Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

— Ja o swojej biedzie, o swojej zgryzocie opowiadam — ozwał się Taras, zwróciwszy się przyjacielsko do Niechludowa. — Ot, znalazłem człowieka poczciwego, ta i rozgadaliśmy się, i opowiadam mu, wszystko jak i co było.
— Tak, tak, dobrze — odparł Niechludow.
— No i bracie mój, takim sposobem wszystka prawda na wierzch wyszła. Wzięła matka te kluski i „idę” — powiada — „do strażnika pójdę“ — powiada. A ojciec to niby mój, sprawiedliwy człowiek. „Pogódźcie się“ — powiada, do matki niby — „kobieta młoda, dziecko prawie, sama nie wiedziała, co robi, ta i przebaczyć jej trzeba. Może się opamięta”. Ale starucha słuchać nawet tego nie chciała. „Póki ją trzymać będziemy, to nas tu wszystkich wygubi, wytraci“ — powiada. Ubrała się, kochani wy moi, i gwałtem do strażnika i do strażnika ziemskiego niby.
— No a wy, cóż na to wszystko? — spytał ogrodnik.
— A ja, kochani wy moi, ledwie żyw leżę, dyszę i mdłości mnie targają. Całkiem mi się wszystko we wnętrzu przewróciło i nic mówić nie mogę. Zaraz też ojciec zaprzągł do telegi, posadził w półkoszki i do śledczego Fiedosię powiózł. A ona, kochani my moi, jak od samego początku, tak i teraz przyznała się przed śledczym do wszystkiego, i jak i co było opowiedziała. I zkąd arszeniku wzięła, i jak kluski zagniotła. „A nacóżeś ty to wszystko robiła?” — powiada. — „A dlatego, że go nienawidzę, że aż strach. Lepiej wolę na Sybir iść, niż z nim żyć” — niby ze mną — uśmiechając się, objaśniał Taras. — Znaczy się, że do wszystkiego się przyznała. No, tak niema co, tylko na zamek ją trza oddać. Ojciec sam wrócił i tyle. A tu żniwa za pasem, roboty huk, a w chałupie tylko jedna baba, niby moja matka, a i ta już stara. Tak my myśleli, myśleli, ta i wymyślili, czy nie możnaby jej wziąć za poręczeniem. Pojechał ojciec do jednego naczelnika, nie udało się, ta i pojechał do drugiego. Takich naczelników objechał coś chyba z pięciu. Myślimy wreszcie, już nic nie pomoże, niech tam będzie, co chce, aż tu nawinął się jakiś człowiek, niby urzędnik. Taki ci cwany, że po świecie szukać. „Dawaj — powiada — piąć rubli, to zrobię jak na leży”. Zgodziliśmy się na trzy ruble. Cóż miałem robić, dałem. Jak napisał on ten papier — przeciągnął Taras — to powiadam wam, wyjechał odrazu. Ja wtedy, bracie kochany, już podźwignąłem się, i sam pojechałem po nią do miasta. Przyjechałem ja, kochani wy moi, do miasta. Zaraz kobyłę na podwórze wprowadziłem, a sam papier w rękę i na zamek idę. „Czego tu chcesz?“ — A tak i tak powiadam, kobieta moja tu u was jest zamknięta. „A papier masz?” — pytają. — Podałem im papier. Spojrzał i powiada: — „Poczekaj trochę“. — Przysiadłem se na ławce i czekam, a tu słonko już zaczęło spoczywać. Wychodzi naczelnik: „Ty — powiada — Wagrussow?“ — A ja sam. — „To dobrze“ — powiada. Zaraz drzwi otworzyli. Wyprowadzili ją w swojem odzieniu, jak się należy. Cóż, pójdziemy? — „A ty piechotą?“ — Nie, końmi. Przyszliśmy na podwórze, gdzie na popas założyłem kobyle, wiązkę siana, co się ostało, włożyłem na wóz i jazda. Pojechaliśmy. Ale i ona nic nie gada, i ja nic nie gadam. Dopiero, jak już podjeżdżaliśmy do chałupy, spytała się: — „Cóż tam, matka żyje?“ — A ja powiadam: żyje. — „A ojciec żyje?“ — A żyje. — „Przebacz mi — powiada — Taras, moją głupotę. Ja sama nie wiedziałam, co robię”. A ja na to: Co tu długo gadać, jam ci dawno już przebaczył.
I niceśmy więcej nie rzekli. Przyjechaliśmy do domu, a ona matce buch do nóg. A matka powiada: — „Niech ci Bóg przebaczy!“ A ojciec pozdrowił ją i mówi: — „Co tam stare wspominać. Żyjmy sobie razem, a dobrze. Teraz — powiada — czas gorący, trza się spieszyć. Żyto Pan Bóg dał tęgie, że i kosą nic nie poradzisz, wyległo jak ława, trza sierpami wyżąć, ot jutro weźmiesz sierp i pójdziecie żąć z Tarasem“.
I od tej pory, kochani wy moi, wzięła się do roboty. A tak jej się robota w rękach paliła, że aż dziw było patrzeć. Mieliśmy wtedy trzy dziesięciny w dzierżawie, a Bóg dopuścił, że i żyto i owies urodziły się, jak za dobrych czasów. Ja, bywało koszę, a ona wiąże, a jak nie, to oboje żniemy.
Ja do roboty ciekawy, nic w rękach długo nie potrzymam, a ona jeszcze ciekawsza, a nie spocznie na chwilę. Nie ma co gadać, baba chwacka i młoda. A na robotę taka się chciwa zrobiła, że aż ją trza było powstrzymywać. Przyjdziemy, bywało, do domu, ręczyska bolą, że trudno palcem ruszyć, każdy chce spocząć, a ona i nie odetchnie, jeno leci do stodoły, a na jutro powrósła gotowe, aby wiązać. Co jej się stało, dziw!
— No i cóż, ciebie nawidziła? — spytał ogrodnik.
— Co tu długo gadać, tak się do mnie przyczepiła, jak rzypie. Co ja se pomyślę, to ona już wie. Matka nawet, co wiadomo, że trochę zła i gderliwa, a i ta powiada: „Naszą Fiedosię odmienili, całkiem inna baba, niby ta sama, a nie ta”. Raz pamiętam, jedziemy sobie we dwoje na wozie po snopki. A ja się jej spytałem: Jakże ty, Fiedosiu, mogłaś to zrobić, co ci do głowy przyszło? — „A tak se myślałam, że nie chcę z tobą siedzieć. Lepiej, myślę, umrzeć, a nie ostanę”. — No, a teraz? — pytam. — „A teraz tyś mi milszy nad wszystko, ty serdeńko moje!“ — Taras zatrzymał się i uśmiechając się radośnie, pokiwał głową.
Tylko co wróciliśmy z pola, zawiozłem jeno snopek, żeby na powrósła namoczyć; przyjeżdżam do chaty — ciągnął dalej, przemilczawszy chwilę — patrzę, a tu powiestka do sądu. A myśmy już zapomnieli, o co nas mają sądzić.
— To nic innego, tylko zły — ozwał się ogrodnik — a czy to sam człowiek może swoją własną duszę zgubić. To tak, jak niby u nas, jeden... — i ogrodnik zaczął coś opowiadać, ale pociąg zwalniał biegu i wjechał na stacyę.
— A to już i stacya — przerwał — chodźmy się czegoś napić.
Rozmowa się urwała i Niechludow wyszedł za ogrodnikiem na mokre deski platformy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.