Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Dzień był upalny, prawdziwy lipcowy. Nie ostygłe podczas dusznej nocy kamienie uliczne i dachy domów ziały ogniem. Wiatru prawie że nie było, a jeśli się zerwał, to przynosił całe tumany gryzącego piasku, oraz niemiły zapach olejnej farby. Ludzie po chodnikach snuli się ociężale, wyszukując miejsc zacienionych przez kamienice. Tylko czarni, ogorzali chłopi kamieniarze, w łapciach, siedzieli pośrodku ulicy, stukając ciężkiemi młotami po głazach, układanych na gorący piasek. Stójkowi, w szarych kitlach z pomarańczowemi sznurkami od rewolwerów, stali znużeni pośrodku ulic, tylko wózki przekupniów, osłonięte z jednej strony płótnem, przesuwały się w górę i w dół ulicy, a konie, oganiając się od much, pobrzękiwały janczarami.
Kiedy Niechludow zajechał przed więzienie, partya jeszcze nie wyruszyła, i w więzieniu panowało ciągle, począwszy od godziny 4-tej zrana, niezwykłe ożywienie i ruch, z powodu wyprawiania i przyjmowania nowych aresztantów.
Do wyjeżdżającej partyi należało 623 mężczyzn i 64 kobiety; trzeba więc było sprawdzić tożsamość osoby każdego, odebrać ze szpitala chorych i osłabionych i oddać ich pod straż oddziału prowadzącego. Nowy dozorca, dwaj jego pomocnicy, doktór, felczer, konwojowy oficer i pisarz, siedzieli na dworze, w cieniu, przy stole wystawionym z kancelaryi, pełnym najrozmaitszych papierów. Wywoływali po jednemu stojących opodal aresztantów i obejrzawszy bacznie każdego, zapisywali do księgi.
Promienie słoneczne zalewały potokiem światła do połowy stół kancelaryjny. Robił się upał nie do zniesienia i duszno od oddechów całej gromady więźniów, obok stojących.
— Cóż to, nie będzie końca tej robocie? — mówił, zaciągając się papierosem, wysoki, barczysty, z krótkiemi rękawami, czerwony na twarzy, naczelnik oddziału. — Zamęczymy się. Zkądżeście ich tyle nabrali? Dużo tam jeszcze?
Pisarz odpowiedział pośpiesznie:
— Jeszcze dwudziestu czterech, a prócz tego kobiety.
— No, cóż stoicie, podchodzić... — krzyknął dozorca na cisnących się jeden za drugim, niesprawdzonych jeszcze aresztantów.
Aresztanci już od trzech godzin stali rzędem w pełnem słońcu, czekając na swoją kolej.
Ruch ten cały odbywał się w obrębie więzienia, nazewnątrz zaś, przy bramie, jak zwykle, stała warta, ze dwadzieścia wozów pod rzeczy aresztantów i dla chorych i osłabionych. Na rogu zaś gromadka krewnych i przyjaciół, oczekujących na wyjście aresztantów, żeby ich raz jeszcze ujrzeć i, jeśli można, porozmawiać.
Do tej gromadki przyłączył się Niechludow.
Stał, czekając, godzinę blizko, poczem za bramą dał się słyszeć szczęk kajdanów, odgłos licznych kroków, głosy komendy, pokaszliwanie i gwar przytłumionych ludzkich głosów.
Trwało to około pięciu minut, przez ten czas dozorcy wchodzili i wychodzili.
Wreszcie usłyszano komendę.
Brama otworzyła się z trzaskiem, szczęk kajdan zrobił się wyraźniejszy, na ulicę wyszła straż z karabinami, i robiąc zwyczajny, znany im dobrze manewr, rozstawiła się przed bramą w prawidłowe, szerokie półkole. Gdy już stanęli na stanowiskach, dała się słyszeć powtórna komenda, i parami zaczęli wychodzić aresztanci. Wszyscy byli w szarych, płaskich czapkach na ogolonych głowach, z workami na plecach, powłócząc skutemi nogami i machając jedną swobodną ręką, drugą podtrzymywali sobie worki na plecach. Najpierw szli mężczyźni katorżni, wszyscy w jednakowych szarych spodniach i kaftanach z numerami na grzbiecie. Wszyscy młodzi, starzy, chudzi, tłuści, bladzi, czarni, wąsaci, brodaci, bez zarostu, Rosyanie, Tatarzy, żydzi, wychodzili, brzęcząc kajdanami i machając silnie ręką, jakby zabierali się iść gdzieś bardzo daleko. Lecz uszedłszy z 10 kroków, zatrzymywali się pokornie i rozstawiali rzędami po czterech, jedni za drugimi. Wślad za nimi podążyli niezwłocznie ludzie o ogolonych głowach, bez kajdan na nogach, lecz skuci za ręce po dwóch, również w szarej odzieży. To byli zesłańcy. Wychodzili szybko i ustawiali się także po czterech w rząd. A potem szły kobiety, w tym samym porządku, najpierw katorżne, w więziennych, szarych kaftanach i chustkach, dalej kobiety skazane na zesłanie i towarzyszące dobrowolnie więźniom w mieszczańskiem i wiejskiem ubraniu. Niektóre kobiety niosły maleńkie dzieci przy piersi.
Między kobietami szły starsze dzieci: chłopcy i dziewczęta. Dzieci te, jak źrebięta w tabunie, plątały się między aresztantkami. Mężczyźni ustawiali się w milczeniu, pokasłując tylko od czasu do czasu, lub czyniąc swoje postronne uwagi. Między kobietami panował gwar nieustający.
Niechludowowi zdawało się, że poznał Masłową, gdy wychodziła z bramy; lecz potem znikła mu gdzieś w tłumie, i widział tylko zbitą, szarą gromadę istot, pozbawionych ludzkiego wyglądu, z dziećmi i workami na plecach.
Nie zważając na to, że wszystkich aresztantów liczono już w więzieniu, dozorcy zaczęli jeszcze raz przeliczać, sprawdzając z poprzedniemi rachunkami. Liczenie trwało długo, a to dlatego, że niektórzy aresztanci przechodzili z miejsca na miejsce i mieszali rachunki.
Straż wymyślała na aresztantów, którzy cofali się pokornie, i liczenie odbywało się po raz wtóry. Gdy już wszystkich przeliczono, naczelny oficer coś zakomenderował i w tłumie powstało zamieszanie. Słabsi mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się ku podwodom i zaczęli układać tam swoje worki, a potem sami siedli na nich. Wgramoliły się i usadowiły na wozach kobiety z krzyczącemi niemowlętami, kłócąc się o miejsca, dzieci, a wreszcie i aresztanci o chmurnem obliczu.
Kilku aresztantów, zdjąwszy czapki, podeszło do konwojowego oficera, prosząc go o coś widocznie.
Potem dowiedział się Niechludow, że prosili o podwody. Niechludow widział, jak oficer milczał, nie patrzył nawet na proszących, tylko zaciągał się cygaretką, i jak potem zamierzył się swoją krótką ręką na jednego z proszących aresztantów, i jak ten, wtuliwszy swą biedną, ogoloną głowę w ramiona, jakby oczekując uderzenia, odskoczył od niego.
— Ja cię tak nauczę, że popamiętasz ruski miesiąc. Dojdziesz piechotą! — krzyknął oficer.
Jednego tylko, słabego, chwiejącego się starca, w kajdanach, puszczono na podwody. Niechludow widział, jak starzec, zdjąwszy płaską, szarą czapkę, przeżegnał się i ruszył ku podwodom, i jak potem długo nie mógł wleźć na wóz, bo ciężkie kajdany przeszkadzały mu podnieść schorowane nogi, i jak siedząca już na teledze baba pomogła mu przy wsiadaniu, podając rękę.
Gdy już podwody napełniły się workami i na workach usadowili się więźniowie, konwojowy oficer zdjął kaszkiet, otarł chustką uznojone czoło, łysinę i czerwoną, grubą szyję i przeżegnał się.
— Partya! marsz! — zakomenderował.
Żołnierze brzęknęli bronią, aresztanci pozdejmowali czapki, i niektórzy lewą ręką zaczęli się żegnać, woźnice coś zakrzyczeli, odpowiedzieli im aresztanci, między kobietami powstał gwar, i partya, otoczona wokoło żołnierzami w białych kitlach, ruszyła z miejsca, podnosząc tumany pyłu.
Na czele szli żołnierze, za nimi, brzęcząc łańcuchami, kajdaniarze, po czterech w rzędzie, dalej zesłańcy, potem osiedleńcy, skuci po dwóch za ręce, następnie kobiety. Na końcu zaś jechały podwody, obładowane workami i chorymi aresztantami; na jednym wozie siedziała wysoko, kobieta owinięta w chustkę, płacząc i szlochając głośno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.