Ziemia w malignie/Napoleon chudy i Napoleon tłusty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Napoleon chudy i Napoleon tłusty. — Gruczoł Henryka. — Zęby Eskimosów. — Pracownik i jego robot. — Kształty aerodynamiczne na Atlantyku. — Pewien cennik... — Zmiany na lepszy.

Regularnie co pewien czas powtarza się to samo zjawisko w literaturze historycznej. Jakiś energiczniejszy lekarz zbrojny w ostatnie wyniki swej wiedzy i znudzony monotonnym przelewaniem z pustego w próżne, którym się trudni poważne dziejopisarstwo, sam chwyta za pióro, wywołuje tego albo owego Napoleona, każe mu się do naga rozebrać, stawia pacjentowi porządną diagnozę... bierze nieboszczyka za puls i na spytki i wtedy dopiero wyprowadza skutki z właściwych przyczyn, wyjaśnia, co było i dlaczego być musiało. Jeżeli mnie pamięć nie myli pewien zdolny specjalista dostrzegł przed laty w filozofii Schopenhauera po prostu... chorobę weneryczną.
Biolog angielski dr. I. G. Cobb, trafił, jak się zdaje, na żyłę złota i w książce „Gruczoły przeznaczenia“ opowiada rzeczy doprawdy zajmujące, robi odkrycia ciekawe. Napoleon na miniaturze z roku 1805, to jeszcze człowiek młody, chudy, bystry, żywy — na portretach ze Św. Heleny mamy człowieka otyłego, podtatusiałego, z podbródkiem, z brzuszkiem. Był obojętny, ospały, rozdrażniony — „nie ten sam człowiek“. Nauka, zwana przydługo endokrynologią, potrafi to dziś świetnie wytłumaczyć: gruczoły, przysadka mózgowa. Za sprawą jakiejś hypophysis, nie większej od ziarnka fasoli, rozrasta się to i owo w organizmie nadmiernie, albo ciało karleje jak babka z zakalcem. Znany dobrze z filmu i z kreacji Laughtona Henryk VIII to podobno klasyczny okaz zwyrodniałej „tarczycy“. Jadł zawsze bardzo dużo, jak to królowie, ale nagle soki gruczołów wydzielania wewnętrznego zaczęły wysychać, Henryk  VIII produkuje tłuszcz masami — razem z sadłem rozwija się w pacjencie historycznym pewien „kompleks“ psychiczny, bojaźń, strach, że dynastia nie potrwa długo. I wreszcie — losy wielkiego kraju zależą od skromnej „przysadki“ czy innej „szyszynki“.
Dr. Cobb jest nawet bardziej aktualny, bada dokładnie w swym dziełku negusa i Mussoliniego, opowiada, że właściwie człowiek pierwotnie był prawie na pewno czarny i dopiero pod mocnym działaniem owych soków tajemniczych, sekrecyj wewnętrznych zbielał. Przekonamy się jeszcze — mówi również — czy wojna abisyńska, to był doniosły krok polityczny, czy tylko... kiepskie „nadnercze“.
Biochemia zmobilizowała już wszystkie rezerwy, studiuje pilnie owe hormony, które we krwi krążą, ale roboty jest dużo, bardzo dużo. Organizmy żywe mają sekrety fabryczne. Mały mikrob gruźlicy np. jest podobno genialnym chemikiem i jeden z uczonych amerykańskich zebrał aż w 170 różnych probówkach substancje, które niepozorny lasecznik prawie z niczego wytworzyć potrafi: kwas, zatruty cukier, trująca proteina. Sprawy odżywiania to też istny las zagadnień, wszystkie zjazdy medyczne są zawalone odnośnymi referatami i na ostatnim kongresie w Kansas City stwierdzono, że nawet kury bez witaminy A przestają znosić jajka. Witamina B rozpadła się tymczasem na 6 różnych tajemniczych substancyj — i brak jakiegoś B2 w potrawach i pokarmach wywołuje u człowieka chorobę, zwaną pellagrą. Bez B3 i B5 obyć się nie mogą gołębie, a ludzie pozbawieni B6 zapadają na chorobę skóry, dermatitis. Wszystko się to jeszcze trochę bardziej komplikuje, bo jak znowu stwierdza słusznie badacz polarny, V. Stefansson, Eskimosi nie przestrzegają żadnej diety, obżerają się mięsem, rybami, nie jedzą jajek, jarzyn, mleka, a jednak — są zdrowi. I dopiero potrawy ludzi cywilizowanych psują im zęby i żołądki, ani jednego spróchniałego pieńka nie znaleziono w szczękach Eskimosów, którzy się z kulturą nie zetknęli.
Sprawa jest widocznie bardzo trudna i zagmatwana, ale to wreszcie mocno zaznaczyć trzeba: już dziś literatura — zwłaszcza dramatyczna — uwzględnić musi niektóre wyniki pewniejsze, musi pamiętać, że zwycięzca spod Lodi albo spod piramid to był zupełnie inny człowiek, niż ten, który później szedł na Moskwę. Zmieniają się hormony, zmieniają się gruczoły, charaktery, zmieniają się powoli Napoleony.
Jakiś zabawny nałóg myślowy każe nam wierzyć, że stoimy ciągle w miejscu, że nic się pod słońcem stać nie może. Mamy po prostu entuzjastów, wyznawców, bałwochwalców stagnacji.
A jednak i świat się zmienia wyraźnie. Historię z głębszym morałem znaleźć można w prasie amerykańskiej. Bracia Rust, John i Mack, wymyślili niedawno wspólnymi siłami maszynę, która ułatwia najprzykrzejszą i najżmudniejszą robotę przy zbieraniu bawełny, puszczają w ruch pewien wilgotny walec czy wrzeciono i zastępują zręcznie palce ludzkie niezmordowanym aparatem mechanicznym. Znamy dalszy ciąg tej bajki: przyrząd wzbudził zainteresowanie, próby w Texas, Luizjanie i w stanie Arkansas — wypadły znakomicie, powstaje specjalne wielkie towarzystwo „Rust Cotton Harvester Co“, kilka osób zarabia na wilgotnych wrzecionach miliony i 75% ludności w stanach południowych, olbrzymia gromada biednych i murzynów traci nagle zarobek — maszyna odebrała im chleb. Otóż — nie! Bracia Rustowie sami brali czynny udział w ruchu robotniczym, nie chcą nikogo krzywdzić, obwarowali się sprytnie, oddają swoją „zbieraczkę“ farmerom pod pewnymi ściśle określonymi warunkami, zastrzegają w kontraktach minimum płacy i maximum godzin pracy. Kto nie dotrzyma owych zobowiązań socjalnych — musi zwrócić maszynę, której zresztą nie kupuje na własność, tylko ją wypożycza od konstruktorów.
Trudno przewidzieć, czy ten zawiły system da wyniki pomyślne. W każdym razie wynalazca i jego osławiony „robot“ nie są tu tacy groźni, jak zwykle dotąd, mają uśmiech na sfinksowym obliczu. I zdarza się to coraz częściej, sądząc z kronik w gazetach. W Brightonie, w Anglii demonstrowano niedawno sprytny segregator, przeznaczony dla biur pocztowych. Nie wiem, jak sobie poczyna, ale sortuje bez zmęczenia 15 tysięcy listów na godzinę. Automat pokazano przede wszystkim delegatom urzędników pocztowych, po czym wszyscy zainteresowani zaczęli się zastanawiać solidarnie nad tym, jak tu zrobić, żeby jednocześnie wilk był syty i panna w centrali, jak monotonną i nudną robotę przerzucić na cierpliwy automat bez krzywdy dla personelu.
Czy poradzimy sobie wreszcie z tą kwestią kwestyj? Smutne statystyki genewskie stwierdzają, że jest wciąż jeszcze dwadzieścia dwa miliony bezrobotnych w 20 krajach przemysłowych świata, przy czym ponury wykaz nie obejmuje 2½ milionów, umieszczonych w niemieckich obozach pracy.
Inżynierowie, wynalazcy mają też — nie chcemy o tym przeważnie pamiętać — pomysły „pracodajne“. Jeszcze wspaniała „Queen Mary“ nie odbyła najlepszej podróży rekordowej przez Atlantyk, a już technicy w angielskich dokach okrętowych budują nowe modele, opracowują dalsze plany rewolucyjne. Między konstruktorami powstaje nagle obóz „ekstremistów“. Twierdzą, że wielkie lewiatany morskie nie mają sensu, trzeba budować statki mniejsze, szybsze, trzeba umożliwić przysłowiowemu „szaremu człowiekowi“, który ma krótki urlop dwutygodniowy, podróż powrotną do Ameryki, za skromne pieniądze. Technik, przysiedziawszy fałdów, może takie zagadnienie pomyślnie rozwiązać. Transatlantyk „Normandie“ — dowodzą rewolucjoniści — przy szybkości 21 węzłów, spala 24 tony na godzinę, kiedy szybkość wzrasta tylko o 9 węzłów, okręt zżera podwójną ilość paliwa. Ale można, biorąc przykład z motorówek, stworzyć typ dużego statku, który się będzie w większym pędzie wychylał z wody, ślizgał po powierzchni. Mamy metale lekkie i mocne, motory — można pchnąć na oceany tańszy statek, który pochłaniać będzie kilometry, sunąć po falach z szybkością 50 — 60 węzłów. I przewiezie ze dwustu „szarych ludzi“, skromnych pasażerów, do Ameryki — zapłacą za bilet mniej, niż dziś za przejazd w trzeciej klasie. Statki będą tak szybkie, że wyminą i przegonią najgorsze burze, uciekną w porę przed złowrogim „niżem“ barometrycznym. W niektórych pismach technicznych oglądać już można zgrabne linie aerodynamiczne „ślizgaczy“ morskich. „Normandie“ wygląda przy nich mniej więcej jak taksówka przy najnowszym aucie otokowym, model 1937.
Może doprawdy nadszedł czas i szykuje się wielki przewrót, może trzeba będzie skrzyknąć ludzi do warsztatów i stoczni i zbudować na nowo całą marynarkę handlową? Osiemdziesiąt milionów ton... starczyłoby pracy na lata.
A nie takie zmiany już przeżyliśmy. I wbrew temu, co ludzie mówią świat zmienia powoli nawet oblicze moralne. Jeden z felietonistów paryskich wypisał sobie przy jakiejś okazji ze starych kronik (wiek XV) pewien „cennik, zatwierdzony urzędowo“. Jeszcze w owym cinquecento radosnym kat pobierał „za wygotowanie złoczyńcy w oleju franków 48, za obdarcie ze skóry żywcem — franków 50, za poćwiartowanie — 27, za piętnowanie żelazem rozpalonym — 10, za obcięcie uszu, języka itd. po 10 franków od sztuki“.
Jeżeli nawet wymiar sprawiedliwości — najgroźniejszy! — z biegiem czasu trochę złagodniał, to musi być chyba jakiś postęp niewielki i w innych „wymiarach“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.