Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gorąco w wagonie III klasy, rozpalonym przez promienie słoneczne, było tak nieznośne, że Niechludow pozostał na platformie, nie mając odwagi wejść do wnętrza. Ale i tu było duszno, tak, że Niechludow odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy pociąg wydostał się z pomiędzy domów i owionął go świeży prąd powietrza.
— Tak, zabili — powtórzył sobie w myśli słowa, wypowiedziane siostrze.
I w umyśle jego z pomiędzy wszystkich wrażeń dnia dzisiejszego wynurzył się obraz jeden. Ta cudna, martwa głowa drugiego aresztanta i uśmiechnięte usta, i surowy wyraz czoła, i kształtne, niewielkie ucho, uwydatniające się poniżej skroni.
— A co najstraszniejsze, to to — pomyślał — że jego zabili, ale nikt nie wie, kto go zabił. A przecież zabili. Poprowadzili go, jak wszystkich więźniów, wedle rozporządzenia Maslennikowa.
— Maslennikow pewno wydał rozkaz zwykły i podpisał się z tym idyotycznym zakrętasem, na papierze opatrzonym pieczęciami i, naturalnie, że nie poczuwa się do winy żadnej. Jeszcze mniej winnym jest tu doktór więzienny, dający świadectwa aresztantom. Spełnił dokładnie swoją powinność, oddzielił chorych i słabszych, lecz nie mógł przewidzieć ani spiekoty, ani tego, że poprowadzą ich późno i taką wielką gromadą.
Nadzorca? No nadzorca spełnił rozkaz obowiązujący, aby tego a tego dnia wyprawić oznaczoną liczbę katorżnych, zesłańców i kobiet.
Oficer, prowadzący oddział, także niewinny, jego czynność polegała na tem, ażeby przyjąć pewną ilość aresztantów i odstawić ich na miejsce w porządku. Prowadził oddział jak zwykle, lecz nie mógł przewidzieć, że tak silni mężczyźni, jak ci dwaj, których widział Niechludow, nie wytrzymają pochodu i padną nieżywi na drodze. Nikt tu niewinien, a jednak ludzie zabici, i to zabici przez tych samych ludzi niewinnych ich śmierci.
— A to nastąpiło dlatego — myślał Niechludow — że wszyscy ci gubernatorzy, nadzorcy, rewirowi, stójkowi, mieli na myśli nie ludzi i ich potrzeby, lecz spełnienie obowiązków służby, i to ostatnie stawiali wyżej od obowiązków ludzkich względem bliźnich. To jest główna przyczyna złego — myślał Niechludow.
I tak się zadumał, że nie zauważył, jak się pogoda zmieniła: słońce skryło się za obłoki, a od zachodu nadciągała ciężka, jasno-szara chmura, hen na krańcach horyzontu, nad polami i lasami, widniały już skośne smugi deszczu.
Od chmury ciągnął świeży podmuch wiatru.
Od czasu do czasu błyskawica przeleciała i znikła, a z łoskotem pędzących wagonów łączył się głuchy pomruk burzy. Chmura nadciągała coraz bliżej i bliżej, długie, skośne krople deszczu, gnane wichrem, zaczęły padać i na platformę i na paltot Niechludowa. Przeszedł więc na drugą stronę i wdychał pełną piersią świeże powietrze, przesiąknięte zapachem zbóż i ziół i ziemi, spragnionej deszczu. Patrzył na sady, lasy, na złote pola pszeniczne, na zielone jeszcze zagony owsa, i czarne bruzdy, wśród ciemno-zielonych, kwitnących kartofli. Dokoła wszystko się ożywiło: zieleń stała się zieleńsza, pola bardziej płowe i złote, a ziemia jakaś czarniejsza i świeższa.
— Jeszcze, jeszcze — mówił Niechludow, radując się rozkoszą, jaką uczuwają pola, lasy i ogrody pod ożywczym deszczem.
Ulewa trwała krótko. Chmura częścią opadła, częścią zaś przeleciała dalej, gnana wichrem, na mokrą ziemię padały drobne, ostatnie już krople deszczu. Słońce wyjrzało z za chmur, dokoła zabłysło i poweselało wszystko, a na wschodzie jaśniała świetlana, barwna i liliowa tęcza.
— O czemże ja myślałem — spytał sam siebie Niechludow, gdy już się wszystko wokoło uspokoiło i pociąg wjechał między dwa wysokie kamienne wały.
— Aha, prawda, myślałem, że wszyscy ci ludzie: nadzorca, straż, służba, po większej części ludzie dobrzy, stali się złymi.
Przypomniał sobie obojętność Maslennikowa, gdy mu opowiadał o nadużyciach, jakie mają miejsce w więzieniu, surowość nadzorcy, okrucieństwo oficera, pełniącego straż nad oddziałem, który nie puszczał więźniów słabych na podwody i nie wzruszył się nawet cierpieniem słabej, chorej kobiety. Serca tych ludzi są tak niedostępne dla uczucia miłości względem bliźniego, jak niedostępna jest kropla ożywczego deszczu dla zabrukowanej ziemi — myślał Niechludow, patrząc na wybrukowany różnobarwnemi głazami wał kolejowy, po którym woda deszczowa spływała w dół cienkiemi strumieniami.
— Zapewne, że to jest bardzo praktycznie wykładać boki nasypów kamieniami, lecz smutno patrzeć na ziemię jałową i pustą, któraby mogła rodzić zboża, zioła, krzewy, drzewa, jak ta, co widnieje wyżej, ponad nasypami. Tak samo bywa i z ludźmi — myślał Niechludow — a to zależy od tego, iż ludzie wogóle myślą, że są w życiu okoliczności, w których z człowiekiem nie należy obchodzić się po ludzku, z miłością, ale w rzeczywistości, takie położenia, takie okoliczności miejsca nie mają i mieć nie mogą.
Bez serca i bez miłości obchodzić się można z przedmiotem martwym: można rąbać drzewo, wypalać cegłę, kuć żelazo bez miłości, ale z ludźmi bez miłości postępować nie należy, tak jak nie można obchodzić się z pszczołami bez należytych ostrożności. Taka to już właściwość pszczół. Jeśli nie zachowujesz ostrożności, zaszkodzisz im i sobie. Tak samo bywa z ludźmi. I nie może być inaczej, bo miłość wzajemna między ludźmi jest podstawą, osnową życia ludzkiego. Prawda, że człowiek nie może przymusić się do kochania, jak nie może przymusić się do pracy; ale z tego nie wypływa, że z ludźmi obchodzić się można bez miłości, a zwłaszcza, jeśli się czegośkolwiek od nich wymaga. Jeśli nie czujesz w głębi serca miłości względem bliźniego, to siedź cicho — myślał Niechludow, stosując to do siebie — zajmuj się swoją osobą, rzeczami obojętnemi, czem chcesz wreszcie, byle nie ludźmi. Tak jak jeść można z pożytkiem dla zdrowia tylko wtedy, gdy się jeść chce, tak samo i z ludźmi można postępować, i postępować dobrze, tylko wtedy, gdy się ich kocha. Pozwól sobie tylko na podobne wybryki, na podobne postępowanie, jak np. wczoraj ze swoim szwagrem. Niemasz granic dla okrucieństwa i zwierzęcości ludzi względem ludzi, tak jak miałeś dowody tego dziś, i niemasz granic dla własnych cierpień, czego dowiodło ci całe życie. Tak, tak, to jest tak — myślał Niechludow.
— To dobre, bardzo dobre! — powtarzał sobie w myśli, i czuł jakąś świeżość i pogodę w duszy, jak człowiek, który rozwiązał trudną zagadkę życiową, a wokoło na świecie było jasno, słonecznie i świeżo.