Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niechludow zastał w kancelaryi przygotowane dla siebie łóżko, wysoko zasłane pierzyną, dwiema poduszkami i olbrzymią misternie pikowaną jedwabną kołdrą, ciemno-czerwoną, widocznie jeszcze z wyprawy pani rządczyni. Rządca częstował Niechludowa resztkami z obiadu, lecz otrzymawszy odpowiedź odmowną, zaczął się tłomaczyć ze swego nieudolnego i złego przyjęcia, i oddalił się pospiesznie, zostawiając Niechludowa samego.
Odmowa chłopów nie zasmuciła Niechludowa wcale. Chociaż w Kuźmińskiem projekt jego wreszcie przyjęli i błogosławili go, a tutaj okazali mu nieufność i wrogie usposobienie, i złość, jednak Niechludow czuł w duszy olbrzymią radość i spokój.
W kancelaryi było brudno i duszno. Niechludow wyszedł przed dom, chciał pójść do ogrodu, ale przypomniał sobie ową noc i okno od garderoby, i ganeczek, i przykro mu było chodzić po miejscach, co budziły w nim wspomnienia. Więc siadł znów na stopniach ganeczku i wdychał w siebie ciepłe, świeże powietrze, przesiąknięte zapachem listków młodej brzeziny, i długo patrzył w ogród, i słuchał szumu kół młyńskich na rzece, i słowików i jeszcze jakiegoś ptaszka, co ukryty w krzaku tuż przy ganku, gwizdał przeciągle.
W oknie rządcy zgasło światło. Na wschodzie, za szopą, zajaśniał rąbek wschodzącego księżyca i robiło się coraz jaśniej, promienie wymykały się jedne za drugiemi, oświetlając rosą operlony, kwiecisty ogród, i stary, opuszczony dwór. Nagle gdzieś w oddali zagrzmiało i niebo na krańcach zaczęło się zaciągać ciężką, czarną chmurą. Słowiki i ptaki ucichły. Od strony szumiącego młyna dał się słyszeć krzyk przestraszonych gęsi, a potem na wsi i we dworze zaczęły piać ranne koguty i piały dużo wcześniej, jak zwykle bywa podczas letnich, gorących, burzliwych nocy.
Istnieje podanie u ludu, że koguty wcześniej pieją, gdy ma być noc pogodna.
Dla Niechludowa, ta noc była radosna, cicha i jasna noc.
Mocą wyobraźni przeniósł się w odległe, dawne czasy, w to lato szczęśliwe, jakie przybył tutaj, będąc jeszcze młodym, młodziutkim chłopcem i czuł w sobie teraz i tę młodość, i tę ochotę do dobrego życia, jak wówczas, gdy jako czternastoletni chłopiec modlił się do Boga, aby oświecił go, ukazał prawdę, gdy płakał, dzieckiem będąc, na kolanach matki, rozstając się z nią i obiecując być zawsze dobrym i nie martwić jej nigdy. Uczuł się takim, jakim był w chwili, gdy z Nykoleńką Irteniewym przyrzekli sobie, że będą się starali uszczęśliwiać wszystkich ludzi na świecie.
I przypomniał sobie, jak w Kuzmińskiem przyszły na niego straszne chwile pokusy i jak było mu żal, i domu, i lasu, i gospodarstwa, i ziemi, i spytał się teraz siebie: czy mu żal? Ale teraz, aż dziwno mu było, że mógł kiedyś tego wszystkiego żałować. Przypomniał sobie oną straszną ludzką nędzę, jaką widział we wsi, i nieszczęsną kobietę obarczoną dziećmi, opuszczoną przez męża, co siedział w więzieniu za zrąbane brzozy w jego, Niechludowa, lesie; i starą Matrenę, która wygłaszała zdanie, że kobiety w ich stanie powinny oddawać się panom; przypomniał sobie stosunek jej do dzieci, przyjmowanie i odwożenie ich na wychowanie do przytułku. I tego nieszczęśliwego malca, umierającego z głodu, co się uśmiechał starą, pomarszczoną twarzyczką, ginącą w fałdach czepeczka, przypomniał sobie słabą, brzemienną kobietę, co będzie musiała chodzić na odrobek dlatego, że zmęczona trudem, nie dopilnowała zgłodniałej krowy.
Jasny krąg księżyca wypłynął z po za stajni; na podwórzu pokładły się długie cienie i zaigrała blaskiem żelazna blacha dachu starego dworu. I jakby ciesząc się z tej jasności, rozśpiewały się przycichło słowiki i rozszedł się śpiew po kwitnącym sadzie.
Niechludow przypomniał sobie, jak w Kuźmińskiem obmyślał swoje przyszłe życie, jak zastanawiał się nad tem, co mu czynić wypadnie i jak w zagadnieniach tych zaplątał się i nie wiedział, jak z nich wybrnąć, tyle było nowych zagadnień w każdem pytaniu. A teraz powtórzył sobie, te pytania i zdziwił się, że są tak proste i jasne. A jasne były dlatego, że nie myślał obecnie, co się z nim stanie, lecz myślał tylko o tem, co zrobi i co zrobić powinien. I rzecz dziwna; tego, co było potrzebne i konieczne dla niego, nie wiedział, a to co miał robić, dla innych, było mu wiadome i proste. Wiedział teraz doskonale, że nie może opuścić Kasi, lecz musi ją ratować, wspierać, być gotowym na wszystko, aby swoją winę zmazać. Wiedział, że należy zgłębić, roztrząsnąć, wyjaśnić i zrozumieć całą tę procedurę sądową, w której on dopatruje się rzeczy niewidzialnych dla innych ludzi. Co z tego wszystkiego wyniknie, nie wiedział, lecz wiedział tylko, że uczynić powinien i to, i tamto, i drugie, i ta świadomość, i ta wiara, zapalały w jego duszy jakieś ciepłe blaski.
Ciężka, czarna chmura posuwała się zwolna, coraz liczniejsze błyskawice rozdzierały niebiosy, rozświetlając podwórze i stary dwór z walącym się gankiem. Głuchy pomruk burzy słychać było tuż nad głową. Ptaki ucichły, tylko liście szumiały jakoś groźnie. Wiatr dopadł do ganku, gdzie siedział Niechludow, i powichrzył mu włosy. Padła jedna kropla deszczu, potem druga, zadudniło po liściach łopuchu i po blaszanym dachu, i powietrze zrobiło się świeże; wszystko przycichło na chwilę, gdy nagle trzasło coś przeraźliwie nad samą głowa i rozsypało się w pojedyńczych dźwiękach po niebie.
Niechludow wstał i wszedł do pokoju.
— Tak to, tak — mówił. — Wszystko, co się dzieje w życiu jest niezrozumiałem i niepojętem. Ot miałem ciotki i zmarły, umarł i przyjaciel serdeczny Nykolenka Irteniew, a ja żyję.
Poco istniała Kasia? I mój obłęd, i następne życie hulacze? Jak to wszystko zrozumieć, wszystko to dzieło wielkiego Władcy... odemnie niezależne. Ale spełniać wolę Jego, zapisaną w mojem sumieniu, to w mocy mojej i wiem o tem bez najmniejszej wątpliwości. A skoro to czynię, jestem spokojnym.
Deszcz padał strumieniem i szumiąc, ściekał na ziemię. Błyskawice oświetlały od czasu dom i dziedziniec. Niechludow poszedł do pokoju, rozebrał się i położył do łóżka... Ale obawiał się nieproszonych gości, obecność których zdradzały poplamione, obdarte i brudne obicia. Obawy sprawdziły się. Zaledwie zgasił świecę, rój wszelakiego robactwa rzucił się na niego i kąsać zaczął.
— Oddać ziemię, jechać do Syberyi, pchły pluskwy, nieporządek... Ha! cóż, trzeba to wytrzymać, wytrzymać! Ale pomimo takiego postanowienia, nie mógł wytrzymać, wstał i usiadł przy oknie, patrząc na oddalające się chmury i księżyc jasny, co się znów na szerokie wytoczył niebo.