorzaty straciła oddech.
Paweł przestąpił próg, poskoczył ku Renacie, pochwycił ją w objęcia, podniósł jak dziecko, przycisnął do piersi i okrył jej czoło i włosy pocałunkami.
Zirza płakała i śmiała się razem.
— Jarrelonge ze skurczonemi palcami pod kołdrą, był przerażający z wściekłości i strachu.
— On żyje!... On tutaj!... — mówił do siebie. — Milion djabłów, to prawdziwe nieszczęście!... Wszystko trzeba rozpoczynać na nowo!
Po pierwszej chwili upojenia, Renata szepnęła ściskając Pawła za ręce:
— Więc to ty... naprawdę ty?
— Tak, droga Renato, to ja... — odpowiedział student — i przynoszę ci szczęście.
— Niech cię djabli wezmą! — pomyślał Jarrelonge.
— Szczęście, to twój powrót, — rzekła Renata — gdyż milczenie twoje sprawiało mi wielkie cierpienie...
— Moje milczenie? — powtórzył Paweł mocno zdziwiony.
— Tak jest... Ani słówka, ani telegramu... źle zrobiłeś...
— Ależ ja telegrafowałem z Antwerpii...
— Pod moim adresem?
— Tak jest...
— Nic nie odebrałam...
— Widzisz więc, żem miała słuszność i że telegram może zaginąć!... — zawołała Zirza z tryumfem.
— Ach! biedna, droga Renato — mówił dalej student — teraz pojmuję twój niepokój.
— To było więcej niż niepokój, to było konacie... — odparła córka Małgorzaty. — Marzyłam straszliwie... marzenie to nabawiało mnie takiego przestrachu, żem się o niem nie ośmieliła mówić Zirzie... Zdawało mi się, że cię widzę padającego pod ciosami morderców...
Paweł uczynił gest zadziwienia.
— Miałaś takie marzenie? — zawołał.
— Tak, i marzenie to miało taką cechę rzeczywistości, żem cię miała za nieżyjącego.
— A więc, marzenie to było ostrzeżeniem od Boga.
— Napadnięto cię?.. — zapytała drżąc Izabella.
— Jaknajformalniej i prawie zabito uderzeniem pałki w głowę.
— Mój Boże!
— Potem się wzięto do noża, ale widzisz jak się to trafia na tym świecie, to co miało być moją śmiercią, stało się dla mnie największem w świecie szczęściem... zadny cios nożem, który mnie ominął, oddał mi w ręce papiery za któremi goniłem.
— Papiery mnie dotyczące? — zapytała Renata robiąc piersiami.
— Tak, kochane dziecię; — list który Urszula miała ci wręczyć w Paryżu, prowadząc się do osoby, mającej ci odkryć tajemnice przeszłości i otworzyć drzwi przyszłości...
— Ten list! ty masz ten list? — zapytały od razu córka Małgorzaty i Zirza.
— Tak jest — rzekł Paweł wydobywając listy z kieszeni. — Oto jest... Jest na nim adres pana Emila Auguy, notaryusza, ulic a Piramid Nr. 18.
— Bóg więc jest sprawiedliwy! — zawołała Renata z niewypowiedzianym porywem miłości dziecięcej, — nakoniec i odnajdę swoją matkę...
— A drugi list? — rzekła Izabella.
— Ten który wciągnął panią Urszulę w zasadzkę, w którą wpadła, a pułapka nigdy zręczniej nie była urządzona... Czytaj...
Renata wzięła list i pożerała go wzrokiem.
Zirza czytała przez jej ramię.
— Ależ to jest okropne, — zawołała skończywszy córka Małgorzaty z oburzeniem» — I ten list jest podpisany przez notaryusza, do którego tamten jest adresowany...
— Jutro te wszystkie tajemnice zostaną rozproszone i światło z pewnością rozproszy mrok nocy.
— Jakim sposobem te dwa listy dostały się w twoje ręce?...
Paweł opowiedział dramat antwerpski, znany już naszym czytelnikom.
Dziewczęta drżały z przestrachu podczas tego złowrogiego opowiadania.
— Bóg opiekował się tobą, kochany Pawle — szepnęła Renata — o małoś nie zginął dla mnie... zostałeś raniony...
— Rana moja nie groziła niebezpieczeństwem... dowodem tego jest żem zdrów i myślę tylko o radości, o przyszłości twojej... Chciałem powiedzieć o naszej przyszłości, gdyż wszystko pomiędzy nami powinno być wspólne... Jutro cię zaprowadzę do pana Auguy z tym oto listem, a on nam wytłómaczy, jakim sposobem jego podpis znajduje się na tym drugim liście...
— Co się też stało z nędznikami, którzy na ciebie napadli? — zapytała jasno włosa Zirza.
— Ten, do któregom dwa razy, strzelił z rewolweru, nie trafiwszy go niebezpiecznie, uciekł... — odpowiedział Paweł.
— A drugi?... Ten Oskar Loos?
— Nie żyje...
— Nie żyje! — powtórzyły dziewczęta zdumione.
Te same wyrazy, które one wymówiły, powtarzał zcicha jeszcze ktoś trzeci.
Był to Jarrelonge, który podczas opowiadania studenta nie przestawał drżeć jak listek.
W tej chwili doznał on niewypowiedzianej ulgi.
Oskar Loos, zmarły nic nie odkrywszy, zapewniał mu zupełną bezkarność.
Spokój jego powrócił i zaczął w najlepsze słuchać.
— Czyś zabił tego nędznika? — zapytała Zirza.
— Nie... Bóg wziął to na siebie.
— Jakto?...
Paweł w kilku słowach dokończył opowiadania swoich wypadków w Antwerpii.
— Doprawdy niebo jest sprawiedliwe — szepnęła Renatą, składając ręce z poruszeniem wdzięczności.
— Ależ tak, rozumie się, niebo jest sprawiedliwe! — potwierdziła Zirza — nigdym o tem nie wątpiła! Nie mniej jednak trzeba myśleć o spoczynku... Paweł musi być strasznie zmęczony... Spać mu się chce i powróci na ulicę Szkoły Medycznej.

XXVI.

— Wezmę dorożkę i pojedziemy razem, moja kochana Zirzo, skoro mieszkamy w tym samym domu... — odrzekł student.
— Nie, mój przyjacielu — rzekła jasnowłosa Zirza — ja tu zostanę na noc, z Renatą....
— Na seryo?
— Najzupełniej na seryo...
— A co powie Juliusz?
— Nic nie powie, dla tej najlepszej przyczyny że go nie ma w Paryżu...
— Gdzież on jest?
— W Poitiers... wezwany telegrafem...
— Spodziewam się. że tam nie ma nic złego?
— Przeciwnie, dosyć zła nowina.. Stan jego matki jest tak groźny, że wymagał jego natychmiastowego przyjazdu i przeszłej nocy wyjechał...
— Biedny Julek!... żałuję go z całego serca.
— Jeżeli w domu zastaniesz telegram do niego albo do mnie, upoważniam cię. do odebrania i otworzenia.
— No, to odchodzę... Jutro, kochana Renato, przyjdę pp ciebie i pójdziemy do notaryusza...
— O której godzinie? — zapytała córka Małgorzaty.
— O dziesiątej rano...
— Ale pani Laurier mnie potrzebuje i nie chciałabym tej dobrej kobiety nabawić kłopotu... Jak tu zrobić?
— Pomówimy obie o tem — przerwała Zirza — i wynajdziemy sposób...
— Dobranoc, Renato... — rzekł Paweł wyciągając obie ręce do narzeczonej, która je ujęła i lekko ścisnęła.
— Dobranoc, Pawle.
— Czy się czujesz szczęśliwą?
— O! tak... bardzo szczęśliwą.
— I kochasz mnie.
— Kocham.
Długi skromny pocałunek na czole Renaty zakończył rozmowę, poczem student, któremu Izabella świeciła, odszedł.
Dziewczę po upływie kilku sekund wróciło, zamknęło drzwi i wkrótce w mieszkaniu przylegającém do pokoju Jarrelonge’a zapanowało milczenie.
Bandyta został oszołomiony tém co się dowiedział w sposób tak nieprzewidziany.
— Jaka na dnie tego wszystkiego leży tajemnica! — mówił sam do siebie... A to mi butelka atramentu!...
„Dla czego się chciano pozbyć tego dziewczęcia?
„Z jakiej przyczyny jej śmierć była komuś potrzebną?
„Postępowałem jak prawdziwy głupiec! Pozwoliłem się wywieźć w pole, mówiąc: bardzo dziękuję!...
„Tu w tej sprawie musi iść o miliony, a mnie nawet nie dano tysiąca talarów, mnie com się najwięcej narażał i więcej od innych pracował!...
„Stanowczo, przyjaciel Leopold jest łotr! Domyślałem się tego, a teraz jestem pewny!
„Mam ochotę więcej się nim nie zajmować i pozwolić mu deptać błoto na swój rachunek.
„Tak, ale jeżeli zostanie złapany i jeżeli mnie wplącze?
„Czyżby to śmiał uczynić?
„Na honor, obawa moja jest słuszna i gdyby wyśpiewał, to byłbym w strachu, chociaż Oskar zdechł na śniegu. To nie przeszkadzałoby, abym się dostał do ula za figiel na moście Bercy i z panią Urszulą...
„No, no, mój dobry Jarrelonge, jutro w dzień zajmiesz się swemi interesami.
„Twoja podróż za granicę, mój mały Jarrelonge, wypływa na wierzch...
„Drapniesz sobie do Włoch, albo do Szwajcaryi, albo do Prus, albo jeszcze lepiej do Ameryki. Nic ci nie przeszkadza wybierać sobie, a nawet wszędzie sobie możesz pojechać...
„Głupio to będzie opuścić Paryż, mój biedny Jarrelonge, lecz cóż chcesz, mój stary, trzeba sobie wytłómaczyć, a stolica nie jest dla ciebie bezpieczna.
„Jutro wieczorem wyjedziesz koleją.
„Papiery masz w porządku... masz nawet zapasowe...
„Zostawisz tutaj swoje ruchomości uprzedzając, że jedziesz w drogę, a jeżeli za granicą dowiesz się z gazet, że wszystko idzie dobrze, że nie ma o tobie mowy, powrócisz... Tak będzie najroztropniej.“
Jarrelonge wykręcił się w łóżku i na zakończenie szepnął:
— Jednakże ja jestem strasznie głupi, żem się dał złapać temu łajdakowi Leopoldowi. Ale cierpliwości, jemu za to kiedyś zapłacę!...
Poczem bandyta zamknął oczy i zasnął głęboko.
Dziewczęta wstały z łóżek prawie o świcie.
O wpół do dziewiątej, po dosyć długiej rozmowie zeszły razem na dół i udały się na bulwar Beaumarchais. do sklepu pani Laurier.
Służąca otwierała okiennice.
Zenejda nie przyszła.
— Jeżeli katar jej się powiększył, to mała delikatnisia gotowa nie przyjść! — mówiła kupcowa sama do siebie — a na dziś jest tyle roboty!... to tak, jak gdyby naumyślnie!
Koniec końcem pani Laurier była w bardzo złym humorze, co jej się, jak wiemy, rzadko trafiało, i przyjęła obie przyjaciółki, mrucząc na uczennicę...
— W istocie, źle się złożyło, proszę pani — odpowiedziała Renata na jej narzekania — gdyż muszę panią uprzedzić, że gwałtowny interes zmusza mnie wyjść dzisiaj ze sklepu.
Pani Laurier owładnięta prawdziwem zdumieniem, opuściła ręce.
— Wyjść dzisiaj ze sklepu!... — powtórzyła tonem narzekającym. — No, moje dziecko, ty chyba żartujesz!... Uczennicy, jak widzisz, nie ma, a wiesz dobrze sama, że dziś trzeba zrobić wiele kursów.
— Wiem o tem, łaskawa pani — odparła bojaźliwie Renata — i chciałabym oszczędzić pani przykrości... Alę muszę wyjść koniecznie...
— A, może ci się przypadkiem wydaje, że moje interesa są mniej pilne! — odparła kupcowa, zaczynając wpadać w zły humor.
W rozmowę wmięszała się Zirza.
— No... no... kochana pani Laurier. Uspokój się pani... Nie gniewaj się i chciej mnie wysłuchać.
— Niechcę się uspokoić i nie będę słuchała! — Mój handel przedewszystkiem. Ja się nie mogę obejść bez Renaty!
— A gdybym ja ją na dziś zastąpiła!
— Ty, Zirzo! — zawołała kupcowa.
— Spodziewam się, że pani masz do mnie zaufanie?...
— Zdaje mi się że ci ufam. — I w dniu wypłaty powierzyłabym ci swoją kassę.
— Otóż widzisz pani jak się rzeczy mają... Renata wnusi iść dzisiaj do notaryusza... Opatrzność, która jak się zdawało, dawno ją opuściła, dzisiaj ją bierze w swoją opiekę... Renata cudownym sposobem wróciła do posiadania papierów, które zdawały się na zawsze stracone i które, jak się zdaje, naprowadzą ją na ślad jej rodziny i pozwolą odszukać matkę... Chciałaźbyś pani opóźnić chwilę, w której będzie mogła uścisnąć tę matkę nieznaną, a jednak nie mniej kochaną?
— Ach! ty wiesz że tak nie jest! — zawołała pani Laurier zupełnie uspokojona i bardzo wzruszona. — To kochane dziecię! poświęciłabym raczej wszystko, niż opóźniła jej szczęście, chociażby na pięć minut! Renato, moje dziecię, skoro cię Zirza zastępuje, zwalniam cię najzupełniej.
— Muszę panią uprzedzić, kochana pani — rzekła znowu Zirza — że nieobecność Renaty potrwa zapewne kilka dni...
— Kilka dni?
— Może, ale to nie jest pewnem. Może będzie musiała wyjechać na prowincyę... Tylko może pani liczyć że jej nie opuszczę... Zastąpię Renatę jak będę mogła najlepiej, a aby być bliżej sklepu, przeniosę się do niej.
Pani Laurier rozmyślała.
— Jeżeli Renata odzyska rodzinę, matkę — rzekła po chwili — prawdopodobnie położenie jej zupełnie się zmieni...
— W istocie, jest to bardzo prawdopodobne i spodziewamy się tego...
— Ależ wtedy... ależ wtedy... — mówiła dalej kupcowa z widocznym zawodem, — ależ wtedy ona mnie opuści...
Zirza zaczęła się śmiać.
— To mi się wydaje nieuniknionem... — odparła. — Jeżeli mam wierzyć swoim przeczuciom, Renata będzie bogatą... Poślubi młodego ładnego chłopca, którego znam, będzie jeździła powozem i zamiast sprzedawać koronki, będzie je u pani kupowała...
— Zaprawdę będę bardzo szczęśliwa ze szczęścia Renaty i bardzo dumna, mając ją za klijentkę — odparła żałośnie pani Laurier, ale tymczasem znowu zostanę bez panny sklepowej.
— No, a ja to się nie liczę? — zapytała Zirza ze śmiechem.
— Ale czy ja naprawdę mogę na ciebie liczyć?
— Masz pani moje słowo, a ja nigdy nie kłamię...
— Nie opuścisz mnie?
— Jak własny cień pani... dopóki pani nie zgodzisz innej panny, jak najodpowiedniejszej dla siebie.
— No, jeżeli tak, to wszystko dobrze.
— A więc! byłam pewna, że się porozumiemy.
— Życzę naszej kochanej Renacie szczęścia i majątku i spodziewam się, że nawet u szczytu pomyślności nie zapomni ona o swojej starej kupcowej, która ją kocha z całego serca i będzie jej zawsze żałowała...
Mówiąc te słowa, pani Laurier obcierała oczy wilgotne z prawdziwego rozczulenia.

XXVII.

Renata prawie niemniej była wzruszona.
— E, droga pani — odpowiedziała — czyż pani możesz sądzić, że jeżeli mnie kiedy spotka szczęście, będę o tyle niewdzięczną, aby zapomnieć o tobie, po tem, gdym u ciebie znalazła przytułek i przychylność... Wspomnienie tego zostanie na zawsze wyryłem w mojem sercu... Ale czyż to przepowiadane szczęście mnie kiedy spotka?... Prawie temu nie wierzę, albo raczej nie śmiem wierzyć... Rozczarowanie byłoby okrutnem...
— Bądź pewna, że nie będzie żadnego rozczarowania... — zawołała żywo Zirza — ale nie mówmy o tem... Twój narzeczony czeka na ciebie punkt o dziesiątej, aby cię zaprowadzić do notaryusza... — Pamiętaj abyś się nie spóźniła... Teraz proszę mi powiedzieć, co mam robić, aby Renatę nie bardzo niezręcznie zastąpić...
— Dobrze... — rzekła pani Laurier — Renata opowie ci, co trzeba zrobić zrana... Po południu będziesz musiała wyjść.
— Czy będę miała kursa do odbywania? — zapytała Zirza.
— Jeden, ale bardzo daleki...
— A, to mi wszystko jedno! Mam dobre nogi, a zresztą jak śpiewa pani Bonnaire w Eldorado:

Jedzie tramway, jedzie,
Po bulwarze, po bulwarze...

— Ale moje dziecko — rzekła pani Laurier śmiejąc się — zostawisz tramway na bulwarze, bo cię poślę do Port-Creteil...
— Znam Port-Creteil! Tam się jada wcale dobre potrawki! Drogą żelazną winceńską. Jedzie się do Saint-Maur-les-Fossés i zamiast okrążać przez most, jedzie się do Laurenta, garkuchniarza znanego ze smaku potrawki z ryb i królików z sosem, a tam się bierze łódkę, która za dziesięć centymów przewozi na drugą stronę. Na którą mnie pani pośle ulicę?
— Na ulicę Przylądka.
— Akurat naprzeciwko... Ulica prawie niezabudowana, domy stoją zdala jeden od drugiego... — Można być w biały dzień zabitym, a niktby się nie domyślił... Znam ten kąt, jak swoją kieszeń... Cóż mam załatwić na ulicy Przylądka?
— Zanieść paczkę. koronek i otrzymać resztę należności, na którą dostałam znaczną zaliczkę...
— Zaniosę, odbiorę i powrócę...
— Trzeba tam być o drugiej...
— Będę, godzina wojskowa...
Dobry humor Zirzy w zupełności uspokoił panią Laurier i prawie ją pocieszył po przypuszczalnym wyjeździe Renaty.
Ta ostatnia obznajmiła swoją przyjaciółkę z porządkiem w sklepie, gdzie zrana bywało mało kupujących i o godzinie wpół do dziesiątej, uściskawszy panią Laurier i naznaczywszy Zirzie schadzkę na dziewiątą wieczorem, powróciła na ulicę Beautreillis.
Tam przebrała się na te tak ważne odwiedziny, jakie miała uskutecznić i czekała na Pawła.
Punkt o dziesiątej młodzieniec zapukał do drzwi.
Renata pobiegła otworzyć.
Student miał twarz zachmurzoną.
Córką Małgorzaty spostrzegła to od pierwszego rzutu oka.
— Co ci to, mój przyjacielu? — zapytała go żywo. — Czy byś od wczoraj otrzymał jaką złą nowinę?
Paweł z przeczuciem potrząsnął głową.
— Nie... — odpowiedział — nie, kochana Renato, żadnej nie otrzymałem...
— A jednak coś cię smuci.
— Myślę o przyszłości.
Renata uśmiechnęła się.
— O przyszłości! — powtórzyła. — Pod jakim że względem ona cię może niepokoić?... — To tyś mi ją zgotował, przez swoje poświęcenie... Dziś rozedrzemy zasłonę kryjącą moje urodzenie...
— Kto wie, czy to nie będzie rozwianiem moich marzeń! — szepnął melancholicznie Paweł.
— Nie rozumiem cię... — odparło dziewczę, której serce ściśnięte zostało nieokreślonym niepokojem, dla czego twoje marzenia miałyby się rozwiać?...
— Jest to widoczna — mówił dalej student — że u notaryusza zostanie ci odkrytą tajemnica przeszłości.. Rozproszą się otaczające cię cienie... Otrzymasz dokładne objaśnienia co do twojej rodziny, co do człowieka, który w twoich □czach uchodził za opiekuna, co do pani Urszuli i roli jaką przy tobie odgrywała... Pewną jest rzeczą, że dowiesz się o swojem nazwisku... o nazwisku swojej matki...
Paweł przerwał.
— A więc? — zapytała Renata — zdaje mi się, że tego wszystkiego nie masz się czego obadać...
— Może...
— Jakto? Co chcesz powiedzieć? Cóżby mogło nastąpić złego dla mego szczęścia?
— Mogłaby nastąpić rozpacz.
Córka Małgorzaty ze zdziwieniem spojrzała na Pawła.
— Jeszcze raz nie rozumiem cię — rzekła. — Wytłómacz się! Twoje niejasne słowa i twoje ogródki, sprawiają mi cierpienie.
— Zastanów się, dziecię ubóstwiane... — odparł Paweł z wzrastającem wzruszeniem. — Ty odnajdziesz swoją matkę, tę matkę oczekiwaną, spodziewaną od tylu lat, pożądaną przez siebie tak gorąco... Ona cię nie zna, ale musi cię kochać tak, jak ty ją kochasz, szukać tak, jak ty jej szukasz, wyglądać cię, jak ty jej wyglądasz... Kto wie, czy ona w swej myśli nie ułożyła mnóstwa projektów co do twojej przyszłości?... Kto wie, czy ona już tobą nie rozporządziła?...
— Mną rozporządziła? — zawołała Renata blednąc. — Czyżby to być mogło?
— Dla czego nie?
— Ja tego nie przypuszczam.
— Czyżbyś mogła? W życiu trafiają się nieprzebyte przeszkody.
— Jeżeli ich nie można przebyć, to się je niszczy.
— Świat ma nieprzeparte wymagania.
— Można się im oprzeć.
— Twoja matka może być bogatą i nosić wielkie nazwisko... Otóż, nazwisko i majątek mogą cię pozbawić wolności serca...
— Ach! zamilknij Pawle! — zawołała Renata, — zamilknij! Zaczynam cię pojmować i ty mnie przestraszasz! Jakież ty masz o mnie pojęcie, jeżeli sądzisz, że zmieniłabym swoje przekonania odnajdując matkę i że, gdyby ta nieznana matka rozporządziła mojem sercem, moją ręką, dałabym sobie narzucić jej wolę, wypierając się przeszłości, odpłacając niewdzięcznością za twoje poświęcenie i zdradzając jednocześnie twoją miłość i swoją!... to źle i okrutnie.
— Renato... droga Renato... — zaczął Paweł złożywszy ręce.
Dziewczę przerywając mu, mówiło dalej:
— Czyż mnie masz za zdolną do upojenia się dumą? Czy nie jesteś pewnym, że gdy by matka na początek kazała mi się ciebie wyprzeć, odmówiłabym posłuszeństwa i że chciałabym otrzymać nazwisko tylko od ciebie? Tyś obudził moje serce, to serce całkiem do ciebie należy i nie przestanie należeć... — Przypuszczam, że mnie czeka świetna przyszłość, a więc! jeżeli ty jesteś mniemania, że nas ta przyszłość ma rozłączyć, ja jej się wyrzekam... Weź list do notaryusza, podrzej go nie czytając i spal jego szczątki! Zostanę tem czem jestem obecnie, Renatą bez innego nazwiska, bez matki i bez rodziny, ale z sercem, które należy do ciebie i miłością, która jest całkiem twoją!...
Student objął narzeczoną w ramiona i przycisnął ją do piersi.
— Tak... tak... droga Renato — zawołał — i nie boję, się już!... Ty mnie kochasz i w swojej miłości potrafisz mieć wolę, siłę i odwagę.
— Wszelką odwagę!... — odpowiedziała córka Małgorzaty. — Nic w świecie nie mogłoby nas rozłączyć, ale nie wątp!...
— Nigdy, nigdy, przyrzekam...
Godzina upływała.
Paweł, kompletnie teraz uspokojony, i pozbawiwszy się swoich wszystkich posępnych przeczuć — rzekł pierwszy.
— Trzeba jechać...
— Jestem gotowa... — odpowiedziała Renata.
Wyszli na Plac Bastylii gdzie wsiedli do dorożki.
— Dokąd jedziemy — zapytał stangret.
— Na ulicę Piramid Nr. 18 — odparł Paweł.
Przez drogę mało z sobą mówili.
Gdy narzeczeni weszli do kancelaryi notaryusza, można się domyśleć że serca ich biły gwałtownie.
Renata była blada.
Usta Pawła poruszało lekkie nerwowe drżenie.
Przywołał, na pomoc całą siłę woli odzyskał spokój, którego potrzebował i zwracając się do jednego z dependentów, zapytał:
— Gdzie jest gabinet pana notaryusza?
Wskazano mu wejście.
Drzwi były otwarte.
Paweł i Renata przestąpili próg tego pokoju, do którego wprowadzaliśmy już czytelnika.
Główny dependent utkwił w przybyłego zapytujące spojrzenie.
— Panie — rzekł Paweł do niego — ta pani ma doręczyć do własnych rąk pana Ąuguy list nadzwyczaj ważny i proszę pana wpuścić nas jak najprędzej do jego gabinetu.
— Nie będziecie państwo długo czekali, jeżeli pan notaryusz jest sam, jak mi się zdaje... — odparł dependent. — Zaraz zobaczę...
W istocie u notaryusza nie było nikogo.
Renata i Paweł zostali wprowadzeni.
Córka Małgorzaty tak mocno drżała, że zaledwie mogła ustać na nogach.
Pan Auguy to spostrzegł i spiesznie przysunął krzesło do biurka, następnie wskazał studentowi fotel i sam usiadł naprzeciw swoich gości.

XXVIII.

Notaryusz przez sekundę milczał, chcąc dać dziewczęciu czas do uspokojenia widocznego wzruszenia, poczem rzekł:
— Mój starszy dependent uprzedził, że pani masz mi doręczyć do rąk własnych jakiś list ważny.
Renata uczyniła głową znak potwierdzający, gdyż gwałtowność wzruszenia nie mogła jej pozwolić wyrzec ani słowa.
Paweł odpowiedział za nią.
— Tak jest, panie notaryuszu; ale przedtem pozwól mi pan okazać sobie inny list, co do którego nie odmówisz pan niejakich wyjaśnień...
To mówiąc, student wydostał z kieszeni portfel i zawierający dwa znane nam pisma.
Wziął jedno z nich.
Był to list, który Jarrelonge, przemieniony na tę chwilą w służącego z możnego domu, zawiózł pani Urszuli do Maison-Rouge, do „Hotelu Kolejowego“.
— Patrz pan... — mówił, dalej Paweł podając otwarty list notaryuszowi.
Ten ostatni rzucił nań okiem, zbladł bardzo, a twarz jego przybrała wyraz zadziwienia i przestrachu.
— Co to ma znaczyć?... — zawołał przeczytawszy aż do końca.
— Właśnie, ja pana o to pytam... — odparł Paweł. — To pan mnie musisz objaśnić, gdyż jak się zdaje, ten list pochodzi od pana...
— On jest sfałszowany, mój panie! — odparł gwałtownie urzędnik. — Ja nigdy nie pisałem tego co tu czytam! Nigdym nie podpisywał tego pisma dla mnie niezrozumiałego... Prawda, że na papierze tym jest nagłówek mojej kancelaryi... Naśladowano mój charakter pisma, sfałszowano podpis... — zręczność fałszerza była wielka i wszyscy mogli być oszukani, nawet moi zwykli korespondenci, ale ja nie pojmuję celu tego fałszerstwa...
— Z góry byłem pewny tego, co mi pan powiadasz... — od parł Paweł — i wytłómaczę panu to, co ci się wydaje niejasnem... Fałszerstwo to miało na celu przygotowanie zbrodni.
— Zbrodni!... — powtórzył notaryusz przerażony.
— Tak panie, i nieszczęściem zbrodnia ta została spełniona!... Pozwól mi pan zadać sobie pytanie...
— I owszem.
— Czy pan znałeś tę panią Urszulę, której adres znajduje się na tej kopercie?...
Pan Auguy spojrzał mówiącemu prosto w oczy, jak gdyby chcąc czytać w głębi jego myśli.
— Twarz studenta wyrażała otwartość.
Po upływie sekundy notaryusz odpowiedział:
— Tak panie... znałem ją.
— A ten pan Robert Vallerand, o którym w liście mowa, czy go pan także znałeś?
— Znałem go, ale teraz ja zadam pytanie... Jakim sposobem ten fałszywy list dostał się w pańskie ręce?
— Muszę to panu opowiedzieć obszernie, gdyż należy się panu odemnie wyjaśnienie.
— Słucham pana... — rzekł pan Auguy.
Student opowiedział notarynszowi wszystko co wiedział o życiu Renaty; o śmierci jej opiekuna; o jej opuszczeniu pensyonatu na żądanie pani Urszuli; o przypadku w Maison-Rouge; o ucieczce dziewczęcia zwabionego w sidła listem podpisanym; prz^jadet twojej mtki; o zamachu którego się stała ofiarą; o prawdopodobnej śmierci pani Urszuli i nareszcie o ostatnim wypadku w Antwerpii, gdzie on, Paweł, z narażeniem swego życia odzyskał obadwa listy.
Pan Auguy przerażony słuchał przejść tego strasznego dramatu, znanego już naszym czytelnikom.
Słuchając go, przypominał sobie o tajemniczem postępowaniu Roberta i mówił sam sobie, że się powinien mieć na baczności aż do chwili, w której się dowie treści listu, który mu miano. doręczyć.
Zresztą, przyznawał bardzo chętnie, że dla dwojga młodych czuł wielkie zajęcie.
— Pozostaje mi, mój panie — rzekł — powinszować poświęcenia, jakiego dałeś niezaprzeczone dowody pannie Renacie, która zapewne o tem niezapomni. Nieszczęściem to pewna, że straszliwa zbrodnia została spełniona i jeżeli pan uznasz za odpowiednie, ja pierwszy pośpieszę z pomocą w odszukaniu zbrodniarzy, którzy skorzystali z mego nazwiska, dla doprowadzenia do skutku swoich niecnych zamiarów!...
— Jeżelim się dotychczas nie udał do sądu — zauważył Paweł — to pan musisz zrozumieć tęgo przyczynę. Panna Renata nie zna swojej rodziny... Zaniesiona przez nas skarga, możeby poruszyła nienawiść, albo pomnożyła w około niej niebezpieczeństwa.
— Potwierdzam twoją roztropność — odparł notaryusz — ale jest czas na wszystko. Nędznicy tacy nie powinni się cieszyć bezkarnością!...
— Jakże ich doścignąć?...
— Czyś pan nie odkrył żadnego śladu?
— Żadnego...
— Czy pani nie wie o jakich swoich nieprzyjaciołach?
— Zkądżebym ich miała mieć, proszę pana?... Nie zrobiłam nikomu nic złego... — wyszeptała córka Małgorzaty.
— Czy pani się nie domyślasz jaki powód może kierować twojemi prześladowcami?
— Nie pani, ale ten powód może pan odkryjesz w liście powierzonym pani Urszuli, który miałem panu doręczyć...
— W istocie; to być może.
— Oto jest ten list... — rzekł Paweł.
I podał go notarynszowi, który natychmiast skierował wzrok na adres.
— To jest charakter Roberta, poznaję go... — pomyślał. — Pani Bertin miała słuszność. To dzięcię musi być córką jej i mego starego przyjaciela... Czy ten list upoważnia mnie do wyrzeczenia do panny Renaty: Wiem gdzie jest twoja matka... Zobaczmy...
Pan Auguy rozerwał kopertę, rozwinął arkusz papieru w nim zawarty i przeczytał.
Renata i Paweł oboje wlepili w niego oczy, usiłując odgadnąć wrażenie przez list wywarte.
List zawierał co następuje:
„Kochany notaryuszu i przyjaciela mój!
„Tak jakeśmy się umówili za ostatniém widzeniem, proszę o doręczenie osobie, której ten list powierzam, zapieczętowanej koperty złożonej w twoje ręce i zaadresowanej do twego kolegi Audouarda, notaryusza w Nogent-sur-Seine.
„Nieodpowiadaj na żadne pytania, jakieby ci mogły być zadane.
„Dopiero w Nogent-sur-Seine zostaną złożono potrzebne objaśnienia osobie, która jest w tém zainteresowaną.
„Do widzenia, mój przyjacielu, w świecie nieznanym, gdyż mi nie wiele pozostaje czasu do życia, nie powrócę do Paryża i zapewne już cię nie ujrzę na tym świecie.

„Szczerze życzliwy.
„Robert Vallerand.“

Po twarzy notaryusza łza się stoczyła.
Renata tę łzę dojrzała.
— Panie — zawołała składając ręce — pan plączesz!... Więc ten co pisał ten list był twoim przyjacielem?... Czy on wspomina o mnie? Czy to był mój opiekun, czy ojciec?...
Słysząc słowa wyrzeczone przez dziewczę, pan Auguy odzyskał zupełnie zimną krew.
Zalecenie Roberta Valleranda leżało tu przed jego oczyma.
„Nieodpowiadaj na żadne pytania, jakieby ci mogły być zadane.“
Powinien był uszanować ostatnią wolę zmarłego
— Pan milczysz?... — wyjąkała Renata, zaniepokojona jego milczeniem.
— Muszę milczeć, moje dziecię... — odparł notaryusz. — Autor tego listu, w istocie był moim przyjacielem... Wspomnienie przy wiązania przez śmierć zerwanego łzy mi wy cisnęło...
— Więc panu zabroniono objaśnić mnie, co ten list zawiera?
— Polecono wręczyć ci zapieczętowaną kopertę której jestem depozytaryuszem...
— I to wszystko?
— Tak, pani, wszystko.
— Nie ma mowy o mojém urodzeniu?
— Nie, pani, mogę zaręczyć...
— O Boże!... mój Boże!...
— List ten milczy o przedmiotach, które cię tak mocno obchodzą, lecz radziłbym powstrzymać się z rozpaczą.
— Powstrzymuję się, panie... powstrzymuję... — szepnęło dziewczę głosem przerywanym przez łkanie.
Pan Auguy mówił dalej:
— Poręczę pani depozyt o który idzie.
Renata skłoniła głową.
Notaryusz wstał z fotelu, otworzył skrzynię okutą stojącą w rogu, pokoju i wyjął z niej małą paczkę, której się, jak wiemy, przyglądał z taką uwagą w dniu odwiedzin Małgorzaty Bertin.
Zamknął skrzynię i powrócił na swoje miejsce.
Paweł i Renata podnieśli się i stali niemi, niespokojni, drżący.
— Pani, — rzekł pan Auguy z pewną uroczystością — oto jest przedmiot poruczony mojej pieczy... Posłuszny rozkazom zmarłego składam go w twoje ręce.
Córka Małgorzaty drżała na całem ciele, patrząc na małą paczkę, zapieczętowaną pięcioma dużemi, czerwonemi pieczęciami.
— Weź pani... — mówił dalej notaryusz — to do ciebie należy.
— Co się zawiera w tej zapieczętowanej kopercie, proszę pana?... — Pewno papiery?
— Nie wiem...
Renata wzięła paczkę podawaną jej przez pana Auguy.

XXIX.

— Być może, że rozwiązanie zagadki, która mnie dręczy od tak dawna, tu się znajduje... — zawołało dziewczę — dowiem się co jest w tej paczce... dowiem się o tem w obec pana.
I zamierzała złamać pieczęcie.
Notaryusz pochwycił ją za ręce.
— Wstrzymaj się, pani!... — rzekł żywo. — Coś pani chciała uczynić?... przeczytaj wyrazy skreślone na tej kopercie przez zmarłego...
Renata odczytała głośno co następuje:
„Wręczyć osobie, ktokolwiek by nią był, która się stawi do pana Emila Auguy z listem podpisanym przezemnie, upominając się o ten depozyt, który będzie mógł być otwartym tylko przez pana Audonarda, notaryusza w Nogent-sur-Seine.

„Robert.“

— Wykonałem w zupełności otrzymane zlecenie... — mówił dalej pan Auguy. — Teraz szanuj pani ostatnią wolę nieboszczyka... Okazać się nieposłuszną rozkazom zmarłego, który był twoim opiekunem i przyjacielem, byłoby świętokradztwem.
Córka Małgorzaty podniosła oczy zalane łzami na mandataryusza, deputowanego z Romilly.
— Masz pan słuszność — szepnęła wzruszonym głosem. — Ja nie popełnię tego świętokradztwa... Jutro wyjeżdżam do Nogent-sur-Seine.
— Dobrze, moje dziecię... Spodziewałem się tego po tobie.
Głos zabrał Paweł Lantier.
— Panie, — zapytał — czy pozwolisz mi zadać jedno pytanie?
— Naturalnie i jeżeli będę mógł, dam na nie odpowiedź.
— Czy list pisany przez pana Roberta, który panu został wręczony, nie wprowadza pana na ślad nieprzyjaciół panny Renaty?
— Nie, panie... Pod tym względem nie zawiera on żadnej wskazówki, ale doświadczenie nabyte w życiu, upoważnia mnie do dania ci jednej rady...
— Bądź pan pewny, że jej posłucham...
— Aż do chwili, w której mój kolega z Nogent-su-Seine otworzy ten list i obznajmi z jego treścią pannę Renatę, czuwaj nad nią dobrze...
— Ach! nie opuszczę jej i raczej dam się zabić, niż pozwolę dotknąć jednego z niej włosa!...
Notaryusz podał młodzieńcowi rękę, który obudził w nim żywą sympatyę i rzekł:
— Dzisiaj nie możecie jechać do Nogent-sur-Seine, dokąd przybylibyście już po nastaniu nocy... Jedzcie jutro rano, pierwszym pociągiem rannym...
— Uczynimy to niezawodnie...
— Teraz, aby mnie uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, racz mi pani dać pokwitowanie z odbioru doręczonego ci depozytu.
— Jestem gotowa...
Pan Auguy przygotował pokwitowanie, a Renata je podpisała.
— Gdy interesa panny Renaty zostaną pokończone i pokończone w sposób pomyślny, o czem nie wątpię, odwiedźcie mnie... — dodał notaryusz z wracając mowę do Pawła. — Będziemy mogli swobodniej niż dzisiaj pomówić o wielu rzeczach i postaramy się odkryć, kto są ci nędznicy, którzy w nikczemnym celu sfałszowali moje pismo i podpis... Nawet proszę was zostawić u mnie fałszywy list, i który zapewne będzie ważnym dowodem potępiającym...
— Oto jest, proszę pana i zapewniam, że go prędko odwiedzę...
— Będę bardzo rad, ujrzawszy znowu pannę Renatę... — mówił dalej pan Auguy.
— Będę u pana z pewnością, aby go obznajmić z tem, co mi powie notaryusz z Nogent-sur-Seine — odparła Małgorzata.
Narzeczeni stali gotowi do odejścia.
— Zapomniałeś pan powiedzieć mi swego nazwiska, mój młody przyjacielu... — rzekł notaryusz do studenta wydziału prawnego.
— Oto jest mój bilet...
Pan Auguy rzucił okiem na kawałek glansowanego papieru i nie mógł powstrzymać drżenia.
Paweł Lantier... — Byłżebyś pan krewnym pana Paskala Lantier, wielkiego przedsiębiorcy?
— Jestem jego synem... Czy pan znasz mego ojca?
— Ze słyszenia dobrze, inaczej nie...
Temi słowy zakończono rozmowę.
Renata i Paweł zamienili z notaryuszem ukłon i wyszli z gabinetu i z kancelaryi.
— Dziwna rzecz!... — rzekł do siebie pan Auguy, pozostawszy sam. — Syn Paskala Lantier, siostrzeniec Roberta Vallerand, staje w obronie tego dziewczęcia, w którem się bez wątpienia zakochał, i które jest, o czem on nie wie, jego blizką krewną! Znowu i znowu tajemnica!
Młodzi ludzie wrócili do czekającej na nich dorożki.
Córka Małgorzaty wydawała się zajętą i posępną.
— Droga Renato — rzekł do niej Paweł — trochę cierpliwości, proszę cię!... Porzuć troski, zmartwienia... Koniec końcem idzie tylko o zwłokę, a jeżeli mam wierzyć przeczuciom, nic nie stracisz na czekaniu... Jutro prędko nadejdzie.
— Wszak pojedziesz ze mną?...
— Wiesz, że za nic w świecie nie pozwoliłbym ci sam jechać. Czy mi powierzysz tę kopertę?...
— Weź ją, mój przyjacielu... Jest to tajemnica mego życia, którą masz w ręku... To nasza przyszłość, którą ci powierzam.
— Będzie ona dobrze strzeżona. Teraz zajmijmy się niektóremi szczegółami potocznemu... Czy musisz wracać do sklepu pani Laurier?
— Nie... Zirza obiecała zastąpić mnie przez kilka dni... Zobaczymy się z nią dziś wieczorem o dziewiątej, przy ulicy Beautreillis...
— W takim razie pójdźmy na śniadanie... Potem udamy się na ulicę Szkoły Medycznej, aby się dowiedzieć, czy nie ma depeszy od Juliusza, a następpnie udam się do ojca z zawiadomieniem o swoim wyjeździe.
— Jak chcesz mój przyjacielu.
Narzeczeni wsiedli do powozu.
— Przychodzi mi jedna myśl... — rzekła znagła Renata.
— Jaka?
— Wszak nam nic nie przeszkadza, jeść śniadanie w okolicy Bastylii?
— Zupełnie nic.
— Więc udajmy się na bulwar Beaumarchais. Zirza jeszcze nie pojechała do Port-Creteil i zawiadomię ją, jak równie panią Laurier, że jutro rano wyjeżdżamy z Paryża.
Paweł in petto uważał ten krok za bezużyteczny, ponieważ tego samego wieczora Zirza miała przyjść na ulicę Beautreillis, ale nie chciał się sprzeciwiać Renacie; wskazał więc woźnicy adres magazynu koronek pani Laurier.
Powróćmy do Leopolda Lantier.
Biła godzina piąta rano; w tej więc porze roku, o tej godzinie, panowała noc kompletna.
Przez zazdrostki małego mieszkanka przy ulicy Navarin, zajmowanego przez zbiegłego więźnia, błyszczało światełko.
— Nagle to światło zgasło:
Upłynęło kilka sekund, poczem drzwi prowadzącce wprost do mieszkania, drzwi o których jużeśmy wspominali i które wschodziły na ulicę — otwarły się i Leopold wyszedł ubrany tak, tak jak wczoraj przyszedł do sklepu pani Laurier, niosąc małą walizkę i kryjąc starannie dolną część twarzy pod obszernym szalem.
Wyszedł na ulicę Męczenników i przedmieściem Montmartre, doszedł do bulwaru.
Przed drzwiami restauracyi Brébanta stało kilka powozów, czekając na zapóźnionych gości.
Były wspólnik Jarrelonge’a upatrzył jednego stangreta, który beż względu na ciężar starego płaszcza z mnóstwem pelerynek, trząsł się na koźle z zimna i chuchał w palce.
— Czy mamy dobrego konia? — zapytał Leopold.
— Moja szkapa jest dzielna, obywatelu... Czy kurs będzie daleki?
— Do Charenton-le-Pont.
— Ładny kawałek, ale Cocodés, (to ja tak po przyjacielsku nazywam swoją szkapinę), próżnował całą noc i ma zdrowe nogi... tylko trzeba się umówić co do ceny, pan to rozumiesz... takich kursów nie ma w taryfie.
— Dwadzieścia franków będzie dosyć za ten kurs.
— A dodasz pan sto sous na piwo?
— Zgoda na sto sous.
— Siadaj pan.
Zarobek był zadawalniający i stangret zacierki ręce, gdy passażer zajmował miejsce w powozie.
— Do którego miejsca w Charenton jedziemy obywatelu? — zapytał zbierając lejce.
— Do mostu.
— Dobrze... Wio! mały...
Bicz świsnął i Cocodès ruszył bardzo przyzwoicie.
O wpół do siódmej dorożka stanęła we wskazałem miejscu.
— Zdaje się żeśmy dobrze jechali... — zawołał stangret. — Czyś pan zadowolony?
— Tak jest. Oto są obiecane dwadzieścia pięć franków.
Stangret wesoło schował pieniądze do kieszeni i zawrócił mówiąc zcicha:
— To jakiś prowincyonalista, który sobie pohulał w Paryżu i chce powrócić przededniem do domu... Znamy się na tém... Wybornie mu się udało... Ani jednego sklepu otwartego... ani psa na ulicy...
Wiemy, że Leopold nie hulał, ale chciał przebyć na ulicę Przylądka, nie będąc widzianym.
Otóż był prawie pewnym, że o tej rannej godzinie i w tak ostre zimno, dostanie się do wynajętego domu, nie spotka wszy ani żywego ducha.
Przeszedł most i puścił się drogą do Creteil zupełnie pustą.
Prędzej niż w godzinę doszedł do pierwszych domów porozrzucanych na równinie i tworzących część wioski Port-Creteil.

XXX.

Były więzień puścił się ścieżką wiodącą przez pola i prowadzącą prosto na ulicę Przylądka.
Otworzył drzwi od ogrodu, a następnie od domu, wydostał z walizy dwie świece, które obsadził a w lichtarze znajdujące się w stołowym pokoju i zapalił.
— Wszystko pozamykane dobrze.... — rzekł sam do siebie. — Ze dworu nie widać światła... Zmarzłem jak kość, rozpalę ogień.
Nie tracąc chwili czasu, poszedł po drzewo do drwalki i w kwandrans błyszczący płomień dwóch ognisk, oświecał salonik i pokój stołowy.
Gdy się dobrze rozwidniło, Leopold otworzył żaluzye i wszystko uporządkował.
— Dom powinien się wydawać zamieszkany i utrzymany w porządku, gdy mała nadejdzie — pomyślał nędznik z przerażającym uśmiechem.
Ukończywszy tę robotę i począwszy apetyt, Leopold wydostał z walizy dwie butelki, jedną z winem drugą z likierem, bochenek chleba, puszkę z pasztetem i małą skrzyneczkę kryształową.
Skrzyneczka, ta, zawierająca najstraszliwszą z trucizn znanych, proszek z krotala, była ta sama, którą skradł u hrabiego de Terrys, a która uszła przed poszukiwaniami Jarrelonge’a przy ulicy Tocanier.
Leopold umieścił te wszystkie przedmioty na stole, mówiąc:
— Zaraz przygotuję mięszaninę... Kieliszek słodkiego likieru można ofiarować młodemu dziewczęciu... na dworze zimno... kurs daleki... mała nie odmówi... a zresztą gdyby odmówiła, użyję drugiego sposobu... A teraz zjedzmy śniadanie.
Posilił się jak człowiek wygłodzony, nie zostawiwszy ani okruszyny chleba, ani śladu pasztetu, ani kropli wina w butelce.
— A teraz deser... — rzekł.
I wziąwszy kieliszek z serwisu do likierów umieszczonego na etażerce, nalał sobie kilka razy z flaszki likieru kartuskiego, przyniesionej z sobą.
Wypiwszy tym sposobem znaczną część z flaszki, Leopold otworzył puszkę kryształową i wpuścił w butelkę dwie szczypty znajdującego się w niej proszku.
W jednej chwili nastąpił dziwny skutek.
Jak tylko trucizna zetknęła się z płynem, ten zmienił kolor.
Z żółtego jakim był, stał się czerwony jak krew, poczem czerwoność zmieniła się, zbladła, i przybrała kolor ciemnego topazu.
Leopold niespokojnem okiem patrzał na tę przemianę.
— Do djabła! — pomruknął — musiałem przesadzić dozę... Zresztą mniejsza o to... śmierć prędzej nastąpi... Teraz tylko trzeba usunąć etykietę ojca Garnier, gdyż kolor mógłby obudzić nieufność malej... — To już nie szartreza ten likier, to curaçao... Każdegoby zwieźć można.
Po zdarciu etykiety, Leopold postawił butelkę na etażerce, przyprowadził wszystko do porządku i usunął ślady swego śniadania.
Nadeszło południe.
Panna ze sklepu pani Laurier miała przybyć dopiero o drugiej godzinie.
Leopold wyszedł z domu, a następnie z ogrodu, aby sobie zdać sprawę z tego co się działo na dworze.
Termometr wskazywał dziesięć stopni niżej zera i nieliczni mieszkańcy nie wychodzili z dobrze pozamykanych domów.
Zbieg z Troyes powrócił trzęsąc się z zimna, nakładł drew na na ogień, usiadł przy kominku, zapalił cygaro, wydostał z kieszeni gazetę dużego formatu, kupioną wczoraj wieczorem i dla zabicia czasu przeczytał od początku do końca.
Zimna krew nędznika była nieporównaną.
W chwili gdy miał popełnić ohydną zbrodnię, twarz jego wyrażała zupełny spokój; organ zastępujący mu miejsce serca nie bił gwałtowniej.
Plan miał ułożony.
Po śmierci dziewczęcia, miał odejść spokojnie, zabierając klucze z sobą.
— Nie miał się zupełnie czego obawiać.
Izydor-August Fradin, matematyk, który zapewne będzie poszukiwany, nie będzie mógł być odnalezionym, dla prostej przyczyny, że nie istniał.
Restaurator wynajmujący dom, nie znał jego prawdziwej twarzy i nie byłby w możności go poznać.
Zrobił się również niepodobnym do poznania, przychodząc do pani Laurier, dowodem czego jest, że Zenejda, obecna rozmowie, wcale go nie poznała.
— Wyzwałbym wszystkie policye w świecie, i aby mnie pochwyciły... — myślał Leopold z tryumfem.
Przeczy ta wszy trzy stronnice gazety, spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał dwadzieścia minut do drugiej.
— Jeszcze troszkę dłużej niż kwandrans — pomyślał. — szczęściem pozostają mi do przeczytania ogłoszenia.
Upłynęło dwadzieścia minut.
Punkt o godzinie drugiej u bramy ogrodowej odezwał się dzwonek.
Zbiegły więzień podskoczył do góry.
— Nareszcie! — zawołał rzucając na stół gazetę. Nareszcie przyszła.
Wyszedł z domu, spiesznie przebiegł aleję ogrodową i otworzył drzwi wychodzące na ulicę?
Przyjemny uśmiech, w jaki przystroił swoje usta znikł; brwi mu się zmarszczyły; zbladł i cofnął się o krok w tył.
Przed nim stała Renatą, lecz jakaś nieznana wysoka i ładna młoda osoba.
Tę ładną osobę my znamy.
— Pan Fradin, proszę pana, czy tutaj? — zapytała jasnowłosa Zirza.
Podczas gdy przyjaciółka Juliusza Verdier zadawała to pytanie, Leopold miał czas przyjść do siebie.
— Co to ma znaczyć? — myślał. — Jaki djabelski wypadek niweczy w ostatniej chwili plan tak dobrze ułożony.
A głośno wyrzekł:
— Tutaj, proszę pani... Ja jestem pan Fradin. Proszę pani z sobą.
— A! i owszem — odpowiedziała Izabella, która tupała po stwardniałym śniegu nogami chcąc je rozgrzać. Ani rąk ani nóg nie czuję...
— Wszak pani przynosisz mi koronki, czy tak?
— Od pani Laurier, tak, panie... Ale do licha! do pana daleko, znacznie dalej niż w lecie. To com powiedziała, wygląda niby głupstwo, a jednak jest prawdą. Gdybym nie znała krótszej drogi, byłabym jeszcze nie doszła, i prawdopodobnie wieczorem znaleziono by mnie zmarzniętą... — dodało dziewczę ze śmiechem.
— Tak rozmawiając doszli do drzwi domu.
Leopold otworzył drzwi i rzeki:
— Proszę wejść... Ogień się pali.
— Doprawdy, to mi sprawia przyjemność... — Przepływałam przez Mamę i mróz mi zaszedł za paznogcie.
— Zirza przestąpiła próg pokoju stołowego i z widocznem zadowolnieniem zbliżyła się do trzaskającego ognia.
— Koronki są w tem pudełku... — mówiła dalej.
— Czy masz pani rachunek?
— Tak panie, oto jest...
— Mam dopłacić tysiąc franków, czy tak?
— Najzupełniej.
— Zaraz je pani wyliczę — odparł zbieg z więzienia, wydostając portmonetkę z kieszeni. Ale siadajże pani i ogrzej się...
Zirza usiadła i wyciągnęła nogi do ognia.
— Czy pani już dawno jesteś u pani Laurier — rzekł układając równo na stole luidory na stoliku.
— Dopiero od dzisiaj, ale my się znamy oddawca.
— Czy kupcowa zwiększyła personel sklepu?
— Nie panie... Ja zastępuję pannę sklepową.
— Pannę Renatę?
— Patrzcie! to ją pan znasz?
— Tylko z widzenia i z nazwiska:.. Jest to panienka bardzo interesującej powierzchowności...
— Anioł, mój panie!... — anioł!...
— Wczoraj jeszcze tam była...
— Tak, ale od wczoraj upłynęło dużo wody...
— Doprawdy!... Czyżby panna Renata zachorowała?
— Zachorowała!... Nie... nie... dzięki Bogu!... Nigdy nie była zdrowszą i od czasu jak ją znam, dziś po raz pierwszy widziałam ją wesołą...
Leopold przestał rachować pieniądze.
To co mu Zirza opowiadała, intrygowało go w najwyższym stopniu i nabawiało go niewyraźną niespokojnością...
— Zatem — mówił dalej pochlebnie — coś szczęśliwego jej się trafiło?
— O! tak, szczęśliwego, mogiła — śmiało na to przysiądz!... Pomyśl pan tylko, dziewczę, której dotychczasowe życie było prawdziwym romansem!... Nie znające ani ojca ani matki... prześladowane przez nieprzyjaciół, którzy ją chcieli zabić i popełnili zbrodnię nie na niej, lecz na osobie co nad nią czuwała, dla skradzenia listu od którego zależała jej przyszłość i majątek. Biedna Renata, zmuszona zostać panną sklepową za dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i nagle gdy, jak się zdawało, cała nadzieja przepadłą, odzyskująca to co straciła... To dopiero szczęście!...

XXXI.

Leopoldowi serce o mało nie wyskoczyło z piersi.
— Opowiadanie pani zajmuje mnie do najwyższego stopnia, chociaż nie, jest bardzo ojasne... — rzekł nędznik. — Cóż więc panna Renata odnalazła?...
Zirza szczęśliwa szczęściem swojej przyjaciółki, została opanowana chęcią wywnętrzenia się, a zresztą nie mogła podejrzywać niebezpieczeństwa swoich zwierzeń.
— List... — odparła — ów sławny list.
— Jakim sposobem?
— Prostym przypadkiem... w woreczku, który został skradziony jej towarzyszce.
Leopold zaciskał pięści tak gwałtownie, że paznogcie w dłoń mu się wpijały.
Zirza mówiła dalej:
— Otóż, zgadnij pan, do kogo list był adresowany?
— Zgadnąć? Niepodobna...
— Do jednego z notaryuszów paryzkich, do którego poszła dziś rano, a który jej wręczył paczkę papierów, stanowiących jak się zdaje, majątek do którego mała ma prawo.
— Majątek! Ona ma majątek!...
Zirza nagle się zerwała.
Zmiana głosu i dziwny wybryk gospodarza domu, nabawiły ją zdziwieniem pomięszanem z przestrachem.
— Co panu jest? — zapytała patrząc w oczy.
Leopold już odzyskał zimną krew.
— Co mi jest? — odparł przesadzonym tonem. — Nic mi nie jest, ale jestem ogłuszony tak, jak każdy byłby w mojem miejscu, szczególniejszemi kombinacyami przypadku... Miałaś pani słuszność utrzymując przed chwilą, iż życie twojej przyjaciółki, jest prawdziwym romansem«. Romans ten kończy się dobrze... tem lepiej... winszuję jej tego, bo zasługuje na swoje szczęście.
Nagłe światełko przebiegło Zirzie przez umysł.
Przypomniała sobie. o tajemniczych nieprzyjaciołach, którzy ścigali Renatę, wciągnęli ją w zasadzkę i sądząc że nie żyje, zamordowali panią Urszulę...
Zlękła się myśli, iż może zbyt wiele się wygadała.
Zbieg z Troyes nie spuszczał z niej, oczu.
A z jej spojrzenia wyczytał te myśli.
— No — pomyślał — zdradziłem się... Ta dziewczyna wpadła w nieufność... Ona nic nie wie ale się domyśla i może ostrzedz Pawła i Renatę... Staje się; niebezpieczną... tém gorzej dla niej.
Pięćdziesiąt luidorów stanowiących należność przypadającą pani Laurier, leżały na stole.
— Oto jest tysiąc franków... — odezwał się nędznik.
— Dziękuję panu.
I Zirza przeliczywszy złoto, włożyła je do portmonetki.
— Kupcowa mi wspominała, że pani Fradin ma ze mną pomówić o innych koronkach... — zapytała następnie...
— W istocie, ale moja żona, dziś trochę chora, leży w łóżku... — Jutro albo po jutrze wstąpi do sklepu pani Laurier.
— No, to uciekam;... Ztąd do stacyi i w takie zimno daleko.
— I Zirza której nieufność znikła, włożyła rękawiczki.
— Czyś się pani rozgrzała?
— Najzupełniej.
— A więc! aby dokończyć dzieła rozpoczętego przez kominek, pozwól pani ofiarować sobie kieliszek wzmacniającego likieru.
— Ależ panie... nie wiem czy mogę?
— Ba!... daj się pani namówić... to pani dobrze zrobi, zapewniam; nie odmawiaj że pani trącenia się ze mną...
— No, to zgoda, przyjmuję...
Rozmawiając, Leopold przyniósł dwa kieliszki i flaszkę z likierem, którą postawił na kominku.
— Ładny kolor... — rzekła z uśmiechem Zirza.
Zbieg z Troyes nalał kieliszki; wziął jeden a drugi podał Zirzie.
— Za pańskie zdrowie... — rzekła niosąc kieliszek do ust i kosztując; poczem dodała: — Bardzo dobry, podobny do szartrezy...
— To nie szartreza... to curaçao holenderskie, zupełnie odmiennego gatunku.
Zirza wypiłaś kieliszek od razu postawiła go na stole i mówiła dalej:
— Masz pan słuszność... czuję się zupełnie dobrze... Już trzecia... Powrócę do Paryża przed nocą... Do widzenia z panem...
— Jeszcze parę kropelek...

— O! co to, to... nie... Dzię...

Zirza nie mogła dokończyć rozpoczętego wyrazu.
Zachwiała się i poniosła rękę do piersi, bełkocąc niezrozumiale.
— Ach! co mi jest... czuję ogień.
Leopold spojrzał na nią z uśmiechem przerażająco wyrazistym.
Ona zrozumiała, wydała krzyk przestrachu i wybełkotała z oczyma wlepionemi w pełny kieliszek, na który wskazywała drżącą ręką:
— Pan nie piłeś... domyśliłam się od razu... Ten likier, to trucizna... jesteś jednym z morderców Renaty... tyś na nią czekał...
— A tyś przyszła... — odpowiedział Leopold tonem najcyniczniejszej obojętności. Względem ciebie nie miałem żadnego złego zamiaru; lecz na nieszczęście zdradziłem się, a tyś właśnie odgadła prawdę... To nie ja cię skazuję na to, abyś ztąd nie wyszła żywa, to fatalność... Słowo honoru, żal mi tego...
— Na pomoc!... — zawołała młoda kobieta z ostatecznym wysiłkiem. — Do mnie!...
Głos jej u wiązł w gardle; wyciągnęła przed siebie ręce i sztywna upadła na podłogę.
Leopold śledził wzrokiem postęp tego szybkiego konania.
— To dziwna... — pomyślał. — Paskal opisał mi skutek wywierany przez tę truciznę na hrabim de Terrys... to nie tak było... Pewnie doza była za silna, ale z tem wszystkiem pozbyłem się tej niepotrzebnej osobistości.
Schylił się... przyłożył rękę do gorsetu, w tem miejscu gdzie było serce i nie poczuł wcale bicia.
— Umarła na prawdę... — mówił dalej. — Z tej strony nie ma żadnej obawy. Zmykajmy żywo!
Splądrowawszy ubranie swojej ofiary i wsunąwszy do kieszeni portmonetkę z pięćdziesięcioma luidorami, wziął swoją walizę, zamknął żaluzye i drzwi i odszedł.
— Teraz weźmy się do Renaty — pomyślał nędznik.
I biorąc się drogą prowadząca przez pola, wyszedł na drogę Z Creteil.
Właśnie przechodził dyliżans z Creteil do Charenton.
Wsiadł do niego.
Przyjechawszy o w pół do piątej do Paryżą, kazał się zawieźć na ulicę Navarin, gdzie zmienił ubranie, po czem wydostając z walizy puszkę kryształową wsunął ją do kieszeni swego palta futrzanego, mówiąc:
— Niewiadomo co się może przy trafić...
Zupełnie zmieniony wyszedł z domu i skierował się ku Bastylii, i idąc określał położenie témi słowy:
— Jarrelonge skradł woreczek Urszuli, to uderzą w oczy!
„Djabelski przypadek oddał ten woreczek z lstem Roberta Valierand do notaryusza Emila Auguy, w ręce Renaty.
„Wzamian za ten list, notaryusz oddał nieprawej córce opieczętowaną kopertę, którą ma otworzyć pan Audouard, także notaryusz z Nogent-sur-Seine, a która zawiera pokwitowanie z odbioru milionów nieboszczyka naszego wujaszka.
„Jest to rzecz niezawodna, bom incognito byt obecnym z wierzeniom, jakie Robert uczynił Urszuli Sollier w zamku Viry-sur-Seine.
„Otóż, Renata pojedzie do Nogent.
„Jeżeli zobaczy się z panem Audouardem, to moje plany ulegną zupełnej ruinie. Najzupełniejszej!...
„Muszę mieć pokwitowanie z odbioru milionów!... będę je miał!...
„Notaryusza w Nogent nie ma, jak mi Paskal powiedział i ma powrócić dopiero w niedzielę.
„W niedzielę kancelarya będzie zamknięta.
„W poniedziałek pan Audouard zmuszony wyjechać do Troyes, dokąd go depeszą wzywa prokurator rzeczypospolitej, nie będzie mógł przyjąć Renaty...
„Od dziś do poniedziałku będę miał czas działać... Jak? Nie wiem jeszcze, ale jestem pewny, że coś zrobię...
„Czy nieprawa córka sama pojedzie do Nogent?
„To jest nieprawdopodobnemu Paweł Lautier, niech go djabli porwą! z pewnością będzie miał honor i uciechę jej towarzyszyć... Będzie to nie na rękę, ale przeszkody zamiast mnie zniechęcić, podwajają mój geniusz!...
„Najważniejszą rzeczą jest dowiedzieć się czy już pojechali...
Skończywszy ten monolog, Leopold wszedł na ulicę Świętego Antoniego, a następnie na ulicę Beautreillis.
Nagle brwi jego zmarszczyły się i twarz jego przybrała wyraz dzikiego gniewu.
Przed nim, przechodził przez ulicę człowiek, który wyszedł z handlu winnego.
Człowiek ten niósł butelkę wina, bułkę chleba i dwa zakryte talerze.
Leopold poznał go od pierwszego rzutu oka.
Był to Jarrelonge, który chcąc zjeść obiad w domu, przy dobrze napalonym piecu, zakupił sobie prowizyę.

XXXII.

Prędzej niż w sekundę, zbieg z Troyes zebrał wszystkie urazy, jakie czuł dla swego byłego wspólnika, a urazy te były liczne.
Nie przebaczał mu kradzieży swoich pieniędzy i rękopisu hrabiego de Terrys, ale jedna rzecz wydawała mu się jeszcze ważniejszą.
Jarrelonge wszedł do domu, w którym mieszkała Renata.
Okoliczność ta dostateczną była, aby podejrzenia Leopolda zmienić w pewność.
Nie powątpiewał on, że jego były wspólnik niewoli sprzedał swoje tajemnice młodemu dziewczęciu i wydał cenny woreczek i zawierający list do notaryusza.
— Kroćset! — pomruknął krewny Paskala zaciskając pięści. — On, w tym domu! On, blizko niej! A! musi oddać skradzione papiery... Jeżeli odmówi ich wydania, albo ich nie ma, nędznik umrze z mojej ręki.
Po skórze Leopolda dreszcz przebiegł.
— Zbrodnia za zbrodnią... — dodał. — E, z tém wszystkiém, co mnie to obchodzi?... Gdy odbierzemy miliony wujaszka Roberta, opuszczę Paryż i Francyę... Mądry będzie ten co mnie odnajdzie!...
Tak mówiąc sam do siebie, były więzień zatrzymał się na ulicy naprzeciw domu, w którym mieszkała Renata.
Włożył rękę do kieszeni surduta i palcami natrafił na puszkę kryształową, którą tam włożył.
Na ustach jego ukazał się uśmiech nieokreślony.
— Badać odźwiernych — rzekł — to mi się nie bardzo podoba... Napróżno się człowiek charakteryzuje, ci ludzie w końcu, jeżeli interes nie dobrze pójdzie, zawsze się stają niebezpiecznymi świadkami. A jednak chciałbym stanowczo wiedzieć, czy Jarrelonge mieszka w tym domu, czy też tylko przyszedł w odwiedziny... Jak się tu wziąść do tego.
Tak rozmyślając, Leopold przechadzał się tam i nazad po przeciwległym chodniku, nie spuszczając z drzwi oka.
Nagle stanął.
Jarrelonge znowu się ukazał z butelką w ręku i szedł ulicą Beautreillis ku placowi Bastylii.
Leopold poszedł za nim.
Uwolniony więzień wszedł do sklepu korzennego i podał butelkę chłopcu, który ją napełnił bezbarwnym płynem, pochodzącym z baryłki, na której dużemi literami było napisane: nafta.
Zbiegły więzień patrzał przez szyby i nie tracił żadnego szczegółu, z tego cośmy opisali.
— Widział, jak jego były wspólnik podszedł do kantoru, zapłacił i skierował się ku drzwiom, a wykręciwszy się na piętach, aby nie być poznanym, gdy Jarrelonge wyszedł, znowu się za nim udał.
— Nie potrzeba wypytywać odźwiernych... — pomyślał. — Dowiem się o mieszkaniu mego zucha...
Przyspieszył kroku, wszedł w pół minuty za Jarrelonge’m do domu, szybko minął idąc na palcach izbę odźwiernego, który nań nie zwrócił uwagi, wszedł na schody i zaszedł aż na drugie piętro, gdzie stanął i nadstawił ucha.
Nad nim dawały się słyszeć na schodach kroki.
Jarrelonge wchodził po woli.
Po krótkim przystanku na trzeciem piętrze, poszedł wyżej, wszedł na czwarte i zapuścił się w korytarz, na który wychodziły drzwi jego pokoju.
Otworzył je, wszedł i zamknął za sobą.
Na stole dopalała się świeczka, długa zaledwie na parę centimetrów.
Obok stała lampa naftowa.
Jarrelonge zdjął szkło, nalał lampę płynem, który z sobą przyniósł, zapalił knot, zgasił świecę, wydał westchnienie zadowolenia, usiadł, odkorkował swoją butelkę wina, ukroił chleba, odkrył talerze i z apetytem zaczął posiłek.
Zaledwie połknął pierwszy kąsek potrawki baraniej z kartoflami, sporządzonej u restauratora z przeciwka, gdy nagle gwałtownie zadrżał.
Ktoś zapukał do drzwi jego mieszkania.
Niepokoiła go każda rzecz nieprzewidziana.
Nie odpowiedział i czekał.
Zapukano powtórnie.
— Kto to może być? — zapytywał sam siebie uwolniony więzień.
Odpowiedź na zadawane sobie pytanie nie dała długo czekać na siebie.
Jarrelonge zostawił drzwi niezamknięte. Leopold pokręcił klamkę, otworzył i stanął na progu.
Zbieg, z Troyes był przebrany tak zręcznie, że go były wspólni nie poznał i Jarrelonge podnosząc się na poły aby się ukłonić.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz... Kogo pan szuka?
— Szukam pana Jąrrelonge’a... — odparł Leopold — wszak to tutaj?
I wszedł całkiem zamykając za sobą drzwi, z których nięząpomniał wyjąć klucza.
Słysząc głos nowoprzybyłego, uwolniony więzień zbladł jak śmierć.
Czuł, że się nogi pod nim chwieją.
— Ty!... — wybełkotał pomięszany; — to ty!...
— Więc mnie poznajesz!... — rzekł Leopold śmiejąc się szkaradnie. — Tak dawnośmy się nie widzieli, że mogłeś zapomnieć nawet dźwięku mojej mowy...
Jarrelonge otrząsnął się już ze swego pierwszego i instynktownego przestrachu.
— Djabelnie się mylisz! — zawołał — myślałem sobie o tobie od czasu do czasu!... Opatrzność mi cię zsyła.
— Opatrzność? — powtórzył Leopold z przerażającą powagą. ― Wiele mnie to nie dziwi... Opatrzność należy do moich przyjaciół... Nawet w razie potrzeby staram się dwóch tygodni.
— Szukam cię od dwóch tygodni.
— Dajesz na to słowo? — rzekł zbieg z więzienia szyderczo.
— Słowo Jarrelonge’a.
— Ba! doprawdy?... Bezwątpienia, twoje sumienie się odezwało... Czułeś w wyrzuty sumienia....
— Wyrzuty sumienia... — wyjąkał uwolniony więzień z zakłopotaniem.
— Ach, mój Boże, to się rozumie... najzatwardzialsze natury czasem je czują... Siedziałeś przy stole... jedz dalej... Podczas gdy będziesz jadł, pomówimy spokojnie.
— Właśnie tu idzie o spokojną rozmowę! — odparł gwałtownie Jarrelonge. Powiedziałem ci, żem cię szukał od dwóch tygodni i powiedziałem prawdę...
— Czegoś chciał odemnie?
— Zakomunikować ci ważnych w wydarzeniach, o zmartwychwstaniu, które cię może zgubić...
Leopold usiadł po drugiej stronie stołu i rzekł najspokojniejszym tonem:
— O zmartwychwstaniu dziewczyny z mostu Bercy, czy tak?
Jarrelonge spojrzał na niego z ogłupiałą miną?
Co? — szepnął — ty o tém wiesz?
— Ba! i jeszcze o wielu innych rzeczach...
— O jakich?
— O tych, w ogólności, o których pragnę wiedzieć...
— Czy wiesz, że dziewczyna mieszka w tym domu?
— Tak jest.
— Że zajmuje pokój przyległy do mego?
Leopold nie wiedział o tym szczególe, który zatrzymał w swojej pamięci.
To mu nie przeszkodziło odpowiedzieć:
Poczem dodał nie bez goryczy.
— Wiem także, że w obecnej chwili ona ma w swoich rękach listy, które się znajdowały w woreczku pani Urszuli; wiem że chodziła do notaryusza, do którego jeden z tych listów był adresowany i że dostała od niego paczkę zapieczętowaną, którą ma doręczyć notaryuszowi z Nogent-sur-Seine w zamian za majątek...
Jarrelonge osłupiały z zadziwienia, był podobny do pijanego.
— Ależ... — zawołał — czy ty jesteś djabłem?
— Być może...
— Kto ci odkrył o tem wszystkiem?
— To moja tajemnica.
— Ponieważ, więc wiesz o wazystkiem, to pewno wiesz i o tem, że mała wyjeżdża jutro rano, w towarzystwie swego kochanka, niejakiego Pawła...
— Dobrze! — pomyślał Leopold. — Nie pojechała... wszystko dobrze.
— Wiedziałem o tem jak i o reszcie, i wiem jeszcze, że pewien łotr, fałszywy przyjaciel, w którym położyłem zaufanie, współpracownik szczodrze wynagradzany, wydał Renacie wszystkie moje tajemnice, skradłszy wprzód woreczek pani Urszuli....
— Czy mówisz o belgijczyku Oskarze Loos? — rzekł Jarrelonge przestraszony tonem mowy Leopolda i wyrazem jego oczu.
— Mówię o tobie!...
— O mnie?... zaczął uwolniony więzień.
— Tak, sto razy tak!... — przerwał krewny Paskala. — O tobie, coś skradł woreczek, któryś wyszukał dziewczynę i sprzedał jej dwa listy!... ramiona mi.. Jarrelonge trząsł się ze strachu
Niemniej jednak miał siłę wzruszyć ramionami.
— No, jesteś szalony! — odparł. Jakże możesz przypuszczać, że sam siebie bym zdradził? Dla czego miałem kraść ten woreczek, nie wiedząc co się w nim zawiera, i nawet nie wiedząc o co idzie?
Leopold uczynił poruszenie gniewu i zawołał:
— A przecieżeś mi skradł pieniądze i papiery!

KONIEC TOMU PIĄTEGO.


I.

Argument ten, który się wydawał nieprzepartym, wcale nie zmięszał Jarrelonge’a.
— To — rzekł — to jest inny interes...
— Który natychmiast uregulujemy... — rzekł Leopolod
— Jak chcesz i jeżeli ci się podoba, to natychmiast... Czy może się tobie zdaje że ty mnie przestraszasz?... Ależ wcale nie i ja sobie kpię ze wszystkiego! Listy, o sprzedanie których pannie Renacie mnie oskarżasz, wpadły jej w ręce zupełnie pomimo jej woli...
— Albo to prawda!
— A dowodem tego jest, żem narażał swoją skórę, aby je odzyskać i zabezpieczyć nas przed gilotyną...
— Kłamstwo!...
— Uspokój swoje nerwy... posłuchaj mnie przez pięć minut, a uwierzysz...
— Nigdy w życiu...
— Zawsze jednak posłuchaj...
Jarrelonge opowiedział, jakim sposobem odkrywszy przypadkiem że Renata żyje i mieszka w sąsiednim pokoju, dowiedział się ze Paweł zabiera się do poszukiwania listów; opowiedział szczegóły swojej podróży do Antwerpii i pokazał swoją ranę.
Leopold pozostał w niedowierzaniu.
W istocie, piękna bajeczka, i przynosi zaszczyt twojej wyobraźni!... rzekł ironicznie. — Wytłómacz że mi, dla czego wiedząc, że niebezpieczne papiery są obok ciebie za ścianą, zamierzałeś zmykać. Oto jest dowód twoich projektów wyjazdów! — dodał zbiegły więzień wskazując na walizo zamkniętą i starannie osznurowaną. Przekonany że cię kiedyś pochwycę i obawiając się nieprzyjemności, miałeś się odemnie oddzielić jakąś granicą, zostawiając mnie bezbronnego na lasce moich nieprzyjaciół!... Czekaj no, mój chłopcze!... Jesteśmy wspólnikami, a zatem zsolidaryzowani i rzeczy tak iść nie mogą...
— Zatem nie chcesz mi wierzyć?
— Najzupełniej...
W obec tak powziętego postanowienia, Jarrelonge uczuł, że jego z kolei gniew ogarnia.
Wychylił duszkiem swoją szklankę i odpowiedział szyderczo:
— Kiedy tak, mój poczciwcze, to niech każdy o sobie myśli!... Pomówimy o swoich interesikach!... Ja kpię sobie z twoich niebezpiecznych papierów, które są u Renaty! Co mnie to wszystko obchodzi! Ty mówisz, że idzie o majątek... To bardzo być może, ale kiedy szło o utopienie małej, toś ty o tym majątku nie pisnął ani słówka... Tyś mnie kazał wydobywać kasztany z pieca, a zjadał je sam.... Dawałeś mi jałmużną kilka nędznych papierków... Wyeksploatowałeś mnie z powodu fałszywych kluczy, które ci służyły do splądrowania szuflad w Terrys, a brałeś mi za złe, że się chcę zabezpieczyć, kiedy kombinacye które cię miały zbogacić, zostawiając mnie w nędzy, przeciw tobie się zwróciły! A! tego już za wiele!.... Zakpiłeś ze mnie jak ze smarkacza, i wtedy kiedy ja, poczciwina, nogi traciłem aby cię odszukać i ostrzedz, tyś mi nie dowierzał, i kiedy ci mówię rzetelną prawdę, nazywasz mnie kłamcą!... Tak jest, ja zmykam, a ty się wykręcaj jak chcesz, albo raczej jak będziesz mógł razem z twoim kuzynkiem Paskalem Lantier, z którym się miałeś podzielić zdobyczą...
Zbieg z Troyes przygryzł usta i zmarszczył brwi.
— O! — pomyślał — ty wiesz zawiele!...
Jarrelonge nalewał sobie pić.
— Chcesz się trącić? zapytał ze śmiechem Leopolda.
— Dla czego nie?... Kłótnie do niczego niedoprowadzą... Lepiej starajmy się porozumieć....
— Porozumieć? — powtórzy Jarrolonge. — Pod jakim względem.
— Oddasz mi te papiery któreś mi skradł...
— Jakie papiery?... Pamiętniki hrabiego de Terrys?
— Tak...
— W których jest dowód, że córka hrabiego jest niewinną zbrodni ojcobójstwa... a którą jednak ty i twój kuzyn Paskal pozwolicie skazać, dla niewiadomych mi interesów pieniężnych.
— Mało mnie to obchodzi co jest w tych pamiętnikach. Oddasz mi je...
— To zależy...
— Od czego?
— Od ceny jaką na nie naznaczysz... — Wiele mi dasz?...
— Ukradłeś mi pieniądze...
— Ukradłeś... ukradłeś... I ty sądzisz, że za kilka groszy, które się znajdowały w komodzie, w domu przy ulicy Tocanier, oddam ci rzecz, za którą mógłbym dostać sto tysięcy franków, jak bułkę za grosz? — rzekł Jarrelonge ze śmiechem.
Były więzień zacisnął z wściekłością pięści.
— Zatem — rzekł syczącym głosem — zatem ty byś sprzedał te Pamiętniki?...
— Słowo honoru, nie przyszło mi to na myśl!... Ale mój stary nie kpij sobie z przyjaciela.. — przyjaciel ma cię w ręku... A teraz, trąćmy się jak dwóch przyjaciół...
Jarrelonge wstał i odwróciwszy się tyłem do swojej ofiary, poszedł otworzyć szafę, z której wziął szklankę.
To trwało mniej niż poi minuty, ale ten przeciąg czasu, chociaż tak krótki, wystarczył Leopoldowi do przyprowadzenia obmyślanego projektu, do skutku.
Od tej chwili, jak jego były wspólnik zaczął mówić o trąceniu się, wsunął rękę do kieszeni palta, otworzył puszkę kryształową i chwycił w palce szczyptę proszku krotala.
W chwili gdy Jarrelonge nie mógł go widzieć, wrzucił straszliwą truciznę do szklanki w trzech czwartych częściach pełną.
Uwolniony więzień powrócił, postawił przed Leopoldem szklankę, którą nalał po brzegi i usiadł, mówiąc:
— Twoje zdrowie, mój stary... Nie jest to ani chambertin ani pomard, ale z tém wszystkiém pić się daje...
— Twoje zdrowie... — odparł Leopold.
Trącił swoją szklanką o szklankę Jarrelonge’a, przytknął ją do ust i wychylił od razu.
Uwolniony więzień uczynił toż samo, mówiąc:
— No, ja jestem dobry chłopak... porozumiemy się... jeżeli można.
— Słucham cię... — rzekł zimno Lantier.
— Tyś zrobił gruby interes, a ponieważ tu jesteś i wiesz o wszystkiem, to prawdopodobnie mała nie zawiezie do Nogent-sur-Seine papierów, które cię tak drażnią...
— To być może...
— Powiedz że to rzecz pewna... Ty chcesz chwycić majątek... ja ci to chwalę... Ja mam zamiar zemknąć, tylko, aby ci wyświadczyć przysługę, zgadzam się na niejakie opóźnienie, abyśmy mogli porozumieć się co do Pamiętników hrabiego de Terrys.
— Wieleż chcesz?
— Pięćdziesiąt tysięcy franków...
Leopold wzruszył ramionami.
— Doprawdy — rzekł — tyś zwaryował!...
— Nie zupełnie, mój kolego...
— Czyż ja mam pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Ty, nie, ja temu bardzo wierzę. Ale twój kuzyn Paskal, bogaty przedsiębierca, pewno je ma i może je dać.
— Paskala nie ma w Paryżu...
— Zgoda, ale ty wiesz gdzie on jest i łatwo możesz do niego pojechać... Daję ci czas do jutra...
— To za mało!...
— To powinno wystarczyć... Wyznaczę ci schadzkę w kawiarni bardzo uczęszczanej, w południe jeżeli chcesz... naprzykład w piwiarni Grubera i Reeba, blizko „Czterech sierżantów w Roszelli... Ty mi przyniesiesz pięćdziesiąt tysięcy franków... Za to ja ci oddam rękopis i inne papiery, licząc w to i ów sławny list od notaryusza, który się podejmuję dostać.
— A gdybym tak odmówił — rzekł Leopold podnosząc się. Gdybym nie chciał odkładać do jutra?
— Musisz chcieć, mój przyjacielu... — odparł Jarrelonge niezmięszany — bo mi trzeba czasu, aby pójść po rękopis w miejsce, gdziem go bezpiecznie zachował...
Zbieg z Troyes wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Kłamstwo za kłamstwem! Tobie w łeb wlazło, by uciec zabierając papiery... No, to ja je będę miał pomimo twojej woli...
— Pomimo mojej woli? — odpowiedział Jarrelonge szyderczo. — Tak mniemasz?
— Jestem tego pewny?
— To trochę trudno.
— Nie... dosyć tylko trochę cierpliwości.
— Cierpliwość tu nic nie pomoże... Z ręki w rękę; a jeżeli nie, to figa! Zamiast siedzieć tutaj, lepiej byś zrobił, gdybyś się udał do Paskala Lantier tysięcy franków których wymagam...
— Nie zażądam ani grosza od Paskala Lantier i będę czekał...
— Na twoją śmierć...
— No, to mój stary długo poczekasz! Ja wcale nie mam ochoty umierać w kwiecie wieku.
— Masz jeszcze pięć minut życia... Jesteś otruty...
Jarrelonge skoczył na równe nogi.
— Otruty! — zawołał blednąc — ach! kanalio!... Ale nie, ty mnie chcesz przestraszyć... to żart...i to niesmaczny....
— Powiadam ci żeś otruty... Powiadam ci że umrzesz... Za chwilę będzie koniec i wtedy swobodnie przetrząsnę twoją walizę, w której zamknęłaś potrzebne mi papiery.
Uwolniony więzień, którego twarz widocznie się zmieniała, przyłożył obiedwie ręce do piersi, wydają ryk głuchy.
— Rozpoczyna się... bądź spokojny — rzekł Leopold — to prędko pójdzie...
Nędznik padł jak bezwładna masa na krzesło, z którego się był podniósł.
Drżał cały; wielkie krople potu zraszały jego skronie; błędny wzrok wlepił w swego mordercę z wyrazem nieopisanego przestrachu.

II.

Nagle się zerwał, jakby popchnięty sprężyną i rzucił się na Leopolda.
Chciał wołać o pomoc; głos zamarł mu w gardle, lecz rękami schwycił swego byłego wspólnika za ubranie i silnie się go uczepił.
Zbieg z Troyes po straszliwej walce zdołał się wyrwać i gwałtownie odepchnął Jarrelonge’a.
Ten ostatni padł na mały stolik, który pociągnął za sobą w swoim upadku.
Lampa napełniona naftą lubiła się na podłodze, okrywając palącym się płynem ubranie umierającego.
— No! — pomyślał Leopold chwytając walizę. — Rękopis musi się w środku znajdować.
Dwoma susami dopadł drzwi które zamknął za sobą.
Jak uragan zbiegł po schodach i ujrzawszy się na chodniku ulicy Beautreillis, szybko pobiegł na ulicę Świętego Antoniego.
Na placu Bastylii wziął powóz i kazał stangretowi jechać na róg ulicy Męczenników i ulicy Navarin.
Koń puścił się tęgim truchtem.


∗             ∗

Rozstaliśmy się z Pawłem i Renatą w chwili, gdy wychodząc z kancelaryi pana Emila Auguy, wsiadali do dorożki, celem udania się do sklepu pani Laurier.
Renata, jak czytelnikom wiadomo z rozmowy Zirzy z Leopoldem w domku w Port-Creteil, uwiadomiła swoją przyjaciółkę o tém co zaszło u notaryusza, i powiedziała jej, że nazajutrz pojedzie do Nogent-sur-Seine.
Pani Laurier, szczęśliwa spodziewanem szczęściem dziewczęcia, zatrzymała ją, a także i Pawła, na obiad.
Natychmiast po obiedzie, jasnowłosa Zirza pojechała do Port-Creteil, a co ją tam spotkało, już nam wiadomo.
Paweł i Renata udali się na ulicę Szkoły Medycznej, chcąc się dowiedzieć, czy nie było czego od Juliusza Verdier.
Student wszedł do odźwiernej, która zajętą była pracą wraz z córką, dziewczynką mającą około lat czternastu.
— Czy nie ma telegramu? — zapytał.
— Pod adresem pani Izabelli?
— Tak jest.
— Jest, panie Lantier i zaraz go panu oddam, jak to zostało ułożone z panią...
Paweł rozerwał niebieską kopertę i natychmiast przekonał się o jej treści.
— I cóż? — rzekła Renata.
— Matka naszego przyjaciela — ma się trochę le piej, ale on jeszcze musi pozostać w Poitiers...
Młodzi ludzie mieli odejść...
Córka odźwiernej zatrzymała ich.
— Ale, panie Pawle — rzekła — i dla pana coś jest.
— Dla mnie? — powtórzył student.
— A! prawda... — zawołała odźwierna — mała ma lepszą pamięć odemnie, bo ja byłabym zapomniałam... To jakiś papier ze stemplem, który woźny sądowy przyniósł przed chwilą...
— Papier ze stemplem z sądu?...
— Tak jest, panie Pawle... Włożyłam go w pańską przegródkę...
Paweł wziął papier zadrukowany, zawierający kilka wierszy wpisanych, i złożony we czworo.
Renata drżała nie wiedząc dla czego.
— Co to być może?... — zapytywał student sam siebie.
Wyszedł z izdebki, rozłożył papier i rzucił ran wzrokiem.
— Czy zła nowina? — szepnęła córka Małgorzaty widząc, że twarz narzeczonego się zachmurza.
— Tak jest, droga Renato, zła nowina — odpowiedział Paweł — nie dla tego aby mi ten papier zwiastował nieszczęście, ale zmusza mnie do opóźnienia twojej podróży do Nogent-sur-Seine.
— Do opóźnienia mojej podróży!
— Tak jest, niestety...
— Cóż to za papier i co się w nim zawiera?
— Jest to wewanie na świata, pochodzące od sędziego śledczego, który mnie wzywa do stawienia się w jego kancelaryi, o pierwszej w południe.
— Wzywają cię do sędziego śledczego! — zawołała Renata z przestrachem. Czyżby to było w interesie antwerpskim?...
— Nie... i zdaje mi się że wiem, Czego ten sędzia chce odemnie... Nie dawno mój ojciec był wzywany do sądu... Jestem pewny, że to idzie o pannę Honorynę de Terrys.
— Biedna dziewczyna! — szepnęła Renata — nie mogę przypuścić. aby ona była winna zbrodni o którą ją oskarżają.
Paweł mówił dalej:
— Niepodobieństwem jest uchybić wezwaniu, nie licząc, że sędzia zmusiłby mnie środkami przymusowemi do posłuszeństwa; obowiązkiem moim jest starać się objaśnić sprawiedliwość co do śmierci hrabiego... Ja najmocniej jestem przekonany, również jak ty, że ona jest niewinna... Ach! gdyby moje świadectwo mogło być dostatecznem do jej uniewinnienia, natychmiast zostałaby wolną...
Pojmuję to, że świadectwo twoje jest niezbędném odpowiedziało dziewczę. — Pozostając w Paryżu spełnisz swój obowiązek, ale to nie przeszkodzi mi pojechać do Nogent-sur-Seine.
— Saméj, droga Renato!
— Czemużby nie?
— To być nie może.
— Jednakże pojadę... Stanowczo się zdecydowałam...
— Gorąco pragnąłbym cię nie opuszczać... czyż mi jednego dnia nie darujesz?
— Nie wymagaj tego odemnie, mój przyjacielu... Pilno mi dowiedzieć się o tajemnicy mojego życia... Niepewność mnie męczy... oczekiwanie boli..... Powinnam chcę jechać.
— Czyżeś zapomniała, iż jesteś otoczona nieprzyjaciółmi?... Czyś zapomniała, że nawet notaryusz radził mi dobrze czuwać nad tobą?...
— Obawy notaryusza są przesadzone... Moi nieprzyjaciele utracili wszelką potęgę, gdyż posiadam papiery.
— Więc puszczę cię, Renato, ale nie samą... Gdyby Juliusz był w Paryżu, byłbym go prosił aby ci towarzyszył... W braku jego pomocy, będziemy mieli inną.
— Komuż więc mnie poruczysz?
— Dowiesz się... Pójdź...
Córka Małgorzaty wsparła się na ramieniu Pawła. Oboje doszli do najbliższej stacyi, wzięli dorożkę i kazali stangretowi jechać do restauracyi przy ulicy Saint-Mandé.
Matka Baudu była sama ze swemi córkami, zajmując się przygotowaniami do wieczerzy.
— Co nam sprowadza przyjemność widzenia państwa? — zapytała matrona.
— Potrzebuję pomówić z przyszłym zięciem pani — odpowiedział Paweł.
— Nic łatwiejszego. Stefcia go zawiadomi, że się pan chce z nim widzieć.
— I to natychmiast!... zawołało dziewczę biegnąc ku drzwiom z szybkością sarny.
W pięć minut wróciła w towarzystwie Wiktora Bèralle.
Student i Renata uścisnęli podmajstrzego za ręce, poczem wszyscy troje usiedli nieco na boku.
— Więc, panie Pawle; masz mi pan coś powiedzieć? zaczął Wiktor.
— Tak jest, mój przyjacielu.
— Byłżebym tak szczęśliwym, że pan byś mnie.
— W istocie, potrzebuję cię. Chcę cię prosić o dowód poświęcenia.
— Jestem panu oddany duszą i ciałem, wiesz dobrze o tem.
— Zapewne, że wiem o tém i dla tego też udaję się do ciebie z całkowitą ufnością...
— Mów pan prędko... O co idzie?
— Nim ci powiem, muszę cię obznajmić z wielu rzeczami o których nie wiesz...
— Słucham...
— Wiedz przedewszystkiem o tem, że Opatrzność oddała w ręce twego brata Ryszarda woreczek pani Urszuli...
Usłyszawszy imię Ryszarda, podmajstrzy zmarszczył brwi.
Paweł mówił dalej:
— W tajemnej skrytce tego woreczka znajdowały się papiery o których ci wiadomo i których szukałem prawie bez nadziei znalezienia...
— Czy to być może?
— Na szczęście, tak...
I student opowiedział, jakim sposobem w Antwerpii zamach skierowany ku jego osobie, pozwolił mu odkryć tajemną skrytkę i list adresowany do notaryusza paryzkiego.
Opowiedziawszy wizytę u pana Auguy, dodał:
— Renata musi wyjechać do Nogent-sur-Seine i nie chce ani na jeden dzień odłożyć swojej podróży, chociaż ja w żaden sposób Jutro nie mogę jej towarzyszyć. Nie mam odwagi ganić jej niecierpliwości, ho tu idzie niewątpliwie o odkrycie jej matki...
— Rozumiem,.. — odpowiedział Wiktor... — Pan — chcesz, abym ja pana jutro zastąpił przy pannie Renacie...
— Tak... abyś czuwał nad nią i chronił ją przed nieznanymi nieprzyjaciółmi, którzy może jeszcze na nią napadną.
Czoło Wiktora się zmarszczyło.
— Zachodzi ważna przeszkoda... — szepnął.
— Jaka?
— Pan wiesz, że ojca pańskiego, pana Paskala, nie ma w Paryżu...
— Nie wiedziałem o tem...
— Jego podróż ma potrwać aż do połowy przyszłego tygodnia, jak mówił, a mnie poruczył nadzór nad warsztatami.

III.

— Ależ — zauważył Paweł — czy nie mógłbyś na dzień lub najwięcej na dwa, przez które potrwa twoja nieobecność, zdać ten nadzór na Ryszarda?
— Ach! nie mów mi pan o moim bracie!... — odparł Wiktor głuchym głosem. To niepoprawny nicpoń, który w końcu zostanie takim samym bandytą, jak nędznicy z którymi się wdaje... Czyż ja wiem, gdzie on jest obecnie?... Od tego wieczoru gdy były moje zaręczyny, nie pokazał się ani w domu, ani w warsztacie... Zostało mu w kieszeni trochę pieniędzy z pensyi, poszedł hultaić się, grać, upijać... Widziano, że się poniewierał po najnikczemniejszych dziurach, pośród nierządnic i ludzi bez czci i wiary!... Mój brat, panie Pawle, nabawia mnie drżeniem... Boję się, aby nie zniesławił nazwiska, które nasz poczciwy ojciec zostawił nam bez skazy... Ale przestańmy się nim zajmować, bo mnie oburzenie ogarnia i nie skończyłbym gadać. Ja czuję, że on tu musiał popełnić jakieś łajdactwo.. Mama Baudu nie chce powiedzieć o co idzie, ale dziś, jutro, ja się dowiem, a jeżeli to prawda czego się domyślam, to Ryszardowi przyrzekam straszliwą lekcyę!... O! tak!.. straszliwą!...
— Pamiętaj, że on jeszcze bardzo młody... przerwał Paweł.
— Młodość nie usprawiedliwia nikczemności!...
— Jeszcze raz, nie mówmy o tym łotrze... Koniec końcem, potrzebny panu jestem na dwa dni.
— Tak.
— Kiedyż panna Renata chce wyjechać?
— Jutro rado, pociągiem o siódméj minut dziesięć.
— A więc, zaczekaj pan tu na mnie... Pójdę do kasyera, który zastępuje pańskiego ojca i do inżyniera, dzielnego chłopaka i poproszę ich aby mi dali urlop na czterdzieści ośm godzin, zastępując mnie jednym z naszych dobrych robotników, w którym pokładam całkowite zaufanie.
— Idź mój przyjacielu i załatw się jak najlepiej.
Wiktor Beralle wyszedł z głównej sali restauracyi.
Po uływie kwandransa powrócił.
— I cóż? — zapytał go żywo syn Paskala.
— Załatwione... Mam pozwolenie.
— Brawo!
— Więc teraz się trzeba tylko umówić się co do wyjazdu.
— Bądź jutro na dworcu kolei Wschodniej o wpół do siódmej... Przywiozę tam Renatę i zdam na twoją opiekę.
— I możesz pan być pewnym, że ją dobrze strzedz będę! Będę jutro rano na dworcu... Czy pan tu zostajesz na obiad, panie Pawie.
— O której jadasz?
— O szóstej z mamą Baudu i jej córkami po obiedzie robotników.
— A więc! zgoda.
Podmajstrzy wrócił do warsztatów.
W trzy kwandranse powrócił.
Podano obiad o w pół do osmej, Paweł i Renata idąc spacerem, skierowali się na ulicę Beautreillis.
W chwiligdy wchodzili na korytarz domu, jakiś człowiek biegnący szybkim krokiem, trzymając na ramieniu walizę, która mu twarz zasłaniała, prawie ich potrącił.
Pośpiech jego był tak wielki, że ich prawie nie zauważył.
Weszli ona schody prowadzące do szczupłego mieszkanka Renaty i stanęli na ostatnim odstępie, gdy Paweł się zatrzymał.
Duszący odór nafty i spalonego mięsa, wydostawał się z korytarza, który zaczął się zapełniać przykrym dymem.
— Co to jest? — zawołał student głośno.
Renata drżała.
Paweł postąpił kilka kroków w korytarz.
Z pod drzwi jednego pokoju, z którego było słychać przytłumione rzężenie i jęki, widzieć się dawało jasne światło.
Młodzieniec poczuł, że mu włosy powstają na głowie.
Po umyśle jego przebiegła myśl straszliwa.
— W tym pokoju jest ogień — rzekł — i ktoś się w nim żywcem pali.
— Mój Boże — zawołała Renata — może jeszcze czas pomódz temu nieszczęśliwemu.
Paweł zbliżył się do drzwi.
Jęki stały się wyraźniejsze.
Pomacał drzwi ręką.
Klucza nie było w zamku.
— Zamknięte — szepnął student — co mi to szkodzi? Tu nie idzie o wahanie, lecz o działanie...
— Cofnął się, a potem skoczył z rozpędem, w nadziei, że jednem uderzeniem ramienia drzwi wysadzi.
Stare drzwi, mocne pomimo wieku, zatrzeszczały i pękły, ale się nie otworzyły.
Paweł słyszał, że ktoś woła stłumionym głosem o pomoc.
Znowu się rozpędził.
Tym razem drzwi ustąpiły przed jego usiłowaniem i oczom jego przedstawił się straszliwy widok.
Na ziemi, jakiś człowiek wił się w płomieniach.
Student przesadził rękę przez otwór, odemknął skoczył do pokoju, zerwał z łóżka kołdrę, rzucił ją na umierającego, owinął go w nią, i stłumił ogień.
— Światła, prędko!... — zawołał na Renatę.
W kilka sekund dziewczę wróciło z zapaloną świecą.
Jarrelonge, wstrząsany konwulsyami podobnemi do tetanicznych, miął prawie zwęglone ręce, policzki spalone ognistym płynem, usta czarne i oczy wysadzone z głowy.
Nagle wzrok jego spoczął na Pawle i na Renacie.
Podniósł się na pół bełkocąc przerywane wyrazy, poczem owładnięty napadem szału, zaczął śpiewać:

„Otóż będziemy na moście Bercy

„Faridondaine, faridondon,

„Zaraz na moście Bercy...“

Narzeczeni cofnęli się z przestrachem.
— Ten człowiek — rzekł Paweł ze zgrozą — to morderca z mostu Bercy...
Jarrelonge już nie śpiewał i nie przestawał wpatywać się w córkę Małgorzaty i syna Paskala Lautier.
— Znowu usiłował powstać, lecz napróżno. Nogi nie mogły go utrzymać.
Wtedy usiłował zawlec się do szafki w murze, którą wskazywał ręką strawioną przez płomień.
Usta jego się poruszały, nie wydając najmniejszego głosu.
Paweł spojrzał w kierunku ręki ciągle i wyciągniętej i usiłował odgadnąć myśl umierającego.
— Czy chcesz czego z tej szafki? zapytał.
Słaby znak Jarrelonge głową odpowiedział twierdząco.
— I chcesz żebym cię podniósł?
— Tak odpowiedział poruszeniem ust.
Student objął rękoma ciało nędznika, podniósł je do wysokości otwartej szafki.
Były wspólnik Leopolda położył rękę na dolnej półce.
Paweł domyślił się, że ta deseczka coś kryła, przekonał się że była ruchoma, podniósł ją, zapuścił rękę w próżnię i wydobył z niej książkę oprawną i papiery.
Wzrok Jarrelonge’a wyrażał radość...
Młodzieniec przejrzał papiery i otworzył książkę.
— Ach! — zawołał — papiery papiery pani Urszuli... Pamiętniki hrabiego de Terrys... Te papiery zabrałeś zamordowawszy panią Urszulę... Te Pamiętniki skradłeś u hrabiego de Terrys.
— Nie... szepnęły usta.
— Miałeś wspólnika?... — mówił dalej Paweł.
— Tak... — szepnęły usta.
— Jego nazwisko? Powiedz mi jego nazwisko.
Jarrelonge uczynił nadludzkie usiłowanie, aby wymówić parę wyrazów, ale już paraliż, będący skutkiem trucizny, owładnął językiem.
Ostatnie konwulsye wstrząsnęły jego ciałem; ostatnie chrapanie wydobywało się z gardła; członki zesztywniały; pozostał bez ruchu.
— Już nic nie powie.... — rzekł Paweł ocierając czoło zroszone potem, umarł!
— Umarł... — powtórzyła Renata — módlmy się za jego duszę.
I nie chcąc pamiętać, że ten nędznik usiłował ją zamordować, upadła na kolana i zaczęła błagać Boga sprawiedliwości o przebaczenie dla niego.
— Droga Renato — rzekł student po chwili — wracaj do swego pokoju... Ja idę zawiadomić na dole.
Dziewczę usłuchało i ujrzawszy się u siebie, upadło zmęczone na krzesło.
Paweł zabrał papiery pani Urszuli, rękopis hrabiego, położył je na stole Renaty, zeszedł na dół i zawiadomił odźwierną o wszystkiem co zaszło.
Poczciwa kobieta wydała okrzyk przestrachu i pobiegła do komisarza.
Paweł powrócił do narzeczonej.
Córka Małgorzaty przyszedłszy do siebie przeglądała papiery.
Nagle wydała krzyk przytłumiony.
— Cóżeś znalazła? — zapytał Paweł żywo.
— Patrz... patrz... ten list.
— A więc?
— To ten, co był pisany do mnie w imieniu matki, aby mnie wciągnąć w zasadzkę, i który mordercy zabrali mi przed zrzuceniem z mostu Bercy...
Student pożerał list wzrokiem.
— Widocznie — rzekł — że ten człowiek, jeden z twoich morderców, zamieszkał tutaj, w blizkości, aby cię szpiegować... ale to musiał być tylko wspólnik płatny, a twoi najstraszliwsi nieprzyjaciele, ci którzy nim kierowali, są dla nas nieznani.
Renata siedziała zadumana.
— Znowu wzięła list podpisany: Przyjaciel twojej matki i wzrok jej utkwiony w pismo, nie mógł się od niego oderwać.

IV.

— Co ci to droga Renato? — zapytał Paweł narzeczonej. Czy cię ten list zajmuje?...
— Tak jest... — odpowiedziało dziewczę.
— Znałaś go już...
— Z pewnością, ale dziś dostrzegam dziwną rzecz, która mnie nie uderzyła za pierwszym razem, gdy ten list wpadł w moje ręce, do tego stopnia byłam zajęta...
— O czem mówisz?
— Ja znam to pismo.
— To być nie może. Musisz się mylić.
— Nie mylę się, jestem tego pewna... Ja mam w ręku list pisany tą samą ręką i który wczoraj jeszcze odczytywałam...
— Pokażesz mi go?
— I owszem...
Renata zbliżyła się do małej szkatułki, otworzyła ją i wydobyła z niej papier pomięty i podarty na składach.
— Oto jest — rzekła.
Paweł rzucił nań wzrokiem i uczynił gest zadziwienia.
— Masz słuszność... — rzekł potem: To ten sam charakter.
— Czytaj.
Student przeczytał głośno list pisany przez Leopolda w więzieniu i przytoczony na początku naszego opowiadania.
— Podpisano: Paweł Pelissier... — rzekł student skończywszy. Zkąd masz ten list szczególny?
Renata opowiedziała w krótkości ucieczkę więźnia z Troyes i instynktowny przestrach, jakim ją napawał ten więzień.
Paweł drżał słuchając.
— Ach! drogie dziecię — zawołał — byłaś bardzo nierozsądną!... Ten człowiek rzeczywiście był twoim nieprzyjacielem i tajemniczy instynkt, który cię ostrzegał, nie mylił się wcale... Założyłbym się o sto przeciw jednemu, że ten list ma podpis fałszywy, ale dowiem się łatwo w kancelaryi więzienia w Troyes o prawdziwem nazwisku zbiega...
Po chwili milczenia Paweł mówił dalej:
— Jakim sposobem pamiętniki pisane ręką hrabiego de Terrys, znajdowały się w posiadaniu zmarłego nędznika?... Jaki tajemny i nie wytłómaczony węzeł istniał pomiędzy tobą, hrabią i tymi bandytami, to postaramy się później wyjaśnić...
„Idę, kochana Renato — dodał student — ani słówka o tych papierach, z których może zabłyśnie światełko... Schowaj je z dwoma listami mniemanego Pawła Pelissier’a...
Córka Małgorzaty śpiesznie zamknęła w szufladzie komody rękopis i rękopis i papiery.
Na korytarzu dały się słyszeć kroki i głosy.
Paweł wyszedł z pokoju.
Znalazł się wobec komisarza policyi i dwóch agentów ubranych po cywilnemu.
Odźwierna im świeciła.
Wskazała na Pawła, mówiąc:
— To ten pan mnie zawiadomił...
Komisarz się ukłonił.
— Zatem poproszę pana — rzekł — abyś mi udzielił niektóre wyjaśnienia i udał się ze mną na miejsce wypadku...
Paweł przestąpił wraz z urzędnikiem próg mieszkania Jarrelonge’a.
Można było tylko skon sprawdzić.
Kto to te drzwi wysadził? — zapytał komisarz.
Ja, panie... — odpowiedział młodzieniec.
— W jakich okolicznościach?
Student opowiedział co zaszło.
— Winszuję panu zimnej krwi i stanowczości... rzekł do niego urzędnik, gdyby nie pan, dom obecnie stałby w płomieniach... Ten nieszczęśliwy pewnie się upił... wywrócił na siebie lampę i żywcem się spalił... Ach! ci pijacy! Spiszę protokół; będziesz pan łaskaw podyktować mi swoje imię i nazwisko.
Paweł się skłonił.
Komisarz policyi spisał według formy protokół, wspomniawszy w nim o odważnej roli jaką odegrał student, wydał potrzebne rozkazy co do uprzątnięcia trupa i odszedł.
Oboje młodzi zostali sami.
— Po tem co zaszło, bałabym się tutaj... — szepnęła córka Małgorzaty.
— A więc, moja najdroższa — odpowiedział Paweł — pojedziesz na ulicę Szkoły Medycznej i zajmiesz ten pokój w którym powróciłaś do życia i zdrowia... gdzieś się czuła szczęśliwą... Czy chcesz?
— Tak jest, chcę...
— Ja — dodał Paweł z uśmiechem — ja się umieszczę na sofie w pokoju Juliusza... Idźmy.
— Ale — zauważyła Renata — Zirza miała przyjść tutaj...
Student spojrzał na zegarek.
— Już minęła dziesiąta — odparł. Zirza zapomniawszy o schadzce, pewno poszła na ulicę Szkoły Medycznej...
— A może ją co zatrzymało u pani Laurier... rzekła Renata.
— Być może, w istocie; ale w takim razie dosyć będzie uprzedzić odźwierną, aby jej powiedziała, gdyby nadeszła, że ty na nią tam czekasz...
— Masz słuszność.
— Daj mi papiery.
Dziewczę mu je podało.
Poczem przygotowała sobie niektóre drobiazgi, które jej miały być potrzebne w jutrzejszej podróży i wyszła z Pawłem, który zamknął drzwi na dwa spusty.
Na dole wstąpiła do odźwiernej i zleciła jej, aby jeżeli przyjdzie Zirza, odesłała ją na ulicę Szkoły Medycznej.


∗             ∗

Wiemy, iż Leopold Lantier kazał się wysadzić na rogu ulicy Męczenników i ulicy Navarin.
Zapłacił dorożkarzowi, wziął na ramię walizę Jarrelonge’a i wrócił do swego mieszkania.
Pierwszem jego zajęcie, po zapaleniu świeci było rozbić zamek walizy, od którego nie miął klucza.
Dokonawszy tego, wyrzucił na podłogę wszystkie zawarte w niej przedmioty.
Jego zawód, gdy się przekonał o bezużyteczności swoich poszukiwań, łatwiej zrozumieć niż opisać.
W walizie nie było rękopisu skradzionego u pana de Terrys.
Na pomoc mu przyszła udana filozofia.
— Ba! — pomyślał — z tem wszystkiem co mnie to obchodzi? Jarrelonge już teraz nie żyje i nic nie powie... Przewidując bez wątpienia, że się kiedyś możemy spotkać, musiał schować Pamiętniki hrabiego w jakiej trudnej do odnalezienia skrytce... Niech sobie w niej zostaną i nie myślmy już o tém... Teraz trzeba się zająć jutrzejszymi podróżnymi....
„Papiery posiądę w Nogent-sur-Seine i byłoby nieroztropnością wracać dziś w nocy na ulicę Beautreillis, na której nafta musiała sprawie nie małe zamięszanie.
„Ale znalazłszy się w Nogent-sur-Seine, może być trudnem, a nawet niemożebnem będzie, pod karą zupełnego niepowodzenia, działać samemu. Trzeba mi zatem jeszcze współpracownika...
„A gdzie go znaleźć?
„Paskal nie musiał się ruszać z Troyes... Jego obecność, dostatecznie sprawdzona, wytwarza niezaprzeczone alibi, które nam może będzie potrzebnem...
„Ale gdzie znaleźć koniecznie potrzebnego wspólnika?
„Leopold przez chwilę rozmyślał.
„Nagle usta jego rozjaśnił uśmiech.
„Tak, tak będzie dobrze... — szepnął. — Mam co mi potrzeba... chłopak co nie należy do cechu... co mnie nie zna... zapłacę mu bo potrzebuje pieniędzy i koniec... Zresztą, w potrzebie wiem jak się pozbyć natręta.
Po tym krótkim monologu, zbiegły więzień, nie przebierając się, wyszedł.
Punkt o godzinie dziewiątej, przyszedł na ulicę Saint-Mandé i wchodził do restauracji Baudu.
Robotnicy ukończyli posiłek i sala wyglądała jak pustynia.
Stefcia i Wirginia porządkowały błyszczące naczynia kuchenne.
Ojciec Baudu zapóźnił się w Bercy, dłużej niż była potrzeba, co wprawiało gospodynię w strasznie zły humor.
W chwili gdy Leopold wchodził, poczciwa kobieta siedziała w kąciku za kontuarem, obok Ryszarda Beralle całkiem pijanego, kiwającego głową i przewracającego ogłupiałym wzrokiem...

V.

Pani Baudu ani się ruszyła.
— Stefciu!.. — rzekła.
— Jestem mamo.
I starsza z sióstr przybiegła.
— Zajmij się gościem... — mówiła dalej matrona.
Leopold nie jadł obiadu.
Zażądał zimnego mięsa, butelkę wina i usiadł przy małym stoliku blizkim tego miejsca, gdzie siedział Ryszard Beralle i matka Bandu.
— To nie wszystko! — mówiła ta ostatnia, chwytając nic przerwanej rozmowy. — Nadaremnieś się spił jak nieboskie stworzenie, ty mnie zrozumiesz, albo będę mniemała, że ty stanowczo jesteś nieuczciwym człowiekiem, prawdziwym łotrem...
Ryszard poruszył się na krześle.
— Gosposiu — wybełkotał głosem prawie niezrozumiałym — dla czego łajesz biednego chłopaka, który w trzech czwartych należy do rodziny, gdyż jego brat na przyszły tydzień na prawdę będzie do niej należał?
— Daj pokój bratu, który nie należy do sprawy! — odpowiedziała zacna kobieta z niecierpliwością. Czyż byś ty się śmiał z nim porównywać? Jego mały palec wart więcej niż ty cały! On dotrzymał swojej obietnicy, on będzie moim zięciem w ciągu dwóch tygodni, tobie zaś powiadam, że w końcu musisz się uiścić... Byłam tak słaba żem ci pożyczyła tysiąc franków... Było to wielkie głupstwo, alem jeszcze miała ufność w twoim honorze i wyobrażałam sobie głupio, że gdy nadejdzie termin przez ciebie oznaczony, — urządzisz się tak, iż będziesz w stanie...
— Sądziłem... — wybełkotał Ryszard. Miałem nadzieję...
— Miałeś nadzieję, że mnie obałamucisz pięknem! słowami i kłamliwemi obietnicami, tak jak to czynisz oddawna.... — przerwała gwałtownie pani Baudu — ale już tego dosyć, a nawet za wiele! Od dziś za trzy dni muszę złożyć do rąk notaryusza posag Stefci i nie chcę ażeby Baudu spostrzegł się, żem wzięła te tysiąc franków, nie z posagu mojej córki, ale z kasy robotników, którzy mu powierzają swoje oszczędności!... Słyszysz ty mnie?... rozumiesz?...
— Tak... tak... — rzekł pijak, którego język coraz stawał się sztywniejszym; — słyszę... rozumiem... Ale cóż pani chcesz żebym zrobił?
— Co chcę żebyś zrobił?
— No!... tak...
— To nie teraz trzeba mnie o to pytać!... Trzeba było posłuchać rad którem ci dawała przed pół rokiem, gdyś mnie błagał abym ci przyszła z pomocą!... Możesz zarobić dwanaście franków dziennie... Oszczędzając, jużbyś mi był oddał pięćset franków, a widząc twoje dobre chęci, byłabym się jakoś urządziła aby załatać dziurę... Zamiast tego spijasz się, i całemi tygodniami nie pokazujesz się w warsztatach...
— Zawsze więc reprymendy... — pomruknął Ryszard Beralle.
— Dzisiaj nie idzie o reprymendy!... Ja ci powiadam: Potrzeba mi tysiąca franków które ci pożyczyłam... Na przyszły tydzień muszę złożyć posag u notaryuszą i tego samego dnia robotnicy zbierą się dla sprawdzenia swoich rachunków... Jeżeli złożę posag Stefci całkowicie, to mi zabraknie tysiąca franków w kasie robotników... to jasne jak dzień... Otóż, albo w oczach notaryusza, albo w obec robotników, będziemy uchodzili za złodziei, tak!...
— O! mamo Bandu...
— Nie ma mamy Bandu! To co ci powiadam, jest jasne!... Od dzisiejszego dnia zabraniam ci mysleć o Wirginii. Nie mam ochoty, aby znosiła nędzę z takim jak ty łajdakiem!
— Ale skądże pani chcesz, abym wziął tysiąc franków?
— To nie moja rzecz, to twoja. Tu idzie o honor rodziny Bandu, a ten jest święty!... Jeżeli jutro nie będę miała tysiąca franków, nic nie ukryję i powiem wszystko bratu.
— Pani tego nie zrobisz... — wybełkotał Ryszard z przestrachem, który chwilowo rozproszył jego opilstwo — pani tego nie zrobisz!
— Zrobię i to bez namysłu, mogę cię zapewnić. Twój brat zaręczył tutaj za ciebie... Odkryję mu rzecz całą...
— Zatem pani jesteś bez litości?
— Bez litości dla tego, kto nie ma ani uczciwości, ani odwagi, ani delikatności...
— Powiedzieć o tem bratu, to jest toż samo co go przeciw mnie podburzyć... To jest, poróżnić nas z sobą, to jest popchnąć mnie do czegoś rozpaczliwego...
— I cóżby było złego, gdybyś wskoczył do wody? Byłoby jednego próżniaka mniej, ot i wszystko!... Pamiętaj, że ci zabraniam, abyś nogą nie stąpił w tym domu, dopóki mi nie oddasz tysią franków.
Ryszard podskoczył.
— Wypędzasz mnie pani?.. — rzekł głosem syczącym.
— Najzupełniej... Chcę tego co mi się należy, i zamykam drzwi przed człowiekiem, który mnie wprowadził w błoto i w niém zostawił.
— Więc między nami wszystko zerwane?
— Wszystko! — powtórzyła mama Bandu, doprowadzona do najwyższego rozdrażnienia i gniewu. A jeżeli Wiktor nie będzie zadowolony, niech tylko powie... Wcale mi nie idzie o zięcia, którego brat jest człowiekiem nieuczciwym! No, wynoś się co prędzej!...
Od pewnego czasu Stefcia i Wirginia nadstawiały ucha ze wzruszeniem i przestrachem łatwym do zrozumienia.
Słysząc groźbę wyrzeczoną przez matkę, iż małżeństwo Stefci z podmajstrzym, może być zerwane, obie podskoczyły ku matce Bandu.
— Matko! — zawołała starsza z sióstr ze złożonemi rękami — uspokój się...
Wmięszanie się dziewcząt, zamiast wywrzeć — Oczekiwany skutek, dorzuciło oliwy do ognia.
— Ja mam się uspokoić! — powtórzyła kupcowa, opierając duże ręce na biodrach. I to ty mi to mówisz! Przecież wiesz o co idzie...
Wirginia płakała.
— Moja matko... — wyjąkała z kolei.
— Ja do ciebie nie mówię!... Milcz... Powinna byś się rumienić, ze wstydu.
Stefcia mówiła dalej:
— Jestem pewna, mamo, że pan Ryszard, dziś lepiej zrozumie twoje słowa, niż to czynił dotychczas. Nie będzie chciał, aby z jego winy czyjeś szczęście było zniweczone... Nie będzie chciał, aby jego brat przeklinał jego postępowanie... On jest uczciwy człowiek, nie wątp o tem i znajdzie sposób, przed opływem oznaczonego przez ciebie terminu, zasłonić swój honor zwracając ci pieniądze...
— Ryszardzie... Ryszardzie... — dodała Wirginia, błagająco — słuchaj mojej siostry, słuchaj mojej matki...
— No... no... dosyć tych jeremiad! — przerwała mama Bandu, trochę ułagodzona, popychając córki do komina: — niech tylko odda pieniądze, a ja potem zobaczę co zrobić...
Brat Wiktora siedział ponury..
Na chwilę rozproszone opilstwo wracało z większą siłą. Umysł jego opanował pewien rodzaj obłędu.
— Tak... — szeptał głuchym głosem. Tak, uiszczę się... odbierzesz pani swoje pieniądze. Trzy dni... A więc, nim trzy dni upłynie, oddam com winien...
I wyszedł chwiejąc się.
— Co się należy... — rzekł Leopold rzucając na stół sztukę pięciofrankową.
Mama Baudu wydała mu resztę.
Zabrał ją i spiesznie opuścił restauracyę.
Wyszedłszy na ulicę, powiódł w około wzrokiem.
Ryszard, stojąc nieruchomie o dwadzieścia kroków od restauracyi, gestykulował mówiąc sam do siebie.
— Nagadała mi głupstw co nie miara!... To jeszcze nic, ale jeżeli nie zapłacę, ona wszystko powie Wiktorowi... i wszystko będzie zerwane! Nieszczęście! Zkądże ona chce, abym wziął ten tysiąc franków? Szukam ich od miesiąca... Nie znalazłem nikogo, coby mi chciał pożyczyć. Czy to się tak pożycza tysiąc franków prostemu rzemieślnikowi?... Wiktor jest zaślepiony w Stefci... Jeżeli z mojej przyczyny jego małżeństwo się zerwie, to on mi gotów kości połamać... a przecież bym go nie okradł chociaż jestem bibuła, próżniak, do niczego... tego nie mówię!... A Wirginia!... Wirginia... ja jestem w niej zadurzony, choć tego po sobie nie pokazuję... trzebaby jej już nie widywać i rumienić się przed całym światem... A! dobrze, więc koniec z życiem! E, ono nie tak zabawne... Lepiej od razu skończyć. Trzy minuty i koniec! Dobranoc! No, to już postanowiłem... Pójdę się utopić...
I Ryszard skierował się ku mostowi Bercy tak szybko, jak mu pozwalał niepewny chód człowieka zupełnie pijanego.
Leopold szedł za nim.
Były więzień nie stracił ani słowa z monologu, któryśmy przytoczyli.
Ryszard doszedł do mostu Bercy i wszedł na niego.
Z tyłu o kilka kroków Leopold szedł za nim.
Na środku mostu Ryszard zatrzymał się, oparł się łokciami o poręcz i przechylił ku rzece.
Pod nim szumiała czarna woda, roztrącając się o filary.
Opanował go jakiś zawrót.
Zląkł się i instynktownie cofnął, ale prawie natychmiast okrutne postanowienie wzięło górę; znowu zapragnął umrzeć i zbliżywszy się do poręczy, chciał przez nią przeleźć, co w jego stanie opilstwa nie łatwo było uczynić.
Niemniej jednak już miał tego dokonać, gdy czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz surduta i odciągnęła w tył, gdy tymczasem głos jakiś szeptał mu do ucha:
— A no! przyjacielu, cóż to za szczególna myśl aby dać nurka, przychodzi ci do głowy? Zdaje mi się, że teraz nie jest pora zimnej kąpieli...
— Puść mnie... — rzekł pijak usiłując się wyrwać. Do milion djabłów, daj mi pokój!... Jeżeli mi się podoba zeskoczyć, to moja rzecz.

VI.

Ręka jego nie puściła zdobyczy i przykuła brata Wiktora Beralle do miejsca.
Jednocześnie mówił głosem pewnym:
— No, bez głupstw, mój Ryszardku!.. W twoim wieku nikt się nie topi dla głupiego biletu na tysiąc franków.
Młodzieniec usłyszawszy te słowa, zaprzestał wszelkiego oporu.
Umysł jego opanowało zupełne odurzenie.
— Pan mnie znasz... — wyjąkał.
— Do licha! Jesteś Ryszard Beralle, kochanek małej Wirginii Baudu, ładnej dziewczyny, świeżej jak pączek róży, której siostra Stefcia w ciągu dwóch tygodni ma zostać żoną twego brata.
— Ponieważ pan to wiesz, to ci zapewne wiadomo za co mnie mama Bandu wyrzuciła za drzwi.
— Z pewnością, ale nim trzy dni upłynie, otworzy ci swoje drzwi i objęcia... Ja to biorę na siebie...
— Pan bierzesz na siebie?...
— Tak jest.
— Więc chcesz mi pożyczyć tysiąc franków?
— Być może...
Ryszard zadrżał.
— Czy to nie żarty? — zapytał.
— Wcale nie... To zupełnie na seryo... Od ciebie zależy dostać owe tysiąc franków...
— Cóż w tym celu trzeba zrobić? Powiedz pan... mów... jestem gotów na wszystko... na wszystko, czy pan rozumiesz?
— Weź mnie pod rękę i chodźmy.
Ryszard wlepił błędny wzrok w człowieka, który tak do niego przemawiał, poczem, nagle chwytając za rękę, zawołał:
— Chodźmy... Poszedłbym z tobą, gdybyś był nawet djabłem...
Były — więzień poprowadził go z sobą.
Poszli obadwa ku wybrzeżu Bercy.
Po chwili pijak zwolnił kroku i wybełkotał:
— Pytałem pana co trzeba zrobić, ażeby dostać tysiąc franków, a pan mi nie odpiedziałeś...
— Zaraz ci powiem...
Na wybrzeżu Bercy Leopold zatrzymał się przed handlem winnym.
— Wejdźmy... — rzekł otwierając drzwi i popychając Ryszarda przed sobą; poczem zwracając się do gospodarza:
— Czy u pana są gabinety?
— Tak jest, panie, w głębi... z piecem... będzie panom bardzo wygodnie... Co panowie rozkażą?
— Wazkę wina gorącego.
— Brawo! — szepnął Ryszard. Gorące wino to moja słabość...
Obadwa weszli do szczelnie zamykającego się gabinetu, doskonale oddzielonego od pierwszej sali w której siedziało kilku gości palących i grających w karty..
Ryszard coraz więcej rozmarzony zmianą temperatury, upadł na krzesło.
Chłopiec podał gorące wino, z którego wydobywał się drażniący zapach cytryn i korzeni.
Leopold napełnił szklanki.
— Pijmy... — zawołał.
Pijak od jednego razu wypił łyk spory, klasnął językiem i niejako zgalwanizowany przez prawie kipiący napój, rzekł wzmocnionym głosem:
— Ty mnie znasz, to rzecz widoczna, ponieważ wiesz jak się nazywam i tam dalej... Ale ja ci się nadaremnie przyglądam, ja cię nie znam... Nigdym cię nie widział...
— To nic nie znaczy... — odparł zbieg z Troyes, nie masz potrzeby mnie znać, — bylebym ci tylko przyszedł z pomocą... Zaraz pogadamy, tylko wypijmy. Zmarzłem, potrzebuję rozgrzać sobie żołądek... Twoje zdrowie!...
— I twoje!...
Szklanki zostały wypróżnione, powtórnie napełnione i Leopold mówił dalej:
— Tak... teraz lepiej... Obecnie idzie o to, abyśmy się porozumieli... Położenie jest bardzo proste... Ty potrzebujesz tysiąca franków...
— O! tak... — rzekł Ryszard, wiodąc ręką po rozpalonem czole.
Były więzień mówił dalej:
— Te tysiąc franków, matka Baudu, chcąc ci wyświadczyć przysługę, wzięła z kasy robotników, której depozytaryuszem jest jej mąż...
— I musi zwrócić tam zkąd je wzięła... — szepnął Ryszard znowu bełkocąc.
— W przeciwnym razie, jej mąż oskarżonyby został o nadużycie...
— Tak...
— Chybaby wzięła te pieniądze z posagu swojej córki Stefci, coby ją zmusiło do powiedzenia papie Baudu i twemu bratu żeś pożyczył, i pomimo najświetniejszych obietnic nie oddał.
— Tak jest... — powtórzył Ryszard.
— Wiesz, mój stary, żeś ty biedną kobietę postawił w haniebnem położeniu.
— Ach! wiem o tém dobrze... To też chciałem się utopić i to byłoby już zrobione gdybyś mi nie był przeszkodził... Pijmy...
— Właśnie, właśnie... Twoje zdrowie!
— I twoje!... I wiesz, jeżeli mi nie pomożesz, to ja wyszedłszy ztąd, skoczę do wody...
— Bądźże trochę cierpliwym! — rzekł Leopold ze śmiechem. Czy tysiąc franków, które ci może pożyczę, przywróci cię do łaski mamy Baudu?
— Prócz tego winianem jej za stół około trzech set franków... Summa, tysiąc trzysta franków...
— Więc gdybyś zapłacił tysiąc trzysta franków, tobyś znowu został oficyalnym narzeczonym Wirginii?
— Tak, ale do ślubu trzebaby djabelnie długo czekać...
— Dla czego?
— Bo rodzice wymagają, abym zebrał pięć tysięcy franków, które razem z odziedziczonémi pięcioma tysiącami, których nie mogę podnieść, uczynią dziesięć tysięcy... a ja nigdy... nigdy nie będę w możności tyle zebrać... Ja siebie znam dobrze... Daj pić!...
Leopold napełnił szklankę podawaną mu przez Ryszardą i rzekł:
— A więc, mój stary, jeżeliby kto, po zapłaceniu twojego długu tysiąca trzystu franków, dostarczył ci ładny posążek z pięciu tysięcy, któryby ci pozwolił ożenić się jednocześnie z twoim bratem, cobyś ty na to powiedział?
— Powiedziałbym, że to jest niepodobieństwo.
— Nie takie może, jak ci się wydaje... A dowodem tego jest, że ci na seryo ofiaruję summę sześć tysięcy trzysta franków...
— Nie znając mnie?
— Wszak dobrze wiesz, że cię znam... Przypuszczaj sobie, jeżeli chcesz. że jestem szalony, ale moja propozycya jest poważna... Odciebie zależy wziąść ładne banknociki...
— Pod jakiemi Warunkami?
Zamiast odpowiedzieć, Leopold zastukał w stół i ukazał podać nową wazkę gorącego wina, które zostało natychmiast przyniesione.
Ryszard od początku rozmowy pił ciągle.
Gorąco bijące od pieca tak samo uderzało mu do głowy jak i trunek; język mu kołowaciał; w myślach jego zupełny nieład panował.
Leopold śledził wzrokiem to wzrastające opilstwo.
Trzeba go będzie utrzymywać w tym stanie przez trzy dni... — myślał nalewając szklanki, jak tylko chłopiec wyszedł.
Brat Wiktora wypił i wybełkotał.
— Warunki... warunki...
— Kochasz Wirginię Baudu? — rzekł nagle zbieg z Troyes.
Oczy pijaka zabłysły.
— Tak... — odpowiedział — kocham ją...
— Czyś ty zazdrosny?
Ryszard spojrzał na mówiącego ogłupiałym wzrokiem i wyrzekł przez zaciśnięte zęby:
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Przebóg!... tak sobie... ażeby wiedzieć...
— Wytłómacz się, do milion djabłów! Pod tym względem nie ma żartów... to boli!...
— Cobyś ty zrobił, gdybyś się dowiedział, że jakiś facet umizga się do Wirginii i jej się podoba?
— Zabiłbym tego faceta... choćbym go miął udusić własnemi rękami...
— Bardzo dobrze... ja widzę że ty wiesz co to jest zazdrość...
— O! tak...
— Więc się porozumiemy...
— Mówże!
I Ryszard znowu się napił.
Leopold mówił dalej:
— Ja także kocham... Kocham młode dziewczę, a raczej ubóstwiam ją... Szaleję dla niej... Przysięgła że mnie kocha, ale to kłamstwo... Nie chce iść za mnie dla tego żem bogaty...
— Więc cię oszukiwała?
— Oszukuje mnie.
— Więc ją puszczaj, a łotra który włazi w drogę, uduś...
— Nie...
— Czemu?
— Bo niczego nie jestem pewny... Mam tylko domysły... podejrzenia...
— A chcesz pewności?
— Tak... Wiem że człowiek który ją bałamuci, pisał do niej... pisuje codziennie... Dowody jej zdrady ja znajdę w listach tego człowieka...
— I trzeba ci tych listów?
— Bądź co bądź, ja ich potrzebuję...
— I aby je dostać liczysz na mnie?
— Tak, a prócz tego aby się zemścić jeżeli zostałem oszukany...
— Zgoda...
— Wiedziałem dobrze, że z ciebie dobry chłopak, że mnie zrozumiesz i że prędko się zgodzimy,.. dla tego też bez wahania zwróciłem się do ciebie...

VII.

— I dasz mi sześć tysięcy trzysta franków, jeżeli ci przyniosę listy?... — rzekł znowu Ryszard Beralle.
— To rzecz ułożona... przysługa za przysługę... odpowiedział Leopold.
— Cóż trzeba zrobić?
— Dziewczyna którą kocham i którą chciałem pojąć za żonę, ma jechać po odbiór niewielkiego spadku do Nogent-sur-Seine, gdzie przepędzi kilka dni... — Na czas swojej nieobecności nie śmiałaby zostawić u matki kompromitujących listów... Zabierze je z sobą... Przy moich wskazówkach łatwo ci będzie je zabrać...
Ryszard zadrżał.
W umyśle jego przyćmionym przez pijaństwo5 zabłysło niepewne światełko.
— To byłaby kradzież... — wyjąkał.
Leopold wzruszył ramionami i odparł:
— Tak, gdyby to były pieniądze, ale ponieważ idzie o rzecz niewinną, dzięki której może uniknę nieszczęścia całego życia...
— Dla czegóż sam tych listów nie weźmiesz?
— Bo dziewczyna ujrzawszy mnie, miałaby się na baczności jeżeli jest w istocie winną, a jeżeli nie, toby mi nie przebaczyła podejrzenia...
— Jakże ja listy dostanę?...
— Czy możesz ze mną jechać do Nogent?
— Mogę ci dokąd chcesz towarzyszyć...
— No, to ja ci powiem we właściwem miejscu i czasie, co trzeba zrobić.
— Dobrze. Kiedyż pojedziemy?
— Dziś w nocy.
— Dziś w nocy! — powtórzył Ryszard zadziwiony.
— Za dwie godzin, o dwunastej minut trzydzieści pięć.
— Zgoda... Ale moje pieniądze? — dodał opój, patrząc rozmawiającemu prosto w oczy z widoczną nieufnością. — Kiedyż odbiorę swoje pieniądze?
— Tysiąc trzysta franków natychmiast... a resztę jak mi doręczysz wzmiankowane listy.
Ryszard się głośno roześmiał, twarz mu się zaczerwieniła, żyły w skroniach nabrzmiały.
— Dawaj... — wybełkotał przerywanym głosem.
— Dawaj... chcę widzieć...
Zbieg z więzienia wydostał pulares dosyć dobrze wypchany.
Wyjął z niego bilet tysiąc frankowy, który położył na stole przed młodzieńcem, a potem, obok biletu ułożył piętnaście luidorów...
Oczy Ryszarda zabłysły.
— I to wszystko moje?... — zawołał kładąc drżące ręce na bilecie bankowym i na sztukach złotą.
— Twoje... — I mogę zapłacić mamie Baudu...
— Naturalnie...
— A po powrocie z Nogent-sur-Seine dostanę pięć tysięcy franków, które mi pozwolą ożenić się z Wirginią.
— Dostaniesz.
— No, tyś przyjaciel... ty... dobry... prawdziwy... ratujesz tonącego, słowo honoru!
I opój w swojem wylaniu, przycisnął ręce Leopolda do swojej piersi, a potem rzekł:
— Słuchajno... idzie mi bardzo o jedną rzecz.
— O co?
— Chciałbym przed odjazdem oddać te pieniądze mamie Baudu... poczciwa kobieta byłaby tak zadowolona...
— Czemużby nie? o której tam zamykają zakład?
— O w pół do dwunastej...
— No, to w drogę...
— Idziemy?
— Do twojej przyszłej świekry.
Ryszard się podniósł, ale musiał się przy trzy, mać Leopolda, ażeby nie upaść, nogi się pod nim uginały.
Na rogu ulicy Bercy znajduje się stacya dorożek.
Zbieg z Troyes wsadził swego towarzysza do dorożki i rzekł do woźnicy:
— Na godziny!... róg ulicy Saint-Mandé i Picpus. Jazda!... dostaniesz na piwo...
Stangret trzasnął z bicza i koń puścił się dobrym truchtem.
Stanęli we wskazaném miejscu prędzej niż w dziesięć minut.
— Kroćset! — zawołał opój ujrzawszy zamknięte okiennice — już zamknięto!...
— Tak, ale wewnątrz widać światło. Zapukamy.
Leopold wysiadł pierwszy i pomógł wysiąść Ryszardowi, który się ledwo trzymał na nogach, poczem dwa czy trzy razy silnie zakołatał do drzwi.
Gospodyni czekała na męża, którego niewytłómaczone opóźnienie niepokoiło ją niezmiernie.
— Kto tam? — zapytała.
— Ja, mamo Baudu... — odpowiedział brat Wiktora Beralle.
— Nie otwieram... — odparła restauratorka, poznając głos pijaka.
Do rozmowy wmięszał się były więzień.
— Otwórz pani... rzekł — zapewniam panią, że tu idzie o jej interes.
Te zagadkowe wyrazy sprawiły swój skutek.
Pani Bandu powiedziała sobie, że jej pewno przynoszą wiadomość o mężu, któremu się musiał trafić jakiś wypadek.
Odsunęła rygle i zakręciła kluczem w zamku.
Drzwi uchyliły się tylko, bo poczciwa kobieta trzymała jedną połowę na pół zamkniętą.
— Cóż tam chcesz? — zapytała. Ja o tej porze nie daję pić i powinieneś wiedzieć — rzekła zwracając mowę do Ryszarda, że twoje odwiedziny o każdej porze nie są dla mnie przyjemne. Jużeś mi dobrze się przysłużył!
Pijak chciał coś powiedzieć.
Były więzień przerwał mu mowę.
— Pani — rzekł kłaniając się gospodyni — przed chwilą powiedziałem, że tu idzie o jej interes, a to jest rzeczywistą prawdą. Będziesz pani miała tego dowód, jeżeli zechcesz mnie przez minutę posłuchać...
Ta prosta i rozumna przemowa uspokoiła mamę Bandu.
— Wejdźcie — rzekła otwierając drzwi całkowicie...
Obadwaj przestąpili przez próg domu.
— O co idzie? — zapytała znowu gospodyni zakładu.
— Jestem przedsiębiercą — odparł Leopold powstrzymując pijaka, który bełkotał i gestykulował owładnięty niezmierną ochotą wytłómaczenia się osobiście, czego nie mógł doprowadzić do skutku..... Potrzebuję rozumnego podmajstrzego, a znam Ryszarda oddawna... Ma on wielkie wady, ale nie sądzę aby był niepoprawnym... Przyszedł dziś wieczorem do mnie, prosząc o miejsce, którem mu obiecał, i błagając o zaforszusowanie summy którą pani winien, a której jak się wydaje, pani potrzebujesz obecnie... Wydawał mi się serdecznie tak zmartwionym sprawionym pani kłopotem, żem nie miał odwagi odrzucić jego prośby, i że przychodzę pani zapłacić...
— Mamo Baudu... mamo Baudu... — bełkotał Ryszard wylewając szczere łzy, których po większej części powodem było wino; teraz już nie powiesz, że jestem ladaco... nicpoń... kanalia!... Nie powiesz tego!
Dzielna kobieta była mocno wzruszona.
— To dobrze, chłopcze, coś zrobił... — odpowiedziała — jestem z ciebie zadowolona...
Poczem zwracając się do Leopolda, do dała:
— Dziękuję panu z całego serca... — rzekła — zaufanie jakie pan okazujesz Ryszardowi, z którego jestem pewna, okaże się godnym, wyświadczą mi wielką uciechę... Czy go pan zabierzesz na prowincyę?...
— Tylko na kilka dni... Potrzebuję aby dopilnował warsztatu który zakładam, ale wkrótce będzie w Paryżu...
— I wyjeżdżacie?
— Jeszcze dziś w nocy... Mamy tyle tylko czasu, ile potrzeba aby zajechać na kolej.
— Czy Ryszard uprzedził brata?
— Uprzedzi go jutro bilecikiem... Niech że się pani bez zwłoki obliczy ze swoim żałującym dłużnikiem.
— Ja na palcach znam jego rachunek... Z życiem należy się tysiąc dwieście ośmdziesiąt siedm franków.
Opój wyjął z kieszeni pieniądze, które mu dał Leopold i rozłożył je na stole...
— Zapłać mamo sobie... — rzekł — bo teraz już mogę cię tak nazywać, hę?
Radość z niespodziewanego odbioru pieniędzy, uważanych przed dziesięciu minutami jako bardzo niepewne, kazała dobrej kobiecie zapomnieć o coraz więcej niewytłómaczonem spóźnieniu swego męża, zwykle tak akuratnego.
— No! a posag? — odparła ze śmiechem. — A o posagu zapominasz?
— Bądź mama spokojna... bądź spokojna... niedługo usłyszysz coś nowego... tak, coś nowego...
— Zobaczymy... I dokądże to jedziesz, pustaku?
— Do Lille... — pośpieszył z odpowiedzią Leopold, dając znak Ryszardowi.
— Napiszże przynajmniej. Donieś że się poprawiasz i robisz rozumnym pod względem trunków. To sprawi przyjemność Wirginii.
— Napiszę, mamo, przyrzekam że napiszę... Wirginia, biedna kotka... To jej sprawi przyjemność... Powiedz jej mama że ją ubóstwiam i że będę pracował dla jej szczęścia, dla naszego szczęścia...
— Niezaniedbam... Szczęśliwej podróży pustaku i dobrego powodzenia.
Mama Bandu w resztę z tysiąca trzechset franków, chciała koniecznie wydać pokwitowanie, uściskała Ryszarda, którego wino i wzruszenie czyniło coraz płaczliwszym, poczem obadwaj wyszli z restauracyi, której drzwi gospodyni za niemi zamknęła.
— Ty jesteś blagier, mój stary... — bełkotał opój czepiając się towarzysza, aby nie runąć na ziemię. — Mój zwierzchnik... przedsiębierca... podmajstrzy w twoim warsztacie w Lille... I mama Baudu dała się złapać!... Nie, słowo honoru, ja się długo śmiać będę!...
— Cicho że! — przecież trzeba było usprawiedliwić twój wyjazd.
— Ty jesteś przepyszny, o mój dobroczyńco, i w dzień mego ślubu z Wirginią, będziesz moim drużbą.

VIII.

Doszli do czekającej na nich dorożki i wsiedli do niej.
O kwandrans na pierwszą przyjechali na dworzec kolei żelaznej Wschodniej.
O dwunastej minut trzydzieści pięć wyjeżdżali do Nogent-sur-Seine.
Paweł w towarzystwie Renaty szedł na ulicę Szkoły Medycznej.
Dziewczę objęło w posiadanie pokój, który zajmowało podczas swojej choroby i narzeczony jej, złożywszy jej życzenia dobrej nocy, a na czole najczystszy pocałunek, zajął sąsiedni pokój.
Student nie miał do snu żadnej ochoty; zresztą był pewnym, że Zirza nie zastawszy nikogo przy ulicy Beautreillis i poinformowaną przez odźwierną, mogła nadejść lada chwila.
Czekając na nią, postanowił powtórnie i z większą uwagą przejrzeć papiery, które mu wręczył Jarrelonge konając.
Odczytał list pisany do Renaty, dla wciągnięcia jej w zasadzkę, przejrzał rozmaite notatki pani Urszuli, nie mające żadnej wagi i nareszcie otworzył rękopis, mający na pierwszej stronie napis: „Wspmnienia mego życia i podróży“ i podpis hrabiego de Terrys.
Paweł zagłębił się w czytaniu tych wspomnień, które go zajęły od pierwszej stronnicy, ale rękopis był gruby i młodzieniec czując, że go zwolna sen ogarnia, pojął że nie będzie w stanie skończyć w noc jedną czytania.
Po upływie więc dwóch godzin, poprzestał na przewracaniu książki w różnych miejscach i doszedł do ostatniej stronicy, zapisanej przez hrabiego przed śmiercią.
Kilkanaście wierszy pisanych czerwonym atramentem i starannie zakreślonych zwróciły jego uwagę i przezwyciężyły ogarniającą go ociężałość.
Czytał:
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
„To co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie mnie tylko jednemu.
„Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli się jej używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.
„W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta tej zbawiennej trucizny.
„Słoik ten jest żamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego trucizną, oskarżano kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia niewinnego...
Wykrzyk zadziwienia wyrwał się z ust studenta, który odczytał powtórnie, rozważając każdy wyraz, poprzedzające wiersze.
— Mój Boże... mój Boże... — rzekł następnie z wybuchem nieopisanej radości — ależ to jest niezbity dowód niewinności panny de Terrys! O! bądź błogosławiona Opatrzności, któraś pozwoliła, aby ta książka, dostała się w moje ręce... Nim się dzień, skończy, Honoryna będzie wolna i będzie mogła podnieść głowę do góry!
Po tej radosnej myśli nastąpiła ponura.
— Kto są ci nędznicy, co usunęli tę książkę? — zapytał sam siebie — i jaki w tem cel mieli?
Tysiące przypuszczeń, tysiące wniosków poplątanych, przesuwało się przez głowę Pawła.
Prawda straszliwa, przygniatająca, jeszcze się nie mogła objawić młodzieńcowi.
Wybiła północ.
Teraz była już rzecz pewna, że Zirza nie nadejdzie.
Student zamknął do szuflady rękopis hrabiego i rzucił się ubrany na sofę, która mu miała łóżko zastąpić.
Nazajutrz Renata zbudziła go pukając do drzwi.
Zerwał się z improwizowanego łóżka, szybko się ubrał i o godzinie umówionej z Wiktorem Beralle, zajeżdżał wraz z narzeczoną na dworzec kolei Wschodniej.
Podmajstrzy od dziesięciu minut czekał na nich.
Paweł wręczył mu paczkę opieczętowaną, którą Renata miała oddać do własnych rąk pana Audouard notaryusza w Nogent-sur-Seine. — Mój przyjacielu — rzekł do niego — powierzając ci moją narzeczoną, powierzam ci więcej niż życie... Czuwaj nad nią dobrze!
— Będę czuwał... — odparł prosto Wiktor ściskając studenta za rękę.


∗             ∗

Leopold Lantier i Ryszard Beralle przyjechali do Nogent-sur-Senie o godzinie czwartej minucie jedenastej zrana.
Ryszard, znajdował się nieustannie pod wpływem wczorajszego opilstwa.
Leopold ciągle sobie obiecywał utrzymywać go w tym podnieconym stanie aż do chwili, w której wykona to, co on mu rozkaże zrobić.
Wyszedłszy z dworca, zbieg z Troyes zaprowadził swego towarzysza do podrzędnej restauracyi, leżącej w blizkości stacyi kolei.
Zażądał dwóch pokojów, ułożył Ryszarda, sam się położył i pamiętał o tém starannie, aby być na nogach od dziewiątej zrana, ażeby czuwać nad przybyciem Renaty, której, jak sądził, Paweł Lantier miał towarzyszyć.
Brat podmajstrzego chrapał, zacisnąwszy pięści.
— Pozwolę mu spać aż do śniadania... — pomyślał Leopold patrząc na pijaka. — Tymczasem zaś zajmijmy się interesami... I wyszedł..
Wiemy, że przebranie czyniło go niepodobnym do poznania, on wiedział o tem, i nie obawiał się być poznanym przez Renatę.
Pociąg wychodzący z Paryża o siódmej minut dziesięć, miął, przybyć do Nogent o godzinie dziesiątej minucie pięćdziesiątej ósmej.
Przed kwandransem na jedenastą, Leopold spacerował już w okolicach dworca i trząsł się z niecierpliwości, gdy tymczasem ci na których czekał, byli dopiero w Longueville.
Wiktor Berralle i Renatą jechali w przedziale pierwszej klasy, w którym byli sami.
Przez drogę długo mówili o celu swojej podróży i o tajemniczych nieprzyjaciołach, którzy grozili dziewczęciu.
Podmajstrzy szukał sposobu usunięcia wszelkiego niebezpieczeństwa od tej, na którą, czuwał i uniknięcia poszukiwań nędzników, którzy może w cieniu gotowali zasadzki.
— Oto co mi się wydaje potrzebnem... — rzekł do Renaty. — Jeżeli prześladowcy pani szli za jej śladem, to trzeba z niemi walczyć podstępem. Zapewne mniemano, że pani towarzyszy pan Paweł... Nie widząc go przy pani, będą przypuszczać, że podróżujesz sama, bo mnie nikt nie zna i nie wie, że ja pani towarzyszę... Pozorna samotność pani podwoi śmiałość zbrodniarzy i zapewne każę im zapomnieć o swojej zwykłej roztropności... Nie wiem jaki instynkt każę mi wierzyć, że ta podróż do Nogent pozwoli ich nam poznać, że się zdemaskują i pozwolą pani nie tylko bronić się przed niemi, ale jeszcze wydać się w ręce sprawiedliwości.
— Dałby to Bóg!... — szepnęła Renata. — Cóż pan myślisz począć?
— Wszak pani zdaje się niemoźliwem, czy tak, żeby ktoś się ośmielił w biały dzień napaść na panią w Nogent.
— Tak jest, niemoźliwem...
— I nie boisz się pani?
— Pewno że nie!...
— A więc, wysiadając z wagonu będziemy udawali że jesteśmy obcy, jedno dla drugiego... Pani pójdziesz naprzód, sama jedna... Ja pójdę za panią o piętnaście lub dwadzieścia kroków czuwając dobrze i schowawszy dobrze na piersiach cenne papiery, które mi powierzył pan Paweł... Pani spytasz pierwszego lepszego przechodnia o adres pana Audouarda i udasz się pani do niego. Ja tam w parę chwil nadejdę.
— Rozumiem... — odpowiedziała Renata. — Iść będę bez najmniejszej niespokojności, zapewniam pana, a pan będziesz czuwał nad tem, co się w około mnie dziać będzie...
— Właśnie... Zatem pani przyjmujesz mój projekt?
— Znajduję go wybornym...
Przybycie pociągu do Nogent przerwało rozmowę. — Renata wysiadła naprzód i posłuszna instrukcyom Wiktora wyszła sama ze stacyi.
Podmajstrzy postępował o dwadzieścia kroków za nią, gotów pośpieszyć jej, w razie potrzeby z pomocą; ale zdawało się szaleństwem przypuszczać możność napadu w biały dzień, na ulicy pełnej ludzi.
Leopold stojąc na czatach, zobaczył dziewczę jak wychodziło.
— Patrz!, patrz! patrz! — rzekł do siebie. — Sama jedna! Co u djabła mogła zrobić ze swoim kawalerem, ładnym Pawełkiem, moim przyjemnym kuzynkiem? Interesujący chłopaczek musiał zostać zatrzymany w Paryżu przez jakiś egzamin, bo zdaje się że to musi być kowal... Niech że go Pan Bóg sekunduje! — No, wszystko idzie jak najlepiej i robota będzie łatwa...
Potem przybierając chód mieszczanina idącego za swemi interesami, poszedł za Renatą.
Przy drzwiach jednego domu rozmawiało kilka osób.
Córka Małgorzaty zatrzymała się przy tej gromadce.
Wiktor. Beralle nie chcąc jej wymijać.
Zwolnił kroku i wydostając cygaro potarł zapałkę aby ją zapalić.
Przeciwnie, Leopold urządził się tak, ażeby być w obec Renaty w chwili gdy ta pytała jednego z rozmawiających.
— Czybyś pan nie raczył wskazać mi, gdzie się znajduje kancelarya pana Audouarda, notaryusza?...
— Z przyjemnością, proszę pani...
Poczem zapytany dał najszczegółowsze objaśnienia.
Renata podziękowała i udała się wskazaną drogą.
Z kolei ona wyminęła Leopolda.
Wiktor Berąlle poszedł w dalszą drogę.
Dziewczę przebiegło kolejno kilka ulic przecinających się z sobą i stanęło przed domem, nad drzwiami którego widniały dwa klasyczne złocone szyldy.
Drzwi te były zamknięte.
Córka Małgorzaty zadzwoniła.
Służący przyszedł jej otworzyć.

Weszła.

IX.

W chwili gdy dziewczę się zatrzymało, Leopold również stanął.
Ujrzał się przed kawiarnią, będącą naprzeciwko domu notaryusza; przestąpił jej próg.
Wiktor Beralle rzucił na zbiega z więzienia badawcze spojrzenie, ale ani w jego osobie, ani w ruchach, nic mu się nie wydało niebezpiecznem.
Przez jedną lub dwie sekundy, podmajstrzy zdawał się z pozorną uwagą przyglądać rycinom wystawionym za oknami księgarni i składu papieru, oraz handlu gazetami.
Następnie z kolei i on zadzwonił do drzwi pana Audouarda.
Otworzyła mu służąca.
Połączył się z Renatą czekającą na niego w sieni.
— Nie ma nic niepokojącego — pomyślał — ale ostrożność nigdy nie zawadzi.
Młodzi ludzie weszli do kancelaryi, w której ich przyjął starszy dependent.
— Czy można się widzieć z panem Audouard.
— Pana nie ma w domu — odpowiedział dependent.
— A o której porze, proszę pana, moglibyśmy go zastać?
— Pana Audouard nie ma w Nogent... Ma powrócić dopiero w niedzielę rano, a w niedzielę kancelarya zamknięta.
Wiktor i Renata nie mogli przewidzieć takiej przeciwności.
Ogromny zawód odmalował się na ich twarzach.
Wyraz ten nie uniknął baczności starszego dependenta, który spiesznie dodał:
— Ależ ja zastępuję pana notaryuszą, mam jego upoważnienie i nic mi nie przeszkadza odpowiedzieć, jeżeli interes który państwa sprowadza nie koniecznie wymaga jego obecności... Czy zechcecie mi państwo objaśnij przyczynę ich odwiedzin?...
— Mój panie — rzekł Wiktor — ja towarzyszę tej pani, która przybywa złożyć w ręce pana Audóuard zapieczętowaną paczkę pochodzącą z kancelaryi pana Emila Auguy, notaryusza paryzkiego... Paczka ta powinna być otwartą przez pańskiego zwierzchnika.
— Racz mi pokazać tę paczkę o której mowa.
Wiktor Beralle wyjął ja kieszeni palta tajemniczą kopertę i podał ją starszemu dependentowi.
Ten uważnie odczytał napis podpisany przez Roberta i w parę sekund odpowiedział:
— Przekroczyłbym granice swojej władzy łamiąc pieczęcie... tu idzie o interes tajemny, który musi być znany samemu tylko notaryuszowi... Nie mogę nic poradzić...
— Pojmuję powody skłaniające pana do powstrzymania się... — rzekła Renata — jednak bardzo bym pragnęła jak najprędzej wiedzieć, co się zawiera w tej kopercie.
— Musisz pani z zaspokojeniem swojej ciekawości poczekać do powrotu pana Audouarda.
— I kancelarya, jak pan powiadasz, jutro w niedzielę będzie zamknięta?
— Tak pani, taki jest porządek...
Córka Małgorzaty wydala westchnienie.
— Przyjdziemy w poniedziałek — rzekła smutnie.
— Dobrze... przyjdźcie państwo w poniedziałek bardzo wcześnie, bo notaryusz o w pół do jedenastej udaje się pociągiem do Troyes, dokąd go wzywa prokurator rzeczypospolitej.
— Czy możemy przyjść o ósmej rano?... — zapytał Wiktor.
— I owszem! Notaryusz wstaje ze świtem, a zresztą uprzedzę go o przybyciu państwa...
— Z góry panu dziękujemy.
Młodzi ludzie wyszli z kancelaryi notaryusza.
Za nim wyszli z domu, zatrzymali się w sieniy aby się naradzić.
— Cóż teraz zrobimy, panie Wiktorze? — zapytała Renata...
— Jedno tylko możemy wybierać: Uzbroić się w cierpliwość i czekać, nie przestając otaczać się jak największą ostrożnością...
— Trzeba będzie zamieszkać w hotelu...
— Na nieszczęście, tak... Ja ztąd naprzód wyjdę... Będę szedł powoli, a tym razem pani pójdziesz za mną, trzymając się w odległości dwudziestu do dwudziestu pięciu kroków... Zobaczysz iż wejdę do hotelu, a w chwilę patem sama wejdziesz do niego... Zażądasz pani pokoju, a ja sieę postaram ażeby dostać drugi obok pani.
— Zgoda... Nie stracę pana z oczu.
Wiktor otworzył drzwi zewnętrzne, stanął na chodniku i poszedł ulicą wy miarkowanym krokiem.
Leopold umieszczony w kawiarni przy oknie, miał wzrok wlepiony w drzwi notaryusza.
Widział jak podmajstrzy przechodził, ale nie zwrócił nań żadnej uwagi.
— Renata poczekawszy dwie czy trzy minuty wyszła z kolei.
Na twarzy jej malował się doznany zawód.
— Otóż i ona... pomyślał Leopold. Mała nie zastała notaryusza... kazano jej przyjść w poniedziałek... Mocno zmartwiona... musi stać w hotelu przez czterdzieści ośm godzin. Właśnie to mój interes...
I wyszedł z kawiarni, aby się udać za dziewczęciem.
Wiktor Beralle wchodził do pierwszego hotelu, który mu się trafił po drodze.
Hotel ten, bardzo dawny, miał na szyldzie łabędzia dźwigającego krzyż z tym legendowym napisem, które były tak miłe naszym poczciwym przodkom.

„Pod łabędziem krzyżowym“.

Leopold został zanadto w tyle, aby mógł widzieć, że podmajstrzy wszedł do hotelu.
Cokolwiek później od Wiktora weszła pod sklepienie Renata, przestąpiła próg sali ogólnej, gdzie ją poprzedził młodzieniec udający iż jej nie zna, kazała sobie podać śniadanie i usiadła dosyć daleko od swego towarzysza podróży.
Zbiegły więzień zapisał sobie w książeczce adres hotelu i wrócił do małej podrzędnej oberży, w której się zatrzymał.
Idąc rozmyślał.
— Wiem, czegom się chciał dowiedzieć... Zaczniemy działać we właściwym czasie.
Po śniadaniu córka Małgorzaty kazała sobie dać pokój.
Zaprowadzono ją na pierwsze piętro i otworzono jej numer 3.
Wiktor czekał, chcąc z kolei zażądać pokoju, aby wprzódy wyznaczono narzeczonej Pawła numer, który miała zajmować.
W chwili, w której się działy opowiadane przez nas wypadki, podróżnych było mało.
— Obciąłbym mieć pokój na pierwszem piętrze... — rzekł podmajstrzy.
Pomieszczono go w dosyć dużym pokoju przyległym do mieszkania Renaty.
W razie potrzeby można było przejść z jednego do drugiego przez drzwi, które je z sobą łączyły.
Obecnie drzwi te były zamknięte na dwa spusty i klucz znajdował się od strony dziewczęcia.
Renata i dzielny chłopiec czuwający nad nią z troskliwością brata dobrze rozumieli, że będzie użytecznem, a może nawet koniecznem, aby się można z sobą komunikować.
Wiktor zbliżył się do drzwi komunikacyjnych i zlekka zapukał w nie dwa razy.
Dziewczę domyśliwszy się z odgłosu kroków, że to był jej sąsiad, pobiegła ku drzwiom.
— Czy to pan, panie Wiktorze? — zapytała półgłosem.
— Tak jest... Tylko nas te drzwi dzielą...
— Mogę jej otworzyć...
— Czy masz pani klucz?
— Jest w zamku, po mojej stronie.
— Spodziewałem się tego... otwórz więc pani.
Renata odsunęła stoliczek toaletowy, który stał we framudze i otworzyła.
Młodzi ludzie znaleźli się razem...
— Wszystko jak najlepiej... — rzekł Beralle — w ten sposób będziemy mogli wygodnie rozmawiać, i żywy duch nie będzie wiedział że się znamy... na początek podam pani pewną myśl...
— Jaką?
— Czy pani nie znajdujesz za potrzebne uprzedzić pana Pawła, o nieobecności notaryusza, która nas zmusza do przedłużenia swego tutaj pobytu...
— Uważam to za tak potrzebne, żem miała pana prosić o wysłanie depeszy...
— W takim razie odchodzę, aby zatelegrafować na ulicę Szkoły Medycznej.
— Idź pan...
— Za kilka minut powrócę do pani.
Wiktor wrócił do swego pokoju, od którego drzwi Renata za nim zamknęła; wyszedł z hotelu i udał się do biura telegrafu, aby zawiadomić Pawła o obecnem położeniu.


∗             ∗

Prosimy czytelnika aby się z nami udał do Paryża.
Jednocześnie z Pawłem, Małgorzata Berthier, wdowa Bertin, jego ciotka, otrzymała od sędziego śledczego, prowadzącego sprawę panny Honoryny de Terrys wezwanie, aby się stawiła jako świadek.
Biedna matka ciągle pogrążona w przytłaczającej ją więcej niż kiedykolwiek boleści, osłupiała otrzymawszy to wezwanie.
Złamana bezowocnemi poszukiwaniami, rozwianemi marzeniami, zniweczonemi nadziejami, zapomniała o Honorynie i zapytywała się siebie, czego mógł od niej ten urzędnik wymagać.
W wezwaniu napisano, aby się stawiła w pałacu sprawiedliwości, w południe.
Punkt o dwunastej siedziała na jednej z ławek stojących wzdłuż korytarza poprzedzającego gabinet sędziego śledczego.
Woźny odebrał od niej przyniesioną awizacyę.
Czekała przeszło godzinę.
— Nareszcie wywołano jej nazwisko. Podniosła się i nie bez żywego, wzruszenia, połączonego z niejaką obawą, weszła do gabinetu sędziego śledczego.

Ten przyjął ją z oziębłą grzecznością i ręką wskazał jej krzesło stojące naprzeciw jego biurka.

X.

Małgorzatą Bertin czuła zakłopotanie pod badawczym wzrokiem milczącego urzędnika.
Starała przezwyciężyć swoje pomięszanie i rzekła prawie pewnym głosem.
— Pozwól pan zapytać, z jakiego powodu zostałam wezwana o stawienie się przed panem?
— Pani, — odpowiedział sędzia — wezwałem panią na żądanie osoby, która jej jest znaną i nad którą ciąży ważne oskarżenie...
W umyśle pani Bertin natychmiast zabłysło światełko. Przypomniała sobie o Honory nie.
— Chcesz pan mówić o pannie de Terrys, wszak prawda?... — odparła żywo.
— Tak pani... Panna de Terrys, jak wiadomo, oskarżoną została o zbrodnię ojcobójstwa... Odwołuje się ona do świadectwa pani i jestem gotowi wysłuchać wszystkiego, co pani powie na jej korzyść...
— Niestety! panie, cóż ja powiem o biedném dziecku? — wymówiła Małgorzata głęboko wzruszona. Przysięgam panu, że ją uważam za niewinną, jestem przekonana, że ją gnębi straszliwa fatalność i że potępiające ją pozory są fałszywe... Honoryna nie może być winną!... Jej jedyną myślą, nieustanném zajęciem było przedłużyć życie jej ojca... Dla czegóżby go więc truć miała?
— Czy pani znasz pannę de Terrys oddawna?
— Od czasu, gdy jej ojciec powróciwszy do Paryża, znużony nieustannemi dalekiemi podróżami, wezwał ją do siebie...
— Jak to dawno być może?
— Około pięciu lat.
— Czysto się pani z nią widywała?
— Przynajmniej dwa razy na tydzień... Byłam jej jedyną przyjaciółką.
— Czy ona mówiła o chorobie swego ojca?
— Nigdy nie zapominała o niej i tkliwemi słowy wyrażała zmartwienie, jakie czuła z powodu wzmagającego się osłabienia ojca.
— Czyś jej pani nie radziła, aby wezwała do niego lekarza.
— I owszem; często jej to radziłam.
— Cóż ona pani, odpowiadała?
— Że pan de Terrys nie chciał żadnego lekarza wpuśćcie do domu.
— Czy pani znała hrabiego?
— Znałam... on miał częste stosunki z nieboszczykiem moim mężem.
— Czyś pani słyszała kiedy jak uporczywie odmawiał?
— Nie, panie. Gdym chciała wspomnieć o jego zdrowiu, on mi odpowiadał ze śmiechem: „Daj mi pani spokój!... Pani jesteś więcej niż ja chora!...“ i zmieniał rozmowę.
— Jakaż jest pani osobista opinia o charakterze pana de Terrys?...
— Hrabia był fantastyk, oryginał, opryskliwy czasem, ale dobry, ujmujący, bezinteresowny.
— Czy kochał swoją córkę?
— Uwielbiał ją.
Sędzia śledczy przerwał badanie.
Przez kilka sekund przewracał papiery leżące na biurku, poczem nagle podnosząc głowę i patrząc pani Bertin prosto w oczy, jak gdyby chciał czytać w jej myśli, zapytał:
— Czyś pani kiedy nie słyszała, żeby hrabia oprócz panny Honoryny miał drugą córkę?
— Drugą córkę?... — powtórzyła.
— Tak pani... Proszę z wrócić uwagę, że ja nie mówię o dziecięciu prawem...
— Pytanie pańskie niezmiernie mnie zadziwią!... Nigdy ani jeden Wyraz hrabiego, żadna okoliczność jego życia nie pozwalały mi przypuszczać, ażeby miał córkę naturalną.
— Czy panna Honoryna nie wspominała pani o czemś podobnem?
— Nie, równie jak i jej ojciec.
— I nic pani nie każę przypuszczać, że pan de Terrys miał w swojem życiu jakąś tajemnicę?
— Zupełnie nic.
— Czy pani wiadomo, gdzie panna Honoryna była wychowywaną?
— Tak, panie — odpowiedziała Małgorzata Bertin, której myśl nagle pobiegła za jej córką. — Honoryna została, wychowana na pewnej pensyi w Troyes.
Sędzia śledczy nie spuszczał wzroku z bladej twarzy pani Bertin.
Ujrzał, że nagły rumieniec zabarwia jej policzki i nie mogąc się domyśleć, jakie wspomnienie wywołało to zapytanie w umyśle wdowy, wyprowadził z tego rumieńca zupełnie fałszywe wnioski.
— Pani, — rzekł tonem poważnym, — czy pani przysięgasz powiedzieć mi zupełną prawdę?
— Zapewne, panie, przysięgam!... Powtarzam panu, że najsilniej wierzę w niewinność Honoryny, lecz jestem przekonana, że kłamstwo byłoby więcej szkodliwe, niż pożyteczne dla udowodnienia tej niewinności...
— Dla czego żeś się pani, zmięszała, mówiąc o pensyi w Troyes, gdzie panna de Terrys została wychowana?
— To nie zmięszanie, to wzruszenie, a wzruszenie to pochodziło z czysto osobistego wspomnienia.
— Zatem, — mówił dalej sędzia trochę niedowierzająco, — pani nie wiedziałaś, że pan Robert de Terrys od czasu do czasu odwiedzał pensyę pani Lhermitte, gdzie był znany tylko z imienia, i gdzie nie wiedziano że był ojcem Honoryny?
— Tego nie wiem, wcale nie wiem... i przyznaję, że to mi się wydaje nieprawdopodobnem...
— Czy pani wiesz, że hrabia de Terrys miał sekretnie w swoich usługach kobietę, która wyglądała za bardzo mu oddaną, niejaką Urszulę?
Małgorzata widocznie zadrżała.
Zadziwienie jej się wzmagało.
— Urszulę? — powtórzyła — panią Urszulę Sollier? Czy pan mówisz o tej kobiecie?
— Nie znam jej nazwiska — odparł sędzia. — Ja mówię o pani Urszuli, poufnej tego tajemniczego Roberta, zajmującej się dzieckiem wychowywanem u pani Lhermitte pod imieniem Renaty...
Pani Bertin wydała okrzyk osłupienia i została zdjęta gwałtownem drżeniem.
— Renata... — wyjąkała zaledwie dosłyszanym głosem. — Renata... Urszula.., Robert... Co mi, pan powiadasz?... Co znaczą te słowa? Co pan zamierzasz z nich wywnioskować?
— Dowód, ze panna de Terrys jest winna.
— Jakto?
— Oskarżenie utrzymuje, ze prawa córka chcąc sama dziedziczyć, przyczyniła się do zniknięcia swojej, siostry naturalnej, przy wspólnictwie tej pani Urszuli, która znikła w tym samym czasie...
— Ach! — zawołała Małgorzata — ja wiedziałam, że moja biedna Honoryna była niewinna, a pan jesteś igraszką niepojętego błędu.
— Błędu?
— Najoczywistszego i który panu mogę dać palcem namacać.
— Mów pani... Objaśnij sprawiedliwość...
— Ten Robert, o którego odwiedzinach na pensyi pani Lhermitte pan wspominasz, nazywał się nie Robert de Terrys, lecz Robert Vallerand, deputowany okręgu Romilly, zmarły na trzy dni przed tem, nim upoważniona przezeń kobieta udała się na pensyę pani Lhermitte dla odebrania Renaty, którą jej ojciec obciął ukryć; przed poszukiwaniami jej matki.
— Przed poszukiwaniami jej matki?...
— Tak panie... Tożsamość śmierci w błąd pana wprowadziła.
— I pani znasz Roberta Vallerand, Urszulę SoLlier, Renatę?
— Nie znam tego dziewczęcia, i mojem najgorętszem życzeniem jest ją poznać... Szukam jej od śmierci Roberta Valleranda, wzywam jej, opłakuję...
Z ust Małgorzaty wydobyło się łkanie.
— Moja córka — mówiła dalej z płaczem; — czy ujrzę ja kiedy swoją córkę?
— Czy ta młoda Renatą jest córką pani? — pytał sędzia śledczy, wzruszony łzami biednej kobiety pomimo swojej urzędowej oziębłości.
— Tak panie... moją córką, którą mi porwano w chwili urodzenia... którą wychowywano zdała odemnie i którą pewno uczą przeklinać swoją matkę...
— Winiłaś mi pani wyjaśnienie i być może, że dzięki pannie de Terrys odnajdziesz pani stracone dziecię...
Pani Bertin ukrywszy twarz w dłoniach dla ukrycia swego rumieńca, opowiedziała w krótkości urzędnikowi swój błąd, małżeństwo, swoją długo boleść, próżne poszukiwania i swoją rozpacz.
— Trzeba się pani było udać do sądów... — rzekł do niej sędzia gdy skończyła. — Czemużeś pani tego nie uczyniła?
— Nie śmiałam...
— Spodziewam się, że odszukamy córkę pani...
— Jakim szczególnym wypadkiem pan wpadłeś namysły że jej ojcem był hrabia?...
— List przyjaciółki z pensy i, zabrany z papierami panny de Terrys, dał początek omyłce, która dzięki Bogu, nie zaszkodziła nikomu, ponieważ oskarżenie nawiasowo tylko na niej ciążyło. Zresztą ten list zawierał tylko niepewne wskazówki...
— Ale Honory na może dopełnić tych objaśnień i wskazać mi, gdzie mogę odzyskać swoją córkę.
— W istocie, to być może...
Małgorzata złożyła ręce.
— O! panie — rzekła błagająco — panie, błagam cię, zaklinam, proszę na klęczkach, pozwól mi pan zobaczyć się z panną de Terrys... mówić z nią... wypytać...
— Pozwolę, ale później.
— Dla czegóż nie dzisiaj?
— Dzisiaj jest niepodobieństwem!

XI.

— Niepodobieństwem — powtórzyła Małgorzata.
— Tak, pani — odpowiedział urzędnik — śledztwo nie jest ukończone i nie mogę przed upływem kilku dni komukolwiek, bądź pozwolić się znosić z panną de Terrys.
— Ależ panie, ja ciebie o życie błagam... — mówiła dalej biedna matka. — Zlituj się pan nademną...
Ja szukam swego dziecka... Trafia się sposobność, ażeby je odnaleźć... Pozwól mi pan skorzystać z tej sposobności... Dzień, godzina, są dla mnie wiekami męczarni, a najmniejsze opóźnienie może naraża moją córkę na śmiertelne niebezpieczeństwa... Nie bądź pan bezlitosnym... Znieś pan surowy zakaz... Pozwól mi zobaczyć się z Honoryną, chociażby tylko przez minutę... dla niej będzie tak mało czasu, aby mi powiedzieć gdzie jest moja córka...
Pan Villeret był człowiekiem bardzo dobrym.
Niezmierna boleść Małgorzaty nabawiała go niezmiernym niepokojem.
— Ot co mogę zrobić dla pani... rzekł po chwili. Jutro znowu wybadam pannę de Terrys, a potém pozwolę na widzenie, którego się pani domagasz.
— Dopiero jutro... — szepnęła wdowa.
— Niepodobieństwem jest przyśpieszyć ten termin.
— Dobrze, poczekam... — rzekła Małgorzata ocierając łzy... — Poczekam...
— Bądź pani cierpliwa i spokojna — mówił dalej sędzia. — Przyrzekam pani z całej siły możliwą pomoc. Wydałem już rozkazy co do odszukania pani Urszuli i panny Renaty... Ufność i nadzieja...
— Spodziewam się, że Bóg mnie nie opuści i ufam panu...
— Chciej pani po odczytaniu podpisać swoje zeznanie.
Pani Bertin usłuchała i wyszła.
W chwili gdy opuściwszy gabinet sędziego śledczego, wchodziła na korytarz, została ździwiona widokiem młodzieńca siedzącego na ławce dla czekających, który zerwawszy się szybko ku niej pobiegł.
Był to jej siostrzeniec Paweł Lantier.
— Ty, moje dziecię, tutaj!... zawołała Małgorzata.
— Tak, moja ciotko.
— A po co? Pewno po to samo, co i ciebie sprowadziło do sądu, gdzie zaprawdę nie spodziewałem się ciebie spotkać...
— Zostałam wezwaną jako świadek na żądanie panny de Terrys.
— A i ja jestem pèwien, że będę w jej sprawie pytany.
M Biedna Honoryna!... Oskarżona o tak potworną zbrodnię...
— Oskarżenie nierozsądne, moja ciotko, zarówno jak szkaradne... Prawda musi się wyjaśnić i Honoryna zostać zrehabilitowaną...
Pani Bertin smutna, potrząsła głową.
— Niestety — odpowiedziała — pozory ją potępiają, a jej zmarły ojciec nie przemówi!....
— Ojciec jej zmartwychwstanie, moją ciotko, dla zaświadczenia o jej niewinności.
— Co ty mówisz?
— Powiadam, że Honoryna przed upływem godziny będzie wolna.
— Wolna! — powtórzyła Małgorzata z uniesieniem radości. — Czy to być może?
— Może być i to jest pewnem.
— Ale jakim sposobem.
— Mam w ręku dowód jej niewinności... dowód niezbity...
— Jaki?
— Zmarły przemówi... albo raczej przemówił.
— Nie rozumiem... wytłómacz się...
Paweł zabierał się do mówienia.
Nie starczyło mu czasu.
Woźny zawołał go po nazwisku, sędzia go wzywał.
— Czekaj ciociu... — rzekł żywo — spodziewam się, że za kilka minut ci oznajmię, iż rozkaz uwolnienia Honoryny został podpisany...
I młodzieniec wszedł do gabinetu sędziego śledczego.
Urzędnik spojrzał z uwagą na niego, został uderzony szczerym i otwartym wyrazem jego twarzy, i uczuł dlań nagłą sympatyę.
— Pan jesteś Paweł Lantier? — rzekł do niego.
— Tak, panie...
— Jesteś pan synem pana Paskala Lantier, znanego przedsiębiorcy?
— Tak, panie...
— Wezwałem pana jako świadka w sprawie panny Honoryny de Terrys...
— Domyśliłem się tego i sam bym przyszedł, gdybyś pan nie był mnie wezwał, z prośbą, abyś mnie pan wysłuchał.
— Czy masz mi pan co ważnego powiedzieć?
— Tak panie, rzecz bardzo ważną... Przychodzę przeszkodzić panu w popełnieniu opłakanego błędu sądowego...
— Miej się pan na baczności... — przerwał sędzia — ja tu przedstawiam sprawiedliwość...
— Nikt jej nie szanuje więcej odemnie, ponieważ jestem studentem prawa i kieruję się na adwokata — odparł Paweł z ożywieniem — ale sprawiedliwość ludzka nie jest nieomylną... Kłamliwe pozory kazały panu oskarżyć pannę de Terrys... A jednak ona jest niewinna i na to panu przynoszę dowody.
— Dowody! — zawołał pan Villeret, podnosząc się: widocznie wzruszony.
— Tak jest, panie...
— Znasz pan winnego?
— Winnego nie ma.
— Nareszcie, jakiż, to dowód, o którym pan mówisz?...
— Ze wszystkich najniepodobniejszy do zbicia... Objaśnienie pisane ręką hrabiego de Terrys na kilka godzin przed śmiercią, które cudownym sposobem dostało się w moje ręce... Patrz pan...
I podając sędziemu śledczemu rękopis, Paweł dodał.
— Oto jest Pamiętnik hrabiego, pisany przez niego od lat dwudziestu. Otwórz pan ten pamiętnik na stronnicy 1112, a znajdziesz pan dowód, że panna de Terrys jest niewinna, a co więcej, że zbrodnia nie byłą wcale popełniona.
Sędzia śledczy przewracając stronnice drżącą ręką, szeptał:
— Czy to być może?... czy to być może?...
— To rzecz widoczna... Czytaj pan!...
Pan Villeret odszukał wskazaną stronnicę.
— Pisane czerwonym atramentem... — mówił dalej Paweł.
Urzędnik pożarł wzrokiem ustęp cytowany już niejednokrotnie naszym czytelnikom.
— I podpis hrabiego! — zawołał potem. — I trucizna? której nikt nie mógł oznaczyć natury i pochodzenia, przy wiezioną została ż Indyj przez samego pana de Terrys... A wszystko się spiknęło, aby potępić to nieszczęśliwe dziewczę!... Cóżeśmy mieli zrobić?... Cóżeśmy mieli zrobić?...
Paweł nie odpowiedział.
Myślał sobie:
— Mieliście po prostu, i z najlepszą w święcie wiarą, skazać niewinną...
Sędzia śledczy wyciągnął do młodzieńca ręce.
— Dziękuję panu — rzekł. — Dziękuję z całego serca!... Oszczędzasz mi wiecznego wyrzutu sumienia... Jakim sposobem ten rękopis wpadł panu w ręce?
Syn Paskala Lantier opowiedział, śmierć Jarrelonge’a,
— Widocznie popełniono kradzież... — rzekł urzędnik wysłuchawszy. — Ale co było powodem, tej kradzieży i dla czego nędznik, którego śmierci byłeś świadkiem, pochwycił książkę nie mającą dlań żadnej wartości?
— Dowiemy się o tém.
— Czy byś pan miał wskazówki?
— Może je wkrótce otrzymam... Czy mi pan pozwoli działać w celu odszukania wspólnika człowieka spalonego przy ulicy Beautreillis?
— Pan mniemasz że jest jaki wspólnik?
— Prawie jestem tego pewnym.
— Czegóż więc pan żądasz odemnie?
— Prawa odegrania roli jakąby odegrał agent policyjny, będącym na tropie zbrodniarza... a ja ten trop odnajdę, chociażby z narażeniem swego życia...
— Do tego nie potrzeba panu mego upoważnienia... Jesteś pan swobodnym... Ale się pan strzeż.
— Czego?
— Może policyi łatwiejby się udało zniweczyć zamiary tych zbrodniarzy i ścigać ich w ich kryjówkach...
— Mam przewodnika, panie... Przewodnika, którego mam za nieomylnego i który, będzie silniejszym niż wszyscy policyanci.
— A przewodnikiem, tym jest?...
— Miłość.
Pan Villeret wniósł z tych słów, że Paweł Lautier był zakochany w pannie de Terrys.
Uśmiechnął się więc i odpowiedział:
— Więc działaj pan...
— Spodziewam się, że przed upływem trzech dni wydam panu winnych...
— Dałby to Bóg!
— Teraz pozwól mi pan zadać sobie pytanie.
— Odpowiem z największą chęcią.
— Kiedy będzie wolne dziecię, wylewające łzy w więzieniu?
— Przed upływem godziny, zapewniam pana... Natychmiast wysyłam do Świętego Łazarza rozkaz uwolnienia...
— Dziękuję panu i do widzenia!...
Paweł wybiegł z gabinetu sędziego śledczego.
Małgorzata czekała nań w korytarzu.
— No i cóż? — zapytała ujrzawszy jego twarz promieniejącą.
— Wszystko dobrze.
— Honoryna?
— Przed upływem godziny będzie wolna...
— Wolna... wolna... i to dzięki tobie!... — zawołała pani Bertin. — Ach! jakże Bóg jest dobry!... I będę mogła ją zobaczyć?... z nią mówić?...
— Będziesz mogła, kochana ciociu, jak tylko wyjdzie z więzienia...
— Czyż nie zechcesz zaczekać, aby ci mogła podziękować, błogosławić?...
— Mam do wypełnienia inny obowiązek.
— Obowiązek pilniejszy, niż uściskać Honorynę ocaloną przez ciebie?
— Tak, ciociu, pomścić ją!...

XII.

— Pomścić! — powtórzyła pani Bertin. — Czyż ty mniemasz, że będziesz w stanie to uczynić?
— Tak jest, moja ciotko... — odpowiedział Paweł.
— A to jak?
— Wynajdując prześladowców dziewczęcia które kocham i którzy jednocześnie są prześladowcami panny de Terrys... Jedź droga ciociu, jedź do więzienia Świętego Łazarza, czekaj na Honorynę, odwieź ją na bulwar Malesherbes, staraj się ją pocieszyć i powiedz jej, że ja mam pewną nadzieję wkrótce odszukać i ukarać tych, którzy ją chcieli zgubić...
Małgorzatą chciała dalej wypytywać, lecz Paweł nie dał jej na to czasu i wybiegł.
Pani Bertin wsiadła do powozu czekającego na nią na placu Pałacu Sprawiedliwości i kazała się zawieźć do więzienia Ś-go Łazarza.
Wiedząc dobrze, że jej niepozwolą wejść do wnętrza, czekała przy wejściu, znajdując, że minuty są tak długie jak wieki.
Paweł powrócił na ulicę Szkoły Medycznej i zwracając mowę do odźwiernego zapytał:
— Widziałeś panią Izabellę?
— Nie panie...
— To dziwna rzecz! — pomyślał student — ani tu ani przy ulicy Beautreillis... A nie mam czasu iść do pani Laurier, zawiadomić ją o swoim wyjeździe.
I dodał głośno:
— Ja wyjeżdżam... Nie będzie mnie w domu najwięcej dwa lub trzy dni... Jeżeliby pani Zirza, panna Renata i pan Wiktor Beralle przyjechali dziś wieczorem, to proszę im powiedzieć, żem wyjechał do Troyes i żeby się o mnie wcale nie kłopotali...
— Dobrze, panie Pawle... — przyrzekam wykonać ściśle pańskie zlecenie.
I młodzieniec wziął dorożkę L kazał jechać na dworzec kolei Wschodniej.
Przez drogę myślał sobie:
— Poznać rysopis tego Pawła Pelissiera, zbiegłego z więzienia w Troyes... Dowiedzieć się, czy nie został schwytany, oto tem się muszę przedewszystkiem zająć... Muszę wyszukać tego nędznika... On, i człowiek z ulicy Beautreillis, musieli być płatnymi wykonawcami czyjejś myśli... Jakaś piekielna woła nimi kierowała? Muszę odkryć...
Pociąg idący o godzinie wpół do szóstej, uwiózł syna Paskala Lantier do Troyes.
Wróćmy do Nogent-sur-Seine.
Zdaje nam się, żeśmy wspomnieli, iż Leopold poszedł połączyć się z Ryszardem Beralle w małym hoteliku, gdzie się zatrzymali.
Były więzień wszedł do pokoju Ryszarda.
Ten spał jeszcze.
Leopold przystąpił do łóżka i wstrząsnął pijakiem.
Ryszard się obudził.
Wyziewy wina podczas jego snu w trzech czwartych częściach się rozproszyły.
Brat Wiktora Beralle otworzył oczy i powiódł w około zdziwionym i niespokojnym wzrokiem.
Nie zatrzymał żadnego wyraźnego wspomnienia o tem co wczoraj zaszło.
Zbieg z Troyes stojąc przed nim z założonemi rękami, przyglądał mu się z uśmiechem.
Ryszard przez kilka sekund napróżno zapytywał swojej pomięci i w końcu zawołał:
— No, gdzież ja jestem?
— Jakto — odparł Lantier — czy sobie nie przypominasz?
— Nie...
— Zapomniałeś, że jesteś w Lille jako podmajstrzy u człowieka ufnego i hojnego, i że ten człowiek zapłacił wczoraj za ciebie dosyć okrągłą sumkę tysiąca trzystu franków pani Baudu, twojej przyszłej świekrze?
Ryszard wyskoczył z łóżka...
Słowa mówiącego przywiodły mu na pamięć jego gwałtowną sprzeczkę z kupcową win przy ulicy Saint-Mandé, jego projekt samobójstwa, most Bercy, wreszcie niespodziewane ukazanie się nieznajomego, który ofiarowaniem pieniędzy przeszkodził mu się utopić.
— Och! nieszczęśliwy! — wyjąkał kryjąc twarz w dłoniach. — Łotr!... nicpoń... łajdak!... Byłem pijany, jak zwykle!...
— Co dowodzi — odparł Leopold ze śmiechem — co dowodzi, że przysłowie ma słuszność, mówiąc; że Bóg czuwa nad pijakami. Tym Bogiem byłem ja, com cię chwycił za kołnierz w chwili, gdyś miał skoczyć do zimnej wody!... ja com ci ofiarował, nie pamiętam już wiele wazek gorącego wina!.. ja com ci wyrwał ów sławny cierń z nogi płacąc twoje długi, i który, nie dosyć żem uregulował twoją pozycyę względem mamy Baudu, przyrzekłem ci dać pięć tysięcy franków, jeżeli dokonasz tego, o coś my się umówili.
— A o cóżeśmy się umówili? — zapytał Ryszard zdjęty drżeniem...
— Masz dostać zapieczętowaną paczkę, w której znajdę dowody niewierności dziewczyny, którą kocham...
— Tak — rzekł pijak głucho — przypominam sobie teraz... wszystko przypominam... nie wiedziałem com czynił... Przyjąłem zbrodnicze zobowiązanie...
Leopold wzruszył ramionami.
— Cóż to, skrupuły? — zawołał — a to byłoby śmiesznem, bo gdyby nie ja, to twój trup rozbijałby się od wczoraj o krę płynącą po Sekwanie!
Ryszard zadrżał.
Zbieg z więzienia mówił dalej:
— Skrupuły! gdy jeden krok postawi cię w położeniu takiem, o jakiem nie mogłeś myśleć w najprzyjemniejszych marzeniach! No! no! wieczorem albo jutro rano mieć będziesz pięć tysięcy franków, które ci pozwolą zaślubić Wirginię razem z bratem, który zostanie mężem Stefci... Tylko trzeba zapracować na tę pieniądze!
— Zapracować... zapracować... — powtórzył Ryszard z miną niezdecydowaną.
— Zapewne.
— A więc! ja je zarobię! Obiecałem ci, że dostanę te listy i dam tobie... Dotrzymam słowa, ale któż mnie zapewni, że ty swojego dotrzymasz?
— Czy o tem wątpisz?
— Ba!... ja cię nie znam...
— I nie ufasz! to bardzo grzecznie! A czy ja nie ufam tobie, gdym ci zafurszusował pieniądze bez pokwitowania?
— Pokwitowanie, gotów jestem ci je dać...
— No! to pisz...
Leopold wyjął z kieszeni bilety bankowe, arkusz papieru stęplowego i rzekł:
— Wystaw i do summy tysiąc dwieście ośmdziesiąt siedm franków któreś mi winien, dodaj dwa tysiące franków, które ci zaliczam na rachunek przyrzeczonych pięciu tysięcy...
Podał pijakowi dwa bilety bankowe i dodał:
— Pozostałe trzy tysiące otrzymasz po doręczeniu mi listów.
Ryszard schował bilety bankowe do kieszeni.
Zbieg z więzienia położył papier stęplowy przy stojącym na stole kałamarzu.
— Pisz,.. — rzekł.
Ryszard wziął pióro i umoczył w kałamarzu.
Leopold powoli dyktował:
„Przyznaję, żem odebrał od pana Pawła Pelissier trzy tysiące trzysta franków, na rachunek sześciu tysięcy trzechset franków, które mi ma wypłacić w zamian za paczkę opieczętowaną, znajdującą się w rękach młodej panienki, zamieszkałej obecnie w hotelu hotelu pod Łabędziem krzyżowym, w Nogent-sur-Seine, którą to paczkę zobowiązuję się dostać...“
Brat Wiktora Beralle zatrzymał się.
— Ależ to jest przyznacie się do kradzieży — zawołał. — Taka deklaracya jest dostateczną aby mnie zgubić!
— Ją ci zwrócę tę deklaracyę wraz z pieniędzmi, w zamian za paczkę zapieczętowaną...
— Gdzie ta dziewczyna mieszka?
— Przecieżeś napisał... w hotelu pod Łabędziem krzyżowym przy głównej ulicy w Nogent-sur-Seine...
— Jakimże sposobem mam dostać te papiery?
— Nic łatwiejszego... W nocy, gdy dziewczyna będzie spała, otworzysz drzwi... Paczka będzie prawdopodobnie w kieszeni sukni, albo na stole... Weźmiesz i koniec... Zresztą dam ci dokładne objaśnienia i pewne wskazówki... Dokończ...
Ryszard podpisał.
— Oto jest... — rzekł podając papier Leopoldowi.
— Wybornie! Gdybym nie był osobiście znanym w hotelu gdzie stanęła moja przyszła, nie potrzebowałbym ciebie, co by mi pozwoliło zrobić porządną oszczędność... Teraz, słuchaj mnie... Nie trzeba, aby na ulicach Nogont-sur-Sęine widział nas kto razem... Zjedz sam śniadanie ną dole... Nie wesołe to, ale konięczne... Ją idę w inną stronę na śniadanie i wkrótce przyjdę tu, do tego pokoju, dokąd po śniadaniu powrócisz...
— Zgoda... Kiedyż ci listy potrzebne...
— Jak najprędzej... Pomówimy o tem po powrocie...
Leopold rozstał się z Ryszardem.
— Ten chłopak — myślał oddalając się od oberży — ma słabą głowę, naturę miękką jak glina, gotową do zbrodni i dobrego czynu i niezdolny jest oprzeć się temu, który go umiał urobić i nim owładnąć... Trzymam go, on zrobi to co ja zechcę...
Były więzień poszedł prosto do hotelu pod Łabędziem krzyżowym.
Kazał sobie podać śniadanie w małym pokoiku, oddzielonym od głównej sali szklannemi drzwiami.
Przez drzwi te mógł wszystko widzieć i słyszeć.

XIII.

Gospodarz, mały gruby człowieczek, nazwiskiem Marot, wydawał służącym rozkazy.
Leopold nadstawił ucha.
Przybywszy z zamiarem dowiedzenia się, w której części hotelu mieszkała Renata, został zadowolony stosownie do życzenia.
Na progu sali ukazała się służąca.
— Czy kto dzwonił z numeru trzeciego?... — rzekł gospodarz.
— Tak panie... To ta młoda panienka, co sama przyszła...
— Czegóż ona chce?
— Kazała sobie napalić na kominku...
— No, to napal, a żywo...
Służąca zaczęła przewracać po szufladzie bufetu.
— Czego tam u djabła szukasz? — rzekł znowu gospodarz niecierpliwie.
— Klucza, proszę pana, aby nie niepokoić tej panienki, która wyjmuje klucz z zamku.
— Klucza!... — powtórzył grubas. — Cóżeś zrobiła ze swoim?
— Gdzieś mi się zapodział, proszę pana... — wybąkała służąca zarumieniona.
I jednocześnie wydobywała z szuflady klucz, który się nadawał do zamków wszystkich pokojów hotelowych. Przy kluczu tym wisiał na szpagacie kawałek czerwonej tektury.
Gospodarz wzruszył ramionami, wyjął zupełnie podobny klucz z kieszeni i zawołał:
— Połóż ten klucz... Oto masz swój... Czy wiesz gdziem go znalazł, ty nieporządna dziewczyno?
— Nie, panie... nie wiem...
— W bramie... na ziemi... na bruku.
— Musiałam go upuścić, proszę pana.
— Do kroćset, ja myślę... Weź że go, i na przyszłość bądź baczniejsza, bo inaczej pójdziesz precz.
Służąca nic nie odpowiedziawszy wyszła ze spuszczoną głową.
Leopold nie stracił ani jednego wyrazu z tej rozmowy.
Podano mu kawę.
Wlewając do niej kieliszek kirszu, myślał sobie:
— Mała mieszka pod numerem trzecim i wiem gdzie się znajduje klucz otwierający wszystkie zamki... Ot co djabelnie ułatwi robotę!...
Zbiegły więzień wysączył swoi e pół filiżanki, zapalił cygaro i zawołał o rachunek.
Przyniósł mu go gospodarz.
— Mój panie — rzekł do niego Leopold — mam pana prosić o jedną małą przysługę...
— Jeżeli tylko w mojej mocy, to gotów jestem ją wyświadczyć.
— Idzie po prostu o zmianę banknotu...
— Nic łatwiejszego.
Zbieg z Troyes podał bilet pięćset frankowy grubasowi, który go wziął i dodał:
— Pójdę po drobne do swego mieszkania...
— Bardzo dobrze, dziękuję panu...
Gospodarz wyszedł.
Zaledwie zaczął wchodzić na schody, których stopnie trzeszczały pod jego ciężarem, gdy Leopold wstał spiesznie, wszedł do głównej sali, obecnie pustej, odsunął szufladę bufetu, ujrzał klucz bardzo łatwy do poznania po etykiecie z czerwonej tektury, wziął go i schował do kieszeni.
Poczem powrócił na swoje miejsce i nucąc zcicha czekał.
W pięć minut grubas powrócił, przynosząc pięćset franków w złocie.
Leopold zaspokoił swój rachunek, powtórnie podziękował, wyszedł z Hotelu pod Łabędziem krzyżowym, skierował się do dworca kolei żelaznej, wszedł do sali pasażerskiej i rozpatrzył rozkład jazdy.
Z Nogent-sur-Seine do Troyes, kursuje kilka pociągów, wieczorem i w nocy.
Były więzień zanotował sobie godziny w swojej książeczce.
Godziny te były: 8 minut 42; 11 m. 8; 12 m. 32 i 4 m. 11 zrana.
To uczyniwszy, powrócił do małej oberży i do pokoju, w którym nocował, wyjął z walizy rewolwer, nóż w kształcie sztyletu, maleńką ślepą latareczkę, i wszedł do sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez Ryszarda Beralle.
Ten czekał na niego.
Wypróżniwszy przy śniadaniu trzy czy cztery butelki dla ogłuszenia się, i dla zmuszenia sumienia aby zamilkło, wrócił do siebie i rzuciwszy się na łóżko, leżał jak kloc bezwładny, lecz nie spał.
Leopold dobrze ocenił tę naturę miękką i niesprężystą.
Wewnętrzny głos wołał na Ryszarda: — „Co czynisz nieszczęśliwy! Co ty chcesz zrobić?“
Słyszał ten głos, ale nie czuł ani siły, ani odwagi być mu posłusznym, a widząc że ma pełne kieszenie, długi popłacone i w perspektywie okrągłą sumkę, nie cofał się przed myślą o hańbiącym czynie, który miał popełnić i odpowiadał temu wewnętrznemu głosowi:
— Na tym świecie, każdy dla siebie!... Będę miał fundusz wymagany przez mamę Bandu... Ubóstwiam Wirginię i Wirginia będzie moją żoną...
Potem dla przekonania siebie samego dodawał:
— Zresztą, tu nie idzie o kradzież... Wołałbym sobie uciąć prawą rękę, niż wziąść komu choć grosz. Tutaj idzie o wyświadczenie przysługi przyjacielowi bogatemu i hojnemu, który się ma za oszukanego i chce wiedzieć czego się ma trzymać... Słowo honoru, byłbym zadowolony, gdyby mi kto Wyświadczył toż samo, jeżelibym podejrzywał Wirginię. A potem, ten człowiek jest moim wybawcą... Wstrzymał mnie w chwili, gdym miał skoczyć do wody jak głupiec... Przynajmniej trzeba się okazać wdzięcznym i starać mu się odpłacić...
Opilstwo zwolna ogarniało głowę Ryszarda, zagłuszyło jego sumienie i ukazywało jako naturalny, a nawet zacny, ów niegodziwy czyń zalecony i opłacony przez mniemanego Pawła Pelissiera.
Ten ostatni od pierwszego rzutu oka ocenił stan fizyczny i moralny młodzieńca, którego sobie powinszował.
— Otóż jestem... — rzekł.
— A więc? — zapytał brat Wiktora wstając. — Czy wszystko idzie według życzenia?
— Tak jest i przychodzę udzielić ci ostatnich instrukcyj... Pamiętasz ty com ci mówił?
— Doskonale... Mam dobrą pamięć... Młoda panienka którą kochasz, którą chciałbyś zaślubić, ale którą podejrzy wasz, że ma jakiegoś gacha, mieszka w hotelu pod ¿łabędziem krzyżowym.
— Właśnie... Zajmuje ona pokój na pierwszem piętrze, oznaczony numerem trzecim.
— Numer trzeci... To rzecz ważna. Jedna mnie tylko rzecz zajmuje...
— Jaka?
— Jakim sposobem ja w nocy wejdę do hotelu, nie dając się schwytać?...
— Niedołęgo! To rzecz prosta jak drut!... Ja ciebie miałem za mędrszego!... Zapłać tutaj rachunek i pakuj się do hotelu pod Łabędziem krzyżowym.
— Patrzaj! w istocie o tem niepomysłałem...
— Zażądaj pokoju... Weź pierwszy lepszy i pod pozorem żeś zmęczony i trochę niezdrów, kładź się do łóżka, abyś nie był widzianym w hotelu przez ludzi, którzyby cię potem mogli poznać... Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Potem w nocy, około trzeciej zrana, to jest w porze najmocniejszego snu, wyjdziesz ze swego pokoju i wejdziesz po cichu do numeru trzeciego.
— Łatwo to powiedzieć...
— I łatwo zrobić...
— Nie tak bardzo, skoro drzwi dziewczyny będą zamknięte.
— Z pewnością będą zamknięte.
— No, a wtedy?
— Czy ty sądzisz, że to jest przeszkoda nie do usunięcia? Ja przewidziałem wszystko... Oto co usunie trudności...
I Leopold podał Ryszardowi klucz, któryśmy już widzieli.
— Klucz! — zawołał pijak osłupiały.
— I to nie podrobiony... — odpowiedział zbieg z Troyes.
— Więc masz w tym domu przyjaciół?
— Ja przyjaciół mam wszędzie... Oprócz klucza jeszcze ci przynoszę to.
— Ślepą latarkę!...
— Która ci paz woli kierować się po korytarzach... Widzisz, że ja o niczem niezapominam.
Ryszard wziął klucz i latarkę.
— Gdzież znajdę opieczętowane — papiery? — zapytał następnie.
— Muszą być w kieszeni ubrania, albo, w szufladzie... Najprzód przetrząśniesz kieszenie...
— Dobrze... A jeżeli się panienka obudzi?... — szepnął Ryszard, ze drżeniem.
— Dosyć będzie groźby. Kobiety są bojaźliwe... Ona by ci sama powiedziała gdzie są papiery.
— A jeżeliby krzyczała?... Gdyby wzywała na pomoc?...
— Dosyć będzie jak powiesz, że jeżeli nie będzie spokojna i nie odda ci żądanych papierów, człowiek, którego kocha zostanie zabity... Zapewniam cię?, że ani słówka nie piśnie.
— Jeżeli tak, to wszystko pójdzie dobrze. Cóż trzeba zrobić dostawszy do rąk papiery?
— Zapłać za numer naprzód, zapowiadając, że musisz wyjechać przed świtem... Ja znam hotele prowincyonalne... Drzwi zamykają, ale zostawiają klucz w zamku... Otworzysz i zręcznie zemkniesz...
— Kiedyż się z tobą zobaczę?
— Jutro rano.
— Gdzie?
— W Troyes!...
— W Troyes!... — powtórzył Ryszard zdziwiony.
— Tak... Wsiądziesz do pociągu przechodzącego przez Nogent-sur-Seine o godzinie czwartej minucie jedenastej... O szóstej zrana będziesz w Troyes...

XIV.

— No — zapytał pijak — a jak będę w Troyes? — Od szóstej do południa zrobisz z czasem co ci się będzie podobało... — odpowiedział Leopold. — W południe przyjdziesz do mnie pod Czerwony Kapelusz przy ulicy Portowej... Jest to miejsce, gdzie można beż przeszkody pić i rozmawiać... Tam, w zamian za przyniesione listy, wręczę ci trzy tysiące franków.
— Rozumiem.
— Czyś nic nie zapomniał?
— Nie. W nocy o trzeciej wejść do numeru trzeciego w hotelu pod Łabędziem krzyżowym... o czwartej na kolei... w południe przy ulicy Portowej pod Czerwonym Kapeluszem, po odbiór trzech tysięcy franków.
— Masz tu prócz tego sto franków na koszta podróży i hotel... — rzekł były więzień, dając pijakowi pięć luidorów. Zapłać tutaj rachunek i ruszaj...
ja odchodzę... Jutro, w południe, pod Czerwonym kapeluszem.
— Do jutra.
Ryszard zeszedł do kantoru hotelowego i zapłacił co był winien.
W pół godziny później znajdował się w numerze hotelu pod Łabedziem krzyżowym.
Kazał sobie przynieść karafeczkę koniaku i zamknął się zapłaciwszy z góry należność za numer i mówiąc, że musi wyjechać o świcie i potrzebuje odpocząć.
Brat Ryszarda Beralle doskonale pojmował, że dla dokonania tego co zamierzał, potrzebna mu była całkowita krew zimna.
Pił jednakże, lecz z umiarkowaniem, w sposób, ażeby nie odurzyć swego umysłu i nie ubezwładnić ruchów.
Oczekiwanie miało być długie i wskutek tego nudne, ale pieniądze które miał w kieszeni i które miał wkrótce odebrać, kazały mu mieć cierpliwość.
Zabijał czas myśląc o przyszłości i układając projekta, które wyobraźnia podbudzona przez koniak przedstawiała mu w najświetniejszych kolorach.
Leopold Lantier, jak czytelnikom wiadomo, był to lis przebiegły, który nie zaniedbywał żadnej ostrożności, jeżeli ta wydała mu się potrzebną.
Od czasu śmierci Jarrelonge’a, nie raz badał słabe i silne strony swego położenia.
Czuł on z góry, że będzie zgubiony, jeżeli wpadnie w ręce sprawiedliwości.
Z tém wszystkiem jednak, chciał dążyć aż do końca, ale Renata która była jego pierwszą ofiarą — i która niewątpliwie miała być ostatnią, nabawiała go nieprzezwyciężonym przestrachem.
— Pierwszy raz jakimś cudem znikła ona śmierci... — mówił sam do siebie. — Czy druga próba nie przyniesie mi nieszczęścia?
Jednakże córka Małgorzaty musiała zniknąć, inaczej wszystko się miało zawalić; ale Leopold nie śmiał działać sam, co byłby uczynił w każdym innym razie i zasłaniał się drugim wspólnikiem, który nie znając go, nie mógł go zdradzić w razie niepowodzenia i brał sam na siebie całą odpowiedzialność za zbrodnię.
Życie Renaty w tej chwili znajdowało się w rękach Ryszarda Beralle.
Spadkobierczyni Roberta Vallerand pewno będzie usiłowała stawić opór, będzie próbowała wołać o pomoc i pijak, ogarnięty wściekłością bezwiednego bydlęcia, udusi ją ażeby milczała.
Były więzień doświadczał takiej, niespokojności, umysł jego dręczyły takie ponure przeczucia, że nie obciął zostać na scenie zbrodni w Nogent-sur-Seine...
Dla tego też zdecydował się dopiero w Troyes dowiedzieć się nazajutrz, o rozwiązaniu tego dramatu.
Ale w Troyes trzeba było zmienić powierzchowność i stworzyć nową osobistość, celem oszukania badawczych spojrzeń agentów, którzyby go mogli napotkać i poznać.
Jakim że sposobem bandyta ten cel osiągnie, skoro wyjechał do Nogent-sur-Seine, nie zabrawszy przebrania z sobą.
Najprościej było pojechać do Paryża i wrócić do Troyes pod nową postacią.
Nie namyślał się i o czwartej, minucie czterdziestej drugiej wyjechał do stolicy.
Przybywszy o ósmej minucie piątej, udał się na ulicę Navarin, gdzie się przebrał i ucharakteryzował tak, jak był wtedy gdy przychodził do pani Laurier kupować koronki, pod nazwiskiem Izydora Augusta Fradin.
Tak zmieniony, poszedł na obiad do podrzędnej restauracyi na bulwarze Strasburgskim, palił cygara suszył kufle i o dwunastej minut trzydzieści pięć», wsiadł do pociągu z powrotem do Troyes.
Pociąg ten przechodzący przez Nogent-sur-Seine o godzinie czwartej minut jedenaście był ten sam» którym Ryszard po dokonaniu swego zadania w hotelu pod „Łabędziem-krzyżowym“ miał również jechać.
— Zobaczę jak będzie wsiadał do wagonu... — pomyślał Leopolda. — Po przybyciu do Troyes pozostanie mi tylko odebrać paczkę i dać pieniądze... Nie pomyślałem o tém... A jednak to jest rzecz bardzo prosta i praktyczna i to mnie uwolni od chodzenia, pod „Czerwony kapelusz“.
Zostawimy bandy tę z jego myślami i poprosimy czytelnika, aby się cofnął i chciał nam towarzyszyć do domku w Port-Creteil.
Wierny, że jasnowłosa Zirza chciała krzyczeć o ratunek, wołać o pomoc, w chwili gdy Leopold Lantier mówił jej, że została otruta i umrze zamiast Renaty, której był nieprzyjacielem.
Z jej ściśnionego gardła, żaden głos nie mógł się wydobyć.
Upadła bezwładna na podłogę.
Nędznik ukląkłszy przy niej, przyłożył rękę do jej serca, którego bicia nie poczuł.
Wniósł z tego że Zirza nie żyła, ale tego nie mógł zrozumieć, że symptomata otrucia tak mało były zgodne z opisem Paskala Lantier.
Pewno różnica skutków pochodziła z różnicy Leopold poprzestał na tem wyjaśnieniu i odtąd nie zajmował się tym mniej ważnym szczegółem.
— Główna rzecz, że zadanie dokonane... — myślał sobie zbieg z więzienia.
My się z tem zdaniem nie zgadzamy. Winniśmy czytelnikom wyjaśnienie i to damy w krótkości.
Przypomnijmy sobie, że w chwili gdy truciciel wsypywał do butelki szartrezy szczyptę proszku krotala, płyn nagle zmienił kolor i z jasno-żółtego zmienił się w kolor ciemnego topazu.
Co to miało znaczyć?
Zaraz się dowiemy.
Jasnowłosa Zirza leżała wyciągnięta na dywanie.
Ciało młodej kobiety miało trupią sztywność.
Ręce miała skurczone, kończyny jak lód zimne, usta blade, oczy zamglone i szkliste.
Jeżeli to nie była śmierć, to przynajmniej jej wierny obraz.
Jednakże Izabella żyła.
Jedna z substancyj z jakich się składa likier z Wielkiej Kartuzy, jest przeciwtrucizną dla proszku krotala, który zmieniony przez zmięszanie z trunkiem, utracił swoje własności trojące i stał się silnym narkotykiem.
Zirza spała snem, który był podobny do śmierci i miał trwać długo.
Upłynęło całe po obiedzie.
Przeszła noc...
Ukazała się jutrzenka.
Młoda kobieta ciągle leżała beż ruchu. Skończył się dzień rozpoczęty, noc miała nadejść powtórnie.
Od chwili opuszczenia domku przez Leopolda pewnego, że zostawia w nim trupa, upłynęło wiele godzin.
Nagle ciałem Zirzy lekki dreszcz wstrząsnął.
Członki jej zdawały się odzyskiwać trochę sprężystości.
Otworzyła oczy, ale jeszcze była pod wpływem narkotyku.
Powieki jej znowu opadły.
Upłynęło pół godziny.
Oddech stał się regularniejszym.
Zdawało się dziewczynie, że krew zastygła w jej żyłach, odzyskiwała swoje gorąco i znowu zaczynała krążyć.
Poniosła ręce do piersi a potem do czoła.
Oczy jej otworzyły się powtórnie.
Podniosła się i po wiodła wzrokiem w około, spodziewając się, że coś odkryje śród otaczających ją ciemności.
Poruszyły się jej usta.
— Gdzie ja jestem?... — szepnęła.
Niepodobieństwem było dla niej odpowiedzieć, gdyż w umyśle jej panowały jeszcze głębokie ciemności.
Wzrok jej błądzący |w próżni, nagle dostrzegł blady promyk światła, przeciskający się przez źle schodzące. się okiennice.
Chciała się podnieść.
Zdawało się, że jej nogi są sparaliżowane.
Ale w skutek gwałtownego wysiłku udało jej się stanąć na nogach; jednakże, gdyby przypadkiem, w odległości ręki nie była znalazła stołu o który się mogła oprzeć, byłaby upadła.
Oparłszy się o ten stół, czekała.
Zimny pot zwilżał korzenie jej włosów, skronie jej były, jak gdyby kleszczami ściśnione.
Nagle na dworze zabrzmiał brzęk dzwonka.

XV.

Ten niespodziany odgłos wstrząsnął młodą kobietą.
Postąpiła zwolna ku promykowi światła, który dostrzegła. Ręce jej dotknęły okna, które otworzyła, poczem odłożyła zakładkę, zamykającą żaluzye i otworzyła.
Fala zimnego jak lód powietrza uderzyła ją w twarz i szare światło zmierzchu zalało pokój stołowy.
Wtedy Zirza poznała miejsce w którem się znajdowała: ujrzała pudełko koronek leżące na stole i zostawione przez Leopolda; ujrzała flaszkę z likierem obok kieliszka, którego zawartość wypiła.
Przypomniała sobie, uczyniła gest przestrachu i zachwiała się.
Odezwał się powtórny brzęk dzwonka.
— Na pomoc! — zawołała Zirza — ratunku!...
I nie mogąc więcej ustać na nogach, upadła na obadwa kolana, uczepiona rękoma o parapet okna.
Jakiś głos jej odpowiedział:
— Zirzo!... Zirzo!... To ja!...
Był to głos pani Laurier.
Jakim sposobem zacna kupcowa koronek z bulwaru Beaumarchais znalazła się w Port-Creteil przy ulicy Przylądka i przy bramie ogrodu?
Wytłómaczymy to w kilku słowach.
Poprzedniego dnia widząc, że zastępczyni jej panny sklepowej nie wraca, mocno się zaniepokoiła.
Czekała aż do dziesiątej wieczorem.
O dziesiątej coraz więcej zaniepokojona, wysłała służącą na ulicę Beautreillis, gdzie jak jej było wiadomo, Izabela miała nocować.
Młodej kobiety tam nie było.
Niepokój pani Laurier doszedł do najwyższego szczytu.
Zirza miała odebrać w Port-Creteil pieniądze.. Czy ją jakie nieszczęście nie spotkało?
Przez całą noc poczciwa kobieta marzyła o zasadzkach, napadach, a nawet zabójstwach.
Zenejda przyszedłszy o ósmej rano do sklepu, zastała ją na poły szaloną z przestrachu.
Nie pisnęła ona ani słowa, tylko tego nie mogła zrozumieć, jakim sposobem Zirza w podróży do Port-Creteil mogła zastąpić Renatę.
Służąca, zręcznie wypytywana, rozwiązała jej tę zagadkę, mówiąc że Renata wyjechała.
Popychadło nie zdradziło się ani jednem słowem.
Poranek upłynął nie sprowadziwszy żadnej zmiany.
W południe pani Laurier nie mogąc wytrzymać, powzięła postanowienie.
Wsiadła do powozu i kazała się przede wszystkiem zawieźć na ulicę Beautreillis, aby wybadać odźwierną.
Ta powtórzyła, że pani Izabella wcale się nie pokazywała i że w skutek wypadku, jaki się w domu przytrafił, panna Renata poszła na noc domu przy ulicy Szkoły Medycznej.
Pani Laurier wróciła do dorożki i rzekła do woźnicy:
— Ulica Szkoły Medycznej.
Tam, tak samo jak i przy ulicy Beautreillis nie umiano jej nic powiedzieć o Zirzie.
— Zirza nie żyje... — szepnęła biedna kobieta ze ściśnionem sercem, a oczyma łez pełnemi, — zabito ją aby ją okraść.
— Proszę pani, dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na kolej Vinceńską.
— O godzinie trzeciej minucie piątej pani Laurier wsiadała do pociągu i w pół godziny stanęła w Saint-Maur-les-Fosses.
Przepłynęła przez Mamę, weszła do restauracyi Baudry’ego i rzekła do niego:
— Czy nie wskazałbyś mi pan, gdzie jest ulica Przylądka?
— I owszem, proszę pani...
— Czy nie znasz pan tam jegomości, wyglądającego na cudzoziemca, nazwiskiem Fradin.
— Znam bardzo dobrze. Przed dwoma dniami wręczyłem mu klucze od domku, który wynajął za mojem pośrednictwem i do którego miał się Wczoraj zrana wprowadzić...
Odpowiedź ta zdwoiła pomięszanie pani Laurier. Zdawało jej się, że się dowie czegoś dziwnego i strasznego.
Mówiła dalej:
— Więc pan Fradin dopiero od wczoraj mieszka w Port-Creteil?
— Tak jest, pani.
— Z żoną?
— Ja nie wiem czy on żonaty...
— Czy pan oddawna znasz tego pana?
— Ujrzałem go po raz pierwszy przed czterema dniami, gdy przyszedł obejrzyć dom przez siebie wynajęty...
— Ach! mój Boże! mój Boże!... — zawołała kupcowa koronek składając ręce — co to wszystko znaczy?... Ach! jestem pewna że się trafiło nieszczęście.
— Nieszczęście? — powtórzył Baudry.
— Tak panie.
— A jakie?
— Wczoraj moja sklepowa udała się na ulicę Przylądka do pana Fradin, odnieść mu koronki kupione przez niego i w części zapłacone... Miała dostać resztę pieniędzy... kilkaset franków... Obawiam się czy jej nie wciągnięto w zasadzkę...
— A! do djabła!
— Czy nie poszedłbyś pan ze mną do domu pa« na Fradin?
— Z największą przyjemnością; jestem na pani rozkazy.
Fani Laurier udała się za restauratorem, który ją doprowadził aż do bramy ogrodu i zadzwonił w kilka sekund, raz po razie.
Wiemy, że na powtórny odgłos dzwonka, Zirza odpowiedziała wołając o pomoc.
— To ona... — rzekła żywo pani Laurier. — Poznaję jej głos... Co się w tym domu dzieje?
— Zaraz się dowiemy, proszę pani...
Restaurator był mężczyzna zwinny, silny i zdecydowany.
Rozpędził się, schwycił obiema rękami za szczyt muru, podniósł siłą rąk ze zręcznością gimnastyka z profesyi i zeskoczył na drugą stronę, do ogrodu.
Drzwi były zamknięte tylko na klamkę. Otworzył kupcowej koronek i oboje spiesznie pobiegli ku Domkowi.
Baudry bez żadnej prawie pomocy skoczył na parapet okna otwartego przez Izabellę.
— Kobieta bez przytomności... — zawołał z przestrachem.
— To Zirza... To biedna Zirza... Pomóż mi pan... nie trzeba ani chwili czasu tracić z ratunkiem.
Restaurator nachylił się ku pani Laurier, ujął ją za ręce, i bez żadnego trudu podniósłszy ją do góry, postawił na podłodze pokoju stołowego, gdzie padła na kolana łkając, przy młodej kobiecie, której głowę uniosła do góry.
— Wszak prawda że ona żyje? — zapytał żywo Baudry, — Szkodaby było, taka ładna dziewczyna!...
— Nie... nie... — odpowiedziała kupcowa, poczuwszy pod ręką bicie serca Zirzy. — To tylko zemdlenie...
— Trzeb aby zimnej wody.
— Ja mam przy sobie flakonik z solą trzeźwiącą... dam jej powąchać.
I pani Laurier pod nozdrza Izabelli podstawiła flaszeczkę soli angielskich nadzwyczaj silnych.
— Ależ! — rzekł Baudry rzucając okiem w około — zdaje się że w tym domu nie ma nikogo...
— Zirza nam wytlómaczy co zaszło, otóż przychodzi do siebie...
W istocie młoda kobieta otworzyła oczy.
— Moje dziecię, moje biedne dziecię — szepnęła jej do ucha kupcowa, całując ją z czułością matki — słuchaj mnie... to ja... która cię kocham i przybywam po ciebie...
— Tak... tak... — rzekła młoda kobieta podnosząc się. — Poznaję panią... przypominam sobie... Ach! Bóg was sprowadza... gdyby nie wy, to bym była umarła...
Pani Laurier i Baudry pomogli Zirzie wstać i posadzili ją na krześle.
— No i jakże? — zapytał restaurator. — Lepiej się pani czujesz?
— O tak!... lepiej... daleko lepiej... alem myślała, że już po mnie...
— Cóż się to stało, moje dziecię?
— Co się stało?... — powtórzyła Zirza ze drżeniem. — Zaraz się dowiecie... Ale najprzód odpowiedz mi pani... Renata?... gdzie jest Renata?...
— Wyjechała.
— Kiedy?
— Dziś rano.
— Wyjechała dziś rano!... — wyjąkała młoda kobieta z przestrachem. — Wyjechała?... Ale nie sama?... Paweł z nią pojechał?...
— Nie... Pan Paweł został w Paryżu... Powiedziano mi o tem przy ulicy Szkoły Medycznej, gdziem chodziła w nadziei, że się czegoś dowiem.
— Więc nie ma ani chwili do stracenia, jeżeli je chcemy ocalić... jeżeli to jeszcze można uczynić.
— Czy jej zagraża niebezpieczeństwo?...
— Najstraszniejsze jakie być może... Niebezpieczeństwo utraty życia... To na nią, nie na mnie tu czekano... żeby ją zabić...
— Żeby ją zabić! — zawołali jednocześnie pani Laurier i Baudry.
— Widziałam jej nieprzyjaciela... — mówiła dalej Zirza, tego co mi dał zatrutego likieru, Fradina, co kupował koronki... Był tutaj, patrząc na moje konanie, bom odgadła jego zamiary i mówiąc, że musi zabić Renatę...
— Przez miłosierdzie boże, co ty mówisz?...
— Prawdę, pani Laurier... Było zimno... Wypiłam aby się rozgrzać... ale nieostrożne słowo nędznika pozwoliło mi wszystko odgadnąć... Poznał on, iż jest odkrytym i mając mnie za umierającą, cynicznie odkrył swoje straszliwe zamiary... wołałam o pomoc. potem uczułam, że podłoga usuwa się pod memi nogami, i upadlam...

XVI.

Izabella zamilkła, zdawała się namyślać i nagle zapytała:
— Jak to dawno temu?
— Więcej jak dwadzieścia cztery godzin... odpowiedziała pani Laurier. — Wczoraj wyjechałaś z Paryża.
— Wczoraj!... — powtórzyła młoda kobieta powtórnie zdjęta przestrachem. — Ależ w takim razie Renatą jest zgubiona... Trzeba za nią pośpieszyć... odszukać, ją... i dałby Bóg abyśmy ją mogli odszukać żyjącą... Pójdź pani.., pójdź... Jedźmy...
— Same nic nie zrobimy... Wezwijmy na pomoc sprawiedliwość...
— Ja jej dam wskazówki...
— A ten nędznik? ten Fradin?
— Spełniwszy zbrodnię uciekł, aby ścigać Renatę... Pomimo woli dałam mu objaśnienia. Nawet nie zabrał tych koronek, tak mu było pilno ztąd się oddalić... — dodała Zirza wskazując na pudełko stojące na stole. Ach! łotr! łotr! Musiał już dokonać swego dzieła... Renata pewno już nie żyje, a ja się przyczyniłam do jej zguby przez swoją nieostrożność.
Izabella załamywała ręce.
— No! uspokój się moje dziecię — mówiła pani Laurier. — Nie trzeba eszcze wyrzekać się nadziei... Czy czujesz się dosyć silną aby iść...
— Tak pani... Aby przyjść z pomocą Renacie nie zbraknie mi ani odwagi ani siły.
Podczas gdy to mówiły, restaurator Baudry zwiedzał dom.
— Niema nikogo... — rzekł wracając. — Nie myliłaś się pani, nędznik jest daleko...
— Czy nie można inaczej wyjść tyłka przez okno? — zapytała kupcowa koronek.
— I owszem... — Drzwi od domku, tak samo jak i od ogrodu, zamknięte były tylko na zasuwkę.
— Więc pójdź gani, pójdź — rzekła Zirza ciągnąc panią Laurier. — Chciałabym jak najprędzej być w Paryżu Panie: — mówiła dalej zwracając się do Baudry’ego — błagana cię, ani słówka o tem, co tutaj zaszło... Tu może idzie o życie młodej panienki...
— Bądź pani spokojna, będę niemym... Tylko pozamykam drzwi i okno i uporządkuję wszystko tak jak było...
— Dziękuję panu... Chodźmy pani...
Kupcowi której najważniejsze wypadki nie przeszkadzały myśleć ó swoich interesach, zabrała ze stołu pudełko z koronkami i udała się za Zirzą.
W pół godziny później obiedwie kobiety wsiadały do pociągu, który je miał zawieźć do Paryża.


∗             ∗

Pamiętamy, że pani Bertin kazała stangretowi zawieźć się na przedmieście Saint-Denis przed więzienie Świętego Łazarza, z którego panna de Terrys lada chwila mogła wyjść uwolniona z pod zarzutu zbrodni.
Małgorzata przez pół godziny siedziała nieruchomie w powozie, z wzrokiem utkwionym, w główną bramę.
Po upływie tego czasu ogarnęła ją niecierpliwość.
Pomyślała sobie, że zamiast czekać chwili w której sąd uwolni Honorynę, lepiej będzie udać się do kancelaryi.
Wysiadła zatem i wchodząc pod arkadę, w której się znajduje brama z furtką, zapukała.
Ukazał się oficyalista więzienny.
— Co pani sobie życzy? — zapytał.
— Mam panu parę słów do powiedzenia.
— Proszę wejść...
Małgorzata przebyła próg.
Odźwierny zamknął za nią furtkę i mówił dalej:
— Wytłómacz się pani...
— Oto, o co idzie. Za kilka minut... za kwandrans... najpóźniej za pół godziny, przyniesiony zostanie do kancelaryi sądu, rozkaz uwolnienia panny de Terrys, której niewinność została uznaną... Panna de Terrys jest moją przyjaciółką... chciałabym ją uściskać najpierwsza, odwieźć do mieszkania, i błagam pana, abyś mi pozwolił tu na nią zaczekać...
— Czyś pani pewna, że rozkaz uwolnienia został podpisanym?
— Jaknajpewniejsza... Przyjechałam z sądu, gdziem się widziała z sędzią śledczym.
— W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, abyś pani tu posiedziała i zaczekała, ale nie mogę pani ofiarować innego siedzenia, tylko takie...
I oficyalista wskazywał na drewniane ławy, czekające złowrogą izbę.
Pani Bertin, której nogi strudzone przez wzruszenie zaledwie ją mogły utrzymać, upadła na jedną z tych ławek i pogrążyła się w myślach.
Miała ujrzeć Honorynę, która ją pewnie objaśni co do Renaty.
Wzrok jej machinalnie był wlepiony w drzwi, któremi weszła do więzienia.
Rozkaz uwolnienia miał nadejść temi drzwiami.
Upłynął czas, który biednej kobiecie wydał się wiekiem.
Odźwierny spojrzał na zegarek.
— Piąta... rzekł. Czekasz pani już więcej niż pół godziny... Boję się, czyś pani nadziei nie wzięła za rzeczywistość...
— O! panie, to niepodobna.
— Jednakże pani widzi że nikt nie przychodzi.
Małgorzata westchnęła i uczuła ściśnienie serca.
Miałaż doświadczyć nowego zawodu?... Czy dowody uznane przez Pawła za niezbite, nie wydały się sędziemu śledczemu jako niedostateczne?
Nagle zapukano do drzwi.
Pani Bertin zadrżała i zatrzymała oddech.
Wszedł strażnik policyjny z torbą skórzaną na pasku.
— Do kancelaryi...rzekł — ekspedycya z sądu.
Otworzył torbę i podał odźwiernemu dużą kopertę przy której znajdowała się kartka papieru i rzekł znowu:
— Proszę podpisać pokwitowanie, jeśli łaska.
— Natychmiast odpowiedział oficyalista.
Poczem zwracając się do pani Bertin, dodał:
— Może to rozkaz, o którym mowa.
Na ustach Małgorzaty błysnął blady uśmiech.
Nadzieja, która na chwilę znikła, odżyła w jej sercu.
Odźwierny wyszedł drzwiami prowadzącemi do kancelaryi.
Nieobecność jego trwała tylko kilka sekund.
Doręczył podpisane pokwitowanie strażnikowi policyjnemu, który je włożył do torby, ukłonił się po wojskowemu i wyszedł.
— A więc? — zapytała bojaźliwie Małgorzata.
— Nic nie wiem, proszę pani...
Nagle w izbie poczekalnej odezwał się dzwonek.
Oficyalista otworzył drzwi.
Jakiś głos wymówił te wyrazy:
— Panna dę Terrys uwolniona.
Pani Bertin i podniosła się jak gdyby zgalwanizowana.
— Nareszcie!... — szepnęła. — Nareszcie!...
— Jeszcze są do załatwienia niektóre formalności.. — rzekł odźwierny — musi pani poczekać ze dwadzieścia minut....
I zadzwonił.
Wszedł dozorca... Odźwierny powtórzył mu rozkaz wydany w kancelaryi.
Dozorca wykręcił się na piętach ruchem starego żołnierza i wyszedł.
— Czy ja ją zaraz zobaczę?... — zapytała Małgorzata.
— Nie, pani...Aresztowani wchodzą do kancelaryi z wnętrza więzienia... Zobaczy pani osobę, która ją interesuje, dopiero jak tędy będzie przechodziła wolna przez drzwi, które pani otwierałem.
— Dziękuję panu.
Upłynęło pół godziny.
Panią Bertin ogarnęła gorączka... Zdawało jej się że czekanie nigdy nie będzie miało końca.
Dzwonek z kancelaryi powtórnie zabrzęczał.
Odźwierny otworzył.
Powtórnie oedzwał się głos:
— Panna de Terrys uwolniona.
I Honoryn ubrana czarno, blada jak śmierć, ukazała się we drzwiach.
Jej pierwsze spojrzenie padło na panią Bertin, stojącą naprzeciw niej.
Dziewczę ździwione wydało krzyk radości i z płaczem rzuciło się w wyciągnięte ramiona Małgorzaty.
Obiedwie trzymały się długo w objęciach.
— Drogie... kochane dziecię... wyrzekła wdowa, odzyskawszy swobodę mowy. Otóż jesteś usprawiedliwiona... wolna...
— Bóg się nademną zlitował... — odpowiedziała sierota. Już był czas... miałam uledz... szaleństwo przychodziło mi do głowy... gmach złowrogi... to miejsce, Pójdź... opuśćmy ten gdziem tyle przecierpiała...
Odźwierny otworzył drzwi zewnętrzne. Małgorzata pociągnęła panne dé Terrys aż do czekającego na nie powozu.
— Siadaj najdroższa... rzekła do dziewczęcia, zawiozę cię na bulwar Malesherbes.
Honoryna zajęła miejsce w powozie Małgorzaty, usiadła obok niej i stangret naprzód uprzedzony, puścił konia, nie zadając żadnego pytania.
Powóz toczył się szybko.
Pani Bertin okrywała pocałunkami czoło i policzki swojej przyjaciółki.
— Zkąd wiedziałaś, żem miała dziś zostać uwolnioną? zapytała nagle hrabianka.
— Dowiedziałam się o tém, dwie godziny temu, w pałacu sprawiedliwości, dokąd zostałam wezwana przez sędziego śledczego.
— Więc wiedziałaś o powodzie mego uwolnienia? Ten człowiek, sędzia, który mnie dręczył, nie mógł wypuścić swojej ofiary bez ważnych powodów.
— Dostał dowód twojej niewinności.
— Dowód!... odparła panna de Terrys z goryczą. Czyż on mnie mógł uważać za winną?
— Uważał cię za nią.

XVII.

— Uważał!... — powtórzyła panna de Terrys — z goryczą. Ten sędzia jest ślepy albo szalony!... Mówisz o dowodzie, który go przekonał... Jakiż to dowód?
— Nie wiem tego. — odpowiedziała Małgorzata, — wiem tylko że ten dowód złożył sędziemu mój siostrzeniec...
— Pan Paweł Lantier.
— Tak, najdroższa, Paweł Lantier jest bardzo dumny i szczęśliwy tem, że ci mógł jednocześnie powrócić i wolność i honor.
— Zatem Pawłowi winnam wszystko! — zawołało dziewczę, którego łzy płynęły strumieniem. — I on nie przybył z tobą, aby na mnie czekać!... Byłabym tak szczęśliwą, mogąc mu wynurzyć swoją nieograniczoną wdzięczność...
— Chciałam ażeby ze mną jechał... lecz odpowiedział mi żen ma do spełnienia inny obowiązek?...
— Tak... obowiązek pomszczenia ciebie.
— Pomszczenia mnie!... — powtórzyło dziewczę ze zdziwieniem. — Ależ nad sprawiedliwością mścić się nie można, — nawet gdyby, się stało ofiarą niepojętej i straszliwej pomyłki.
— To też Paweł nie myśli się mścić nad sędziami, lecz nad nędznikami, którzy byli przyczynowego aresztowania.
Honoryna czuła, że jej osłupienie się wzmaga.
— Któż to są ci nędznicy? — zapytała. — Czyż ja byłam oskarżona o otrucie ojca?
— Paweł nie złożył w tym względzie żadnego wyjaśnienia. Wyjechał jak najspieszniej, aby rozpocząć działanie.
— A więc ja za nim pojadę... Najprzód mu muszę podziękować, a potem chcę się dowiedzieć, jaki mógł złożyć dowód mojej niewinności, i nareszcie chciałabym, aby wymienił moich oszczerców..
Przyjechano na bulwar Malesherbes.
Powóz stanął.
Honoryna rzuciła spojrzenie na front pałacu, który jej się wydawał posępnym.
Małgorzata wysiadła naprzód i zadzwoniła:
Drzwi się otwarły.
Obiedwie przebyły próg, a służący, którym poruczone było pilnowanie pałacu, zbiegłszy się na odgłos dzwonka i poznawszy swoją młodą panią wydawali okrzyki radości.
— Dziękuję wam, moi przyjaciele... — rzekła do nich Honorya wzruszona ich szczerém przywiązaniem. Szczęśliwą się czuję widząc was, chociaż serce mi pęka, gdy wracam w żałobie do tego domu, z którego wydarło mnie najnierozsądniejsze i najstraszniejsze oskarżenie. Bywają boleści niczem nie dające się pocieszyć i moja należy do tego rodzaju, ale przyjęcie wasze dodaje mi siły... Jeszcze raz wam dziękuję, przyjaciele, dziękuję z całego serca...
Panna de. Terrys i pani Bertin weszły do apartamentów pierwszego piętra, gdzie się znalazły same.
— Wszak przepędzisz ze mną resztę dnia? — zapytała Honory na Małgorzaty.
— To zależeć będzie od ciebie, moja pieszczotko... — odpowiedziała ostatnia.
— Odemnie? — powtórzyła młoda panienka.
— Albo przynajmniej od tego co mi powiesz.
— Czy ja ci mogę o czemś powiedzieć?
— Tak... o czemś bardzo ważnem i czego jestem niezmiernie niecierpliwa się dowiedzieć.
— Przyznaję, że mnie mocno intrygujesz... Mów że prędko...
— Mogłam była już to uczynić, ale niechciałam się wypytywać przed powrotem twoim do domu i odzyskaniem spokoju umysłu, którego ci od tak dawna brakuje... Czekałam... a jednak to, czego od ciebie zażądam, jest mojém życiem, mojém szczęściem, jest zakończeniem dwudziestoletnich cierpień.
— Nie pojmuję cię zupełnie... odpowiedziała Honoryna, ujmując rozpalone ręce pani Bertin i przyciskając je do serca. Wytłómacz że się, droga Małgorzato.., wytłómacz się prędko...
— Byłaś badana przez sędziego śledczego?...
— Niestety! i nie raz jeden!...
— Czy podczas tych badań on ci nie wspominał o młodem dziewczęciu imieniem Renata, która była wychowana na tej samej pensyi w Troyes co i ty, ale już po twoim wyjeździe?
— W istocie... Na dziewczęciu tém opierał on dziwną i nierozsądną bajkę... Utrzymywał, że panna Renata była naturalną córką mego ojca, zatem moją siostrą, którą ja usunęłam, mając swój w tém interes.
— I mnie sędzia śledczy także rozpowiadał tę bajkę odparła pani Bertin. — Ja go wyprowadziłam z błędu.
— Ty?
— Tak, pieszczotko, dosyć mi było tylko jednego słowa.
— Więc ty byś znała pannę Renatę?
— Nigdym jej nie widziała, lecz od dziewiętnastu lat kocham ją i opłakuję...
Honoryna spojrzała na Małgorzatę z łatwem do zrozumienia ździwieniem.
— Czy wiesz rzekła że urodzenie tego dziewczęcia otoczone jest tajemnicą?
Pani Bertin uczyniła głową znak twierdzący Panna de Terrys mówiła dalej:
— Czy wiesz, że ona nie znała ani ojca ani matki?...
— Wiem.
— Ale może ty ich znasz?
— Czy ich znam? — zapytała Małgorzata, która wybuchła łkaniem i łzy jej wytrysły. Czy ja znam rodziców Renaty, mojej córki?...
— Renata, twoja córką! powtórzyła sierota, nie mogąc dać wiary i wątpiąc, czy ma przytomność umysłu.
— Tak, moją córką... ukochaną córką, porwaną mi przed dziewiętnastoma laty i od tej pory bezustannie opłakiwaną przezemnie.
— Ależ jakim sposobem?
— Renata jest dzieckiem błędu... Jej ojciec, bezlitosny, wyrwał ją z moich objęć, w chwili, gdy nie mając siły oprzeć się woli ojcowskiej, miałam poślubić pana Bertin, i przedsięwziął środki, aby mi nie dać dowiedzieć się o miejscu pobytu mojej córki, a nawet o tem czy ona jest przy życiu... Po owdowieniu, postanowiłam życie poświęcić na odszukanie schronienia Renaty, i zdołałam to uczynić... Już serce moje przepełniała radość, gdy nagle pękła nić przewodnia, stawiając mnie wobec ogromnego zawodu i zupełnego zniechęcenia... Straciłam już nadzieję, gdy sędzia śledczy pozwolił mi domyśleć się, że ty znasz moją córkę i że mogłabyś mnie na jej ślad naprowadzić...
Honoryna ściskając znowu ręce przyjaciółki, szepnęła:
— Drogą Małgorzato, jakżeś ty musiała cierpieć.
— O! tak, cierpiałam okrutnie; ale zapomnę, jeżeli mi dasz pomoc, jeżeli mi będziesz przewodniczką.
— Bóg mi świadkiem, że chciałabym to wykonać. Nieszczęściem Renatę znam tylko przez Paulinę Lambert, swoją przyjaciółkę z pensyi... Ta list zabrany ztąd, list od Pauliny o Renacie, dał początek tej omyłce sprawiedliwości, omyłce, w której śmieszność mierzy się z ohydą...
— Zatem nic nie wiesz! — zawołała Małgorzata z rozpaczą.
— Nic, oprócz jednej, tylko rzeczy.
— Jakiéj? Mów prędko.
— Nie ty jedna tylko szukasz Renaty.
— Więc znasz kogoś co chce jej ślad odnaleźć?
— Znam.
— Kogóż?
— Twego siostrzeńca... mego zbawcę...
— Pawła!
— Tak jest, Pawła, którego byłam powiernica... którego słyszałem wyznanie... Czy przypominasz sobie kilka słów jego wymówionych w dzień pogrzebu pana Bertin?
— O jedném dziewczęciu, o pensyonarce, którą zauważył w Troyes? Przypominam...
— Ta młoda panienka, ta pensyonarka, to była Renata, którą on kocha z całej duszy, a raczej ubóstwia... Przychodził do mnie z prośbą, abym zażądała od Pauliny Lambert wiadomości co do jej rodziny, aby się dowiedzieć czy może mieć nadzieję, że zostanie przyjęty przez nią.
— Zatem Paweł kocha Renate! Paweł kocha moją córkę!... — szepnęła Małgorzata ocierając łzy... Ach! to Bóg na tę miłość pozwolił.
Poczem dodała:
— Więc panna Lambert dała ci żądane objaśnienia?
— Nie mogła tego uczynić... Niewiedziała, co się stało z Renatą, która miała do niej pisać i niedotrzymała obietnicy.
— Zatem Paweł jej szukał?
— Odnalezienie jej było celem i nadzieją jego życia.
— A więc! kto wie, czy on na jej ślad nie wpadł? Muszę go zobaczyć, mówić z nim... wypytać... On musi mnie objaśnić...
— Ja cię nie opuszczę, moja przyjaciółko... — odparła panna de Terrys. — Razem się z nim zobaczymy... Jeżeli ty przez jego pośrednictwo odzyskasz dziecię, to ja poznam, swoich nieprzyjaciół... On mnie chce pomścić... powinnam mu pomagać... Czy zaraz jedziesz do siostrzeńca?
— Tak jest.. — A więc! pozwól mi kilka sekund, W będę na twoje rozkazy.
Honoryna zadzwoniła na pokojową i kazała się spiesznie ubierać.
— Jestem gotowa... — rzekła wracając do pani Bertin.
Wdowa i sierota wsiadły do powozu.
— Na ulicę Szkoły Medycznej, do mego siostrzeńca... — rzekła Małgorzata do stangreta.
— W chwili gdy powóz zatrzymywał się na przeciw mieszkania studenta prawa biło wpół do ósmej.

XVIII.

Obiedwie wysiadły z powozu i weszły do sieni.
— Czy pan Paweł Lantier jest w domu? — zapytała Małgorzata odźwiernego.
— Nie ma, proszę pani...
— Ale pewno niedługo wróci?
— Dziś, nie...
— Czy to napewno?
— Jaknajpewniej... Pani Lantier dzisiaj wyjechał w drogę...
Pani Bertin uczuła bolesne ściśnienie serca.
— M drogę!...— powtórzyła.
— Tak pani... i przed chwilą odebrałam dla niego depeszę, być może bardzo pilną, którą będę mu mógł wręczyć dopiero po powrocie.
— A nie wiadomo przynajmniej, czy jego podróż potrwa długo? — rzekła wdowa.
— Nie zdaje mi się, proszę pani. Pojechał do Troyes, a jego powrót nastąpi pewno razem z powrotem panny Renaty.
Usłyszawszy to imię Małgorzata zadrżała; całą jej istotą ogarnęło nieopisane wzruszenie.
— Renata! — zawołała. — Pan wymówiłeś imię Renaty?
— Tak jest, pani... panny Renaty... Ładnej i młodej panienki... którą ocalił od śmierci... którą pielęgnował... wyleczył... którą ma zaślubić i która dziś rano wyjechała za interesem familijnym...
— O! to ona... to pewno ona... — mówiła dalej biedna matka. — Nie mogę wątpić że to ona... I dziś rano wyjechała z Paryża?
— Tak, pani...
— Sama?.
— O! nie, proszę pani... Pan Paweł nie mogąc jej towarzyszyć, oddał ją pod opiekę jednego ze swoich przyjaciół.
— Dokądże pojechała?
— Nie wiem, proszę pani...
— A kiedy ma wrócić?. — Może jutro rano...
— Mój Boże!... mój Boże!... — wyrzekła Małgorzata z głębokiem zniechęceniem. Czekać... jeszcze czekać... wiedzieć że żyje... że mogłabym ją widzieć... uścisnąć w swoich objęciach... i czekać!... Jaka męczarnia!...
Otarła łzy spływające po twarzy i mówiła dalej:
— Ta depesza, którą pan otrzymałeś dla pana Pawła Lańtier, to może od Renaty... Czy by nie można jej otworzyć i dowiedzieć się...
Odźwierny przybrał minę obrażonej, godności.
— Otworzyć kopertę! — odparł. — Czy pani może o tem pomyśleć?...
— To prawda... masz pan słuszność... jestem szalona.
— Jedna tylko osoba mogłaby sobie pozwolić to uczynić...
— Jedna osoba?... — powtórzyła Małgorzata niespokojnie.
— Tak... pani jednego z przyjaciół pana Pawła, upoważniona przezeń pod tym względem... pani Izabela.
— No! to biegnij poszukać tej pani... błagam pana... ja hojnie za to wynagrodzę... tylko prędko...
— Z całego serca pragnąłbym pani zadosyć uczynić. Ale pani Izabeli nie ma.
— Nie ma! i jej także! — szepnęła biedna kobieta zgnieciona temi następującemi po sobie ciosami. — No! wszystko mi się wymyka!... Ach! co za męczarnia!
— W tej właśnie chwili u drzwi sieni zabrzęczał dzwonek.
Odźwierny pociągnął za sznurek.
Jasnowłosa Zirza, blada jak trup i zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, weszła do izby.
— Pani Izabella! — ujrzawszy ją zawołał odźwierny. — Na miłość boską jakżeś pani blada!... Co pani jest?
— Nic mi nie jest... — odpowiedziała Zirza. — Nie troszczcie się o mnie... Wszak Renata pojechała, czy tak?
Małgorzata i panna de Terrys czekały z największym niepokojem.
— Tak pani... pojechała dziś rano...
— Z Pawłem Lantier?
— Nie, pani.
— Boże! co pan mówisz?
— Ponieważ pan Paweł został na parę godzin zatrzymany w Paryżu, więc z panną Renatą pojechał pan Wiktor Beralle.
— A Paweł, gdzie on jest?
— Wyjechał dziś wieczorem do Troyes... Polecił mi o tém panią zawiadomić, dodając, że nie trzeba się tem wcale niepokoić i że jego podróż będzie i krótka...
— Nie niepokoić się — powtórzyła młoda kobieta z goryczą — gdy Renacie grozi niebezpieczeństwo!... gdy może ona w tej chwili już nie żyje!
Słowom tym odpowiedział wykrzyk podwójny, wydany przez Honorynę i Małgorzatę.
Pani Bertin skoczyła do Izabelli i zawołała:
— Renata w niebezpieczeństwie!... może nie żyje?
Jasnowłosa Zirza rzuciła na mówiącą osłupiałe spojrzenie i odpowiedziała:
— Tak jest, pani... Nędznik który się zasadził żeby ją zabić i który mnie chciał zgładzić w jej miejsce, zagraża jej życiu...
— Boże wszechmocny!... — rzekła Małgorzata, chwytając się rękami za głowę, z której, zdawało się, rozum ucieka. — To okropne!... ja szaleję!... Trzeba jechać i połączyć się z Renatą aby ją obronić... ocalić!... Czy pani wiesz gdzie ona się znajduje?
Zirza znowu spojrzała na panią Bertin i tym razem z widoczną nieufnością.
— Tak pani, wiem — odpowiedziała sucho.
— I pani mi powiesz?
— Nie pani... Renata ma dużo nieprzyjaciół... morderców kryjących się w cienia... a ja pani nie znam...
— Czyż mnie pani masz za nieprzyjaciółkę Renaty? Mnie? — zawołała Małgorzata ze łkaniem.
Zirza powtórzyła:
— Ja pani nie znam...
— Ja jestem jej matka!
Była to jak gdyby scena w teatrze.
Zirza drżała na calem ciele.
— Jej matką!... — wyjąkała. — Jej matką! Pani!
— Tak, ja, która cię błagam... Ja co cię na klęczkach zaklinam, abyś nie powiedziała, gdzie jest moje dziecię, abym je mogła ocalić, albo abym mogła razem z niem umrzeć... Zlituj się nad Renatą, zlituj się nademną!...
Pani Bertin tracąc w skutek łkań oddech, w istocie upadla do nóg Ziry i pochwyciła ją za ręce.
— Ach! wstań pani... wstań... — rzekła młoda kobieta przyciągając Małgorzatę do siebie i ściskając ją w swych objęciach. — Więc Renata odzyszcze matkę... matkę, której bezustannie wzywała... którą nieustannie kochała!... Och! jakże będzie szczęśliwa!
— Aby była szczęśliwą, potrzeba ażeby żyła! — przerwała panna de Terrys. — Otóż, powiedziałaś nam pani, że życiu jej zagraża niebezpieczeństwo. Nie bałamućmy... działajmy... Gdzie jest Renata?
— W Nogent-sur-Seine, u swego notaryusza.
— Więc trzeba jechać do Nogent?
— Tak!... a przynajmniej tak mi się zdaje.
— Jest tutaj telegram, oddany niedawno i adresowany do pana Pawła... Zdaje się, że pani służy prawo go otworzyć... Może w nim znajdziemy co pewnego.
Odźwierny podał depeszę.
Zirza rozdarła niebieską kopertę.
— Tak! — przeczytawszy zawołała z radością. — Od Renaty i Wiktora Beralle... Znajdują się w Nogent, zatrzymani chwilową nieobecnością notariusza..
— A gdzie się zatrzymali w Nogent? — zapytała Małgorzata.
— W hotelu Pod Łabędziem krzyżowym.
— A więc! — rzekła zrozpaczona matka — jeszcze dzisiejszej nocy będziemy w Nogent i przy boskiej pomocy przy będziemy na czas, aby ocalić moją córkę.
— Ja z panią pojadę... — rzekła Izabella. — — Ja mam pani powiedzieć wiele rzeczy...
— I ja także — rzekła Honoryna — nie opuszczę cię...
— Przyjmuję wasze poświęcenie.... Jedźcież więc obiedwie i prośmy Boga aby nas wspierał i opiekował się nami...
— Ale pan Paweł? — zapytała Zirza.
— On jest w Troyes — odpowiedziała Honoryna.
— A więc! Wiktor Beralle pojedzie do Troyes i odszuka go tam.
Trzy kobiety wyszły.
— Dokąd idziemy? — zapytała panna de Terrys.
— Do mnie, na ulicę Varennos, po pieniądze — odparła Małgorzata — a ztamtąd na kolej Wschodnią.
O dziewiątej minut czterdzieści wychodził pociąg.
Wdowa i jej dwie towarzyszki wsiadły do tego pociągu, który je powiózł do Nogent-sur-Seine dokąd ich wyprzedzimy.
Renata i Wiktor Beralle obiadowali każde w swoim pokoju.
Natychmiast, jak tylko służba hotelowa ukończyła sprzątanie i gdy nie było obawy o jakąbądź przeszkodę, córka Małgorzaty i podmajstrzy otworzyli drzwi komunikacyjne i zeszli się razem.
Wiktor znajdował szczególnem, że Paweł pozostawił bez odpowiedzi adresowany do siebie telegram.
Ale nie chcąc niepokoić dziewczęcia, zadziwienie swoje, pomieszane z pewną dozą niespokojności, krył w sobie.
Renata również zaniepokojona milczeniem narzeczonego, pierwsza rozpoczęła rozmowę w tym przedmiocie.
— Dla czego — Paweł nie odpowiedział? — zapytała.
— Nie wiem, lecz być może, że telegram mój zastanie, powróciwszy bardzo późno do domu.
— To prawda... — szepnęła Renata, uspokojona tem istotnie podobnem do prawdy tłumaczeniem.
— Nie licząc tego — mówił dalej Wiktor — że jeżeli jest swobodny, to bardzo być może, że udał się na kolej i niespodzianie tu przyjeżdża.

XIX.

— O której pociąg nocny przechodzi przez Nogent?... — zapytała żywo córka Małgorzaty.
Wiktor zajrzawszy do Przewodnika odpowiedział:
— Pociągów jest trzy... Jeden o jedenastej minucie ósmej, drugi o dwunastej minucie trzydziestej trzeciej, a ostatni o czwartej minucie jedenastej zrana...
Renata spojrzała na zegar.
— Wpół do jedenastej... — rzekła — zaczekam do wpół do dwunastej.
— Zaczekamy razem.
O wpół do dwunastej rozmawiali jeszcze, a Paweł nie przybył.
— Nie przyjedzie dzisiejszej nocy... — szepnęło dziewczę podnosząc się z krzesła... — jestem niespokojna...
— Zapewniam panią, że niema powodu. To się tłómaczy w sposób zupełnie naturalny. Pan Paweł zatrzymany przez cały dzień po za domem, zbyt późno odebrał moją depeszę, aby mógł na nią zaraz odpowiedzieć... Żegnam panią życząc dobrej nocy...
— Dobranoc, panie Wiktorze...
— Do jutra.
Podmajstrzy wyszedł z pokoju.
Córka Małgorzaty zamknęła za nim drzwi, poczem z drzwi wychodzących na korytarz hotelowy, wyjęła klucz i położyła go na stole.
Następnie uklękła przy łóżku i pomodliła się za matkę nieznaną i za narzeczonego, położyła się i zgasiła światło.
Podczas gdy się to działo, na pierwszem piętrze hotelu pod Łabędziem krzyżowym, co też wówczas robił Byszard Beralle?
Wiemy już że pod pozorem zmęczenia, zamknął się z karafką wódki, do której często zaglądał.
Dla pijaka, oczekiwanie częstokroć sprowadza sen; nawet śmiało rzec możemy, że to czyni zawsze.
Ryszard nie stanowił wyjątku w ogólnem prawidle.
Rzucił się ubrany na łóżko dla zabicia czasu myśląc o blizkiem małżeństwie z Wirginią Bandu, i przyrzekając sobie nie zmrużyć oczu.
Powoli, powoli pod wpływem alkoholu, myśli jego się pomięszały, powieki się zamknęły i zasnął niepostrzeżenie, zostawiwszy na stole palącą się świecę.
Sen jego trwał długo i przerwał się w nagły sposób.
Młodzieniec przecierał oczy i spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał pięć minut po północy.
Chwycił za flaszkę, pociągnął łyk wódki i znowu przyłożył głowę do poduszki, mówiąc:
— Mam przed sobą dosyć czasu i postaram się aby nie zasnąć.
Łatwo to powziąść takie postanowienie, ale częstokroć nie łatwo je wykonać.
Mózg pijaka co chwila stawał się ociężalszym. Powieki zamykały mu się pomimo woli.
Właściwie nie spał, lecz podlegał pewnemu rodzajowi gorączkowego lunatyzmu, nawiedzanemu szczególniejszemi hallucynacyami i przerażającemi widziadłami.
Jedną z tych widziadeł miało taką cechę rzeczywistości, że Ryszard pragnąc uciec przed wymarzonem niebezpieczeństwem, zerwał się na równe nogi, co go postawiło wobec rzeczywistości.
— Jakie głupie marzenie! — szepnął. — Ja co sobie przyrzekałem nie zasnąć... Która też może by& godzina?
Powtórnie spojrzał na zegarek.
Ten ciągle wskazywał pięć minut do dwunastej.
— A! do kroć set! stanął! — rzekł młodzieniec prawie głośno.
I chcąc się lepiej przekonać, przyłożył zegarek do ucha. Żaden odgłos nie wydobywał się z niego.
— Stanął naprawdę! — mówił dalej. Kiedym spał jak bydlę, czas musiał już przeminąć!... A tom się ładnie urządził!
Poskoczył do okna, podniósł firankę i wyjrzał na dwór.
Na ulicy było zupełnie ciemno.
— Może już jest bardzo późno — pomysłał Ryszard. Ale do dnia jeszcze bardzo daleko... Mam przed sobą więcej niż potrzeba czasu do działania.
Karafka z wódką stała mu tuż pod ręką. Jednym łykiem wypróżnił jej zawartość, poczem wziął klucz oddany mu przez Leopolda, zapalił świeczką w latarce i włożył do kieszeni nóż leżący na stole.
Przez kilka minut stał ponuro ze zmarszczonemi brwiami, wykrzywioną twarzą, wzrokiem błądzącym w próżni.
Straszliwa, ostateczna walka toczyła się w zasępionej duszy nieszczęśliwego.
Pijaństwo, przezwyciężając chwiejący się rozum, jeszcze raz przytłumiło głos sumienia.
Ryszard podniósł głowę i pociągnął ręką po czole, na którem perliły się krople potu.
— Dalej!... — rzekł stanowczo.
— Poczem prawie pewnym krokiem postąpił ku drzwiom pokoju.
Klucz tkwił w zamku.
Otworzył je ostrożnie.
Korytarze były pogrążone w głębokiej ciemności.
Milczenia pogrążonego we śnie hotelu, najlżejszy nawet szmer, nie przerywał:
Ryszard wyszedł na schody.
Wszakże dywanik leżący na sto pniach, tłumił odgłos kroków.
Pijak zataczał się zlekka.
Z tém wszystkiem jednak, przy wysiłku, zdołał zejść na niższe piętro i nie zdradziwszy swojej obecności żadnym niewczesnym stukotem, stanął naprzeciw pokoju, zajmowanego przez Renatę.
Podniósł latarkę do górnej futryny drzwi.
— Numer trzeci... — szepnął przez zęby. To tu..
I wtedy z dzikiem lecz spokojnem postanowieniem, wsunął w dziurkę zamku klucz skradziony przez Leopolda i zakręcił.
Rygiel ustąpił.
Drzwi powoli się uchyliły.
Ryszard nadstawił ucha.
Wewnątrz panowało zupełne milczenie.
Pijak popchnął drzwi, które obracając się na zawiasach, skrzypnęły.
Niespokojny, drżący, zatrzymał się nadsłuchując znowu.
Wszystko było spokojne.
Tylko słaby odgłos oddechu uśpionej Renaty, dochodził do niego.
Wsunął się przez uchylone drzwi.
Raz znalazłszy się w pokoju, odsłonił słaby promyk światłą z latarki i skierował go na łóżko.
Córka Małgorzaty zwrócona twarzą do ściany, spała ciągle.
Zachęcony trwałością tego snu, zbliżył się idąc na palcach.
Ubranie dziewczęcia leżało ułożone w porządku na krześle u nóg łóżka.
Ryszard dostrzegł je i postąpił ku niemu, chcąc rozpocząć poszukiwania.
Nagle Renata się poruszyła.
Śpiąć ciągle obróciła się do Ryszarda.
Ten śpiesznie skrył latarkę pod palto i drżąc, wstrząsany od stóp do głów niepokojem podobnym do przestrachu, czekał.
Ciągle spokojny oddech dziewczęcia dowodził, że sen jej trwał zawsze.
Uspokojony opój odsłonił latarkę.
Światło padło całym snopem na twarz uśpionej.
Ryszard spojrzał na tę twarz, wydął krzyk i cofnął się przerażony, puszczając latarnię, która się potoczyła po podłodze i zgasła.
Poznał Renatę.
Dziewczę przebudzone nagle i zdjęte niezmiernym przestrachem, odpowiedziało na wykrzyk nocnego gościa wołaniem o pomoc.
Nędznik uczuł że jest zgubiony.
Domyślił się, że ludzie nadejdą, że mu niemożliwem będzie dostatecznie wytłómaczyć swojej obecności w tym pokoju, że zostanie aresztowany jako złodziej i straciwszy głowę poskoczył ku drzwiom.
Na progu tych drzwi ukazał się człowiek rozebrany do połowy, boso, z odkrytą głową, trzymając w lewym ręku lichtarz, a w prawem rewolwer.
Z bladego Ryszard zzieleniał; niewypowiedziany wyraz obłędu ukazał się na jego twarzy; cofnął się przed bratem, który poznając go wydał się nie mniej przerażonym; opój nie mogąc ustać na nogach upadł na środku pokoju na kolana.
Renata omdlewająca, bełkotała wyrazy bez związku.
Biedne dziewczę traciło przytomność.
Wiktor Beralle postawił świecę na stole i postąpił prosto do brata, który w tej chwili byłby dał wiele, gdyby uczuł, że podłoga się pod nim zapada, i że on się stacza i ginie w niezgłębionej przepaści.
Podmajstrzy pochwycił pijaka za rękę i ścisnął ja tak gwałtownie, że kości, ścięgna i muskuły zatrzeszczały.
— Ty! — zawołał głuchym głosem — ty, tutaj!... Co ty tu robisz?...

— Łaski!... — zawołał Ryszard. — Łaski, mój bracie!...

XX.

— Łaski! — powtórzył Wiktor Beralle. Ty prosisz o łaskę!... Zatem jesteś winien!.. Jaką nową zbrodnię przyszedłeś tutaj popełnić?... Czyś ty złodziej, czy morderca? No, mów!... Wytłómacz mi swoją obecność tu, w tym pokoju, w nocy!... Ja chcę, powinienem wszystko wiedzieć!... Gdy się woreczek pani Urszuli znalazł w twoich rękach, umysł mój opanowało straszliwe podejrzenie... Znikło ono... lecz dzisiaj powraca! Tyś nikczemnik, ty należysz do nieprzyjaciół panny Renaty!...
— Nie — odparł Ryszard zdławionym głosem — ja nie znam tych, o kim mówisz... Posłuchaj mnie... posłuchaj...
— Słucham... Czekam, tylko nie kłam, bo cię jak psa zabiję!
I Wiktor przyłożył swój rewolwer do skroni nędznika.
Renata złożyła ręce i zawołała z kolei:
— Łaski! zlituj się nad nim...
— Ależ pani! — odpowiedział podmajstrzy — przecież muszę się naprzód dowiedzieć, po co i jakim się tu dostał sposobem... Potem zobaczę, czy mu mogę przebaczyć... Ale cicho!... bez skandalu... Zdaje się, iż w hotelu nikt się nie przebudził... Niech to co zajdzie między nami, odbędzie się bez świadków...
Zamknąwszy uchylone drzwi, Wiktor powrócił do brata.
— Jeszcze raz słucham i czekam!... — rzekł. — Co cię sprowadziło do Nogent-sur-Senne?
— Mój los nieszczęśliwy... — wyjąkał Ryszard ciągle klęcząc.
Podmajstrzy wzruszył ramionami.
— Nie pleć głupstw! — zawołał. — Nieszczęśliwy, lecz tylko łotrów popycha do zbrodni!
— Bracie, powiem ci wszystko...
— Zabraniam ci nazywać mnie swoim bratem...
— Okrutny jesteś...
— Jestem sprawiedliwy...
— Nie potępiaj mnie... Jestem pijak, ale nie zbrodniarz... Słuchaj i osądź...
Głosem przerywanym, czasami zaledwie wyraźnym, Ryszard opowiedział rzeczy znane naszym czytelnikom, to jest o scenie pomiędzy nim i mamą Baudu, o wyjściu z restauracyi przy ulicy Saint-Mandé, o spotkaniu z Leopoldem na moście Bercy, o otrzymanych pieniądzach, o tem co się zobowiązał zrobić, o wyjeździe, słowem o wszystkiem.
Musimy mu oddać sprawiedliwość, że nic nie ukrywał, nic nie przekręcił, nic nie zmienił.
Wiktor słuchał blady, z załzawionym wzrokiem, a gdy skończył, rzekł:
— Zatem dla ciebie honor jest próżnem słowem i pijaństwo doprowadziło cię do zbrodni! Miałeś się utopić... Nieznajomy przychodzi przeszkodzić ci w popełnieniu złego czynu i proponuje ci inny, sto razy gorszy! Ty za pieniądze zgadzasz się!... Patrz, niesmak i oburzenie ogarnia mnie! Tyś podlejszy i więcej godny pogardy niż ten, co ci za kradzież zapłacili...
— Przebacz mi... przebacz... — wyjąkał Ryszard bijąc się w piersi. — Żałuję... więcej nigdy pić nie będę... nigdy! nigdy! przysięgam na wszystko co jest najświętszego na świecie!... Zlituj się nademną...
— Dobrze, zlituję się przez pamięć na ojca, którego nieskażone nazwisko przez twoje niegodne postępowanie splamione zostało... ale natychmiast dasz mi dowód że żałujesz...
— Jakim sposobem?...
— Pomagając mi do wynalezienia bandyty, którego byłeś wspólnikiem! Wydając mi tego człowieka, który cię popchnął do występku...
— Jestem gotów.
— Ten człowiek chciał dostać opieczętowane papiery, które posiada panna Renata?
— Tak jest... i to okłamując mnie co do ich natury, skłonił mnie co do ich pochwycenia...
— Dokąd miałeś zanieść te papiery zbrodniarzowi?
— Do Troyes...
— Do którego miejsca w Troyes?
— Do oberży pod Czerwonym kapeluszem przy ulicy Portowej...
— Kiedy?
— Jutro, a raczej dzisiaj.
— O której godzinie?
— W południe... Miałem wyjechać pociągiem odchodzącym o czwartej minucie jedenastej...
— Dobrze...
— Czy to wszystko co chciałeś wiedzieć?
— Nie... Teraz mi wymienisz nazwisko kusiciela...
— Paweł Pelissier...
Renata wydała wykrzyk.
Wiktor Beralle obrócił się do niej.
— Paweł Pelissier!... — powtórzyła córka Małgorzaty.
— Czy pani znasz to nazwisko?
— Ależ to jest nazwisko zbiega z Troyes... To jest nazwisko człowieka, który mnie wciągnął w zasadzkę listem podpisanym: przyjaciel twojej matki!
— Najzawziętszego pani nieprzyjaciela? Wspólnika spalonego przy ulicy Beautreillis nędznika!... Mordercy pani Urszuli! I to mego brata on wybrał aby się okradł! Ach jakże jest dobrym Bóg, który mi pozwolił być przy tobie, aby się tobą zaopiekować, bronić cię pani, bo za kilka godzin ten wielki zbrodniarz dostanie się w nasze ręce!...
Wiktor zamilkł, lecz po chwili zwrócił się do brata:
— No, przebaczam ci!... lecz czy wiesz dla czego? Bo Opatrzność pozwoliła, abyś niechcący i nieświadomie, stał się narzędziem zemsty panny Renaty.
— Bracie! — zawołał Ryszard powstając — i ty pani, pamiętajcie o przysiędze jaką wykonywam, i niech będę łajdakiem jeżeli ją złamię! Od tej chwili, od tej minuty, chętniej wypiję szklankę trucizny, niż szklankę wina!... Moje życie, moja wdzięczność, moje poświęcenie aż do śmierci do was obojga należy! Bracie, podaj mi rękę...
— Masz... Lecz pamiętaj...
— Zawsze!
— Nie złamiesz obietnicy?
— Nigdy!
— Wierzę ci... chcę ci wierzyć...Teraz umówimy się co będziesz miał zrobić...
W tej chwili na ulicy dał się słyszeć odgłos kroków i jakieś głosy.
Prawie jednocześnie zadzwoniono i silnie zapukano do bramy hotelu.
Renata, Wiktor i Ryszard nadstawili ucha.
— Otwórzcie! — wołano. — Otwórzcie prędko...
I dzwonienie i stukanie do bramy powtórzyło się z zdwojoną mocą.
— To głos Zirzy! — mówiła Renata blednąc. — Zirza tu!... Mój Boże!... mój Boże!... Pawłowi się trafiło jakieś nieszczęście!...
Podmajstrzy i brat jego poskoczyli do okna.
Mieli otworzyć.
— Nie... — rzekła do nich żywo Renata. — Pozostawcie mnie na chwilę samą... Idźcie otworzyć bramę, a ja się tymczasem na prędce ubiorę.
Wiktor i Ryszard usłuchali.
Gospodarz obudzony przez hałas, wychodził ze swego pokoju, ze światłem w ręku, klnąc i wymyślając i zbiegał po schodach tak prędko, jak mu pozwalała jego niezwykła okrągłość.
— Chciałbym wiedzieć, kto to sobie pozwala takich hałasów po nocy! — zawołał ujrzawszy młodzieńców; — posyłam po żandarmów...
— Nie czyń pan tego!... — odparł Wiktor. — My znamy osobę która sztuka i obawiamy się, czy się nie trafiło jakie nieszczęście... Otwieraj więc pan prędko...
Stukanie i dzwonienie nie ustawało.
— Nie rozbijać dzwonka i nie hałasować... — rzekł gospodarz przeze drzwi. Cierpliwości... Zaraz otwieram...
I drzwi się otwarły.
Zirza na progu tupała nogami z niecierpliwości.
Za nią dwie osoby, Małgorzata i panna de Terrys, nikły w cieniu.
Ujrzawszy Wiktora i Ryszarda, Izabella wydała okrzyk radości.
— Pan! pan! tutaj! — zawołała chwytając rękę podawaną jej przez podmajstrzego. — Ach! oddycham! Gdzie Renata.
— W swoim pokoju.
— Czy się jej nic nie przytrafiło?
— Nic, dzięki Bogu!... Poznała głos pani i czeka.
— Niechaj Bóg będzie błogosławiony co ją ocalił!... — wyrzekła Małgorzata z nieopisanym wyrazem: Nareszcie uściskam swoją córkę...
Wiktor usłyszał te słowa, lecz ich nie zrozumiał i spojrzał z głębokiem osłupieniem na tę, która je wymówiła.
— Tak... tak... — rzekła żywo Zirza. — Wszystko zaraz zostanie wyjaśnione... Renata jest córką tej pani, która drżała o swoje dziecię... Zaprowadźcie nas do niej...
Gospodarz, jak niemy, trzymał świecę. Wiktor mu ją bez ceremonii odebrał i zawołał:
— Pójdźcie panie... Pokażę wam drogę...
I poskoczył na schody. Za nim poszły kobiety.
Ryszard zupełnie wytrzeźwiony, zawstydzony i żałujący, szedł z tyłu za niemi.
Wchodząc na schody Zirza powtarzała:
— Renato!... droga Renato!...
Przybywszy na pierwsze piętro, Wiktor zatrzymał się i wskazując pokój pod numerem trzecim, rzekł:
— Tutaj...
Jednocześnie Renata otworzyła drzwi z wnętrza i padła Zirzie w objęcia.
Małgorzata Bertin chwiała się na nogach, drżąca z nieopisanego wzruszenia.
Musiała się wesprzeć ma ramieniu Honoryny, prawie tyle co ona wzruszonej.
Nagle Renata wyrwała się z uścisków Zirzy. Dreszcz przebiegł jej po skórze.
— Zirzo... — rzekła zmienionym głosem, — po co ta podróż do Nogent?.. Co znaczy twój przyjazd w nocy? Co mi masz do powiedzenia? Boję się... Pawłowi coś się przytrafiło...
— Nie, przysięgam! — odpowiedziała przyjaciółka Juliusza Verdier. — Jesteś ocalona. — Nie ma się czego obawiać niebezpieczeństw, — które ci groziły, ponieważ my tu jesteśmy... a ja przybywam z zapowiedzią szczęścia... szczęścia niezmiernego...
— Szczęścia niezmiernego... — powtórzyło dziewczę z zadziwieniem.
— Tak. Największego ze wszystkich...
— Jakiego?... Mówże!
— Ach! nie jestem wstanie... łzy głos mój tłumią... ale to są łzy szczęścia...
I wskazując ręką na Małgorzatę Zirza dodała:
— Popatrz na tę panią...
— Więc?...
— Więc ta pani jest twoją matką!...

XXI.

Z ust Renaty nie wydobył się żaden wykrzyk.
Dziewczę stało nieme, niejako sparaliżowane przez osłupienie.
Sądziło, że jest igraszką marzenia. Uczucie rzeczywistości dla niej znikło.
Małgorzata łkając, nie mogła przemówić ani słowa.
Podpierana przez Honorynę zbliżała się milcząc, z wyciągniętemi ramionami.
Nagle połysk światła rozjaśnił umysł Renaty.
Poskoczyła najprzód w ramiona gotowe do jej przyjęcia, i jednocześnie zabrzmiały dwa wykrzyki.
— Moja matko!...
— Moja córko!...
Widzowie tej wzruszającej sceny mieli oczy pełne łez rozczulenia.
— Moja córko... moje dziecię!... — mówiła Małgorzata pokrywając pocałunkami czoło włosy i policzki Renaty. To moją córka!.... Prawiem to odgadła ujrzawszy ją u pani Laurier... Serce mnie do niej ciągnęło i nie myliło się!... Więc to ty, moje ukochane dziecię!... To ty moja ubóstwiana córko!... Jakże cię kocham, o mój Boże!... Jakże cię kocham!
— Moja matko!... moja matko!... — szeptała Renata głosem słabym jak powiew wiatru. — I ja cię także...
Nie dokończyła i straciła w objęciach Małgorzaty przytomność.
Honoryna i Zirza poskoczyły ku niej.
— Mój Boże! — zawołała biedna matka z sercem szarpanem przez niepokój. — Mój Boże, miałażbym odnaleźć swoje dziecię na to, aby je zaraz utracić!...
— Nic jej nie będzie, moja przyjaciółko — odpowiedziała panna de Terrys, pomagając Izabelli posadzić zemdlone dziewczę w fotelu. — Gwałtowna radość sprowadziła to osłabienie, które przyjdzie bardzo prędko.
Sierota się nie myliła.
Po upływie kilku sekund, blade lica Renaty przybrały kolor różowy.
Jej pierwszy uśmiech, pierwsze spojrzenie były dla Małgorzaty.
— I ja cię kocham także, moja matko... — rzekła do niej wyciągając ręce. — Oddawna... zawsze kochałam cię nie znając, albo raczej znałam cię... widywałam cię w marzeniach.
— I chciano dzielącą nas przepaść uczynić nieprzebytą!... — zawołała pani Bertin — zaprzysiężone śmierć twoją, aby nas rozłączyć na zawsze!. Czyż mi znów co groziło? — zapytała Renata.
— Byłaś skazana na śmierć!...
— Czy to być może?...
— To jest rzecz pewna... Jeżeli jeszcze żyjesz, to cud prawdziwy! Zrozumiesz to, dowiedziawszy się co zaszło w Port-Creteil...
— W Port-Creteil? — powtórzyło dziewczę.
— Tak, u nędznika, do którego miałaś odnieść koronki...
— Ale jakim sposobem?
— Słuchaj swojej przyjaciółki... Na twojem miejscu ona o mało nie umarła.
— Zirza opisała straszliwy dramat w domku w Port-Creteil.
Renata, Wiktor i Ryszard zbledli ze strachu.
— Nie ma wątpliwości! — rzekł podmajstrzy, gdy Izabella skończyła swoje opowiadanie. — Ten podły Fradin jest nie kto inny tylko Paweł Pelissier, zawzięty prześladowca, nieubłagany nieprzyjaciel panny Renaty, który jeszcze dzisiejszej nocy chciał jej skraść papiery powierzone przez pana Pawła mojej pieczy.
— Dzisiejszej nocy! — zawołała Małgorzata z przestrachem.
— Tak jest pani, — lecz szczęściem ja tu byłem i czuwałem...
Ryszard rumieniąc się ze wstydu spuścił głowę.
— Panie — rzekła pani Bertin podając Wiktorowi rękę — wiem że memu siostrzeńcowi Pawłowi i panu zawdzięczam to, że dziś widzę moją córkę... moją córkę... którą wtedy na moście Bercy ocaliliście obadwa od straszliwej śmierci!
— Twój siostrzeniec, moją matko! — rzekła żywo Renata. — Paweł Lantier jest twoim siostrzeńcem?
— Tak jest, moje dziecię, Paweł Lantier którego kochasz, który ciebie ubóstwia i jestem pewną, że uczyni cię najszczęśliwszą z kobiet...
— O matko! matko!... ileż od razu szczęścia!...
Małgorzata uściskała Renatę, poczem z wracając się do Wiktora Beralle mówiła dalej:
— Chciałabym pana o coś zapytać...
— Odpowiem z największą chęcią...
— Przed chwilą wymieniłeś pan nazwisko...
— Pawła Pelissier?
— Tąk. Co to za człowiek?
Renata nie pozwoliła Wiktorowi przemówić.
— Ten człowiek — rzekła — jest to zbrodniarz, który, razem ze swoim wspólnikiem, spalonym przy ulicy Beautreillis, chciał mnie zamordować na moście Bercy, który zabił parną Urszulę dla skradzenia jej listu i usiłował otruć na mojem miejscu Zirzę... Ten człowiek, zbieg z więzienia w Troyes, jest moim tajemniczym i śmiertelnym wrogiem...
— Zapewne i moim także... — rzekła sierota.
Renata podniosła zdziwiony wzrok na nieznajomy Nie rozumiała.
— Panna Honoryna de Terrys — odezwała się Małgorzata.
— Ty! ty! pani! — zawołała wesoło Renata ściskając dziewczę za ręce. Pani, przyjaciółka mojej przyjaciółki Pauliny Lambert, jesteś wolną!... Paweł się nie mylił utrzymując, że ma w rękach dowód twojej niewinności! Tyś winna swoją wolność rękopisowi wręczonemu Pawłowi przed zgonem przez człowieka z Beautreillis!...
— Rękopisowi?... — powtórzyła sierota z łatwą do zrozumienia ciekawością. Jakiemu rękopisowi?...
Pamiętnikom hrabiego de Terrys, twego ojca. Tym pamiętnikom, w których swoją ręką napisał, że nie wierząc w naukę medycyny, bez czyjej bądź wiedzy, zażywał truciznę indyjską dla przedłużenia życia...
— Ach! — rzekła Honoryna — pojmuję!... otaczające mnie ciemności się rozpraszają... Ten człowiek kazał skraść Pamiętniki mego ojca, aby mnie następnie oskarżyć i moje usprawiedliwienie uczynić niepodobnem!... To uderza w oczy, ale nazwisko Pawła Pelissier nie jest mi znane...
— Jeżeli to jest fałszywe nazwisko, pani, co zresztą wydaje mi się prawdopodobnem — odparł Wiktor Beralle — to się wkrótce dowiemy o prawdziwem, bo za parę godzin ten nędznik będzie w naszej mocy...
— Czy Paweł pojechał do Troyes w kwestyi tego nędznika? — zapytała Zirza.
— Tak jest... — odpowiedziała Renata.
— Czy spodziewał się zastać go w Troyes?
— Nie, ale chciał się udać do więzienia, aby się dowiedzieć, czy zbieg nie wpadł w ręce sprawiedliwości...
— I dla pomszczenia panny de Terrys, jak mi powiedział — dodała Małgorzata. — O tym to on mówił obowiązku!... Nareszcie go poznamy, tego wroga mojej córki i Honoryny...
— Trzeba jechać do Troyes... — rzekła sierota — musimy uprzedzić Pawła Lantier...
— Porozumiemy się co do tego przedmiotu... — odpowiedział Wiktor Beralle.
— Mów pan.
— Ja posiadam ważne papiery należące do panny de Renaty... Koperta zawierająca te papiery, wręczona przez notaryusza z Paryża, ma być otworzoną tylko przez pana Audouard, notaryusza w Nogent-sur-Seine, to jest tutaj... Ale panna Renata ma się stawić w kancelaryi dopiero w poniedziałek i to pani — dodał Wiktor zwracając się do Małgorzaty — pani, jej matka, tam ją zaprowadzisz...
„Wręczę pani tę opieczętowaną kopertę.
„Ja pojadę z bratem pierwszym pociągiem idącym do Troyes, gdyż to tam padnie pod naszemi ciosami prawdziwy czy fałszywy Paweł Pelissier.
„Pan Paweł Lantier wyjechawszy wczoraj wieczorem z Paryża, przybył zbyt późno, aby się mógł dostać do kancelaryi więziennej i otrzymać żądane objaśnienia... Dopiero jutro rano, a raczej dziś rano będzie miał to zadowolenie.
„Otóż wsiadłszy do pociągu o czwartej minut pięć, z pewnością spotkamy się z panem Pawłem, zawiadomimy go o tém, co się dzieje, a on nam dopomoże w zatrzymaniu bandyty, ktokolwiekby się ukrywał pod nazwiskiem Pawła Pelissier.
— Uczyń to, mój przyjacielu — rzekła żywo Renata. — Jedź do Pawła, powiedz mu wszystko. Niech, wie, żem odnalazła matkę i podzieli się ze mną szczęściem...
— Niechaj wie także. — dodała Małgorzata — żem go kochała czule jako syna mojej siostry, lecz jeszcze go czulej kochać będę jako swego własnego syna...
— Powrócicie tu do nas? — rzekła Renata.
— To będzie zależnem od okoliczności... W każdym razie nie wyjeżdżajcie panie z Nogant przed otrzymaniem odemnie depeszy... Kto wie, czy wasza obecność w Troyes nie będzie potrzebna?
— Zgoda, panie Wiktorze... — rzekła Małgorzata. — Zaczekamy... Teraz przejdź pan do gospodarza i każ dać pokoje dla panny de Terrys i dla pani Zirzy.
— Tylko dla — panny de Terrys... — przerwała Zirza.
— Czyż pani nie potrzebujesz wypoczynku?
— Zapewne, że go będę potrzebowała, ale zostawmy to na później. Tymczasem ja będę towarzyszyła panu Beralle do Troyes.
— Ty! — zawołała Renata.
— Tak jest... ja...
— A po co?
— Ja chcę się chcę dowiedzieć, czy Fradin, truciciel z Port-Creteil i Paweł Pelissier jest jedną i tąż samą osobą...
— Ale czy się nie boisz?
— Czegóż mam się obawiać pod opieką Wiktora Beralle i jego brata?

XXII.

— Więc zgoda, moja droga Izabello — odparła pani Bertin — ja pozostanę z córką.
Wiktor poszedł uprzedzić gospodarza, który wskazał pannie de Terrys pokój, do którego się ta, uściskawszy Małgorzatę, Zirzę i Renatę udała.
Młody podmajstrzy ukazał się prawie w tej samej chwili, niosąc kopertę zapieczętowaną, wręczoną Renacie przez notaryusza z ulicy Piramid.
— Oto jest — rzekł oddając kopertę pani Bertin, oto jest koperta, którą panna Renata winna oddać panu Audouard. Jestem pewien, że pani tak będziesz bronić tego depozytu, jak ja sam bym go bronił...
Małgorzata rzuciła okiem na napis i zadrżała.
— Pismo i podpis Roberta.. — szepnęła.
Poczem głośno dodała:
— Dziękuję, panie Beralle... Możesz pan jechać... ten depozyt jest w dobrych rękach...
— Do widzenia, moja droga Renato... — rzekła Zirza, całując córkę Małgorzaty. — Przywieziemy ci wkrótce twego ukochanego.
Była już blizko czwarta zrana.
Wiktor i Zirza udali, się na kolej.
Matka i córka pozostawszy same, znowu rzuciły się w swoje objęcia.
Obiedwie wylewały słodkie łzy, łzy rozczulenia i radości.
Poczem pani Bertin w krótkości opowiedziała to, co Renacie wypadało wiedzieć z upłynionego czasu.
— O! moja ukochana matko — zawołało dziewczę wysłuchawszy opowiadania do końca — ileż ty musiałaś cierpieć! — Ileż musiałaś płakać!... Zapomnij o wszystkiem teraz, gdy ci jestem po wrócona... Jesteśmy razem i ja cię kocham...
Małgorzata z uniesieniem spoglądała na tę twarz anielską.
Wzięła Renatę w objęcia, pokryła ją pocałunkami, a potem rzekła:
— Musisz czuć potrzebę spoczynku, pieszczotko? Trzeba się położyć do łóżka... ja będę czuwała przy tobie.

Dziewczę usłuchało, i w kilka minut później spało spokojnym snem pod okiem swojej matki.

∗             ∗

Tak jak to Wiktor Beralle bardzo słusznie utrzymywał, Paweł Lantier za późno przybył do Troyes, aby się udać do więzienia dla zebrania wiadomości o zbiegłym Pawle Pelissierze.
Wyszedłszy z dworca, kazał się zawieźć do Hotelu Prefektury.
Pamiętamy, że z okna tego hotelu, wznoszącego się po nad ogród ponsyonatu pani Lhermitte, po raz pierwszy ujrzał Renatę.
Zmęczony różnorodnemi wzruszeniami następującemi po sobie bez przerwy i zmuszony odłożyć do jutra krok, który był celem jego podróży, udał się na spoczynek myśląc o tem wszystkiem co już dokonał i o tem co mu pozostawało do dokonania.
Student wcale się nie domyślał, że jego ojciec, Paskal Lantier, zajmował w tym samym hotelu pokój przyległy do jego mieszkania.
Leopold punkt za punktem wykonywał plan nakreślony przez siebie.
O dwunastej minucie trzydziestej piątej wsiadł w Paryżu do pociągu, który go miał zawieźć do Troyes, a który o czwartej minut jedenaście przechodził przez Nogent-sur-Seine.
Właśnie o tej godzinie Wiktor Beralle, Byszard i Zirza wyjeżdżali z Nogent.
Były więzień pomyślał sobie:
— Zobaczę, jak Ryszard będzie wsiadał do wagonu... Obecność jego będzie dowodem że mu się powiodło. Połączę się z nim w Troyes na stacyi i na poczekaniu dopełnimy wymiany.
Skurczony z zimna i wsunięty w kąt przedziału, w którym się znajdował w towarzystwie wielu osób, Leopold nie spał i liczył jedną po drugiej liczne stacye na których się pociąg zatrzymywał.
Nareszcie wymieniono Nogent-sur-Seine.
Leopold przetarł chustką mocno spocone okno i utkwił wzrok w peron służący pasażerom do wysiadania.
Znajdowało się na nim tylko trzy osób, dwóch mężczyzn i kobieta, których twarze nikły pod ogromnemi szalami.
Leopold więc nie poznał żadnej z tych trzech osób; zresztą, według niego, Ryszard nie mógł należeć do jakiegoś towarzystwa.
— Nie ma go!... — pomyślał mocno zaniepokojony. — Albo mu się nie udało, albo się spóźnił na pociąg... Bieda z temi ludźmi ogłupiałemi z pijaństwa!
Trójka podróżnych wsiadła do wagonu i pociąg puścił się w dalszą drogę.
Czytelnicy z łatwością zdadzą sobie sprawę z niespokojności Leopolda.
Dręczył go prawdziwy niepokój, nie dla tęgo aby się czego obawiał dla siebie samego, gdyż Ryszard Beralle znał go tylko pod nazwiskiem Pawła Pelissiera, a Paweł Pelissier nie był dotykalnym, ale obawiał się rozwiania z wiatrem milionów Roberta Vallerand i zapytywał sam siebie, czy miał słuszność nie działając sam, kiedy szło o pochwycenie papierów wręczonych córce Małgorzaty przez notaryusza paryzkiego.
— Z tém wszyskiem jednak zachowywał niepewną nadzieję, że Ryszardowi musiało się udać i że się po prostu spóźnił na pociąg.
Leopold łudził się tą nadzieją w chwili, gdy pociąg stanął na stacyi w Troyes.
Nędznik szybko wyskoczył z wagonu, podniósł do góry kołnierz futrzany, oddał bilet i puścił się ulicami miasta, gdzie prędko wybrał jeden z hoteli.
Za nim szli dwaj bracia i Zirza, nie domyślając się wcale, że ten podróżny, któremu było tak pilno, jest szukanym przez nich człowiekiem.
Wybiła szósta rano.
W okolicach dworca kolejowego, niektórzy kupcy korzenni zaczynali otwierać swoje sklepy, między któremi znajdował się rodzaj szyneczku istniejącego na dole oberży czwartego rzędu.
— Wejdźmy tam... — rzekł Wiktor. — Pani Izabella będzie się mogła trochę rozgrzać i odpocząć.
Przestąpili próg szyneczka, w którym duży piec po brzegi napełniony węglem, utrzymywał bardzo wysoką temperaturę.
— Zirza napiła się bulionu, potem szklankę wina bordo z cukrem i odeszła do pokoju, którego podmajstrzy dla niej zażądał.
— A teraz, każdy do swojej roli... — rzekł Wiktor do Ryszarda.
— Rozkazuj, jestem posłuszny.
— Ten Paweł Pelissier'ł wyznaczy! ci schadzkę przy ulicy Portowej, w południe, pod Czerwonym Kapeluszem.
— Tak.
— Łotr musi już być w Troyes...
— To być może...
— Nie trzeba aby cię widział przed oznaczoną godziną, a jednak koniecznie potrzeba ażebyś wyszedł dla dowiedzenia się gdzie jest ulica Portowa i Czerwony kapelusz i dokładnego obznajmienia się z miejscowością.
— To słuszne...
— Skorzystasz więc z tej porannej godziny, w której ani psa nie widać na ulicy, dla udania się do wzmiankowanego zakładu... Zachowasz w pamięci plan topograficzny, tak abyś mnie mógł jak najdokładniej objaśnić i powrócisz tu czekać na mnie.
— Czekać na ciebie?... — powtórzył Ryszard. — Czy ty wychodzisz?
— Rozumie się... Idę wyszukać pana Pawła...
— Jakże się do tego weźmiesz?... W Troyes, które jest wielkiem miastem, jest dużo hoteli... Czy będziesz chodził od jednych drzwi do drugich?... To ci zabierze dużo czasu...
— Za dużo... chybaby przypadek, ale też strzedz się będę działać w ten sposób.. — Pan Paweł dziś rano ma iść do więzienia w Troyes, ponieważ w umyślnie w tym celu przyjechał... Więc pozostanie mi tylko stanąć na razie naprzeciw więzienia i chybaby sam czort przeszkodził, żebym go nie ujrzał wchodzącego lub wychodzącego.
— Patrzaj! to dobra myśl!
— Bardzo dobra!
— Ale pan Paweł zapewne nie będzie się mógł zapewne dostać do więzienia przed dziewiąta lub dziesiątą godziną i dałbym ci dobrą radę...
— Mów...
— Nie wiadomo co się może przytrafić... Ów łotr co ze mnie chciał zrobić złodzieja, może się znajduje pod Czerwonym Kapeluszem... Coby ci to szkodziło przejść się aż tam... on nie będzie miał żadnego podejrzenia ponieważ cię nie zna...
— Masz słuszność... Ja pójdę sam zrewidować położenie pod Czerwonym Kapeluszem. Czekaj tu na mnie...
I podmajstrzy wyszedł z szynczku.
Troyes zaledwie się budziło.
Prowincyonalne miasta nie w stają rano, szczególniej w zimie podczas ostrego powietrza.
Jednakże Wiktor ujrzał kilka sklepów otwartych, albo raczej uchylonych i mógł się poinformować.
Wskazano mu drogę, którą miał iść na ulicę Portową.
Byłą to uliczka wązka i ciemna, która się zaczynała od ulicy Ogrodowej, a kończyła przy porcie.
Podmajstrzy poszukał szyldu pod Czerwonym kapeluszem.
Szerokie nakrycie głowy z czasów Ludwika XIII z drzewa, pomalowane na kolor jaskrawo czerwony, wyskakujące nad; drzwiami wchodowemi, wzrok jego wkrótce uderzyło.
Otworzył drzwi i przestąpił próg.
— Tłum wioślarzy, tragarzy, ładowników towarów, zacieśniało salę zakopconą, wązką i długą.
W głębi tej sali znajdował się korytarz, dający przystęp do małych gabinetów, których okna zaopatrzone w silne żelazne kraty, wychodziły na źle utrzymane ogrody, na których śnieg skrywał szczątki różnego rodzaju.

XXIII.

Wiktor Beralle zbliżył się do kantoru.
— Proszę o kieliszek rumu — rzekł do gospodarza — czekam tu na kogoś.
— Czy pan chce czekać w gabinecie?
— Tak jest.
— Niech pan idzie dalej i wybierze sobie... wszystkie są wolne. Zaraz podadzą.
— Wiktor przebył tłum, wszedł na wspomniony wyżej korytarz i wszedł do pierwszego gabinetu który mu się przedstawił.
Oprócz okna zaopatrzonego w kraty i wychodzącego na ogrody, pokoik ten miał drugie wychodzące do wielkiej sali i zasłonięte firankami niegdyś białemi, a teraz brudno-szaremi.
Gruba dziewka przyniosła podmajstrzemu zamówiony kieliszek, rumu i wyszła.
Młodzieniec zapalił cygaro i pozwolił upłynąć kwandransowi czasu, aby dać pozór rzeczywistości pretekstowi przez niego przedstawionemu.
Następnie wyszedł z gabinetu, wrócił do kantoru płacąc, rzekł do gospodarza.
— Osoba na którą czekam nie przychodzi. Dziś rano nie mam czasu. Jutro powrócę...
I wyszedł.
— Teraz — pomyślał ujrzawszy się na ulicy — idzie o to aby stanąć na straży przed więzieniem w Troyes...
Jakiś przechodzień wskazał musdrogę, którą się miał udać.
Przechodząc prze mały placyk, stanął jak wryty, z otwartemi usty, oczyma powiększonemi ze ździwienia.
Zresztą zdziwienie to było bardzo naturalne.
Po drugiej stronie placu ujrzał Paskala Lantier, ojca Pawła, wchodzącego do domu umeblowanego, noszącego na froncie szyld: Hotel Auby.
— Pan Paskal tutaj!
— szepnął zastanawiając się nad tém nieprzewidzianém spotkaniem — co to ma znaczyć?
Po chwili dodał:
— Ależ, zastanowiwszy się, nie wiem czego ja się dziwię... Przedsiębiorca znajdując się w podróży, tak dobrze mógł mieć interes w Troyes, jak i gdzieindziej. Z tem wszystkiem, to zabawna rzecz, abyśmy w jednym dniu znaleźli się tu wszyscy, ojciec, syn, podmajstrzy...
Po tym krótkim monologu, Wiktor puścił się w dalszą drogę.
Z ulicy Portowej w Troyes do więzienia jest daleko.
— Szczególniej daleko było dla obcego, który kierowany pobieżnie, nie zbyt jasno, objaśnieniami; co chwila błądził i musiał się cofać napowrót.
Nareszcie doszedł do celu.
W chwili gdy stanął przed więzieniem drzwi tegoż zamknęły się za studentem prawa.
— To tu — rzekł Wiktor do siebie — teraz trzeba się przechadzać, bo pan Paweł pewno jeszcze nie przyszedł.
Co do tego to się mylił, jak wiemy.
Udajmy się do więzienia za synem Paskala, rozmawiającym z odźwiernym, który mu otworzył.
— Proszę pana jeszcze nie czas do odwiędzin — rzekł dozorca bramy.
— Ja nie przychodzę w odwiedziny.
— Więc może pan co przynosi dla którego z aresztowanych.
— I to nie.
— To czegóż pan chce?
— Chciąłbym po prostu prosić pana pisarza o pewne objaśnienie.
— Źle pan trafiasz!
— Dla czego?
— Dzisiaj niedziela i oprócz uwolnień, które mogą mieć miejsce o ósmej zrana, kąncelarya w niedzielę bywa zamknięta...
Zamknięta! — zawołał Paweł zadziwiony — a to niesłychane nieszczęście, bo objaśnienia tego potrzebuję bez zwłoki!...
— A czy pan nadzorca nie mógłby pana objaśnić?
— Zapewne mógłby...
Czy nie możnaby się z nim zobaczyć?...
— I owszem... Zostaniesz pan do niego zaprowadzony.
Odźwierny zawołał jednego ze służby więziennej i wskazując na Pawła Lantier, rzekł:
— Zaprowadźcie tego pana do nadzorcy.
Oficyalista wziął jeden z kluczy wiszących na gwoździu, otworzył ciężkie drzwi prowadzące do wnętrza więzienia i gestem zaprosił młodzieńca, aby szedł naprzód.
Paweł wszedł na długi korytarz podparty ciężkiemi słupami i oświecony ostrołukowemi oknami, dawne miejsce przechadzki klasztornej.
Przeszedłszy tą galeryą dziesięć lub piętnaście kroków, oficyalista idący teraz naprzód znowu zatrzymał się przed drzwiami.
— Jesteśmy już, rzekł.
I zapukał.
Młodziutkie dziewczę drzwi otworzyło i zapytało:
— Czego chcecie Wilhelmie?
— Ktoś przyszedł do pana nadzorcy.
— Ojciec jest w domu, proszę wejść.
Student przestąpił próg, kłaniając się dziewczynce, która drzwi zamknęła.
— Proszę pana z sobą... — dodało dziecię.
I zaprowadziła Pawła do pokoju, służącego zarazem za gabinet do pracy, w którym człowiek pięćdziesięcioletni ubrany w przepisany mundur urzędników więziennych siedział przy stole.
— Ojcze, jakiś pan przyszedł...
Nadzorca zajęty pisaniem, podniósł głowę i ujrzawszy nieznajomego wstał z krzesła i postąpił ku niemu.
Dziewczynka wyszła.
— Pan do mnie ma interes? — zapytał nadzorca podając krzesło.
— Tak panie, w zastępstwie pisarza więziennego.
— Jestem na pańskie rozkazy, jeżeli go tylko będę mógł zastąpić...
— Nie wątpię o tem, jeżeli pan jesteś już od pewnego czasu przy tem więzieniu.
— Wszedłem do służby w niém przed dwudziestoma dwoma laty jako prosty dozorca i widziałem przed sobą dużo przesuwających się znajomych twarzy... O co idzie?
— O objaśnienie...
— Co do więźnia?
— Tak, panie.
— Jego nazwisko?
— Paweł Pellissier...
Nadzorcą zmarszczył brwi i zamyślił się.
— Paweł Pelissier... — powtórzył. — Czyś pań pewny, że to w istocie był Paweł Pelissier.
— Jaknajpewniejszy.
— Z naszych więźniów żaden się tak nie nazywa i prawie bym przysiągł, że nazwisko to nie znajduje się w naszych księgach.
Student nie zniechęcił się tym pierwszym zawodem i mówił dalej:
— Dopomogę pamięci pańskiej... Więzień o którym mowa, uciekł z tego więzienia...
— Jak dawno?
— Dwudziestego trzeciego października roku bieżącego...
— Bardzo dobrze... Wymieniasz pan datę i ta jest rzeczywistą... W istocie w noc z 23 na 24 mieliśmy ucieczkę, a ucieczka ta nastąpiła Wwnajszczególniejszych warunkach... Nikt nie mógł dojść nigdy jakim sposobem ów więzień, najprzebieglejszy lis w świecie, mógł wyjść z drogi otaczającej więzienie, na którą się spuścił za pomocą prześcieradła, przepiłowawszy kraty okna.
— Zatem W dniu który Wymieniam ucieczka rzeczywiścîe miała miejsce?
— Zpewnością, ale nie powiodła się biednemu zbiegowi.
— Jakto?
— Bo nie żyje...
— Nie żyje! — zawołał syn Paskala.
— Tak, panie... na drugi dzień nad brzegiem Sekwany, w stronie ku Troyes, znaleziono jego czapkę i różne inne rzeczy które do niego należało, co dowodzi, że usiłując przepłynąć rzekę, utonął.
— A! doprawdy, to dziwne!
— Dla Czego?
— Gdyż zbieg z 23 października wcale nie utonął, skoro przybył do Paryża...
— To być nie może!
— Jestem tego pewny... Mam nawet dowód.
— Dowód?...
— Niezbity...
— Zgadzam się jeżeli pan zechcesz, ale z dowodu tego nie wypływa, aby zbieg z 23 października nazywał się...
— Czy pan znasz jego prawdziwe nazwisko?
— Tak jak swoje własne! Ów łotr był moim współrodakiem... Rodem tak jak i ja z Troyes, pochodził z porządnej rodziny... Znałem go młodym... Wuj jego niedawno umarł w Viry-sur-Seine, zostawiając cały majątek swemu siostrzeńcowi, który mieszka w Paryżu... bogatemu przedsiębiercy... Ten wujaszek to był figura... deputowany... nazywał się pan Robert Vallerand...
— Robert Vallerand! — zawołał Paweł. — Jakieś pan wymówił nazwisko?
— Człowieka kochanego, szanowanego, żałowanego przez wszystkich, zmarłego w dniu 25 października, w dwa dni po ucieczce siostrzeńca...
Student zbladł jak trup.
— Jakże się ten siostrzeniec nazywał? — wyjąkał głosem drżącym ze wzruszenia.
Nadzorca odpowiedział:
— Ów łotr nazywał się Leopold Lantier.
Paweł przyłożył rękę do zamierającego serca.
Zimny pot zrosił mu czoło.
Zdawało mu się, że mu skronie pękają.

XXIV.

— Leopold Lantier!... — szepnął po upływie jednej czy dwóch sekund.
— Pan znasz to nazwisko? — zapytał nadzorca zdziwiony wzruszeniem młodzieńca.
Ten ostatni pojął całą ważność odpowiedzi jaką miał udzielić.
Kto to był ów Leopold Lantier, o którego istnieniu on nie wiedział? Ten krewny, o którym ojciec jego nigdy nie wspominał?
Domyślił się jakiejś hańbiącej tajemnicy, przywołał na pomoc całą energię woli i odparł.
— Tak jest, panie... znam to nazwisko, albo przynajmniej sądzę że je znam. I pan mówisz, że ten więzień był siostrzeńcem pana Roberta Vallerand niedawno zmarłego?
— Tak, i bratem stryjecznym pana Paskala Lantier, zamieszkałego w Paryżu, którego ojciec pochodził z Troyes.
— Czy ów Leopold odsiadywał tutaj więzienie?
— Nie... Skazany na całe życie przed dziewiętnastu lub dwudziestu laty, siedział w Clairvaux, w więzieniu głównem i został tu sprowadzony jako świadek w sprawie kryminalnej... Skorzystał z tęgo ażeby uciec...
— Zdawało mi się, że pan Vallerand umarł nazajutrz po ucieczce swego siostrzeńca.
— I zdawało się panu dobrze...
— Wszystko to jest bardzo dziwne! — pomyślał student.
Nadzorca mówił dalej:
— Ponieważ pomiędzy więźniami nie było żadnego, któryby nosił nazwisko Pawła Pelissiera, więc trzebaby przypuścić że Leopold Lantier przybrał to nazwisko po ucieczce, co jest trudnem do przypuszczenia, skoro jest pewność... że zbieg zginął w Sekwanie...
Syn Paskala Lantier nie chciał więcej wypytywać.
— Dziękuję panu za objaśnienia, których mi raczyłeś dostarczyć... — rzekł wstając z krzesła.
— Żałuję, że nie mogą być dla pana użyteczne.
Poczem nadzorca odprowadził swego gościa do drzwi więzienia, otworzył je i zamknął za nim.
— Mój Boże! — rzekł Paweł do siebie z przerażeniem, jak tylko się ujrzał za obrębem więzienia — jakież straszliwe odkrycia czyni mi to nazwisko którem usłyszał... Leopold Lantier, morderca Renaty... Leopold Lantier, wspólnik nędznika, w którego rękach znalazłem Pamiętniki hrabiego de Terrys... A mój ojciec był winien milion hrabiemu... i nagle się mu wypłacił... Jaka przepaść!... To byłoby potwornem...
Przygniatany okropną nie spokojnością która go dręczyła, student szedł chwiejąc się jak człowiek pijany.
Naglę uczuł czyjąś rękę na ramieniu, zwrócił wzrok na tego co go tak zaczepiał w mieście, gdzie nie miał nikogo znajomego i wydał głuchy wykrzyk poznając Wiktora Beralle.
— Ty! ty tutaj, Wiktorze! — zawołał z przestrachem. — I sam! Renata? gdzie jest Renata?
— Uspokój się panie Pawle — odparł żywo podmajstrzy. — Panna Renata jest zupełnie bezpieczna... Za jej zdrowie ja odpowiadam...
— A jednak ją opuściłeś...
— Bez najmniejszej niespokojności, bo osoba która mnie zastępuje w Nogent-sur-Seine, — gdzie wypadało się zatrzymać do jutra rana do powrotu notaryusza, będzie czuwała tak samo dobrze, a nawet lepiej niż ja bym mógł to uczynić.
— W czyich że ją zostawiłeś rękach?
— W rękach jej matki...
Paweł stanął osłupiały z zadziwienia.
— Jej matki! — odrzekł zaledwie zrozumiałym głosem. — Renata odnalazła swoją matkę?
— Tak jest, panie Pawle... i pan ją znasz...
— Ja ją znam, ja?
— Ty kochasz ją z całej duszy, — a ona ci odpłaca takiém samem przywiązaniem.
— Któż to? któż więc to jest?
— Czy nie zgadujesz?
— Nie, stokroć nie!
— A jednak to uderza w oczy... To pańska ciotka.
— Mojâ ciotka?... Małgorzata Bertin... matką Renaty?
— Tak jest; panie Pawle.
— Ależ temu niepodobna uwierzyć...
— A jednak jest to najzupełniejsza prawda... To cała historya, którą panu pani Izabella z zadowoleniem opowie...
— Ziràâ jest W Troyes? — zapytał Paweł na nowo zdziwiony.
— Tak, i mój brat także...
Student obydwoma rękami pochwycił się za główę.
Nic już nie rozumiał i zapytywał się siebie na seryo, czy nie traci rozumu.
— Cóż się więc dzieje?... — szepnął po upływie jednej lub d óch sękund.
— Dzieją się rzeczy niesłychane!
— Jakie?
— Za kilka godzin morderca panny Renaty, morderca pani Urszuli, złodziej „Pamiętników“ hrabiego de Terrys, Paweł Pelissier, będzie w naszych rękach...
— Paweł Pelissier... — powtórzył syn Paskala z przestrachem... — Paweł Pelissier w twojej mocy?...
— Tak... — odpowiedział Wiktor. — Pójdź pan jeżeli chcesz... w drodze objaśnię to, co się panu wydaje ciemnem...
Dwaj młodzieńcy skierowali się do sklepiku, w którym podmajstrzy zostawił swego brata.
Przez drogę Wiktor w krótkości opowiedział rzeczy znane już czytelnikom, dodając do tego opis otrucia Zirzy w Port-Creteil i sceny, jakie miały miejsce w hotelu pod Łabędziem krzyżowym w Nogent-sur-Seine.
Student słuchając tęgo opowiadania czuł, że szaleństwo znowu jego umysł ogarnia.
Pawłem Pelissier był Leopold Lantier, o tem nie było wątpliwości... Leopold Lantier, brat stryjeczny jego ojca!
— Jego wspólnik!... — dodał ze drżeniem.
Nagle opanowany nieprzepartą siłą, zawołał chwytając podmajstrzego za ramię.
— Wiktorze, jestem przeklęty!
— Pan, panie Pawle! — odparł poczciwy robotnik, patrząc z osłupieniem na studenta, którego nagle zbladła twarz przybrała przestraszający wyraz. — Pan! pan!...
— Tak, ja... Ach! ty nie rozumiesz... nie możesz rozumieć... Wszystko się zbyt wcześnie wyjaśni... Po widzeniu się z Zirzą wszystko ci wyjaśnię.
Doszli do sklepiku, w którym czekał Ryszard.
Paweł wyciągnął do młodzieńca rękę.
— Pani Izabella? — zapytał Wiktor.
— Przed chwilą tu była, aby ze mną porozmawiać, gdyż spać nie mogła. Tylko co weszła na górę.
— Pójdźmy do niej...
Jasnowłosa Zirza uściskawszy Pawła z wylaniem została uderzona ponurym wyrazem jego twarzy.
— Co tobie jest? — zawołała. — Zkądże ta mina pogrzebowa, kiedy cię czeka dobra nowina?
Paweł uśmiechnął się boleśnie.
— A raczej pół tuzina dobrych nowin!... — mówiła dalej młoda kobieta. Osądź sam...
I chciała rozpocząć opowiadanie tego, co mu już Wiktor objaśnił.
— Wiem o tem wszystkiem, droga Zirzo... — przerwał Paweł. — Wszystko co dotyczę ciebie, dotycze i Renaty... Ale jest rzecz której nie wiem, a którą chciałbym wiedzieć...
— Czy ja ci mogę tej wiadomości udzielić?
— Być może... Kto jest ojcem Renaty?... Czy przy tobie wymieniono jego nazwisko?
— Tak jest, i dziwnym zbiegiem okoliczności, ojciec Renaty jest twoim ciotecznym dziadkiem...
Z bladego jakim był Paweł stał się zielonym.
— Robert Vallerand, czy tak? — szepnął.
— Tak jest, Robert Vallerand zmarły nazajutrz po dniu, w którym twoja ciotka Małgorzata została wdową.
Student spuścił głowę.
Nerwowe drżenie wstrząsało jego ciałem.
— Więc nie omyliłem się... — rzekł nagle głuchym głosem. — Wszystko się z sobą wiąże... Nie ma już powątpiewania!... rzeczywistość bije w oczy!... Ach! dobrze mówiłem przed chwilą, że jestem przeklęty!...
Zirza przystąpiła do młodzieńca i ujęła go za ręce.
— Słowo honoru, ja sobie zadaję pytanie, czy jestem przebudzona, czy śnię! — rzekła. — Co znaczą te wyrazy, ta posępna mina, te zrozpaczone wejrzenia? Co się dzieje?
— Co się, dzieje? — zapytał Paweł, którego mózg zaczął się mięszać — dzieje się to, że żyłem szczęśliwy, idąc prostą drogą, miłując pracę, gotów wszystko dla honoru poświęcić, widząc przed sobą przyszłość pełną miłości i uciech... i że to wszystko się wali i mnie przygniata.
— Przygniata cię! gdy mamy w ręku mordercę pani Urszuli, gdy masz pomścić Renatę i zostać jej szczęśliwym mężem... Ależ to jest szaleństwo!...
— Ach! — odparł gwałtownie student — dałby to Bóg, aby mnie ogarnęło szaleństwo i dało mi zapomnieć o rzeczywistości! Zirzo, Renata jest dla mnie stracona i tylko śmierć mi pozostaje!
— Śmierć! tobie... — zawołali wszyscy z przerażeniem...
— Tak, śmierć...
— I dla czego?
— Prawda, wy nie wiecie... — mówił dalej Paweł dusząc się łkaniem i z łez wybuchem — wy nie wiecie co się dzieje!...
— Wiemy, że wkrótce Paweł Pelissier będzie w naszych rękach...
— Paweł Pelissier! — powtórzył syn Paskala; nie ma Pawła Pelissier!... Nędznik który przybrał to nazwisko, nazywa się w istocie Leopold Lantier.

XXV.

— Leopold Lantier! — zawołali razem Zirza, Wiktor i Ryszard.
— Tak! — odpowiedział Paweł Lantier — nazwisko zhańbione... Przeklęte... nazwisko które ja noszę! Leopold Lantier skazany na całe życie, zbieg z więzienia w Troyes, złodziej i morderca jest wspólnikiem Paskala Lantier, mego ojca!
Z trzech piersi wydobył się krzyk przestrachu.
Paweł uniesiony rozpaczą i gniewem, mówił dalej:
— Tak, dobrzeście słyszeli, wspólnikiem mego ojca! Obadwa chcieli zabić Renatę, a wiecie dla czego? Bo spadek po Robercie Vallerand miał się wymknąć Paskalowi Lantier!... To haniebne! zabili panią Urszulę, aby jej skraść list pisany przez Roberta Valleranda do notaryusza paryzkiego... a przy pomocy tego listu, byliby dostali opieczętowane papiery... W zamian za te papiery, notaryusz z Nogent-sur-Seine byłbym oddał spadek po moim ciotecznym dziadku!... Wszystko to dowodzi!... wszystko ich oskarża i nie zadowoleni tem, dla uniknięcia zapłaty miliona, oskarżyli pannę de Terrys o ojcobójstwo, skradłszy wprzód dowód jej niewinności..: Ależ to jest potworne!... I to mój ojciec, Paskal Lantier, do współki z wyrzutkiem z więzienia głównego, popełnił te wszystkie zbrodnie!... I wy chcecie, abym nie rozpaczał!... I wy nie pojmujecie że jestem zgubiony!... Że Renata nigdy do mnie należeć nie będzie, i że tylko jeden mi pozostaje sposób uniknięcia wstydu, a tym sposobem jest śmierć!...
— Pawle! — rzekła Zirza — przesadzasz!...
— Ty wiesz dobrze, że nie.
— Nic nie dowodzi słuszności twoich oskarżeń. Ten mniemany Paweł Pelissier jeżeli w istocie jest Leopoldem Lantier, mógł sam działać, bez wspólnictwa z twoim ojcem...
— Obciąłem się o tem przekonać... Próbowałem powątpiewać... nie mogłem... Powątpiewanie jest niemożliwem... oczywistość uderza w oczy...
Wiktor w tej chwili myślał o tem, że spotkał Paskala Lantier i dziwił się jego obecności w Troyes.
On również nie wątpił.
Niemniej jednak zechciał pocieszyć i wzmocnić syna nędznika.
— Nie rozpaczaj pan, panie Pawle — rzekł do niego — bądź mężczyzną... bądź silnym!... Musisz pan zobaczyć owego Pelissiera, prawdziwego czy fałszywego... Jeżeli to jest jeden z Lantierów nie wydamy go sądom... Oprócz sprawiedliwości urzędowej, jest jeszcze inna...
— Zobaczę go... — odpowiedział student głuchym głosem.
Wiktor spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał jedenastą.
— Czas w drogę... — rzekł do brata. — Pamiętaj o tem co ci powiem.
— Słucham i zapamiętam... — Wskazawszy mu położenie ulicy Portowej i oberży pod Czerwonym Kapeluszem, podmajstrzy ciągnął:
— Pod Czerwonym Kapeluszem zaczyna się korytarz w głębi sali, a w korytarzu tym są oddzielne gabinety. Jeżeliby Pawła Pelissiera nie było tam w chwili, gdy ty przyjdziesz, wejdziesz do pierwszego gabinetu, którego okno wychodzi do sali i każesz sobie podać śniadanie; gdy twój jegomość nadejdzie, zobaczysz jak będzie wchodził i dasz mu znak aby do ciebie przyszedł. Jeżeliby cię wyprzedził, to tam go zaprowadzisz...
— Dobrze.
— We właściwym czasie znajdziemy się wszyscy trzej w sali. Nami się nie zajmuj.
— Dobrze, biegnę...
I w istocie Ryszard pobiegł na ulicę Portową.
Paweł, Wiktor i Zirza szli za nim zblizka.
Podmajstrzy wydawał się zajętym i wyraz jego twarzy nie był zwodniczym.
Myślał on o straszliwem położeniu Syna swego zwierzchnika, położeniu, którego grozę oceniał i szukał w swoim umyśle jakiego sposobu na zaradzenie temu.
Zostawmy ich troje idących do oberży pod Czerwonym Kapeluszem i połączmy się z Paskalem Lantier, którego Wiktor widział wchodzącego do Hotelu Auby.
Paskal wychodził z Hotelu Prefektury, w którym jak nam wiadomo, zatrzymał się.
Odebrał on wręczony przez posłańca bilecik, napisany stylem telegraficznym:
„Przyjechałem do Troyes, hotel Auby. Przyjść zaraz.

Paweł Pelissier.

Obecność Leopolda w Troyes wydala się; Paskalowi niepokojącą.
Z nadzwyczajnym więc pośpiechem udał się do wskazanego hotelu.
— Pan Pelissier? — zapytał garsona.
— Na drugiem piętrze... Numer ósmy.
Paskal z szybkością młodzieńczą wbiegł ha schody i wszedł do pokoju zajmowanego przez swego kuzyna.
Ten czekał na niego z fizyognomią i w ubraniu mniemanego Fradina, lokatora z domku w Port-Creteil.
To przebranie zmieniało go w sposób tak zupełny, że przedsiębiorca nie łatwo mógł go poznać.
— Po coś przyjechał? — zapytał go.
— Bo mi trzeba pieniędzy...
— Dam, ale mi naprzód odpowiedz...
— Cóż chcesz wiedzieć?
— Jutro notaryusz z Nogent-sur-Seine ma się stawić w sądzie... Czy się nie mam czego obawiać?
— Zupełnie niczego, chociaż musiałem znacznie zmienić nasze plany.
— Renata?
— Żyje, ale w obecnej chwili papierów, które miała oddać notaryuszowi Audouardowi już nie ma w swojem ręku.
— Jakie papiery... — rzekł Paskal, po którego skórze dreszcz przebiegł.
— Te które jej wręczył notaryusz z ulicy Piramid, pokwitowanie z odbioru milionów i testament wujaszka Roberta...
Paskal zbladł.
— Ona ma te papiery? — wyjąkał stłumionym głosem.
— Miała... ale ich już nie ma...
— Powiedziałeś mi, że list powierzony Urszuli przez Roberta Vallerand zatonął w Marnie...
— Tak mniemałem, gdym ci to mówił... Źlem zrobił wierząc temu.
Leopold opowiedział swemu wspólnikowi o tém, jak się woreczek znalazł w rękach Ryszarda Beralle, o podróży Jarrelonge’a do Antwerpii i usiłowanem morderstwie, którego Paweł o mało nie został ofiarą..
— Mój syn! — zawołał Paskal. — To Jarrelonge napadł na mego syna?
— Który na nieszczęście się bronił rzekł Leopold z cynizmem.
Poczem mówił dalej, opisując swoje wydarzenie w Port-Creteil, sidła w które zamierzał schwytać Renatę i w które w jej miejsce wpadła Zirza z zamkniętemi oczyma, i skończył utrzymując, że w południe, człowiek przez niego płatny, miał mu przynieść papiery, które Renata posiadała.
Przedsiębiorca słuchał zdjęty przestrachem.
— Zdaje mi się że jesteśmy zgubieni... — rzekł drżącym głosem.
— Czy ci się śnili żandarmi! — odparł Leopold ze śmiechem.
— Nad wrażeniami trudno jest zapanować. Ja się boję....
— Czego?... Pokwitowania z odbioru milionów które wkrótce dostaniemy?
— Renata powie że je jej skradziono...
— Co nas to obchodzi? Będziemy się strzegli pokazywać to pokwitowanie, z którego posiadania trzebaby się wytłómaczyć, co byłoby dosyć trudnem, ale ono pozostanie niepodobnem do znalezienia i notaryusz, tak jakem to kiedyś utrzymywał, będzie musiał oddać dziedzictwo naturalnemu spadkobiercy, tak jak to mu prawo przykazuje... Renata niczem nie poprze swoich zapewnień... Dziewczyna bez rodziców i bez nazwiska, któżby jej wierzył? Nawet nikt jej słuchać nie zechce...
— Paweł jest przy niej i stanie w jej obronie...
— Czyż cię twój syn oskarży?... Nigdy w życiu! No, mój poczciwcze, ty bredzisz... Jesteśmy panami położenia i dla zamknięcia ust Pawłowi, dosyć będzie jeżeli mu pozwolisz ożenić się z Renatą... Miej ufność... Pozwól mi działać... Przyjdź dzisiaj wieczorem tutaj na obiad ze mną, a pokażę ci pokwitowanie z milionów.
Uspokojony nieco spokojem i zimną krwią swego krewnego, Paskal odetchnął.
— Mówiłeś mi, że ci potrzeba pieniędzy? — zapytał.
— Tak jest.
— Ile?
— Cztery tysiące franków na opłatę mego agenta... Zdaje mi się że to będzie dobrze umieszczony kapitał.
Przedsiębierca otworzył pulares i wyjął z niego cztery bilety bankowe, które podał Leopoldowi.
— Dobrze rzekł ten ostatni teraz odejdź... Oto godzina mojej schadzki...
— Zatem do wieczora?
— Do wieczora.
— Gdzie?
— Tutaj...
— O której?
— O piątej...
— Zgoda... będę akuratnym...
Paskal coraz niespokojniejszy, jakkolwiek usiłował się przekonać, że niepokój jego nie miał racyi bytu, powrócił do Hotelu Prefektury.
Leopold w kilka minut po nim wyszedł i udał się na ulicę Portową.
Dostał się na tę ulicę i wszedł pod Czerwony Kapelusz...
W ogólnej sali znajdowała się w tej chwili nader mała liczba gości.
Wejście Leopolda Lantier, ubranego ze względnym zbytkiem, wywarło wrażenie podziwu, gdyż zwykli goście źle sobie tłomaczyli obecność kogoś dobrze ubranego, w takiej dziurze.
Wchodząc do sali, nowo-przybyły rzucił w około okiem.
Szukał Ryszarda Beralle i nie widział go.
Wtedy spojrzenie jego spoczęło na zegarze wiszącym nad kantorem.
Zegar ten wskazywał wpół do dwunastej?

XXVI.

— Schadzka naznaczona na południe... przyszedłem zbyt wcześnie... — pomyślał Leopold. — Trzeba będzie trochę poczekać...
— Czem panu można służyć? — zapytał gospodarz Czerwonego Kapelusza.
— Proszę o absynt i o przybory do pisania...
Były więzień usiadł przy stoliku stojącym w kącie.
Przyniesiono mu absynt, kałamarz, pióro i arkusz listowego papieru.
Wlał do absyntu kropla po kropli wodę, poczem umoczył pióro i aby sobie dać jakąś minę, zaczął bazgrać wyrazy bez związku.
Siedząc prawie naprzeciwko drzwi, widział wychodzących i wchodzących.
Od chwili do chwili wzrok jego zatrzymywał się znowu na tarczy zegarowej, i której skazówki nie posuwały się odpowiednio do jego życzenia.
Uczucie niepokoju którego doświadczył wracając z Paryża i nie widząc aby Ryszard wsiadał do wagonu na stacyi Negent-sur-Seine, powracało silniejsze i uporczywsze.
Nareszcie wybiła dwunasta.
Drzwi się otwarły i ukazał się Ryszard Beralle.
— Nareszcie! — mruknął Leopold.
I uśmiech tryumfu ukazał się na jego ustach, podczas gdy się przypatrywał ciekawie Ryszardowi który ze swej strony przeglądał salę pijących i patrzał na niego tak, jak i na drugich i dzięki jego przebraniu, wcale go nie poznawał.
— Co on u djabla będzie robił? — zapytał sam siebie.
Ryszard przystąpił do kantoru.
— Co pan rozkaże? — zapytał gospodarz.
— Czy można dostać śniadanie?
— Tak, jeżeli pan jesteś nie bardzo wybredny.
— Poprzestanę na byle czem, na kawałku szynki, omlecie i kawałku sera.
— W tej chwili.
— Czy masz pan gabinety?
— Tak, w głębi, w korytarzu... Siadaj pan w pierwszym... będzie panu bardzo wygodnie... jest w nim piec...
— Dobrze, idę do niego...
— Jakie pan pijesz win0.
— Butelkę zwyczajnego.
Młodzieniec przeszedł przez salę, wszedł na korytarz i otworzył drzwi do gabinetu wskazanego przez gospodarza i opisanego mu poprzednio przez Wiktora.
— Jeszcze go nie ma... — rzekł siadając przy małym żelaznym piecyku, w którym się palił węgiel kamienny. — A jednak dwunasta już wybiła...
Chłopiec przyniósł nakrycie, szynkę, chleb i butelkę wina.
Ryszard zaczął śniadanie.
Nie miał apetytu.
Wzruszenie sznurowało mu gardło i ściskało żołądek.
Prócz tego głuchy gniew przeciw sobie samemu huczał w jego pomięszanym umyśle.
Nie mógł zapomnieć owej nocy w Nogent-sur-Seine w hotelu pod Łabędziem krzyżowy gdzie jak ostatni nędznik wchodził do kobiety aby ją okraść.
Przypomnij sobie brata ukazującego mu się nagle, aby bronię Renaty, narzeczonej Pawła Lantier.
Dzięki przebaczeniu Wiktora wychodził z kałuży w którą popadł, i przyrzekał sobie straszliwy odwet na Pawle Pelissier.
Ryszard wlał odrobinę winą do ogromnej ilości wody, którą wypił, nie bez wyrazistego skrzywienia, ale przysiągł nie upijać się więcej i chciał dotrzymać słowa.
W chwili gdy stawiał szklankę na stole, drzwi zajętego przezeń gabinetu otworzyły się i Leopold Lantier ukazał się na progu.
Powiedzieliśmy, że był niepodobny do poznania.
Ryszard spojrzał na nowo przybyłego z nie jakiem zdziwieniem i chciał się zapytać kogoby szukał.
Zabrakło mu czasu do zadania tego pytania.
— Widzę że masz apetyt — odezwał się nagle Leopold, siadając przy stole robotnika — i zajęcia tej nocy dobrze go pobudziły...
Usłyszawszy mowę Leopolda, Ryszard zadrżał.
Twarzy niepoznawał, ale poznawał głos jego.
— Ty!... to ty!... — rzekł po cichu, czyniąc usiłowanie, aby ukryć uczucie grozy, które nim owładnęło.
— Tak, chłopcze... Troszkem się ubrał na dzisiejsze z tobą spotkanie.
— To jest, żeś się przebrał...
— Nie... Ja wczoraj byłem przebrany.... Ale to cię mało powinno obchodzić... Stawiasz się na schadzkę akuratnie.. Winszuję ci tego...
— Dziękuję...
— Czy wszystko poszło dobrze?
— Wszystko...
— Masz papiery?
— Mam.
— Zatem dokonamy — ułożonej zamiany...
— Jakiej zamiany? — zapytał Ryszard najzupełniej z zimną krwią.
— Jakto! jakto! jakiej zamiany?... — odpowiedział gwałtownie Leopold marszcząc brwi. — Czyś pamięć stracił?... Przecieżeś dziś nie pijany, co mnie zresztą bardzo dziwi i musisz sobie przy pominąć o zawartym pomiędzy na mi układzie.
— O jakim układzie?
— Ja mam dostać papiery, a ty trzy piękne bilety tysiąc frankowe... Ja jestem gotów do wypłaty... Pst!
Drzwi gabinetu się otworzyły.
Wszedł garson niosąc jajecznicę na słoninie, z której się wydobywał wyborny zapach.
Postawił talerz na stole i wyszedł.
Ryszard myślał:
— Trzeba przeciągać sprawę, aby dać czas Wiktorowi do nadejścia.
Poczem głośno dodał:
— No, otóż jesteśmy sami, kochany panie, i możemy pomówić swobodnie... Ja w istocie nie jestem pijany, tak jakeś to zauważył, i doskonale pamiętam o tem, o czem umówiliśmy się z sobą...
— Zatem — przerwał Leopold, który zaczynał się niecierpliwić, — zatem nie mamy co długo rozprawiać... Oto są pieniądze, oddaj mi papiery...
— Zaraz?...
— Natychmiast... Spieszy mi się...
— To mi wszystko jedno, mam z panem coś pomówić, a jestem uparty jak muł, uprzedzam pana... Zresztą jest to rzecz poważna...
— Zatem śpiesz się... — odpowiedział Leopold rozumiejąc, że musiał ustąpić i że ostatnie słowo nie do niego należeć będzie.
— Pośpieszę się... — odparł Ryszard. — Mówiłem? A! o tém... umówiliśmy się, że wejdę do pokoju młodej panienki którą ty kochasz i chcesz zaślubić i że zabiorę paczkę listów, w której znajdziesz albo dowody jej niewinności, albo zdrady, o wyjaśnienie czego ci chodziło, bo zdaje się narobiono ci o niej plotek. Wszak tak, nieprawda?
— Najzupełniej, a ponieważ jestem mocno zakochany i naturalnie bardzo zazdrosny, pilno mi dostać te listy...
— A! tak, mój kmotrze — rzekł robotnik krzyżując ręce na piersiach i zagłębiając swój wzrok w oczach Leopolda — ty, widzę, stanowczo masz mnie za głupca?...
— Co to znaczy?... — zawołał zbieg z więzienia, którego wściekłość zaczynała ogarniać.
— Nie rzucaj się i daj mi mówić... — przerwał Ryszard. — Byłem pijany... Z początku uwierzyłem twojej historyi i działałem jak głupiec, widząc tylko koniec swego nosa. Dziś jestem na czczo, zupełnie przytomny i poznaję wszystkie twoje matactwa... Tyś mnie nie dla tego użył aby sobie przywłaszczyć miłosne liściki, lecz papiery ważne, adresowane do notaryusza w Nogęnt-sur-Seine... Pakiet musi zawierać jakieś ważne dowody, odnoszące się do jakiegoś dziedzictwa... może idzie o miliony... Tyś mnie podkusił i skłonił do popełnienia kradzieży, w nocy.
Głs młodzieńca wywarł dziwny wpływ na schwytanego w sidła zbrodniarza.
Zamiast go zgnębić zupełnie, powrócił mu całkowitą zimną krew i energię.
Wyprostował się, poczem wychodząc z kąta, w który się był wcisnął, postąpił odważnie ku czterem aktorom opowiadanej przez nas sceny.
— A więc? — rzekł spoglądając im bezwstydnie kolejno w oczy. — Czy się nazywam Pelissier, Fradin, albo Leopold Lantier, to wszystko jedno i jestem zachwycony, ze mogę zawrzeć znajomość z moim młodym kuzynem.
— Milcz! — zawołał Paweł oburzony. — Zabraniam ci dawać mi to nazwisko i do rodziny swojej nie przypuszczam ani złodziei ani zbójców...
— A jednak mnie trzeba będzie przypuścić... i innych jeszcze... — rzekł szyderczo Leopold. — Teraz musimy się porozumieć... Mówmy mało, lecz mówmy dobrze... Jestem w waszej mocy... Grałem... przegrałem... Czegóż wy odemnie chcecie?
Cynizm tego łotra i jego niezwykła śmiałość, obudziły w czterech słuchaczach łatwe do odgadnienia zadziwienie.
— Czego my chcemy? — odparł Wiktor Beralle. Ależ chcemy odprowadzić cię do więzienia z któregoś uciekł...
— Bardzo dobrze!... A jak zostanę napowrót osadzony w więzieniu, co zrobicie?
— Doniesiemy o twoich zbrodniach! — zawołał Paweł.
— O jakich?
— Dowiedziemy ci, żeś chciał zabić Renatę na moście Bercy...
— Nie zaprzeczam...—
Aby usunąć w niej spakobierczynię Roberta Vallerand...
— Tak jest...
— Dowiedziemy ci, żeś kazał zabić panią Urszulę solier...
— Doskonale...
— Aby pochwycić list adresowany do pana Auguy, notaryusza w Paryżu, który w zamian za ten list, miał zwrócić opieczętowaną kopertę, którą usiłowałeś skraść zeszłej nocy w Nogent-sur-Seine...
— Mów pan dalej...
— Ukradłeś sam, albo kazałeś komuś ukraść rękopis Pamiętników hrabiego de Terrys, który został znaleziony w rękach wspólnika zamordowanego przez ciebie...
— Tak jest...
— Nareszcie w Port-Creteil dałeś się pani Izabelli napić zatrutego napoju...
— Rzeczywiście...
— I ty się pytasz czego my chcemy? Nagromadziłeś jedną zbrodnię na drugiej!... Należysz do prawa i my cię odstawimy do sędziów, którzy cię wydadzą w ręce kata...
— Ta ra ta ta!... — zawołał Leopold szyderczo. Ty mój młody kuzynku nie myślisz ani jednego słowa z tego co mówisz i zaraz ci tego dowiodę... Tak, nagromadziłem zbrodnię na zbrodni, ale ci dobrze wiadomo, że nie ja jeden jestem winnym... Mam wspólników...
— Miałeś jednego i ten umarł przy ulicy Beautreillis.
— Mam jeszcze jednego, jeżeli pozwolisz, i wyzywam cię abyś tego wydał sędziom! Czy to ja dla siebie, co prawnie nie mogłem dziedziczyć, chciałem zabić nieprawą córkę Robertą Vallerand, sprzątnąłem Urszulę Sollier i popełniłem resztę... Wiesz doskonale że nie, a ponieważ znasz moje nazwisko, to wiesz także i nazwisko człowieka, który wydawał rozporządzenia i opłacał moją pracę... Panowie, jestem gotów udać się za wami... Prowadźcie mnie do więzienia w Troyes. Paskal Lantier, mój zacny kuzyn, twój szanowny ojciec, młodzieńcze, dziś wieczorem tam znajdzie Się także!...
— Mój Boże! mój Boże! — wyjąkał Paweł załamując ręce. — Nie myliłem się... Mój ojciec był wspólnikiem tego nędznika!...
— Złożę na to dowody...
Student upadł na krzesło i zakrył twarz rękami.
Łkanie dusiło go.
— Dowody te ty zniszczysz... — rzekł Wiktor głuchym głosem.
— Możesz iść spać, mój mały! — odparł Leopold tonem łotrowskim i z gestem nie dającym się opisać.
— Nie wymienisz nazwiska Paskala Lantier... — mówił dalej podmajstrzy.
— Interes może się ułożyć... Wy mnie puścicie wolno...
— To zależy...
— Od czego?
— Od ciebie samego...
— Nie rozumiem...
— Zaraz ci się wytlómaczę... Od obecnej chwili aż do jutrzejszego wieczora zostaniesz naszym więźniem.
— Przymus samowolny, moi panowie, i z tego powodu nielegalny!... Nie macie upoważnienia aby mnie aresztować.
— Milcz, i słuchaj! Udasz się z nami, a my cię zaprowadzimy w miejsce, gdzie zostaniesz pod dobrą strażą...
— Aż do jutrzejszego wieczora?
— Tak.
— Dla czego ta zwłoka?
— Nie potrzebuję ci się tłómaczyć...
— A potem?
— Następnie, los twój zostanie postanowiony...
Paweł się podniósł.
— Zwłoka! — zawołał z gniewem. — Po co? Kogo tu chcecie oszczędzać? Sprawiedliwość ma prawo znać wspólnika tego zbrodniarza... Obowiązkiem naszym jest jego wydać... Jego wspólnik nazywa się Paskal Lantier... Cóż mi to szkodzi? Syn nędznika, przyjmuje tę hańbę na siebie...
— Panie Pawle — odpowiedział Wiktor ze stałością — ja pochwyciłem tego człowieka... On do mnie należy... Proszę abyś pan pozostał spokojnym i od tej chwili aż do jutrzejszego wieczora posunął odwagę aż do bohaterstwa... Przysięgnij, że się wstrzymasz do jutrzejszego wieczora za nim wyrzeczesz co do jego i o jego wspólników losie.. Przysięgnij mi na pamięć twojej świętej matki... na swoją miłość dla panny Renaty... Zaklinam cię, przysięgnij.
Głos podmajstrzego był poważny i prawie rozkazujący, jakkolwiek błagalny.
Wywarł on głębokie wrażenie na Pawle.
— Przyrzekam ci, mój przyjacielu — odpowiedział — zaczekam...
— Dziękuję, panie Pawle, a teraz w drogę... — rzekł Wiktor Beralle.
Poczem zwracając się. do Leopolda i pokazując mu rewolwer, dodał:
— Ty, łajdaku, nie czyń żadnego usiłowania do ucieczki, radzę ci, bo jak Bóg na niebie, nie zabiję cię, ale ci strzaskam łapę...
— Bądź spokojny, — odparł były więzień — poczekam do jutra... Nic mi nie będzie potrzeba strzaskiwać... Pójdźmy gdzie chcecie...
Ryszard, zapłacił rachunek.
Pięć osób wyszło z gabinetu, a następnie z restauracyi i udało się w stronę dworca kolejowego.
W drodze Wiktor rzekł bratu parę słów do ucha.
Ten wszedł do sklepu powroźnika, zkąd we dwie minuty wyszedł, niosąc małą paczkę zawiniętą w gruby szary papier.
Przyśpieszył kroku i połączył się z gromadką.
Wkrótce przybyli do oberży, w której z rana stanęli Wiktor i Zirza.
Wiktor kazał sobie dać numer.
Wprowadzono go na drugie piętro do pokoju dosyć obszernego, gdzie się zamknął z towarzyszami.
— Położysz się do łóżka... — rzekł do Leopolda.
— Ależ...
— Nie ma się co spierać... — przerwał podmajstrzy. — Trzeba być posłusznym... Pan Paweł i mój brat będą nad tobą czuwać... za pięć minut powrócę. Pani Izabello, bądź łaskawa pójść ze mną...
Zirza usłuchała.
— Gdzie pani pokój?
— Na dolnem piętrze...
— Zaprowadź mnie pani do niego...
— Pójdź.
Gdy stanęli w pokoju, młoda kobieta rzekła:
— Czego ode mnie żądasz, mój przyjacielu?
— Poświęcenia...
— Wszak wiesz, że je posiadam...
— Ja go nie dla siebie potrzebuję...
— A dla kogo?
— Dla pana Pawła.
Zirza westchnęła.

— Biedy chłopiec... — szepnęła — on myśli sobie życie odebrać... Wyczytałam to postanowienie w jego oczach.

XXVII.

— On myśli się zabić... — powtórzył Wiktor. — Przebóg, ja to wiem aż nadto dobrze, ale nie trzeba aby się zabił!... Synowie nie odpowiadają za winy ojców... Gdzież byłaby sprawiedliwość, ażeby hańba winowajcy spadała na niewinnego? Potrafię więc przeszkodzić jego projektowi samobójstwa...
— Cóż przedsięweźmiesz?
— Koniec cię objaśni.
— Czemże ci mogę służyć?
— Wyjeżdżając do Nogent-sur-Seine pierwszym pociągiem... Rozumiesz mnie?...
— Doskonale... Trzeba będzie o wszystkiem powiedzieć pani Bertin, czy tak?
— O wszystkiem, bez wyjątku...
— Ale Paweł?
— Z tej strony nie ma się obawiać niczego fatalnego i bezzwłocznego... Przysiągł mi, że poczeka do jutrzejszego wieczora.
— Trzeba; będzie, aby pani Bertin i Renata, jutro, odbywszy wizytę u notaryusza, tutaj były...
— Tak, tak właśnie...
— Będą... Ja wyjeżdżam...
— Czy masz pani pieniądze?
— Więcej niż mi potrzeba...
— Dziękuję za twoje dobre chęci, droga pani Izabelllo... Ja wracam tam, na górę...
Zirza wyszła udając się na kolej, gdy tymczasem Wiktor połączył się z bratem i Pawłem Lantier, którzy pilnowali Leopolda Lantier.
Ten ostatni, czyniąc z potrzeby cnotę, położył <się do łóżka.
— Sznury... — rzekł Wiktor do Ryszarda.
Młodzieniec rozwinął paczkę zawiniętą w szary papier i wydobył zwój sznura cienkiego lecz silnego, który kupił w drodze.
— Chcecie mnie związać? — rzekł były więzień z szyderczą miną.
— Tylko ręce...
— Zapewniam was że to niepotrzebne... Wcale nie myślę uciekać...
— To być może, ale ja nie dowierzam...
— Jak ci się podoba... Wiąż, będę cierpliwy...
— Trudno byłoby, ażebyś nim nie był...
Ryszard kazał podnieść więźnia i silnie skrępował mu ręce z tyłu.
— Tym sposobem mój brat sam wystarczy do pilnowania cię, jeżeli ja i pan Paweł będziemy potrzebowali wyjść... A teraz poproszę pana Pawła, aby razem z Ryszardem wyszedł obstalować dla nas wszystkich śniadanie... Tymczasem ja sobie porozmawiam z panem Leopoldem Lantier...
Młodzieńcy wyszli z pokoju.
Były więzień i podmajstrzy zostali sami.
— Spiesznie pomówmy i cicho... — rzekł ten ostatni — ojciec pana Pawła jest w Troyes...
— Prawda, ale zkąd o tem wiesz?
— Widziałem dziś rano jak wchodził do Hotelu Auby.
— Ja tam stanąłem... — rzekł Leopold.
— Z nim?
— Nie.
— A on gdzie mieszka?
— W Hotelu Prefektury.
— Tam gdzie i syn!... — pomyślał Wiktor. — Nie trzeba aby Paweł tam wracał.
Poczem rzekł:
— Widzieliście się, ty i pan Paskal?
— Tak.
— I ułożyli?
— Naturalnie.
— Co pan Paskal robi w Troyes?
— Ale cóż znaczą te wszystkie pytania?
— Zapowiedziałem ci, że twój los od ciebie zależy... Słuchaj więc, odpowiadaj szczerze, bez wahania, bez wykrętów, jeżeli chcesz, abym ci nie przypomniał o rusztowaniu, które cię czeka.
Słysząc ten złowrogi wyraz: rusztowanie! Leopold zbladł lit został zdjęty konwulsyjnem drżeniem.
— Czy mnie nie wydacie, jeżeli będę mówił. — wyjąkał głosem przez strach stłumionym.
— Najprzód mów... potem zobaczymy... Co tu pan Paskal robi?
— Czeka na kogoś.
— O kim mowa.
— O notaryuszu z Nogent-sur-Seine...
— Czy on ma przyjechać do Troyes?
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro rano.
— Po co?
— Do prokuratora Rzeczypospolitej, który go wzywał i który ma zażądać od niego wyjaśnień w przedmiocie spadku po Robercie Vallerand, który obecnie jest w jego rękach.
— O której godzinie jutro, notaryusz ma się stawić w sądzie?
— O pierwszej...
— A pan Paskal?
— W tym samym czasie co i on, lecz jeżeli się nie zobaczy dziś ze mną na umówionej schadzce, to z pewnością nie pójdzie...
— Dla czegóż?
— Bo z mojej nieobecności wyciągnąłby wniosek bardzo logiczny... mianowicie: Wszystko stracone!
— Dosyć twego jednego słowa aby go uspokoić.
— Pewno, jeżeli pozwolicie mi się z nim widzieć.
— Widzieć nie... Ale napiszesz do niego...
Leopolda zdjęło nerwowe drżenie.
— Wy chcecie go wydać... — wybełkotał. Ależ to i mnie także wydacie...
— Przeciwnie, ja wam otwieram bramę ocalenia...
— Cóż więc chcecie uczynić?
— To cię nie obchodzi, bylebym cię ochronił od gilotyny...
— Rozwiąż mi ręce, napisze...
— Niepotrzeba... — odparł Wiktor — charakter pana Fradin, Pawła Pelissier, Leopolda Lantier musi być tak rozmaity, jak fizyognomia tych zacnych osób... Dosyć więc będzie napisać, a pan Paskąl nie będzie wątpił że list pochodzi od ciebie... Ja napiszę... przygotuj się do dyktowania...
Wiktor usiadł przy stoliku, na którym znajdował się kałamarz, papier i pióro.
— Zaczynaj... — rzekł.
Leopold posłuszny dyktował:
„Jadę do Paryża, interes osobisty i ważny. Więc nie przychodź do hotelu Auby. Wszystko dobrze; kopertę opieczętowaną mam. Nie ma żadnej obawy, możesz działać.“

„Paweł Pelissier“.

Podmajstrzy napisał i podpisał.
Złożył list, włożył go w kopertę którą zapieczętował i napisał na wierzchu adres następujący:

„Panu Paskalowi Lantier
Hotel Prefektury
w miejscu.“

Położył list na stole i wstał z krzesła.
— Teraz — rzekł — potrzebne mi pokwitowanie, które ci wydał mój brat i papiery, które mogą, kompromitując ciebie, skompromitować tych, których za sobą pociągnąłeś...
— To pokwitowanie i papiery są w moim pularesie... — odpowiedział Leopold.
— A twój pulares?
— W kieszeni mego palta futrzanego...
Wiktor poszukał wspomnionego przedmiotu, znalazł go z łatwością, otworzył, a pierwszym ujrzanym papierem było pokwitowanie napisane i podpisane przez Ryszarda.
Na ten widok dreszcz przebiegł mu po skórze.
— Szaleniec!... nieszczęśliwy!... — wyszeptał głosem słabym jak powiew wiatru — tego zbyt wiele, aby się dostał na galery! cudem został ocalony!...
I zmiąwszy pokwitowanie w ręku, wrzucił je w ogień.
Toż samo zrobił z różnemi papierami i zostawił tylko bilety bankowe w pularesie, który następnie włożył do kieszeni.
Po ukończeniu tej czynności, Wiktor przetrząsnął inne kieszenie.
Z jednej wyjął małą puszkę kryształową.
— Co się tutaj zawiera? — zapytał Leopolda.
Ten odpowiedział:
— Śmierć...
— Rozumiem... To puszka skradziona u hrabiego de Terrys, czy tak?
— Tak.
— Zawierająca gwałtowną truciznę, którą obciąłeś zgładzić panią Izabellę?
Zbieg z więzienia uczynił znak potakujący głową.
— Zabieram ją... — rzekł Wiktor.
I schował puszkę do kieszeni.
Poczem kończył przegląd kieszeni nędznika, ale nie znalazł więcej nic podejrzanego.
W tej chwili do pokoju wszedł Ryszard.
— Śniadanie gotowe... — rzekł.
— Dobrze... Siadajcie z panem Pawłem... Ja tymczasem będę czuwał... Jak skończycie, przyjdziesz mnie zmienić tutaj, i nakarmisz naszego więźnia, który sam jeść nie może...
— Rozumiem.. — odparł młodzieniec.
I wyszedł.
Pominiemy szczegóły nie mające ważniejszego znaczenia.
Gdy się wszyscy posilili, Ryszard poszedł do Hotelu Prefektury odnieść list adresowany do Paskala Lantier i jednocześnie miał polecenie zapłacić rachunek Pawła, gdyż student, ustępując naleganiom Wiktora, zgodził się pozostać w hoteliku blizkim drogi żelaznej.

XXVIII.

Paweł był ponury i milczący.
Opanowała go myśl stała, myśl o samobójstwie.
Zdawało mu się niepodobieństwem przenieść wstyd, który nieszczęściem miał spaść na niego, chociaż on nic nie uczynił aby nań zasłużyć.
Straszliwie podupadły na duchu, chciał jaknajprędzej skończyć z życiem i z boleścią, ale przysiągł Wiktorowi czekać aż do następnego wieczora.
Wierny danemu słowu, zrezygnował się więc naczekanie, zapytując się sam siebie, jaki powód mógł skłaniać podmajstrzego do wymagania tej zwłoki, jakiego się ztąd spodziewał następstwa.
Syn Paskala Lantier chciał pójść do swego pokoju, zamknąć się w nim i pogrążyć w samotności.
Wiktor Beralle pragnąc całemi siłami przeszkodzić mu oddawać się swym czarnym myślom, nie chciał go odstąpić.
Leopold, ich więzień, odznaczał się przykładnem zachowaniem.
Zmiana ta nie kryła żadnej wstecznej myśli. Wynikała ona ze strachu.
Były więzień czuł, że jest na łasce tych dwóch ludzi, którzy się zamianowali jego stróżami.
Jedynym sposobem dla niego, aby otrzymać od nich litość, to rozumiał dobrze, było poddać im się zupełnie.
Zdawało mu. się, iż w ponurym wzroku Pawła czyta, iż ten bez wahania wydałby swego ojca w ręce sprawiedliwości, a następnie w śmierci szukał zapomnienia o wstydzie.
Otóż rusztowanie napawało go przestrachem niewypowiedzianym.
Nędznik nie cofający się wcale przed morderstwem dla przeprowadzenia swych planów majątkowych, nie chciał umierać.
Jakie były zamiary Wiktora Beralle?
Zagadka ta interesowała go więcej niż wszystko w świecie, gdyż jeżeli mógł być ocalonym, to ocalenie jego z pewnością pochodzić będzie od podmajstrzego.
Żywił niepewną nadzieję, że mu będzie pozwolonem opuścić Francyę i zniknąć gdzieś razem z Paskalem Lantier.
Ten, otrzymał bilecik podpisany przez Pawła Pelisssier.
Zgodnie z przypuszczeniem Wiktora, wcale się on nie zajmował charakterem pisma.
Zdawało mu się, że zawiadomienie nie mogło wyjść od nikogo innego tylko od wspólnika.
Uznał je więc za dobre i czuł się upewnionym i zadowolonym.
Upłynęła reszta dnia.
Wiktor i Ryszard kolejno pilnowali więźnia.
Każdy z nich z kolei, schodząc z warty, udawał się do pokoju Pawła, którego upadek ducha był straszliwy.
Nieszczęsny młodzieniec w ciągu kilku godzin o dziesięć lat się postarzał.
Zwolna jednakże jego cierpienie ustawało.
Jakaś odrętwiałość nie będąca snem, opanowała jego umysł i znieczuliła ból moralny.
Nazajutrz rano Paskal Lantier około jedenastej zjadł śniadanie w Hotelu Prefektury, i niecierpliwie czekał chwili, w której się miał udać do sądu.
Chwila ta nadeszła.
Na kwandrans przed pierwszą, przedsiębierca kazał się zameldować u podprokuratora, który go przyjął natychmiast i rzekł:
— Jesteś pan akuratny... Notaryusza Audouarda nie ma jeszcze, ale z pewnością przybędzie.. Zapowiedział to telegrafem... Uprzedzę pana prokuratora Rzeczypospolitej że pan czekasz na niego... Zdaje mi się, że on ma pana o coś zapytać.
— Czekam na jego rozkazy, panie — odpowiedział Paskal.
Podprokurator wszedł do gabinetu swego zwierzchnika.
Udając się do gmachu sądowego, przedsiębierca zaopatrzył się w zapas spokoju, zimnej krwi i energii...
Partya którą miał rozegrać, była stanowczą; stawkę stanowiły cztery czy pięć milionów.
Paskal wytknął sobie drogę postępowania, dającą się określić tak:
— Cokolwiekby nastąpiło i nie dziwie się ^niczemu, a nadewszystko nie okazywać wzruszenia. Trzeba być twardym jak brąz i marmur.
Upłynęło trzy minuty.
Podprokurator powrócił do przedsiębiercy.
— Zechciej pan wejść... — rzekł wskazując drzwi które zostawił otworem; pan prokurator Rzeczypospolitej czeka na pana.
Paskal z twarzą nieruchomą i miną obojętną wszedł do urzędnika.
Ten wskazał mu krzesło obok biurka i rzekł:
— Proszę siadać...
Wspólnik Leopolda usłuchał.
Prokurator mówił dalej:
— Potrzebuję zadać panu pytanie co do majątku, który, jak pan utrzymujesz, został złożony w depozyt u pana Audouarda.
— Jestem gotów odpowiedzieć.
— Więc to od wuja pańskiego, pana Roberta Vallerand, ma wychodzić myśl, że wartości stanowiące jego majątek, znajdowały się w rękach notaryusza z Nogent-sur-Seine?
— Tak panie, od niego.
— Czy on nie wymienił cyfry tego majątku?
— Mówił o kilku milionach...
— Obciąłbym wiedzieć cyfrę pewną, nie dla tego abym powątpiewał o uczciwości pana Audouarda, którego reputacya jest bez skazy, ale właśnie dla uniknięcia zadawania temu urzędnikowi pytań, któreby mu się mogły wydawać drażliwemi.
— Z największą chęcią objaśnił bym pana, gdybym mógł — odparł Paskal — ale nie znam tej cyfry.
W tej właśnie chwili otwarły się drzwi od gabinetu.
Woźny zameldował:
— Pan Audouard.
Przedsiębierca wstał.
Przelotne wzruszenie, którego nie mógł powściągnąć, powiększyło cokolwiek zwykłe bicie jego serca.
Prokurator Rzeczypospolitej podał rękę wchodzącemu notaryuszowi.
— Kochany panie — rzekł do niego, — tem przyjemniej pana, widzę, że odwiedziny pańskie są rzadkie.
— Zapewniam pana, że to wcale nie od mojej zalety woli... — odpowiedział notaryusz wesoło. — Przyjechałem na pańskie wezwanie, ale mocno zdziwiony, a szczególniej mocno zaciekwiony... Od dwóch dni zadaję sobie pytanie, czego pan możesz odemnie potrzebować...
— Idzie o rzecz bardzo ważną...
— O jaką?
— Czy pan znałeś Roberta Vallerand?
— Bardzo dobrze, był to mój klient i przyjaciel...
Paskal Lantier powinien się był spodziewać, takiej odpowiedzi. Jednakże po skórze jego; przebiegło lekkie drżenie.
— Mam honor przedstawić panu jego siostrzeńca... — mówił dalej prokurator, wskazując na przedsiębiorcę.
Notaryusz obrócił się do Paskala.
Obadwaj się sobie ukłonili.
— Pan Paskal został tu przezemnie wezwany, aby przedstawił swoje prawa do spadku po wuju, którego jest jedynym prawym spadkobiercą.
— Po tych wyrazach nastąpiło milczenie.
Przedsiębierca wlepiwszy wzrok w notaryusza, czekał z zakłopotaniem, bardzo podobnem do niepokoju.
Prokurator mówił dalej:
— Ponieważ przy zdjęciu pieczęci nie znaleziono żadnego testamentu, przeto nadzorca sądowy spisał inwentarz ruchomości, nieruchomości i kapitałów, bardzo skromny stan czynny spadku. Pan Paskal Lantier dowiedziawszy się o wysokości tegoż stanu czynnego, zwrócił naszą uwagę, że z pewnych słów swego wuja miał zasadę wnosić, że znaczna summa znajdować się musi w pańskim depozycie... Właśnie w tym przedmiocie, mój kochany panie, prosiłem o przybycie do mojej kancelaryi, chcąc uzyskać od pana wyjaśnienie...
— Które panu dam wyraźnie i kategorycznie — odpowiedział notaryusz z Nogent-sur-Seine. — Pan Lantier mówi prawdę... Robert Vallerąnd złożył u mnie znaczną summę...
— Mówią o milionach.
— Cztery miliony, cztery kroć dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Więc byłem dobrze powiadomionym! — zawołał Paskal z radością...
— Jaknajlepiej, tak panie — odparł pan Audouard, kładąc nacisk na swoje wyrazy. — Na depozyt ten wydałem Robertowi Vallerand pokwitowanie, zobowiązawszy się słowem, zwrócić ten majątek tylko tej osobie, która mi wręczy kopertę opieczętowaną z jego podpisem, zawierającą, oprócz mego pokwitowania, pewne papiery familijne.
— Koperty tej u pana Valleranda nie znaleziono, — przerwał prokurator Rzeczypospolitej.
— I bardzo naturalnie.
— Dla czego?
— Bo ona była w miejscu pewnem, w skrzyni mego kolegi Emila Auguy, notaryusza paryzkiego przy ulicy Piramid.
Paskal Lantier uczuł, że krew zastyga mu w żyłach.
Zatem notaryusz o tem wiedział.
Co teraz nastąpi?
Opanował go wzrastający niepokój; pot zwilżał mu skronie; w uszach odzywały się dziwne dźwięki.
Niemniej jednak ostatecznym wysiłkiem przywołał siłę woli i zdołał ukryć swoje pomieszanie.

XXIX.

— A więc — zapytał żywo prokurator Rzeczypospolitej, — czy koperta ta jeszcze znajduje się w skrzyni pańskiego kolegi?
— Nie — odpowiedział pan Audouard — i to z najprostszego w świecie powodu... została mi przyniesiona dziś rano przez prawdziwą, jedyną spadkobierczynię Roberta Vallerand.
Tym razem Paskal się zerwał z przerażeniem, pewny, że został zdradzony przez Leopolda.
— Prawdziwą... jedyną spadkobierczynią Roberta Valleranda, uprawnioną córkę Roberta i Małgorzaty Berthier... — mówił dalej notaryusz. — Zatem, jak to było moim obowiązkiem, wręczyłem temu dziewczęciu kapitały będące jej własnością, tak jak mi zaleconem było przez list mego przyjaciela dołączony do wydanego przezemnie pokwitowania.
„Mam honor przedstawić panu prokuratorowi Rzeczypospolitej list i pokwitowanie.
I pan Audouard położył na biurku papiery o których mówił.
Paskal nie mógł sobie czynić i nie czynił żadnego złudzenia.
Wszystko się waliło.
Zniszczenie nadziei było kompletne i bez ratunku.
Teraz mu wypadało tylko odegrać śmiało komedyę dla oswobodzenia się od podejrzeń, przynajmniej chwilowo, i zyskania czasu do ucieczki.
Nie mogąc uniknąć ruiny, próbował przynajmniej głowę ocalić.
— Córka Roberta! — zawołał udając zdziwienie. Ależ mój wuj nigdy nie był żonatym.
— Jednakże miał córkę zapisaną do akt stanu cywilnego w Romilly, której metryka oto jest, należycie poświadczona...
Mówiąc te słowa, notaryusz rozkładał arkusz papieru stemplowego.
Poczem dodał:
— Jakkolwiek żadne powątpiewanie jest niemożebnem i moje słowa nie potrzebują potwierdzenia, prosiłem jednak pannę Renatę Vallerand, córkę mego przyjaciela, aby mi tu towarzyszył wraz z matką.
— Z matką... — wyjąkał przedsiębierca zmięszany.
— I swoją przyjaciółką panną de Terrys — mówił dalej notaryusz. — Czekają w przedpokoju.
Piorun uderzający w środek gabinetu prokuratora Rzeczypospolitej mniej straszne byłby wywarł na Paskalu wrażenie, jak to nazwisko niespodziewanie wymienione.
Na chwilę stracił głowę, ale i tym jeszcze razem przy szedł do siebie.
— Pozwól mi pan się oddalić. — rzekł. — Obecność moja tutaj jest od tej chwili niepotrzebna i prawie śmieszna. Urzędnik sądząc, że tu gra rolę prosty zawód spadkobiercy wyzutego z dziedzictwa i nie uważając przedsiębiercy za bardzo sympatycznego, nie odpowiadając uśmiechnął się i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Wprowadź te panie co czekają... polecił urzędnik...
— One wiedzą o wszystkiem... — pomyślał Lantier. — Oskarżą mnie... Jestem zgubiony!... Ach! nikczemny Leopold!...
Drzwi o tworzyły się powtórnie.
Weszła Renata wsparta na ręku matki, a za niemi szła Honoryna.
Prokurator Rzeczypospolitej wstał na ich przyjęcie i ukłonił im się z uszanowaniem.
Paskal blady i drżący, chciałby, aby podłoga się pod nim zapadła.
Ujrzawszy go Małgorzata zadrżała.
— Pan Lantier!... — zawołała.
— Tak jest pani — odpowiedział urzędnik. — Pan Lantier który mniemał, że dziedziczy po swoim krewnym i który nie bez zdziwienia widzi, że majątek Roberta Vallerand przechodzi w ręce panienki o której istnieniu nie wiedział...
— A! — rzekła Małgorzata, rzucając na swego szwagra spojrzenie z wyrazem niepodobnym do opisania, — on nie wiedział...
— Nie, pani.
— A więc! przedstawiam mu swoją córkę, Renatę Valierand, córkę Roberta.
Paskal machinalnie się skłonił.
Myślał:
— Ona mnie nie oskarża!... Co to znaczy?...
Prokurator Rzeczypospolitej mówił dalej:
— Panna Renata znajduje się obecnie w posiadaniu majątku swego ojca... Dzięki ostrożnościom przedsięwziętym przez Roberta Vallerand, właściwie tu nie ma mowy o spadku, lecz o zwrocie depozytu w zamian za pokwitowanie... Charakter naturalnej córki, panny Renaty, w obecnym wypadku, wcale mi się nie zdaje czynić ją niezdolną do posiadania całego majątku... — Czy nie masz pan, panie Lantier, jakiego przeciw temu zarzutu?
— Żadnego, panie prokuratorze... — wyjąkał Paskal.
— Zatem, więcej pana nie zatrzymuję...
Nędznik ukłonił się ze sztywnością automatu i postąpił parę kroków ku drzwiom.
Ramienia jego dotknęła Małgorzata.
Zadrżał i obrócił się do siostry żony.
— Czy na mnie zaczekasz na ulicy, kochany Paskalu... — rzekła do niego. — Mamy do pomówienia o twoim synu...
— Zaczekam...
Wspólnik Leopolda wyszedł potrącając się o ściany, jak człowiek pijany.
Ujrzawszy się na dziedzińcu gmachu sądowego, stanął.
— Co się dzieje? — zapytywał sam siebie, obcierając chustką skronie zroszone potem. — Nic... ani słowa oskarżenia!... Panna de Terrys usprawiedliwiona, ponieważ jest wolna... Renata sama tylko panią tak pożądanych, przezemnie milionów!... tyle zbrodni popełnionych napróżno! Pozostaje mi tylko ucieczka... Dziś wieczorem stanę w Paryżu... zabiorę wszystkie pieniądze jakie posiadam, a jutro przejadę granicę... Od jutra, za granicą, rozpocznę nowe życie pod fałszywem nazwiskiem...
Powziąwszy takie postanowienie, Paskal poszedł dalej.
Miał wyjść z dziedzińca, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu.
Zbrodniarz obrócił się szybko i ujrzał się w obec podmajstrzego. Wiktora Beralle.
— Ty! — zawołał zdumiony — ty tutaj!...
— Ja sam, panie Lantier.
— Co ty robisz w Troyes?
— Ocalam pana od hańby. Nie dla pana, lecz dla pańskiego syna.
Paskal stracił głowę.
— Ocalasz mnie!... — powtórzył drżącym głosem. Przybyłeś mnie ocalić.
— Tak jest.
— Czy przychodzono na ulicę Picpus mnie aresztować?
— Milczenie!... O takich rzeczach mówić w tem miejscu, gdzie jesteśmy, jest nieroztropnością... Pójdę z panem do hotelu i tam pomówimy...
— Tak... tak... pójdź...
I Paskal biorąc Wiktora pod rękę, poszedł chwiejącym krokiem do Hotelu Prefektury.
Drzwi od jego pokoju były otwarte.
W pomięszaniu swego umysłu nawet tego nie dostrzegł.
Wszedł.
Zaledwie przestąpiwszy próg, wydał okrzyk, osłupienia i przestrachu na widok Leopolda Lantier, swego krewnego, swego wspólnika, pilnowanego przez Ryszarda.
— I ty śmiesz mi się pokazać, kiedy przez ciebie zostałem zgubiony! — zawołał z wściekłością.
— Ba, mój poczciwcze — odparł zbieg z więzienia — nie mamy nic sobie do wyrzucenia... jeżeli ty jesteś zgubiony, to i ja jestem także...
I pokazywał swoje związane ręce.
Paskal szczękał zębami.
— Co to znaczy? — rzekł spoglądając na Wiktora niepewnym i mrugającym w dzień biały wzrokiem nocnego ptaka.
Podmajstrzy odpowiedział wyjmując z kieszeni rewolwer.
— To znaczy, że pan jesteś w naszej mocy...
— Co ty chcesz odemnie?...
— Chcę abyś pan podzielił ten sam los co i twój zacny kuzynek Leopold...
— Mnie wiązać!... mnie!...
— Tak jest! A jeżeli pan nie będziesz słodki jak baranek, to słowo honoru w łeb ci wy palę!...
W rozmowę wmięszał się były więzień.
— Kuzynku — rzekł — nie opieraj się, radzę ci... On by to zrobił co powiada i stracilibyśmy ostatnie szanse... Podmajstrzy ma jakąś myśl, ukrywa ją, ale zdaje mi się, że ona jest dla nas korzystną...
Ryszard przyniósł resztę sznura.
Przystąpił do przedsiębiorcy i szepnął mu do ucha:
— Panie przedsiębiorco, bądź pan grzeczny... Tak będzie lepiej... Przecież sznurek to nie morze do wypicia...
Paskal znękany, złamany, prawie bezprzytomny, upadł na krzesło i poddał się biernie.
Robotnik nader zręcznie skrępował mu ręce.
Nagle dał się słyszeć hałas niespodziany.
Zapukano do drzwi pokoju.
— No — pomyśleli razem Paskal i Leopold, — teraz pewne koniec... Otóż i żandarmi...
Wiktor pobiegł otworzyć.
Na progu ukazały się: Małgorzatą, Renata i Honoryna.
Obecność tych trzech kobiet wydała się zbrodniarzom tak samo niepokojący jak obecność żandarmów, gdyż zarówno z przestrachem i wstydem spuścili głowy.

XXX.

Wiktor za przybyłymi drzwi zamknął.
Małgorzata postąpiła ku szwagrowi.
— Panie Paskalu Lantier — rzekła głosem ostrym jak nóż stalowy świeżo wyostrzony — otóż jesteśmy razem, mordercy i część ofiar... Wy nas wysłuchacie, a my wam pozostawimy wydanie sądu na samych siebie... Bez frazesów, bez ogródek, fakta, tylko fakta!
„Obadwaj chcieliście zabić moją córkę.... Dwa razy cudem tylko uniknęła ona śmierci...
„Zamordowaliście biedną Urszulę, która nad nią czuwała.
„Usiłowaliście otruć panią Izabellę...
„Jeżeli was sprawiedliwość ludzka dostanie w swoje ręce, to czeka was śmierć, śmierć hańbiąca, rusztowanie, bo aż nadto dobrze wiem, że ani jeden sędzia przysięgły nie przypuściłby dla was okoliczności łagodzących...
„Moja córka kocha twego syna... jej najsłodszem marzeniem jest zostać z nim połączoną, ale Paweł odmówiłby jej nadania nazwiska krwawego, hańbiącego, nazwiska tego, co był gilotynowany...
„Twój syn, człowiek natury najprostszej, serce najczystsze, dusza jaknajuczciwszą, nie może być odpowiedzialnym za twoje zbrodnie i nie powinien znosić ich następstw...
„Osądź więc sam, jeszcze raz powtarzam, i zdecyduj co ci pozostaje uczynić...
„Co się tyczy ciebie — dodała Małgorzata zwracając się do Leopolda — ty poniesiesz karę, jaką na siebie wyrzecze twój krewny i wspólnik.
Paskal i jego brat stryjeczny drżeli.
Z kolei zbliżyła się Renata.
— Kocham Pawła nad wszystko w świecie... — rzekła — ale dla niego honor więcej znaczy niż miłość, i hańba wydaje mu się straszniejszą od śmierci... Przyznaję, że nie będę w stanie ocalić go od rozpaczy, jeżeli pan staniesz na rusztowaniu. On sobie życie odbierze... Ty, coś dotychczas nie znał litości, czyż się nie ulitujesz nad swoim synem? Osądź się więc sam i wydaj wyrok...
Honoryna ze zmarszczonemi brwiami, z błyszczącym wzrokiem przy bladém obliczu, postąpiła parę kroków ku nędznikom i rzekła zwolna:
— Wszystkie, jakie tylko można zadać męczarnie kobiecie, młodemu dziewczęciu, ja przeniosłam przez was... Aby skraść mi majątek, zamierzaliście nazwisko moje wystawić pod pręgierzem ojcobójców! Spokojnem okiem i z uśmiechem na ustach, bylibyście patrzyli jak spada moja głowa!... Dzięki twojemu synowi, światło zabłysło, ale choć jestem zrehabilitowaną, ileż ludzi będzie mnie miało za winną, aż do ostatniej chwili mego życia!... Tylko kat mógłby mnie pomścić odpowiednio, aby was wydać w jego ręce, dosyć jednego słowa... A jednak! ja zamilczę, byleby tylko Paweł i Renata byli szczęśliwi, jeżeli sami wydacie wyrok i sami go wykonacie... Osądźcie się więc sami...
Po, tych słowach nastąpiła chwila głębokiego milczenia, poczem Małgorzata przemówiła znowu:
— Dajemy wam godzinę czasu do powzięcia po» stanowienia...Jeżeli za godzinę wasze uśpione od tak dawna sumienie się nie przebudzi, więzienie w Troyes otworzy się na wasze przyjęcie i dostaniecie się w ręce sprawiedliwości ludzkiej, oczekując na boską...
I zwracając się do Wiktora i Ryszarda Beralle, Małgorzata dodała:
— Wam, panowie, ci zbrodniarze oświadczą na jaką skazali się karę.
Poczem wziąwszy Renatę za rękę, wyprowadziła ją w towarzystwie Honoryny.
Ryszard zamknął drzwi.
Leopold i Paskal z wzrokiem przygasłym z głową opadłą na piersi, wyglądali jak ogłuszeni uderzeniem obucha.
Podmajstrzy i jego brat rozwiązali im ręce.
Drżące usta Paskala powtarzały po cichu z idyotyczną wytrwałością. ten jedyny wyraz:
— Rusztowanie...
— Rusztowanie, zgoda! — zawołał nagle zbieg z więzienia. — Ja sam siebie wyrokować nie będę...
— Przepraszam... — odpowiedział Wiktor ze spokojem — uczynisz to, albo gorzej dla ciebie...
— A1e czyż pan nie rozumiesz, czego chcą te trzy kobiety...
— I owszem, doskonale rozumiem...
— One nas skazały na samobójstwo — rzekł Paskal opanowany nagle przez gorączkę...
— A więc — rzekł podmajstrzy — samobójstwo zawsze jest lepsze, jak mi się zdaje, od rusztowania. Unika się sądu i przysięgłych... widoku maszyny... toalety... krzyków tłumu i mnóstwa innych rzeczy.
— To prawda.. — odparł Paskal. — A ponieważ potrzeba umrzeć, niechaj to będzie natychmiast...
Przedsiębiorca przyszedł do siebie.
Podszedł, a raczej poskoczył ku Leopoldowi, i chwytając go za ręce, zawołał:
— Ja umrę i ty umrzesz ze mną, słyszysz! ze mną. Ty mój zły duch! ty coś mnie namówił do zbrodni i popchnął w przepaść!... ze mną... ze mną... Wołałbym cię zadusić własnemi rękami, niż zostawić przy życiu...
Mówiąc to cośmy przytoczyli, Paskal ściskał jak w kleszczach, ręce swego krewnego.
Ten ostatni nie bez trudności zdołał się wyrwać, i z błędnym spojrzeniem wstrząsany konwulsyjnem drżeniem, schronił się w róg pokoju.
— Noża! noża!... — powtarzał Paskal nieprzytomny. — Dawajcie mi noża, niech go zabiję!
— Siadaj przy stole — wyrzekł rozkazująco Wiktor — i pisz co ci podyktuję...
Onieśmielony spojrzeniem podmajstrzego, Paskal usłuchał jak dziki zwierz ulegający pogromcy.
Usiadł przy wskazanym sobie stole na którym leżał papier, atrament i pióro.
— Czyś gotów? — zapytał Beralle.
— Jestem gotów... dyktuj...
— To będzie krótkie...
Podmajstrzy przez sekundę się zastanowił i podyktował:
„Nie oskarżajcie nikogo o zbrodnię. Zycie dla nas było niemoźliwem; szukamy ucieczki w śmierci.“
— Napisz datę dzisiejszą, w Troyes — mówił dalej Wiktor — podpiszcie... podpiszcie obadwa.
Paskal przed chwilą tak zupełnie zgnębiony, nakreślił swoje nazwisko prawie pewną ręką.
Leopold przyglądał się tej scenie niepodobnej do opisania, lecz łatwej do pojęcia.
— Teraz, ty... — rzekł Ryszard biorąc pióro od Paskala.
— Ja nigdy tego nie podpiszę! — zawołał łotr, chrypiący z przestrachu. — Nigdy! nigdy! nigdy! Ja nie chcę umierać!...
— Podpiszesz! — zawołał Paskal rzucając się znowu ku niemu. — Podpiszesz tak samo jak ja podpisałem i umrzemy razem.
— Nie! nie! nie!... sto razy nie!...
Przedsiębiorcy oczy wyszły z oprawy, a na ustach ukazała się piana jak u epileptyka.
— Podpiszesz! — powtórzył chwytając swego krewnego za barki i popychając go z nieprzepartą mocą ku stołowi. — Ja ci powiadam że podpiszesz!
I zmusił go ażeby usiadł.
— Na co się opierać? — rzekł z kolei Wiktor. — Lepiej się zgodzić dobrowolnie...
Paskal włożył pióro Leopoldowi w rękę i przytrzymał je gwałtownem przyciśnieniem, poczem położył mu rękę na stole.
Były więzień poznał że został zwyciężony i że nic w świecie nie było w stanie uchronić go od kary.
Podpisał.
— Teraz mi dajcie rewolwer... — odezwał się przedsiębierca. — Strzelę mu w łeb, a potem sobie roztrzaskam głowę...
— Nie — odpowiedział Wiktor — nie od broni... — Od czego innego musicie umrzeć...
— Od czegóż?
— Od tego...
I podmajstrzy wydobywając z kieszeni puszkę kryształową, skradzioną przez Leopolda w gabinecie hrabiego de Terrys, postawił ją na stole.
Obadwaj bandyci mimowolnie nagle się cofnęli.
— Nie... — wyjąkali z przestrachem czując, że im włosy powstają na głowie. — Nie... nie... nie tak...
— A jednak tak być musi! — odpowiedział Wiktor naciskając sprężynę i otwierając puszkę.
Ryszard wziął karafkę z wodą i dwie szklanki.
Postawił je obok puszki kryształowej.
Wiktor rzekł do niego:
— Nalej szklanki.
Młodzieniec usłuchał.
Wtedy podmajstrzy wziął dwie szczypty proszku indyjskiego i wrzucił do każdej szklanki.
Leopold i Paskal na pół bezwładni z przestrachu nie mogli już ustać na nogach.
— Pijcie! — wskazał. Wiktor.
Ani jeden ani drugi nie odpowiedział; nawet zdawało się że nie słyszeli.
Podmajstrzy powtórzył.
— Pijcie! Jeżeli za minutę szklanki nie zostaną wypróżnione, mój brat pójdzie po agentów policyjnych, aby was odprowadzili do więzienia.
Zdawało, się, że ta pogróżka zgalwanizowała nędzników.
Chwiejącym krokiem zbliżyli się do stołu, każdy wziął drżącą ręką szklankę i wypił.
Skutek trucizny był straszliwy.
Zanim upłynęło trzy sekundy, pierwsze symptomata objawiły się ze straszliwą siłą.
Zaczęły się konwulsye.
— Paskal i Leopold wsparli się jeden na drugim, aby się podtrzymać i obadwa upadli na podłogę.
Wtedy podmajstrzy i brat jego zostali świadka» mi najobrzydliwszego widoku.
Dwa ciała wykrzywione i skurczone jak gdyby pod wpływem tetanosa, wiły się i plątały razem z głuchym odgłosem tłuczonych mięśni i łamanych kości.
— Pójdźmy... pójdźmy... — rzekł Wiktor do Ryszarda odwracając głowę. — Zasłużona to kara, ale straszliwa...
Bracia biedzi i ze ściśnioną piersią wyszli z pokoju zamykając drzwi za sobą.
Śmierć prowadziła dalej swoje dzieło.
Lantierowie wydając chrapliwie ostatnie tchnienie, szarpali się i kąsali jak psy wściekłe.
Ostatnie konwulsye ich konania, przewyższały swoją grozą wszystko, co tylko wyobraźnia może sobie przedstawić, poczem rzuty ciągle złączonych z sobą ciał osłabły, a wkrótce zupełnie ustały.
Nadeszła śmierć.
Rusztowanie straciło swoją zdobycz.
Podczas gdy w Hotelu Prefektury działy się te wypadki, Małgorzata, Renata i Honoryna wchodziły do oberży przy dworcu do małego pokoiku, w którym się znajdo wał Paweł z Izabellą, która powróciła z Paryża.
Ujrzawszy wchodzące, student padł przed niemi na kolana, kryjąc w dłoniach twarz zarumienioną ze wstydu.
— Łaski... — zawołał głosem przerywanym przez łkania. — Zlitujcie się nademną, nie róbcie mi wyrzutów.
— Pawle! — zawołała Renata wybuchając płaczem. — Drogi Pawle!...
Więcej nie mogła wymówić ani słowa.
Zbyt silne wzruszenie tłumiło jej głos w piersiach.
— Moje dziecię! — zawołała Małgorzata biegnąc do młodzieńca — dla czego prosisz o łaskę? Dlaczego domagasz się litości?
— Ach! moja ciotko, moja droga ciotko, ty wiesz wszystko, tobie nic nie jest tajnem, tobie co znasz ich zbrodnie i na mój wstyd patrzysz...
— W istocie, wiem o wszystkiem — odpowiedziała Małgorzata, zmuszając studenta aby powstał — wiem o twojem dziwnem i nigdy niezaprzeczonem poświęceniu... Wiem żeś ocalił Renatę i był jej opatrznością, żeś jak brat nad nią czuwał, żeś swoje życie dla niej narażał i nareszcie wiem że ją kochasz...
Renata dodała:
— Ja wiem, drogi Pawle, żeś najuczciwszy, najszlachetniejszy, najlepszy z ludzi... Ja wiem, że ciebie także kocham i nigdy kochać nie przestanę...
— Ja — rzekła z kolei panna de Terrys — ja wiem żem ci winną życie, wolność, cześć... Dziękuję ci i błogosławię. Czuję dla ciebie przywiązanie siostry... Proszę abyś mi chciał być bratem. Czy chcesz panie Pawle?
— Czy chcę? — zawołał student. — To Bogu wiadomo! Tylko że to jest niemożliwe! Ach! wy wszystkie trzy jesteście dobre, dobre jak anioły i macie dla mnie współczucie; ale syn człowieka który poniesie swoją głowę na rusztowanie, nie może dać kobiecie nazwiska splamionego krwią i błotem... nie ma prawa mieć przyjaciół... powinien umrzeć...
— Powinien żyć — zawołał Wiktor wchodząc do pokoju. — Powinien żyć dla tych co go kochają, wydrzeć z przeszłości złowrogą kartę, nieznaną nikomu i wziąść żałobę po tych co już nie żyją...
— Wziąść żałobę!... — powtórzył Paweł ze ściśnionem sercem. — Co mówisz, Wiktorze?
— Prawdę...
— Więc mój ojciec...
— Sam się osądził, skazał i wykonał wyrok, tak samo jak i zbieg z więzienia w Troyes...
Paweł padając na kolana, wzniósł w niebo oczy i ręce.
— Boże sprawiedliwości i dobroci — zawołał z wyrazem gorącej wiary — mój ojciec umarł... Jeżeli winy jego były wielkie, to pokuta była straszliwa... Przebacz mu!...
— Drogie dziecię — rzekła Małgorzata — wstań i uściskaj swoją żonę.
I dała znak Renacie aby się do niego zbliżyła.
Narzeczeni z płaczem rzucili się sobie w objęcia.


∗             ∗

W sześć miesięcy po opisanych przez nas wypadkach, obchodzono w jednym dniu w merostwie i w kościele Reuilly trzy małżeństwa, Pawła Lantier z Renatą Vallerand, oraz Wiktora i Ryszarda Beralle z dwiema ładnemi córkami państwa Baudu.
Te trzy wesela zebrały się przy wspólnej uczcie w restauracyi przy ulicy Saint-Mandé.
Mamyż potrzebę wspominać, że na niej znajdowała się Honoryna, jak równie pani Laurier, Zirza i Juliusz Verdier?
Student medycyny otrzymał dyplom na doktora i zapraszał na swoje blizkie wesele z Izabellą, gdyż żeni się ze studentką, która będzie poczciwą żoną, którą to pewność my w zupełności podzielamy.
Na ośm dni wprzódy Zenejda, popychadło ze sklepu koronek, dała się wykraść lichemu aktorowi z teatru Beaumarchais.
Obiecał jej że jej wyrobi debiut.
Ujrzymy ją niedługo w krótkiej spódniczce na scenie czwartego rzędu.
Na cmentarzu w Troyes podwójny kamień grobowy nosi nazwisko „Lantier“ bez żadnych innych szczegółów.
Pod témi kamieniami spoczywają dwaj krewni, których samobójstwo sprawiło niewiele hałasu, dzięki względności prokuratora Rzeczypospolitej.
Paweł zwrócił Honorynie milion, który Paskal był jej winien.
Żyje szczęśliwy z żoną, którą uwielbia, i ciotką która została jego matką.
I słusznie.
Zbyt drogo zapłacił on za szczęście, aby je mieć zupełnem i trwałem.

KONIEC.




  1. Tylne koło, roue de derriere, tak złodzieje paryzcy nazywają srebrną pięciofrankówkę.
  2. Fiakr N. 13, romans tego samego autora, (p. a.)
  3. Dodano przez wikiźródła
  4. Zadatek, denier à Dieu daje się na korzyść odźwiernego (p. t.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.