Zmartwychwstanie Bogów/Księga XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA XV.
Leonard da Vinci, Michał Anioł i Rafael.
(1513 — 1515)
I.

Papież Leon X, wierny tradycyom rodziny, był protektorem sztuk i nauk. Otaczał się poetami, muzykami, malarzami i uczonymi. Poeci odznaczający się łatwością tworzenia, mogli być pewni zarobków i łask Jego Świętobliwości. Rozpoczął się „wiek złoty“ dla naśladowców i czcicieli Cycerona i Wirgiliusza; gładka forma była ich artykułem wiary. „Samo przypuszczenie, że poeci nowocześni mogą prześcignąć starożytnych jest grzechem“ — mówili, domagając się, aby papież pozwolił zaliczyć Platona w poczet świętych.
W kilka dni po przybyciu do Rzymu. Leonard wyczekiwał na swoją kolej w przedsionkach Watykanu. Nie pierwszy to raz kołatał o audyencyę, ale trudno ją było uzyskać nawet ulubieńcom Papieża. Po trzechgodzinnem wyczekiwaniu, artysta odszedł z sercem przepełnionem goryczą. Wiedział, że tego dnia Leon X przyjmował Michała Anioła i rozmawiał z nim długo.

II.

Od pewnego czasu Leonard miewał dziwne przeczucia. Zawody osobiste, niepowodzenia na dworze Leona X i Juljana Medyceusza już go nie martwiły — przyzwyczaił się do nich, był jednak smutnym, przewidywał nieszczęście.
Artysta, jak za czasów Aleksandra VI. mieszkał o parę kroków od Watykanu, za bazyliką św. Piotra w jednym z budynków, należących do Mennicy. Gmach był stary i ciemny. Po wyjeździe Leonarda do Florencyi przez lat kilka pozostawał pustym, zakradła się doń wilgoć, nadając mu jeszcze smutniejszy pozór. Powróciwszy z Watykanu, Leonard wszedł do dużej sali sklepionej, jej okna wychodziły na mur sąsiedniego domu, tak, iż pomimo dość wczesnej godziny panowały tu ciemności.
W odległym rogu siedział Astro, heblował deski i zawodził monotonną pieśń, naśladującą krakanie kruków.
Serce Leonarda ścisnęło się znowu smutnem przeczuciem.
— Co ci jest, Astro? — spytał łagodnie.
— Nic — odparł mechanik, który po swym upadku utracił władze umysłu — mnie nic nie jest, ale Giovanni szczęśliwy... odleciał.
— Gdzie — Giovanni?
Mechanik zabrał się znowu do heblowania.
— Astro — rzekł Leonard, ujmując go za rękę, — przypomnij sobie, co chciałeś mi powiedzieć. Słyszysz, Astro, gdzie Giovanni? Odpowiadaj... Co mu się stało?
— Jakto! nie wiecie! — on jest tam, wysoko, wysoko... taka...
Szukał słów, ale nie mógł się wyrazić. Zdarzało mu się to często. Przekręcał słowa, jąkał się.
— Nie wiecie? — mówił spokojnie. — No, to wam pokażę.
Wstał i kulejąc wszedł na schody. Zaprowadził mistrza na strych. Było tam gorąco i duszno. Przez okienko wpadał promień słoneczny. Na ich widok stado gołębi wyfrunęło przez ten otwór.
— Patrzcie, on tutaj! — rzekł Astro, wskazując palcem w głąb strychu. Pod jedną z belek poprzecznych, Leonard ujrzał Beltraffia, z oczyma szeroko otwartemi, wpatrywał się jakby w twarz mistrza.
— Giovanni! — zawołał Leonard i rzucił się ku niemu — twarz miał wykrzywioną przedśmiertnym bólem — dotknął ręki — była lodowata. Uczeń wisiał na jedwabnym sznurze, odciętym od maszyny latającej i przewleczonym przez żelazną obręcz.
Astro popadł znowu w nieświadomość, z oczyma przymrużonemi z wesołym uśmiechem i rzekł:

Krrroa, Krrroa
Wrony latają

Latają na skrzydłach
Krrroa, Krrroa!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Leonard chciał uciekać, wołać o pomoc, ale nie mógł ruszyć się. Stał, osłupiały z przerażenia, między swymi dwoma uczniami — wisielcem i obłąkanym...


W kilka dni potem, zbierając papiery Giovanna, mistrz znalazł jego dziennik i odczytał go uważnie. Na ostatniej stronicy, pod datą samobójstwa, były skreślone słowa:
„Kassandra, Biała Dyablica... widzę ją wszędzie... zawsze... Bądź przeklęta... Chrystus i Antychryst to jedno... Lepiej śmierć... Oddaję ducha w Twe ręce, o Panie. Litości... Miłosierdzia!..“

III.

Po śmierci Giovanna pobyt w Rzymie stał się Leonardowi nieznośnym. Niepokój, wyczekiwanie, bezczynność doprowadziły go do najwyższego rozstroju. Czuł nawet wstręt do ulubionych niegdyś zajęć, nużyło go malarstwo, książki; — nie mógł usiedzieć w domu sam na sam z Zoroastrem i z widmem Giovanna. Odwiedzał często ambasadora francuskiego, który był w korespondencyi z Machiavelem i opowiadał o nim malarzowi.
Biedny Niccolo nie miał szczęścia; wszystkie jego przedsięwzięcia chybiały, wszędzie towarzyszyło mu niepowodzenie. W listach swych skarżył się na wszystko i na wszystkich.
Odczytując je, Leonard widział wspólność losów własnych z losami tego niepospolitego człowieka i przypominał sobie jego słowa: że do końca życia będę bez dachu, bez chleba, bo „na świecie jest miejsce tylko dla plebsu“.
Istotnie Leonard był zapoznany w Rzymie, tak, jak Machiavel we Florencyi i tak samo, jak on, miał poczucie swego geniuszu, a zarazem swej niemocy.
Leon X, zrażony powolnością pracy, zwątpił w jego twórczość; chcąc mu dać jakie takie zajęcie, polecił mu udoskonalić stemple do bicia monet papieskich. Leonard nie gardził żadną pracą, nawet najskromniejszą, to też znakomicie wywiązał się z obstalunku. Sporządził maszynę, z pod której monety wychodziły nie z postrzępionemi brzegami, jak dotąd, lecz zupełnie równemi i gładkiemi.
Nie wynagrodzono go odpowiednio. Artysta upadał pod brzemieniem długów; wszystkie zarobki szły na pokrycie procentów. Gdyby nie zasiłki, udzielane mu stale przez Franciszka Melzi, który wziął po ojcu trochę grosza, Leonardowi brakłoby chleba.
Latem 1514 r. dostał malaryi. Pierwszy raz w życiu chorował. Nie chciał wzywać lekarzy, ani przyjmować lekarstw. Francisco pielęgnował go troskliwie i był jedynym promieniem w życiu artysty, który przywiązywał się do niego coraz bardziej.
Bóg zesłał mu tego anioła stróża na pociechę i osłodę starości, w chwili, gdy go opuścili możni tego świata. Od czasu do czasu próbował kołatać do ich pamięci. Podczas choroby kilkakrotnie pisał do Juliana Medyceusza, prosząc go o robotę.
Po kilku miesiącach wyzdrowiał, ale czuł się jeszcze bardzo osłabionym, ogarniały go niepokoje, strachy. Zabierał się kolejno do matematyki, anatomii, malarstwa lub do budowy machiny latającej; rzucał jedno, rozpoczynał drugie i porzucał je dla trzeciego z takim samym niesmakiem. W chwilach zniechęcenia, dla rozrywki, wyrabiał woskowe lalki, skrzydlate ropuchy, cudaczne węże i morskie potwory.
Pewnego dnia Leonard słyszał, jak Cezary Sesto, odprowadzając gości, mówił:
— Teraz bawimy się w cacka dla dzieci. Nasz stary dziecinnieje. Zaczął od skrzydeł, kończy na lalkach woskowych. Góra porodziła mysz... Podobno papież lubuje się w trefnisiach. Powinienby wezwać na to stanowisko Leonarda.
Ten nieznaczny żart był bliższym prawdy, niż się wydawał.
Gdy wieść o dziwacznych wyrobach Leonarda doszła do uszu Leona X, zapragnął obejrzeć te cacka. Dworzanie przekładali artyście, że nadeszła dla niego chwila, w której mógł wystąpić do walki z Michałem Aniołem i Rafaelem, lecz, jak zwykle, Leonard był głuchym na dobre rady, nie potrafił skorzystać ze sposobności i uchwycić koła fortuny.
Widząc, że Cezary jest nieprzychylnym mistrzowi, Francesco ostrzegał mistrza, ale ten nie chciał go słuchać.
— Nie mów o nim źle — powiadał — on mnie kocha, choć zdaje mu się, że nienawidzi. Jest nieszczęśliwy, nieszczęśliwszy od...
Nie dokończył, ale Melzi zrozumiał, że chciał powiedzieć: „nieszczęśliwszy od Giovanna Beltraffio“.
— Zresztą — ciągnął Leonard dalej — może to ja jestem winien wobec niego.
— Wy? wobec Cezara? — pytał Francesco ze zdziwieniem.
— Tak, mój drogi. Chwilami zdaje mi się, że mu przyniosłem nieszczęście, że wogóle przynoszę je każdemu, kto się do mnie zbliży. Mam „złe oczy“.
Zadumał się i dodał:
— Nie, Francesco. On mnie nie opuści, nie zdradzi. To są dziecinne pogróżki i bunty. Z czasem zrozumie, że go kocham, a wtedy odsłonię mu wszystkie tajemnice sztuki i wiedzy, aby po mojej śmierci obwieszczał je światu.
Już latem, podczas choroby Leonarda, Cezary znikał i był nieobecny tygodniami całemi. Pewnego dnia na jesieni wyruszył i nie ukazał się więcej.
Leonard spytał o niego Francesca. Ten, zmięszany, spuszczając oczy, odpowiedział, że Cezary pojechał do Sienny dla ozdabiania kościoła. Mistrz udał, że wierzy temu pobożnemu kłamstwu i począł mówić o czem innem. Tylko usta mu zadrżały i opuściły się, nadając twarzy wyraz niezwykłej u niego pogardy.
W kilka tygodni potem, Leonard i Francesco przechodzili przez most Św. Anioła. Nagle z bocznej uliczki wyszedł orszak, złożony z kilkudziesięciu pieszych i konnych. Leonard spojrzał przelotnie na korowód, sądząc, że to świta jakiego rzymskiego dostojnika lub zagranicznego posła, lecz jeden z młodzieńców zwrócił jego uwagę. Był ubrany we wspaniały żupan i dosiadał białego, jak mleko, arabczyka, osłoniętego drogocenną makatą, uzda wierzchowca wysadzona była drogiemi kamieniami.
Zdało się artyście, że już gdzieś tę twarz widział. Nagle przypomniał sobie bladego, wątłego młodzieniaszka, w czarnym, wytartym kubraku, z dziurami na łokciach. Spotkał go przed ośmiu laty we Florencyi, w klasztorze Santa Maria Nowella; był tam wystawiony obraz Leonarda „Bitwa pod Anghiari“. Ów młodzieniec zbliżył się wówczas do niego i rzekł z nieśmiałym zachwytem:
— Niema od was większego artysty na świecie, mistrzu Leonardzie. „Michał Anioł nie wart rozwiązać rzemyka u waszego obuwia“. Ów młodzieniec stał się szczęśliwym rywalem Leonarda i Michała Anioła „bogiem malarstwa“. To był Rafael Sanzio. Jego twarz, dziecinna wówczas, utyła, przybladła i sposępniała.
Wyjeżdżał ze swego pałacu Borgo, udając się do Watykanu na audyencyę u Papieża. Otaczał go, jak zwykle, rój uczniów, przyjaciół, wielbicieli. Nie wyruszał nigdy bez honorowej eskorty, złożonej przynajmniej z pięćdziesięciu osób. Każdy jego spacer był jakby tryumfalnym pochodem.
Rafael poznał Leonarda i z przesadną grzecznością zdjął beret i skłonił mu się nizko.
Ci z pośród jego uczniów, którzy nie znali Leonarda, odwrócili się zdziwieni, co to za starzec skromnie ubrany, któremu „boski“ mistrz kłania się tak nizko. Leonard nie widział zwróconych na siebie oczu. Patrzył na młodzieńca, jadącego przy boku Rafaela i okazującego mu cześć najwyższą; patrzył i oczom swoim nie wierzył. A jednak to był istotnie Cezary di Cesto.
Sprawdziły się smutne przeczucia Leonarda.
Opuścił go ostatni uczeń, w którym on pokładał wielkie nadzieje...

IV.

Papież, ulegając prośbom swego brata, obstalował u Leonarda mały obrazek.
Według swego zwyczaju, artysta nie spieszył się z wykonaniem. Z dnia na dzień odwlekał, udoskonalał farby, tworzył nowe mieszaniny farb do projektowanego dzieła.
Dowiedziawszy się o tem, Leon X zawołał:
— Ten dziwak nigdy nic nie stworzy. Myśli o końcu przed zaczęciem!
Dworzanie podchwycili ten żarcik i rozpuścili go po mieście. Leonard został ośmieszony. Ludzie odwrócili się od niego, wymazali go z pamięci, zapomnieli o nim, jak o umarłym.
Nie omieszkano powtórzyć Leonardowi słów papieża. Wysłuchał ich obojętnie...


Od pewnego czasu Leonard zmienił się bardzo, postarzał, osiwiał i trochę wyłysiał. Włosy miał jeszcze gęste z tyłu głowy, ale coraz rzadsze przy skroniach i nad czołem.
Niebieskie oczy, osadzone głęboko, zachowały wyraz przenikliwy, ale już z nich nie biła energia i nadludzka niemal siła woli, które niegdyś opromieniały tę twarz szlachetną. Dziś malowało się na niej znużenie. Pogardliwa gorycz i niesmak osiadły w spuszczonych kątach ust. Byłto jeszcze Prometeusz, ale Prometeusz zrezygnowany, stary.
Francesco przyglądał mu się nieraz z pod oka i ogarniała go litość bezmierna, tkliwa.

V.

1-go stycznia 1515 r. zmarł król Francyi, Ludwik XII. Ponieważ nie miał syna, na swego następcę wyznaczył najbliższego krewniaka, Franciszka Waleryusza, który zasiadł na tronie, jako Franciszek I.
Zaraz po koronacyi, młody król postanowił wyruszyć na podbój Lombardyi. Z niesłychaną szybkością przebył Alpy, ukazał się nagle we Włoszech, odniósł zwycięztwo pod Marignon i wszedł tryumfalnie do Medyolanu.
Mniej więcej w tym samym czasie Julian Medyceusz wyruszył do Sabaudyi.
Widząc, że niema co robić w Rzymie, Leonard postanowił szukać szczęścia u nowego króla i na jesieni tegoż roku podążył do Pawii, gdzie przebywał ze swoim dworem Franciszek I.
Zwyciężeni — dawali tam festyny na cześć zwycięzców. Leonard w charakterze mechanika został zaproszony do komitetu, organizującego rozrywki, a to dzięki wspomnieniom, jakie pozostawił w Lombardyi z czasów Ludwika Il Moro.
Zbudował automatycznego lwa. Na jednym z bankietów ten lew przeszedł przez całą salę, stanął przed królem na tylnych łapach, a przedniemi rozpruł sobie piersi, z których wypadły lilije Francyi.
Ta zabawka przyczyniła się bardziej do ustalenia losu Leonarda, od wszystkich jego obrazów, odkryć i wynalazków.
Franciszek I zciągał na swój dwór uczonych i malarzy włoskich. Papież nie puścił od siebie, ani Rafaela, ani Michała Anioła. Król zaprosił Leonarda, ofiarował mu siedmset dukatów rocznie i na mieszkanie pałacyk Cioux w Turenii, wpobliżu Amboise.
Artysta przyjął propozycyę i w sześćdziesiątym czwartym roku życia ów wieczny tułacz opuścił ojczyznę bez nadziei powrotu i bez żalu.
Wyruszył ze swoim starym sługą Vilanice, ze służącą Maturyną, z Franciszkiem Melzi i Zoroastrem Peretola.

VI.

W owej porze roku trudno było podróżować po Piemoncie. Droga szła doliną wzdłuż dopływów Padu i przerzynała wąwóz pomiędzy górą Tabor, a górą Cenis.
Podróżni wyjechali z wioski Bordenecchia przed świtem, aby jeszcze za dnia dotrzeć do wąwozu. Muły juczne i wierzchowe szły wolno, pobrzękując dzwoneczkami.
W dolinach świtała już wiosna, ale na szczytach panowała zima. Powietrze było suche, mroźne, zdala widniały śnieżne Alp szczyty.
Na jednym z zakrętów Leonard z Francescem przyspieszyli kroku, artysta chciał jeszcze raz ogarnąć okiem łańcuch gór.
Dzwoneczki umilkły w oddali. Wśród ciszy podróżni słyszeli tylko tętna serc własnych i od czasu do czasu huk lawiny, odbijający się echem od góry do góry, od skały do skały.
Leonard szedł, oparty na ramieniu ucznia.
— Patrzcie, patrzcie, mistrzu — zawołał młodzieniec, wskazując przepaść, otwierającą się u ich stóp — oto dolina Doria-Riparia[1]. Widzimy ją zapewne po raz ostatni. Za tym wąwozem zniknie nam z oczu na zawsze. — Tam, Lombardya, Włochy — dodał ciszej.
Łzy zamigotały mu w oczach.
— Po raz ostatni — szepnął.
Mistrz spojrzał we wskazanym kierunku, przenosząc wzrok z góry Tabor na górę Cenis, a z niej na Rocchia Melone. Odrzynały się ostro na tle nieba, jak mur olbrzymi, którym Bóg dwa kraje odgrodził.
Blada twarz Leonarda ożywiła się rumieńcem. Patrząc na śnieżne szczyty, na lazurowe niebo, myślał o Giocondzie i o śmierci, bo zawsze łączył je ze sobą razem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.
  1. Przypis własny Wikiźródeł w oryginale jest też Дориа-Рипария, ale poprawna nazwa rzeki w północnych Włoszech to Dora Riparia