Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeszedł wieczór i nastąpiła noc. Doktór spać poszedł. Ciotki także spać się kładły Niechludow wiedział, że Matruna obecnie jest w sypialni ciotek, a Kasia sama w garderobie. Więc znów wyszedł na ganek. Na dworze było ciemno, ciepło i wilgotno, i biała mgła, co wiosną roztapia resztki śniegu, unosiła się w powietrzu. Od rzeki, płynącej o jakie sto kroków od domu, dolatywały dziwne odgłosy — pękały lody.
Niechludow zeszedł z ganku i stąpając przez kałuże po resztkach lodu, podszedł do okna garderoby.
Serce biło mu w piersi tak silnie, że słyszał jego uderzenia, oddech to zatrzymywał się, to wyrywał ciężkiem westchnieniem.
W garderobie paliła się mała lampka. Kasia siedziała sama przy stole, patrząc w zamyśleniu przed siebie.
Niechludow długo bez ruchu spoglądał na nią, chcąc zobaczyć, co robić będzie, w przekonaniu, że nikt jej nie śledzi.
Parę minut siedziała nieruchomo, potem podniosła oczy, pokiwała, jakby na przekor samej sobie, głową, i poprawiwszy się, nagle położyła obiedwie ręce na stole i utkwiła wzrok w przestrzeni przed siebie.
On stał i patrzył na nią. I mimowolnie słyszał jednocześnie i swego serca bicie i dziwne odgłosy, płynące od rzeki.
Tam na tej rzece, pośród mgły, odbywała się jakaś nieustająca, powolna praca, coś dyszało, pękało, sypało się, to znów dzwoniły, niby szkło, cienkie odłamy kry.
Stał i patrzył na zadumane, trapione jakąś walką wewnętrzną, nadobne lice Kasi i żal mu jej było, a jednak, rzecz dziwna, ta żałość budziła tem żywsze jej pożądanie.
Zapukał do okna. Ona, jakby dotknięta prądem elekrycznym, drgnęła całem ciałem i na twarzy jej odmalowało się przerażenie. Zerwała się, podeszła do okna i przyłożyła twarz do szyby. Przestrach nie schodził z jej twarzy nawet wtenczas, kiedy, przyłożywszy dłonie, niby skórzane okulary, do skroni, poznała go.
Twarz jej była niezwykle surową, nigdy nie widział jej taką. Uśmiechnęła się dopiero wtenczas, kiedy on się uśmiechnął, jakby ulegając mu, ale w duszy jej nie było śmiechu, tylko strach.
On dał jej znak ręką, wzywając ją na podwórze do siebie. Ale ona potrząsnęła głową, iż nie chce, i stała dalej przy oknie. On zbliżył jeszcze twarz do szyby i chciał powiedzieć jej, żeby wyszła, ale w tej chwili ona obejrzała się ku drzwiom, widać ktoś ją zawołał.
Niechludow odszedł od okna. Mgła była tak gęsta, że pięć kroków od domu już nie widać było okna, tylko jakąś ciemną plamę, pośrodku której świecił, niby jakiś olbrzymi, czerwony, okrągły płomyk lampy. Od rzeki szedł ciągle jakiś straszny szum, grzechot, trzask i dźwięk pękającego lodu. Gdzieś w pobliżu, pośród mgły gęstej, zapiał kogut. Odpowiedziały mu inne, a hen daleko, we wsi, dały się słyszeć pomieszane, wyprzedzające się nawzajem, zlane w jeden chór piania kogutów. Wszędzie panowała cisza. Rzeka szumiała. Śpiewały już drugie kury.
Przeszedłszy parę razy tara i napowrót i stąpnąwszy niejednokrotnie w kałużę, Niechludow zbliżył się do okna garderoby. Lampa paliła się ciągle, a Kasia znów siedziała samotna przy stole, jakby niezdecydowana, co czynić. Zaledwie podszedł, spojrzała w okno. Zastukał. Nie patrząc, kto stukał, natychmiast wybiegła z garderoby. Słyszał, jak odemknęły się i skrzypnęły drzwi wchodowe. Czekał na nią przed sienią i natychmiast chwycił ją w objęcia. Przytuliła się do niego, podniosła głowę i ustami szukała ust jego. Stali za węgłem sieni, na odmarzłem miejscu, i przepełniała go męcząca, niezaspokojona żądza.
Nagle stuknęły i zaskrzypiały drzwi wchodowe i rozległ się gniewny, ostry głos Matruny Pawłowny:
— Kasiu!
Wyrwała się i wróciła do garderoby. Słyszał, jak założono haczyk. Zrobiła się cisza. Światło w oknie znikło, zostały tylko mgła i szura rzeki. Niechludow podszedł do okna i nikogo nie ujrzał. Zastukał — nikt mu nie odpowiedział. Wrócił do domu przez główny ganek, ale nie mógł usnąć. Zdjął buty i na bosaka podszedł do drzwi Kasinego pokoju, tuż obok pokoiku Matruny.
Słyszał, jak spokojnie chrapała Matruna i chciał już wejść, gdy nagle zaczęła kaszlać i poruszać się na skrzypiącem łóżku. Stanął niby wkopany w ziemię i stał tak około pięciu minut. Kiedy wszystko ucichło i dało się znów słyszeć spokojne, miarowe chrapanie, stąpając ostrożnie po deskach, które nie skrzypiały, postąpił dalej i podszedł do samych drzwi pokoju Kasi. Było cicho. Najwidoczniej nie spała, Bo nie było słychać jej oddechu. Ale skoro tylko szepnął „Kasiu!“ zerwała się, podeszła do drzwi i gniewnie, jak mu się wydało, zaczęła tłómaczyć mu, aby odszedł:
— Do czego to podobne? Jakże można? Ciocie usłyszą — szeptały jej usta, a cała jej istota mówiła: „jam twoja...“ I to tylko rozumiał Niechludow.
— Otwórz na chwilkę, błagam cię — powtarzał bezmyślnie.
Zamilkła. Potem usłyszał szmer ręki, szukającej haczyka. Haczyk dźwięknął więc wszedł w drzwi otwarte.
Schwycił ją tak, jak stała, podniósł i poniósł.
— Ach! Co pan robi? — szeptała.
Ale on nie zwracał uwagi na jej słowa i niósł ją dalej.
— Ach, po co to, puść pan! — szeptała, przytulając się do niego.
Kiedy cała drżąca, bezmowna, nie odpowiadająca na słowa jego, poszła do siebie, on wyszedł na ganek, i zatrzymał się.
Na dworze było jaśniej. Tam niżej, nad rzeką, trzask, szum i dźwięk wzmagały się ciągle, a do poprzednich odgłosów przybyły jeszcze jakieś szmery.
Mgła opadała na dół, a ponad ścianą mgły wypłynął poszczerbiony księżyc, oświetlając ponuro coś, co było ciemne i straszne.
— Cóż to... stało się ze mną szczęście wielkie, czy nieszczęście? — zapytywał sam siebie.
— Zawsze tak, wszystko tak — powtórzył sam do siebie i poszedł spać.