Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Biuro składało się z dwóch izb. W pierwszej, o dwóch oknach ciemnych, brudnych, i zielonym obdrapanym piecu, daleko na pokój wysuniętym, stała w kącie czarna miara do mierzenia wzrostu aresztantów, w drugim kącie wisiał duży wizerunek Chrystusa. W pierwszej izbie stało kilku dozorców. W drogiej zaś pod ścianami, lub skupieni gromadkami po dwoje lub kilku, siedziało ze dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, rozmawiając zcicha. Koło okna stało zniszczone biurko. Nadzorca siadł przy niem i wskazał Niechludowowi stojące obok krzesło. Niechludow usiadł i zaczął przypatrywać się badawczo ludziom, znajdującym się w izbie.
Pierwszym, co zwrócił jego uwagę, był młody chłopiec w krótkim żakieciku, o twarzy sympatycznej, który, stojąc przed aresztantem w kaftanie i dziewczynką, siedzącą obok, opowiadał im coś z zapałem, żywo gestykulując rękami. Dalej rzędem siedział staruszek w niebieskich okularach, trzymając za rękę młodą kobietę w aresztanckiej odzieży, cały wsłuchany w jej opowiadanie. Uczeń-realista z wyrazem przestrachu w twarzy nie spuszczał wzroku ze staruszka. Nieco dalej w kącie siedziała para zakochanych: ona miała włosy jasne, krótko nad czołem ucięte, co nadawało jej ładnej twarzyczce wyraz energii, była to młoda jeszcze dziewczyna, dziecko prawie, ubrana w suknię wytworną, modną. On zaś, o delikatnych rysach twarzy i gęstej czuprynie kędzierzawej, ładny chłopiec w aresztanckim kaftanie. Siedzieli sobie w kącie, gwarząc zcicha, zapewne o miłości i o wielkiem kochaniu. Nieco bliżej stołu siedziała siwa, czarno ubrana staruszka, najwidoczniej matka, wpatrzona i wsłuchana w młodego człowieka suchotnika w gumowej, czarnej kurtce. Kilka razy chciała coś przemówić, ale łzy tamowały jej mowę, i zaczynała, i w środku zdania milkła, bo dusiły ją łzy. Młody człowiek trzymał w ręce kawałek papieru i zakłopotany widocznie, nie wiedział, co ma z nim zrobić, bo nachmurzywszy twarz, miął papier w ręce i skręcał go na wszystkie strony. Obok nich siedziała śliczna, rumiana dziewczyna, z ogromnemi oczami, w popielatej sukience i pelerynce. Siedziała tuż przy płaczącej matce i gładziła ją pieszczotliwie po ramieniu. W dziewczynie wszystko było śliczne: i smukłe, długie białe ręce, i miękkie, jedwabiste ostrzyżone włosy, i śliczny rasowy nos i usta, a nadewszystko czarne, duże, nieco zamglone oczy — takie prawdziwe i cudne...
Gdy wszedł Niechludow, oderwała na chwilę wzrok od twarzy matki i spojrzenia ich skrzyżowały się. Lecz ona zaraz odwróciła się do matki suchotnika i zaczęła jej coś opowiadać z wielkiem ożywieniem. Opodal od pary zakochanych siedział czarny, obdarty człowieczyna, o twarzy ponurej i opowiadał coś z wielką złością do jednego z odwiedzających o głupowatej baraniej fizyognomii.
Tuż przy samych drzwiach stał młodzieniec w gumowej kurtce i widocznie był bardziej zajęty wrażeniem, jakie wywierał na słuchaczach, niżeli tem, co mówił. Niechludow siedział przy nadzorcy i z wzrastającą ciekawością patrzył wokoło siebie. Z zadumy zbudził go dopiero maleńki, krótko ostrzyżony chłopczyk, który, zbliżywszy się do niego, spytał cienkim głosikiem:
— A pan na kogo czeka?
Niechludowa zdziwiło to pytanie, lecz spojrzawszy na poważną twarzyczkę dziecka o dużych, myślących oczach, odpowiedział zupełnie seryo, że czeka na znajomą kobietę.
— Czy to pańska siostra? — pytał chłopczyk.
— Nie, nie siostra — odpowiedział zdziwiony Niechludow. — A ty z kim jesteś tu? — spytał chłopczyka.
— Ja z mamusią. Ona polityczna — mówiło dziecko.
— Maryo Pawłowno, proszę zabrać Olesia! — przerwał nadzorca, któremu nie podobała się rozmowa Niechludowa z chłopczykiem, jako niedozwolona prawem.
Marya Pawłowna była to taż sama śliczna dziewczyna, która zwróciła uwagę Niechludowa, wstała, prostując swą smukłą, wysoką postać, i silnym, prawie męzkim krokiem, podeszła do Niechludowa i chłopczyka.
— Cóż to on się pyta, kto pan jesteś? — spytała, uśmiechając się swemi ślicznie rozchylonemi wargami i patrzyła w oczy Niechludowa wielkiemi dobremi oczyma tak szczerze, iż wątpić nie można było ani na chwilę, że ona ze wszystkimi była, jest i będzie w szczerych, braterskich, tkliwych stosunkach.
— On musi wszystko wiedzieć — powiedziała i, pochyliwszy głowę nad twarzą chłopczyka, roześmiała się takim dobrym, miłym śmiechem, że chłopczyk i Niechludow mimo woli odpowiedzieli na jej uśmiech uśmiechem.
— Tak — pytał się mnie, do kogo przyszedłem.
— Maryo Pawłowno, nie wolno rozmawiać z obcymi. Przecież wiecie — ozwał się dozorca.
— Dobrze, dobrze — odparła dziewczyna, i ująwszy w swą smukłą, białą rękę rączkę wpatrzonego w nią Olesia, uprowadziła go do matki suchotnika.
— Czyje to dziecko? — spytał Niechludow dozorcy.
— Jakiejś tam politycznej, urodził się już w więzieniu.
— Niewinnej?
— Tak, teraz jedzie na Sybir z matką.
— A ta dziewczyna?
— Nie mogę pana objaśnić — odparł dozorca, wzruszając ramionami. — A, ot i Bogoduchowska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.