Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po daniu głosu obwinionym i debatach stron o redakcyi zapytań, co zajęło dosyć czasu, pytania ułożono i przewodniczący wygłosił zdanie sprawy i jej przebieg przed kratkami sądowemu Chociaż sam pragnął zakończyć jak najprędzej, tak jednak wdrożył się do swego zwykłego zajęcia, że rozpocząwszy mówić, nie był w stanie zatrzymać się.
Szczegółowo przeto zaczął tłómaczyć przysięgłym, że jeśli uznają oskarżonych winnymi, to mają prawo uznawać ich jako winnych, jeśli zaś dojdą do przekonania, że są niewinni, to także mają prawo uznawać jako niewinnych. Jeśli zaś znajdą, że są winni w jednem, a niewinni w drugiem, to mogą przyznać oskarżonych winnymi w jednym, a niewinnymi w drugim przypadku. Następnie objaśniał, że jakkolwiek przysługuje im takie prawo, należy korzystać zeń oględnie i rozsądnie. Chciał także wyjaśnić przysięgłym, że jeżeli na przedstawione zapytania dadzą odpowiedź twierdzącą, to tem samem przyznają to wszystko, co w zapytaniu zawarte. Jeśli zaś nie przyznają wszystkiego, co zawarte w pytaniu, to powinni omówić to, czego nie przyznają. Spojrzawszy jednak na zegarek, i zobaczywszy, że była już bez pięciu minut trzecia, postanowił nareszcie przystąpić do rzeczy.
— Okoliczności, towarzyszące sprawie, są następujące... — zaczął.
I powtórzył znów wszystko, co już kilkakrotnie omawianem było przez obrońców, podprokuratora i świadków.
Przewodniczący mówił, a sędziowie z powagą spoglądali na zegarki, znajdując jego przemówienie dobrem, to jest takiem, jakiem wedle przepisanej formy być powinno, ale nieco przydługiem. Tegoż samego zdania był podprokurator, jak również skład sądu i obecni.
Przewodniczący skończył zdanie sprawy.
Zdawało się, że już w rezultacie wszystko wypowiedziano. Ale przewodniczący uznał za stosowne jeszcze coś rzec o doniosłości przysługującego przysięgłym prawa, jak oni powinni z niego korzystać, i na niekorzyść nie obracać, że złożywszy przysięgę, stanowią niejako sumienie społeczne, że tajemnica sali obrad winna być świętą i t. d. i t. d.
Masłowa patrzyła z uwagą w twarz przewodniczącego, a Niechludow, nie obawiając się napotkać jej wzroku, bez przestanku patrzył na nią. I w umyśle jego odbywało się to zwykłe zjawisko, że napotkawszy dawno znanego człowieka, pomimo zmian, jakie poczynił czas w jego powierzchowności, znów w pamięci dawny się obraz odtwarza.
Tak. Pomimo aresztanckiego chałatu, pomimo więcej pełnych form, rozwiniętych piersi, zmiany owalu twarzy, zmarszczek na czole i skroniach, pomimo nieco obrzękłych powiek, to była taż sama Kasia która w noc Zmartwychwstania Pańskiego, patrzyła nań, na ukochanego przez nią człowieka tak niewinnie, tak słodko, pełnemi życia, rozkochanemi, śmiejącemi się radośnie oczyma.
— I co za dziwne wydarzenie! Trzeba, żeby ta sprawa wypadła akurat podczas mojej kadencyi, żebym nie spotkawszy nigdzie Kasi przez lat dziesięć, spotkał właśnie tutaj na ławie oskarżonych. I jak się to skończy? Ach, żeby tylko prędzej, jak najprędzej!
Nie poddawał się temu uczuciu żalu za grzechy, które poczęło w nim przemawiać. Zdawało mu się, że to wypadek, który przejdzie, i życia jego nie zakłóci. Czuł się w położeniu szczeniaka, którego pan za uczyniony w mieszkaniu nieporządek, porywa za kark, i nosem wtyka w ten właśnie nieporządek, jakiego narobił. Szczeniak piszczy, opiera się, aby uciec jak najdalej od skutków swego postępowania i zapomnieć o tem, ale pan nieprzebłagany, z rąk go nie puszcza, Niechludow czuł wstręt do tej brzydoty, jakiej narobił, czuł silną rękę pańską, ale nie pojmował co złego zrobił, i pana nie uznawał.
Pragnął uwierzyć, że to, co widział, nie było jego dziełem. Ale nieprzebłagana niewidoczna jakaś ręka trzymała go i przeczuwał, że się nie wykręci, przeto dodawał sobie odwagi i siłą nabytego przyzwyczajenia założywszy nogę na nogę, niedbale bawił się pince-nez i pewny siebie, siedział w pierwszym rzędzie krzeseł. Lecz w głębi jego duszy wrzała walka. Czuł całe okrucieństwo podłości i poziom ości nietylko w spełnionym czynie, ale w całem następnem życiu i postępowaniu dalszem, w tem życiu pustem, rozpustnem, egoistycznem, lichem co przez lat dwanaście zakrywało i zły postępek i to życie zaczęło się chwiać i od chwili do chwili już za jego zasłonę spoglądał.