Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Korowód był tak długi, że kiedy pierwsze szeregi znikły już z oczu, podwody obładowane chorymi zaledwie ruszyły z miejsca.
Gdy podwody ruszyły, Niechludow siadł w czekającą na niego dorożkę i kazał woźnicy wyprzedzić partyę, aby przekonać się, czy nie ma znajomych aresztantów między mężczyznami, a potem, skoro znajdzie śród kobiet Masłową, spytać ją, czy otrzymała posłane dla niej rzeczy.
Upał był coraz większy. Wiatru ani na lekarstwo, a kurz, czyniony tysiącem nóg, unosił się, jak szary obłok nad aresztantami idącymi środkiem ulicy. Szli raźnym krokiem i leniwa dorożkarska szkapina, ledwie że mogła ich wyprzedzić. Rzędem jedne za drugiemi szły te dziwne, straszne istoty, dźwigając się na tysiącu nóg jednakowo obutych i odzianych, i w takt kroków wymachując śmiało jedną, wolną jeszcze ręką. Było ich tak wielu i tak byli do siebie podobni i w tak dziwnem znajdowali się położeniu względem Nichludowa, iż zdawało mu się chwilami, że to nie ludzie, tylko jakieś inne, dziwne i straszne istoty. To wrażenie przeszło, gdy ujrzał w tłumie katorżnych, aresztanta-zabójcę Fiedorowa i pośród zesłanych zabawnego komika Ochotina, i jeszcze jednego brodiagę, który się obrócił do niego. Prawie wszyscy aresztanci oglądali się na wymijającą ich dorożkę i na wpatrującego się w nich pana. Fiedorów zadarł głowę do góry na znak, że poznał Niechludowa, Ochotin mrugnął oczami. Lecz ani jeden, ani drugi, nie ukłonili się, myśląc widocznie, że to jest wzbronionem. Zrównawszy się z kobietami, Niechludow rozpoznał w jednej chwili Masłową. Szła w drugim rzędzie. Z brzegu, przebierając krótkiemi nogami, szła zmęczona i czerwona, o czarnych oczach kobieta, zatknąwszy kaftan za pas; była to Choroszawka. Następnie szła brzemienna kobieta, ledwie powłócząc nogami; trzecia była Masłowa. Niosła worek na plecach i patrzyła prosto przed siebie. Twarz jej wyrażała spokój i jakąś stanowczość. Czwarta z rzędu za nią szła równo, prosto, ładna kobieta, w krótkim kaftanie i krzyżówce, podwiązanej po babsku, była to Fiedosia. Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do idących kobiet, chcąc zapytać się Masłowej, czy dostała posłane rzeczy, i jak się czuje obecnie, lecz konwojowy podoficer, idący z tej strony, spostrzegł zaraz zbliżającego się i podbiegł ku niemu.
— Nie wolno, panie, podchodzić tak blizko partyi, to wzbronione — krzyczał, podbiegając.
Atoli zbliżywszy się, poznał Niechludowa (bo w więzieniu wszyscy go już znali), i salutując mu na powitanie, powiedział:
— Teraz nie można! Na dworcu to można będzie, ale tutaj wzbronione. Ruszaj! marsz! — krzyknął na aresztantów, i prostując się, nie zważając na upał, podbiegł kłusem na swoje stanowisko, błyszcząc w słońcu nowemi butami.
Niechludow zawrócił się na trotuar i dając rozkaz dorożce, aby jechała za nim, podążył piechotą za partyą. Gdziekolwiek przechodzili aresztanci, wszędzie zwracali na siebie uwagę, wywołując zmieszane uczucie strachu i żalu. Przejeżdżający, wychylali się z powozów i przeprowadzali ciekawym wzrokiem aresztantów, dopóki ci nie znikli im z oczu. Piesi zatrzymywali się i zdziwieni i przerażeni patrzyli na złowrogie zjawisko.
Niektórzy podchodzili, ofiarowując jałmużnę. Jałmużnę tę przyjmowali konwojowi oficerowie. Niektórzy znów, jakby zahypnotyzowani, szli za partyą, a potem zatrzymywali się i kiwając smutnie głowami, przeprowadzali wzrokiem nieszczęśliwych. Z dziedzińców, z bram, przywołując jedni drugich, wybiegali i wychylali się z okien coraz to nowi ludzie, i w milczeniu i smutku patrzyli na złowrogi korowód.
Na zbiegu ulic party a przeszkodziła przejazdowi bogatego powozu. Na koźle siedział tęgi kuczer, o dużej świecącej twarzy, z rzędem guzików na plecach. W powozie, w siedzeniu na poduszkach, siedzieli mąż z żoną: żona szczupła i blada, w jasnym kapeluszu, z jaskrawą parasolką, i mąż w jasnym cylindrze i letnim paltocie. Naprzeciw nich, na przedniej ławeczce siedziały ich dzieci: śliczna, świeża jak kwiatek, dziewczynka, w płaszczu z jasnych jak len włosów, także z jasną parasolką, i ośmioletni chłopczyk, o długiej cienkiej szyjce i sterczących chudych kościach, w marynarskiej czapce z długiemi wstążkami. Ojciec surowo napominał kuczera zato, że nie wyprzedził i nie objechał partyi, a matka niecierpliwie krzywiła się i marszczyła, zakrywając się od słońca i kurzu parasolką, nasuniętą aż na twarz. Przysadzisty kuczer nachmurzył się, wysłuchując ostrych napomnień pana, który sam mu kazał jechać tą ulicą, i z całym wysiłkiem wstrzymywał młode karę konie, co gorączkowały się i chciały lecieć.
Strażnik miejski rad był z całej duszy usłużyć bogatemu właścicielowi powozu i przepuścić go, ale czuł, że w tym pochodzie było coś groźnego i złowróżbnego, to coś, czego nie można naruszać nawet dla bogatych panów z powozu.
Przyłożył tylko rękę do czapki na znak szacunku przed bogactwem i patrzył surowo na aresztantów, jakby gotowym był w każdej chwili bronić od napaści siedzących w powozie. Powóz musiał czekać, aż cały korowód przejdzie, i ruszył dopiero wtedy, gdy przejechała, dudniąc po bruku, ostatnia podwoda, wyładowana workami i siedzącemi na nich aresztantkami. Jedna z nich, ta płacząca, która się już uspokoiła, ujrzawszy bogaty powóz, zaczęła znów szlochać i spazmować.
Dopiero wtedy kuczer wstrząsnął lekko lejcami i wronę rysaki, dzwoniąc podkowami po bruku, uniosły lekko podskakujący powóz na resorach w stronę zamiejskich willi, gdzie jechali odpocząć i weselić się mąż, żona, oraz dziewczynę czka i chłopiec z cienką szyjką i sterczącemi z pod kołnierza łopatkami.
Ani ojciec, ani matka, nie dawali dzieciom żadnych objaśnień co do smutnego pochodu, jaki widzieli przed chwilą. Tak, że dzieci były zmuszone same rozwiązać owo zagadnienie spowodowane niezwykłem zjawiskiem.
Dziewczynka, spostrzegłszy wyraz twarzy matki, rozwiązała pytanie tak, że to byli jacyś ludzie inni, zupełnie inni, niż jej rodzice i znajomi, że to byli ludzie źli i że z nimi należało tak, a nie inaczej postąpić. I dlatego dziewczyneczce zrobiło się straszno, i kontenta była, gdy ludzie ci znikli jej z oczu.
Ale śledzący szeregi aresztantów chłopczyk z długą, cienką szyjką, rozwiązał pytanie inaczej. Wierzył święcie i niezłomnie, wiarą idącą wprost od Boga, że ci ludzie, to byli tacy sami ludzie, jak i on, i jak wszyscy ludzie na święcie, i że tym ludziom ktoś nie wiadomo za co robił krzywdę, taką krzywdę, jakiej nie należało robić nikomu, i chłopczykowi zrobiło się ich żal, i uczuwał wstyd przed tymi ludźmi, co zakuci w kajdany, z ogolonemi głowami szli, przed tymi, co ich w te kajdany okuli. I dlatego usta dziecka zaczęły drżeć, coraz bardziej i bardziej, i robił coraz większe wysiłki, aby nie zapłakać, myśląc, że płakać w takich okolicznościach, to wstyd wielki.