Zmartwychwstanie Bogów/Księga XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Roku następnego, 1507, malarz otrzymał od Republiki nieograniczony urlop i wszedł zupełnie w służbę Ludwika XII, zamieszkał w Medyolanie.
Upłynęło lat cztery. Pod koniec roku 1511, Giovanni Beltraffio, który był już słynnym mistrzem, pracował nad freskami w nowym kościele św. Maurycego, przy klasztorze żeńskim Monasterio Maggiore wzniesionym na ruinach rzymskiego cyrku i świątyni Jowisza.
Wpobliżu, za wysokim murem był opuszczony ogród pałacu, Carmagnola. Zakonnice odnajmowały ten gmach zrujnowany wraz z przyległościami alchemikowi Galeotto Sacrobosco i jego siostrzenicy, monnie Kassandrze, bawiącym od niedawna w Medyolanie.
Po pierwszym najeździe Francuzów, po zrabowaniu domu monny Sidonii, opuścili Lombardyę i przez lat dziesięć podróżowali po Wschodzie. Krążyły o nich dziwne pogłoski: powiadano, że alchemik wynalazł kamień filozoficzny, zamieniający ołów na złoto; powiadano dalej, że monna Kassandra zrabowała bogatego kupca ze Smyrny, którego poznała w Konstantynopolu. Mówiono wreszcie, że alchemik otrzymawszy od gubernatora Syryi znaczne summy na doświadczenia naukowe, uciekł z pieniądzmi. Jedno było faktem niezaprzeczonym, a mianowicie, że opuścili Medyolan ubodzy, a powrócili z dużym majątkiem.
Dawna czarownica, wychowanka monny Sydonii, piękna Kassandra pościła, uczęszczała do kościoła i rozdawała jałmużny ubogim. Siostry klasztorne kochały ją bardzo, a nawet biskup okazywał jej szacunek. Jednak złośliwe języki dowodziły, że pobożność jest udana, że Kassandra pozostała poganką, że uciekła z Rzymu przed świętą Inkwizycyą i że wcześniej czy później oboje zostaną spaleni żywcem.
Ser Galeotto lubił zawsze Leonarda i dawał mu do czytania rzadkie dzieła, które przywiózł ze swych podróży. Giovanni zaglądał do niego coraz częściej, pod różnemi pozorami, a w istocie dla zobaczenia Kassandry.
Naprzód dziewczyna patrzała na niego podejrzliwie, odgrywała przed nim rolę skruszonej grzesznicy, mówiła o swoim zamiarze wstąpienia do klasztoru, ale, widząc, że obawy i podejrzenia są płonne, nabrała szczerości.
Przypominali sobie dawne rozmowy z przed lat dziesięciu, gdy byli prawie dziećmi oboje i spotykali się na odludnem wzgórzu obok klasztoru św. Radegundy, i gdy mu przepowiadała zmartwychwstanie bogów olimpijskich.
Teraz żyła w odosobnieniu, jak zakonnica; bywała często chora lub udawała chorobę, godzinami całemi przebywając w swoim pokoju, urządzonym jak muzeum.
Kassandra opowiadała młodzieńcowi o swoich podróżach, o cudach, które widziała, o wspaniałości i majestacie opuszczonych świątyń pogańskich nad brzegiem morza Jońskiego i o swoich pracach, o przebytych niebezpieczeństwach. A gdy ją pewnego dnia zapytał: czego szukała w tych wędrówkach, czemu znosiła tyle utrapień, odrzekła mu słowami swego ojca nieboszczyka Luigi Sacrobosca: „Dla wskrzeszenia umarłych“.
W oczach jej zabłysł płomień, po którym młodzieniec poznał dawną czarownicę. Mało się zmieniła: twarz jej pozostała chłodna, nieprzenikniona, jak maska; miała po dawnemu, usta zacięte, bez uśmiechu i oczy złote, przejrzyste, jak bursztyn. Ale teraz, pod wpływem choroby lub może trapiących ją myśli, dolna część twarzy nabrała spokoju, słodyczy, a nawet nieśmiałości. Czar, wiejący od niej pociągał jeszcze bardziej Beltraffia obecnie, niż przed laty dziesięciu i budził w nim ciekawość, obawę i współczucie.
Podczas podróży po Grecyi, Kassandra odwiedziła miejsce rodzinne swej matki, wioskę Mistra, wznoszącą się na ruinach Lacedemony wśród nagich wzgórz Peloponezu, gdzie przed półwiekiem zmarł Plotin, ostatni mistrz mądrości helleńskiej. Zebrała jego książki, listy, oraz legendy, rozpowszechnione przez jego uczniów, którzy wierzyli, że dusza Plotina opuściła Olimp, aby się wcielić w osobę ich mistrza.
Opowiadając Giovanniemu szczegóły tych odwiedzin, Kassandra powtarzała słowa Plotina, wypowiedziane na trzy lata przed śmiercią.
„W kilka lat po mojej śmierci, wszystkie narody świata będą miały jedną jedyną religię“. A gdy zapytywano, jaka to będzie religia: Chrystusowa czy Mahometańska, odparł:
— Ani jedna, ani druga, lecz nowa, niewiele różniąca się od dawnego pogaństwa.
Przytaczając te słowa, Kassandra wpatrywała się w młodzieńca swemi złotemi oczyma.
— Giovanni — spytała go po chwili milczenia — czyś kiedy słyszał o człowieku, który żył przeszło tysiąc lat temu, a marzył także, jak Plotin, o wskrzeszaniu umarłych, o cesarzu Flawiuszu, — Klaudyuszu Julianie?
— O Julianie Apostacie?
— Tak, sam mienił się zaprzańcem i Galilejczycy tak go nazywali.
Giovanni odparł jej, że widział raz we Florencyi misteryum, skomponowane przez Wawrzyńca Medyceusza, a przedstawiające męczeństwo dwu młodzianków, których Juljan Apostata kazał zgładzić z powodu ich wiary. Przypominał sobie jeden wiersz tego misteryum, słowa Juljana, ginącego od miecza; w ostatniej chwili wołał:
— Zwyciężyłeś, Galilejczyku! O Cristo Galileo, tu hai pur vinto!
— Słuchaj, Giovanni, — mówiła Kassandra — w smutnych dziejach tego człowieka jest wielka tajemnica: obaj cesarz Juljan i uczony Plotin nie dopięli celu dlatego, że znana im była tylko połowa prawdy, a ta, bez drugiej połowy jest kłamstwem: zapomnieli proroctwa, które powiada, że bogowie zmartwychwstaną wtedy dopiero, gdy ziemia złączy się z niebem i gdy wszystko, co jest dwojgiem, będzie jednem. Nie zrozumieli tych słów i dlatego oddali swe dusze bogom olimpijskim, nadaremnie.
Przerwała, bojąc się jakby kończyć swoich wywodów. Po chwili milczenia szepnęła:
— Gdybym ci mogła wszystko powiedzieć... ale jeszcze za wcześnie. Dodam tylko tyle: między bogami olimpijskimi jest jeden, bliższy ludziom od innych, bóg promienny i ponury, miłościwy i bezlitosny. Nie żądaj, bym ci wszystko powiedziała, ale wytłómaczę ci to kiedyś.
Giovanni nie rozumiał, lecz czuł, że już ani wiara fra Benedetta, ani nauka Leonarda nie zadowolnią jego pragnienia wiedzy. W niejasnych przepowiedniach Kassandry dostrzegał promień światła, a spodziewał się, że z czasem zrozumie lepiej jej słowa. Czepiał się tej nadziei, jak tonący deski zbawienia.
Węzły, łączące go z Kassandrą, stawały się coraz ściślejsze.
W owym czasie przybył do Medyolanu słynny doktór Teologii, inkwizytor O. Giorgio Casale, wysłaniec papieża Juljana II dla poskromienia czarowników. Protektorowie Kassandry ostrzegli ją o niebezpieczeństwie. Postanowiła uciec do Francyi lub Anglii. Giovanni miał ją ujrzeć po raz ostatni przed jej wyjazdem. Obiecała, że mu swą tajemnicę wyjawi.
O wyznaczonej godzinie znalazł się przy furtce ogrodowej. Była zamknięta. Dobijał się długo. Nikt nie przychodził. Wreszcie młodzieniec zakołatał do furty klasztornej i od furtyana dowiedział się strasznej nowiny: O. Giorgio Casale przybył wcześniej, niż go się spodziewano, a zaraz po przybyciu kazał uwięzić Galeotta Sacrobosco i jego siostrzenicę, jako podejrzanych o czarną magię.
Galeotto zdołał umknąć, ale Kassandra została aresztowana i wtrącona do podziemi Inkwizycji.
Usłyszawszy o tem, Leonard udał się do swoich przyjaciół: głównego skarbnika Ludwika XII i namiestnika króla Francyi w Medyolanie, Karola d’Amboise, aby ich prosić o ratowanie Kassandry. Giovanni przedsięwziął liczne kroki, na własną rękę, a przy tem biegał z listami Leonarda i kołatał do trybunału Inkwizycyi.
Tu poznał pierwszego sekretarza fra Giorgia, Michała Walderę, doktora teologii; był on bardzo uprzejmym dla Beltraffia. Udawał wielkie przejęcie się losem Kassandry, a tymczasem wyciągał Giovanna na słówka, dowiadywał się o życiu Leonarda, o jego poglądach, zajęciach. Giovanni zmiarkował niebawem o co chodzi i milczał uparcie.
Michał Waldera opowiadał mu ciekawe rzeczy o potędze szatańskiej, o znakach, po których łatwo poznać dzieci, zrodzone z dyabła i czarownicy: nie rosną one, są ciężkie i bardzo łapczywe na pokarm. Czasami zapraszał go na posiedzenie Trybunału. Giovanni szedł, w nadziei, że dowie się tam czegoś o losach Kassandry, ale były to próżne złudzenia. Dowiedział się tylko, że monna Sidonia została także wtrąconą do więzienia.
Główny inkwizytor fra Giorgio Casale, był zgarbionym staruszkiem o twarzy chudej, łagodnej i słodkiem spojrzeniu. Ci, którzy go znali osobiście, mówili, że to człowiek dobry, bezinteresowny, cnotliwy, prowadzący życie ascetyczne. Przyglądając mu się, Giovanni widział, że cierpi razem z ofiarami i że pragnie torturami skłonić je do wyrzeczenia się szatana i spraw jego i tem samem ocalić je od wiecznego potępienia.
Krążyły pogłoski, że fra Giorgio wykrył w Lombardyi spisek dwunastu tysięcy czarowników i czarownic, sprzysiężonych na zgubę Włoch. Egzekucye mnożyły się z dniem każdym.
Wreszcie Michał Waldera oznajmił Giovanniemu, że wina Kassandry została stwierdzona, że ją uznano za najniebezpieczniejszą z adeptek czarnej magii i że będzie ukarana odpowiednio.
Słysząc to, młodzieniec chciał się oznajmić, że jest jej wspólnikiem, aby zginąć z nią razem. Jednak milczał — nie ze strachu, lecz z dziwnej obojętności, która go nagle ogarnęła. Były to jakby czary. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, nie miał siły walczyć z odrętwieniem.
Jak lunatyk szedł prosto przed siebie. Dotarł do klasztoru św. Franciszka. Wszedł do celi fra Benedetta. Mnich był nieobecnym, wyruszył na parę dni do Bergamo. Młodzieniec padł na łóżko i zapalił świecę. Nad łóżkiem, na białej ścianie wisiał czarny krucyfiks. Giovanni podniósł oczy i zdało mu się, że z ust Ukrzyżowanego słyszy słowa:
„Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni“...
Chciał modlić się, ale nie mógł. W sercu i w głowie miał pustkę. Ukrył twarz w dłoniach i przeleżał tak długo, bardzo długo. Wreszcie uczuł piekące pragnienie. Słaniając się, jak pijany, wstał, dowlókł się do dzbana z wodą i pił chciwie.
Nagle wydało mu się, że widzi pod krucyfiksem postać skuloną w czarnym habicie z kapturem, nasuniętym na oczy. Zdziwił się, bo pamiętał, że drzwi zamknął na klucz. Nie przeraziło go to zjawisko. Przeciwnie, doznał ulgi. Zbliżył się do tajemniczej postaci. Mnich wstał i odrzucił kaptur. Oczom młodzieńca ukazała się twarz biała, marmurowa, chłodna, przecięta krwawą linią ust, oczy żółte błyszczały, jak stal, czarne włosy tworzyły hełm nad głową i zdawały się obdarzone życiem, jak węże na głowie Meduzy.
Powoli uroczyście, Kassandra — ona to była bowiem — podniosła ręce. Czarny habit opadł na ziemię, wyłoniło się z niego marmurowe ciało Afrodyty.
Giovanni raz jeszcze spojrzał na krucyfiks.
— Biała Dyablica! — krzyknął przeraźliwie i runął na podłogę.
Nazajutrz fra Benedetto za powrotem ze swej wycieczki znalazł go nieprzytomnym. Młodzieniec miał zapalenie mózgu.
Pewnej nocy Leonard siedział w pracowni, wsłuchując się w ryk wiatru. Myślał o Monnie Lizie i o śmierci, te dwie myśli łączyły się nieraz w jego rozpamiętywaniach. Nagle ktoś do drzwi zapukał. Artysta wstał i otworzył. Do pracowni wszedł młodzieniec nieznajomy, miał twarz wesołą i oczy poczciwe.
— Mistrzu Leonardzie! — zawołał — czy mnie poznajecie?
Malarz spojrzał na niego uważniej i przypomniał sobie swego małego przyjaciela Franciszka Melzi, z którym błądził po lasach Vaprio. Od tego czasu upłynęło lat dwanaście. Chłopak wyrósł na mężczyznę. Artysta, poznawszy go, ucałował serdecznie.
Franciszek przybywał z Bolonii, gdzie jego ojciec osiedlił się po najeździe Francuzów w r. 1500, nie chcąc patrzeć na klęskę swej ojczyzny. Starzec chorował długo, wreszcie umarł. Syn przybył do Leonarda, pamiętając jego obietnicę.
— Jaką obietnicę? — zapytał mistrz.
— Jakto? Czyż zapomnieliście? Było to parę dni przed naszem rozstaniem, w wiosce Mandello, nad jeziorem Lecco, u stóp góry. Zeszliśmy do opuszczonej kopalni, wyście nieśli mnie na ręku. Gdym usłyszał, że wyjeżdżacie do Romanii i wchodzicie w służbę u Cezara Borgii, rozpłakałem się rzewnie, oświadczyłem, że ucieknę z domu i będę wam towarzyszył. Ale nie chcieliście mnie brać ze sobą i daliście mi słowo, że za lat ośm, gdy wyrosnę...
— Ach! tak! przypominam sobie! — przerwał mu Leonard.
— Dzięki Bogu! Wiem, że jestem wam niepotrzebny, ale proszę was, nie odpędzajcie mnie od siebie. Zresztą choćbyście mnie wyrzucili za drzwi, powrócę. Róbcie ze mną, co chcecie, ja z wami zostanę. Chcę być waszym uczniem.
— Mój drogi chłopaku! — zawołał Leonard wzruszony.
Ucałował go i przycisnął do piersi tak, jak przed laty.
Po opuszczeniu Florencyi w r. 1507, Leonard został mianowany „nadwornym malarzem“ króla Francyi Ludwika XII, lecz nie otrzymywał pensyi stałej i musiał żyć z przygodnych zarobków. Zapominano o nim często, a nie umiał przypominać się obrazami, nadsyłanemi w chwili sposobnej. Pracował coraz mniej i coraz wolniej i był wciąż w kłopotach pieniężnych. Pożyczał od kogo tylko mógł, nawet od swoich uczniów, nie płacił starych długów, a robił wciąż nowe. W przedpokojach wielkich panów wyczekiwał cierpliwie swojej kolei. Podczas gdy Rafael, korzystając z hojności papieża, stawał się bogatym rzymskim patrycyuszem, podczas gdy Michał Anioł odkładał na czarną godzinę, Leonard nie miał prawie dachu nad głową.
Postanowił opuścić Medyolan i wejść w służbę Medyceuszów. Papież Juljan II umarł, nastąpił po nim Giovanni Medyceusz, znany pod nazwą Leona X. Brata swego Juljana mianował papieskim chorążym — taki sam tytuł nosił niegdyś Cezar Borgia. Juljan wyruszył więc do Rzymu i wziął ze sobą Leonarda.
Artysta opuścił króla Francyi dla nowego pana, tak jak niegdyś opuścił Wawrzyńca dla Ludwika, jak opuścił Il Mora, dla Cezara, Cezara dla Soderiniego, a Soderiniego dla Ludwika XII. Wyruszał ze smutkiem na swą nieskończoną wędrówkę.
„23-go września 1513 roku — pisał w swoim dzienniku ze zwykłą sobie zwięzłością:
— „Opuściłem Medyolan, udając się do Rzymu. Towarzyszą mi: Francesco Melzi, Solaino, Cezary, Astro i Giovanni“.