Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI

Wagon, w którym jechał Niechludow, był do połowy natłoczony pasażerami. Byli tam włościanie, rzemieślnicy, majstrzy fabryczni, rzeźnicy, żydzi, kobiety, żony robotników, był i żołnierz, i dwie panie. Jedna z nich młoda jeszcze, druga zaś już starawa, z bransoletkami na pulchnej, obnażonej ręce. Wreszcie pan jakiś z gwiazdką na czarnej czapce. Wszyscy wogóle już się usadowili na miejscach i siedzieli spokojnie, niektórzy gryźli pestki słonecznika, inni palili papierosy, inni znowuż rozmawiali z ożywieniem.
Taras, uszczęśliwiony, siedział na prawo od wejścia, zachowując miejsce dla Niechludowa i rozmawiając żywo z jakimś silnym, muskularnym mężczyzną w sukiennej marynarce, który, jak się potem okazało, był ogrodnikiem i jechał na nowe miejsce. Nie dochodząc do Tarasa, Niechludow zatrzymał się obok staruszka o miłej powierzchowności, z białą jak mleko brodą, w nankinowem ubraniu, który rozmawiał z młodą wiejską kobietą. Za nim siedziała ośmioletnia dziewczynka, która siedząc na wysokiej ławce, nie dostawała nogami do ziemi. Dziecko miało na sobie nowy kaftaniczek, a jasne, konopiate włosy, miała zaplecione w kusy warkoczyk i bezustannie gryzła w zębach ziarnka słonecznika.
Staruszek, spojrzawszy na Niechludowa, przesiadł się nieco dalej na ławkę i odgarniając połę surduta, przemówił grzecznie:
— Proszę, niech pan siada.
Niechludow podziękował i siadł na wskazane mu miejsce. Jak tylko Niechludow usiadł, kobieta rozpoczęła nanowo przerwane opowiadanie. Opowiadała o tem, jak ją w mieście przyjął mąż, od którego właśnie teraz wracała.
— Jak w ostatki byłam, to dopiero teraz znów mogłam się wybrać z pomocą Bożą — mówiła. — A teraz, jak Pan Bóg da, to dopiero na Boże Narodzenie.
— A to bardzo dobrze — ozwał się staruszek, oglądając się na Niechludowa — bo to człowiek młody w mieście łatwo może się rozbałamucić.
— O nie, kochani wy moi, nie, on nie taki. On o takich głupstwach nie myśli. Pieniądze wszystkie do domu odsyła. A dziewusze był rad prawdziwie, nie można inaczej powiedzieć — ciągnęła dalej, uśmiechając się.
Dziewczynka, gryząc pestki, potwierdzała to wszystko, co matka mówiła, patrząc wielkiemi, rozumnemi oczami to na staruszka, to na Niechludowa.
— Ha, jak taki rozsądny, to i lepiej — prawił stary. — A czy tem się nie zajmuje? — dodał, ukazując oczami parę: męża i żonę, widocznie robotników, siedzących opodal, na drugiej stronie korytarza. Robotnik przechyliwszy w tył głowę, przyłożył do ust butelkę pełną wódki i pociągał trunek chciwie, żona trzymając w ręce torbę, zkąd była wyjęta flaszka, patrzyła z czułością na męża.
— Nie, mój nie pije i nie pali — powiedziała kobieta, sąsiadka staruszka, podchwytując sposobność, aby raz jeszcze męża pochwalić. — Tacy ludzie, moiściewy, na kamieniu się nie rodzą. Ale on taki już był od małego — dodała, zwracając się do Niechludowa.
— To i co jeszcze może być lepszego? — powtórzył staruszek, patrząc na pijącego robotnika.
Robotnik, pociągnąwszy dobrze z butelki, podał ją żonie.
Żona wzięła butelkę z rąk jego i śmiejąc się i kiwając głową, przyłożyła ją do ust. On zaś, poczuwszy na sobie wzrok starego i Niechludowa, zwrócił się ku nim:
— Cóż panie? Cóż pijemy? Jak pracujemy, to nikt nie widzi. Ale jak pijemy, to wszyscy widzą. Zapracowałem, to piję, a i żonie funduję. Cóż? Ha?
— A tak, tak — odparł Niechludow, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— Ha, co, prawda, to prawda, panie? Moja żona, to zuch baba. Ja tam z niej kontent, ona mnie będzie kiedyś żałować. Tak powiadam, co Marcycha, hę?
— Na, masz, weź. Nie będę pić więcej — mówiła żona, oddając mu butelkę. — I co tu gadać, byle co, aby gadać — napominała męża.
— Ot co — prawił dalej robotnik — póki dobra, to dobra, a jak czasem zaskrzypi, to niczem koło u wozu. Tak powiadam, Marcycha, co?
Marcycha, śmiejąc się, pijackim ruchem machnęła ręką.
— Gadaj sobie...
— Ot widzisz, dobra to, niby dobra, ale do czasu, a potem coś jej strzeli do głowy... Prawdę mówię, co? Wy mnie, panie, przebaczcie... Ot, podpiłem sobie, ta i cóż robić... — rzekł robotnik i zaczął się układać do snu, położywszy głowę na kolanach uśmiechniętej żony.
Niechludow posiedział jeszcze czas jakiś ze staruszkiem, który mu opowiedział historyę swojego życia, że przez 53 lata był zdunem, a ile w życiu swoim pieców nastawiał, to i zrachowaćby nie można, ale teraz chciałby odpocząć, a nie ma gdzie. Ot, wraca z miasta, gdzie zostawił dzieci, a teraz jedzie do swoich na wieś, Niechludow wysłuchał opowiadań staruszka, a potem wstał i podszedł do Tarasa.
— Może pan siądzie. My worek między siebie weźmiemy — ozwał się grzecznie ogrodnik, siedzący naprzeciw Tarasa.
— W ciasnocie, ale w zgodzie — odezwał się uśmiechnięty Taras, przeciągając śpiewnie i muskularnemi rękami podniósł jak piórko swój dwupudowy worek i postawił go pod oknem. — Miejsca jest dosyć, a to i postawić można, albo pod ławkę wsunąć. — I spokój — prawił dobrodusznie.
Taras zwykł mówić o sobie, że dopóki nie zaleje robaka, to gadać nie może, bo od wódki, to i rozum przychodzi i jest o czem gadać. I rzeczywiście, w stanie trzeźwym Taras był bardziej milczący, gdy jednak wypił, co zdarzało się dość rzadko i tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, stawał się nadzwyczaj gadatliwym. Wtedy mówił dużo i dobrze, z wielką prostotą, prawdą, a głównie z dobrocią, i dobroć ta malowała się w jego niebieskich, poczciwych oczach i w przyjaznym uśmiechu.
W takiem usposobieniu znajdował się i dzisiaj. Zbliżenie się Niechludowa przerwało mu wątek opowiadania. Lecz ułożywszy worek, usadowił się na dawnem miejscu, położył silne spracowane ręce na kolanach i patrząc prosto w oczy sąsiadowi, ciągnął dalej swe opowiadanie. Opowiadał nowemu znajomemu ze wszystkiemi szczegółami historyę swej żony, za co ją zsyłają i dlaczego on jedzie za nią na Sybir.
Niechludow nie znał bliższych szczegółów, tyczących się tej sprawy, przysłuchiwał się więc więc opowiadaniu z całą ciekawością. Taras doszedł był już do tego miejsca, jak nastąpiło otrucie i w rodzinie spostrzegli się, że sprawczynią tego była Fiedosia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.