Zmartwychwstanie Bogów/Księga XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA XVI.
Śmierć.
I.

W samem sercu Francyi, nad brzegiem Loary wznosił się zamek Amboise. Wieczorem, gdy ostatnie promienie słońca, utopiły się w rzece, białe, kamienne mury wyglądały, jak opalowe, a gmach wydawał się zaczarowanym pałacem.
Do stóp wieżyc tuliły się czarne dachy miasta. Wązkie i kręte uliczki zachowały cechę średniowieczną. Domy były ciemne, ozdobione figurkami świętych, mnichów, godłami i symbolami. Na każdym kroku znać było zamożność i... ospałość.
Gdy król przybywał do Amboise na łowy, miasteczko się ożywiało, ulice rozbrzmiewały szczekaniem psów gończych, rżeniem koni, głosem rogów myśliwskich; nocami zamek lśnił od świateł.
Po wyjeździe króla, miasto wpadało znowu w letarg, budząc się z niego tylko w niedziele i w święta, gdy postrojone mieszczki, w koronkowych czepcach szły do kościoła. Po za tem ulice bywały puste, ciszę przerywał tylko świegot ptactwa lub zgrzyt hebla po desce.
W letnie wieczory, w alejach topolowych za miastem, dzieci bawiły się grzecznie, poważnie, śpiewając stare piosnki i krążąc w koło.
Na południo-wschód od zamku, o dziesięć minut drogi, przy młynie wznosił się pałacyk królewski, zwany Cloux, a należący niegdyś do masztalerza Ludwika XI.
Z jednej strony opasany był rzeką, z drugiej murem, woda, ocieniona brzozami, zdawała się drzemać, jak w studni lub stawie, choć bieg jej był rączy i wartki.
Pałacyk, zbudowany z cegły różowej, ujęty jak w ramę, w białe kamienne płaskorzeźby, z zewnątrz wydawał się zupełnie nowy i świeży.
Franciszek I przeznaczył tę ładną siedzibę dla Leonarda da Vinci.

II.

Król przyjmował zawsze Leonarda serdecznie, rozmawiał z nim o jego dawnych i zamierzonych robotach i nazywał go „ojcem“ lub „mistrzem“.
Leonard projektował przebudowanie zamku Amboise i przekopanie kanału, który miał zamienić w kwitnący ogród sąsiednią prowincyę, błotnistą, bezpłodną solonię. Kanał miał prowadzić od łożyska Loary do Saony, pod Mâcon i przez prowincyę Lugduńską, serce Francyi, połączyć Turenię z Włochami i otworzyć nową drogę z Europy północnej do brzegów Morza Śródziemnego. W taki to sposób Leonard chciał swoją nauką sprowadzić na ziemię obcą dobrodziejstwa, które jego własna ojczyzna odrzuciła.
Pewnego razu, zwiedzając okolicę, wstąpił do Loches, małego miasteczka nad brzegiem Indry, otoczonego żyznemi pastwiskami i wspaniałemi lasami. Był tam stary zamek królewski z basztą, w której przed laty ośmiu Ludwik Il Moro, książę Lombardyi, był więziony aż do swej śmierci.
Stary dozorca opowiadał Leonardowi o ucieczce księcia: ukrył się on w taczce pod słomą, ale że nie znał drogi, więc nazajutrz rano ludzie wysłani w pogoń, dopędzili go i znaleźli wśród krzaków.
Książę Medyolanu strawił ostatnie lata swego życia na pobożnych rozmyślaniach, modlitwach i odczytywaniu Dantego, jedynej książki, którą mu pozwolono zabrać, gdy opuszczał Włochy.
W pięćdziesięciu latach życia, wydawał się starcem zgrzybiałym. Rzadko bardzo, gdy go dochodziły wieści o zmianach politycznych, ożywiała mu się twarz i oczy płonęły dawnym ogniem.
Zmarł 17-go maja 1508 r., po krótkiej chorobie.
Wedle opowiadań więziennego dozorcy, Il Moro przed śmiercią wynalazł sobie dziwną rozrywkę: prosił o pędzle i farby, malował ściany i sufit swego więzienia. Leonard ujrzał napis, skreślony przez księcia lichą francuzczyzną:
Je porte en prison pour ma devise que je m’arme de patience par force de peines que l'on me fait porter.
(Wziąłem sobie w więzieniu za dewizę, żeby uzbrajać się w cierpliwość w miarę zadawanych mi przykrości).
Drugi napis zajmował cały sufit. Zaczynał się od olbrzymich liter gotyckich, wielkości paru łokci:
Celui qui
Lecz że zbrakło miejsca na suficie, dalsze litery stawały się coraz mniejsze i węższe: n’est pas contan...“ (Celui qui n’est pas content: ten kto nie jest zadowolony).
Rozmyślając nad losem nieszczęśliwego księcia, Leonard przypominał sobie, co mu opowiadał niegdyś wędrowiec, powracający z Hiszpanii, o smutnym końcu Cezara Borgii.
Za panowania Juliusza II skutkiem zdrady wpadł on w ręce swych wrogów. Wywieziono go do Kastylii i zamknięto w fortecy Medina-del-Campo; zdołał jednak uciec. Przybył do Pampeluny, na dwór swego szwagra, króla Nawary i wszedł u niego w służbę, w charakterze kondottiera.
Na wieść o ucieczce Cezara, Włochy zadrżały. Nałożono dziesięć tysięcy dukatów na jego głowę. Papież był zaniepokojony.
Pewnego wieczoru zimowego w r. 1507, wśród utarczki z najemnikami francuskiemi Beaumonta, pod murami Viana, Cezar rzucił się między nieprzyjacielskie szeregi, został opuszczony przez swoich i legł od strzał zatrutych. Żołdacy złakomili się na kosztowną zbroję, i szaty, obdarli go ze szczętem i rzucili nagie zwłoki do rowu.
Wśród nocy oblężeni wyszli z twierdzy i odnaleźli poległego księcia. Twarz zwrócona ku niebu, zachowała wyraz nieugiętej dumy: widać było, że ten człowiek zginął tak jak żył, bez obawy i wyrzutu.
Księżna Ferrary, Lukrecya Borgia, opłakiwała brata do końca życia.
Młoda wdowa, francuska księżniczka, Szarlota, tak się przywiązała do niego w ciągu paru tygodni pożycia, że po jego śmierci zamknęła się na zawsze w swoim zamku La Motte-Feuilly, opuszczając komnaty, powleczone kirem, tylko dla odwiedzania kościołów i rozdawania jałmużny, z prośbą o modlitwy za duszę Cezara.
Poddani księcia Romanii, nawpół dzicy pasterze i rolnicy, zachowali mu wdzięczną pamięć, był dla nich pół-bogiem, wskrzesicielem sprawiedliwości na ziemi. Wędrowni śpiewacy chodzili od miasta do miasta, od wioski do wioski, zawodzili „smutną skargę księcia Valentinois“, w której żalił się, że „nie może całego świata uszczęśliwić“.
Życie tych dwu ludzi — ks. Ludwika i Cezara, tak pełne świetnych czynów, przeszło jak cień, nie pozostawiając śladów po sobie. Leonard, porównywając je do własnego żywota, znajdował swój mniej jałowym i nie skarżył się już na losy.

III.

Odbudowanie zamku Amboise i przekopanie kanału Solonii skończyło się tak, jak wszystkie przedsięwzięcia tego rodzaju.
Doradcy wyperswadowali królowi, że projekt Leonarda jest zbyt śmiały i niemożliwy do wykonania. Monarcha osłabł w zapale, a wkrótce zapomniał o tych planach.
Artysta czuł, że pomimo uprzejmości Franciszka I, nie może już liczyć na niego, tak, jak nie mógł liczyć na Il Mora, ks. Ludwika i Cezara, na Wawrzyńca Medyceusza i Leona X. Zawiodła go ostatnia nadzieja, że będzie wreszcie zrozumianym, że przekaże światu myśli, już nie w postaci zamiaru, lecz czynu. Postanowił zaniechać dalszej działalności.
Na wiosnę 1517 r. Leonard wrócił do pałacu Cloux, chory, wyczerpany febrą, której dostał na moczarach Solonii. Polepszyło mu się latem, ale nie odzyskał już nigdy dawnego zdrowia.
Słynny bór Amboise zaczynał się niemal u wrót Cloux, za rzeką. Co wieczór, Leonard wychodził, oparty na ramieniu Francesca Melzi, zapuszczał się w głąb lasu i siadał na pniu, uczeń kładł się u jego nóg i czytał mu Danta, Biblię lub jakiego starożytnego filozofa.
Dokoła panowała cisza, przerywana świergotem ptactwa.
Pewnego dnia, uczeń, podniósłszy oczy, zobaczył, że mistrz jest jak odrętwiały; wsłuchiwał się w ciszę, patrzał na niebo, na liście, na kamienie i trawę z takim wyrazem, jakby je żegnał na zawsze.
Smutne przeczucie zawładnęło sercem Franciszka. Nieśmiało, pokornie, przyłożył usta do ręki Leonarda.
Artysta pogłaskał go po głowie, jak dziecię wylęknione, a w tej pieszczocie było tyle smutku, że serce młodzianka ścisnęło się jeszcze boleśniej.
Owego dnia malarz rozpoczął obraz dziwny, przedstawiający Bachusa. Porzucił go dla innego, jeszcze dziwniejszego: na którym odtwarzał Jana Chrzciciela.
Pracował zawzięcie i gorączkowo, jak gdyby przewidywał, że dni jego są policzone, że siły go opuszczą. Pragnął w tym ostatnim utworze wyrazić najdroższe tajniki swej duszy, te, które zazdrośnie ukrywał nietylko przed światem, ale i przed sobą samym.
Tło obrazu przypominało ciemność jaskini, o której opowiadał monnie Lizie Giocondzie. Ciemność wydawała się w pierwszej chwili nieprzeniknioną, ale w miarę, jak wzrok ją przenikał, cudem sztuki, z tych cieniów wyłaniała się twarz i nagie ciało młodzieńca porywającej, niewinnej piękności.

IV.

Na wiosnę 1517 r. odbywały się w Amboise festyny z powodu urodzin syna Franciszka I. Papież został zaproszony na ojca chrzestnego. Jako reprezentanta przysłał swego synowca Wawrzyńca Medyceusza, księcia Urbino, brata Juliana i narzeczonego francuskiej księżniczki Magdaleny, córki ks. Bourbon.
Wśród przedstawicieli różnych mocarstw europejskich spodziewano się na tę uroczystość ambasadora rossyjskiego, Nikity Karaczarowa; miał zjechać z Rzymu, gdzie przebywał na dworze Jego Świętobliwości.
Leon X był oddawna w stosunkach z wielkim księciem moskiewskim Wasylim Iwanowiczem, należącym do Ligi państw europejskich przeciw sułtanowi Selimowi, który, wzmocniwszy się podbojem Egiptu, groził Europie.
Wielki książę potrzebował także usług papieża, to też wysłał na jego dwór, jako ambasadorów, uczonego Dymitra Gerasimowa, oraz sędziwego dyplomatę, Nikitę Karaczarowa.
Głownem zadaniem ambasady rossyjskiej w Rzymie było wyszukać i przysłać do Moskwy człowieka zdolnego do eksploatacyi kopalni, budowniczego, artylerzystę, umiejącego obchodzić się z armatami murarza, któryby potrafił sam zbudować pałac, oraz zdolnego złotnika, lekarza i organistę.
Naczelnym sekretarzem Karaczarowa był Ilja Kopiła, mąż sześćdziesięcioletni, miał pod sobą dwu pisarzów, Eutycha Gagara oraz siostrzeńca Ilji Kopiły, Fedora Rudometowa, Fedkę, jak go powszechnie zwano. Wszyscy trzej byli zespoleni gorącem umiłowaniem sztuki obrazkowej: Fedor i Eutych posiadali ją w najwyższym stopniu, Ilja był jej subtelnym znawcą.
Będąc synem ubogiej wdowy z Uglicza, Eutych został oddany na naukę do malarza ikon, przeszedł wszystkie stopnie, zaczynając od noszenia wody i rozrabiania farb, a kończąc na takiem mistrzowskiem odtwarzaniu postaci świętych, że został wezwany do Moskwy, dla ozdobienia arcybiskupiego pałacu.
Tu zadzierzgnął węzły przyjaźni z Fedorem Rudometow, malarzem religijnym.
Bogaty pan z Moskwy, popierający młode talenty, zainteresował się ich losem, a pragnąc, aby poznali obce kraje i obcą sztukę, wyrobił im stanowisko sekretarzów w ambasadzie.
„Cuda“ miast włoskich wprowadzały Fedora w taki zachwyt, że zupełnie stracił głowę i z jednakim podziwem przyglądał się bibliotekom i katedrom, jak domom gry i rozpusty.
Obce kraje budziły nie mniejszą ciekawość w Eutychu Gagarze, jak w Fedorze, ale rozsądniejszy od swego przyjaciela, prosił Boga o rozpoznanie dobrego ziarna od kąkolu, nie gardził wszystkiem, co zagraniczne, jak Ilja Kopiła, ale nie zachwycał się wszystkiem, co obce, jak Fedko.


Jeden z ambasadorów rossyjskich w Rzymie, Nikita Karaczarow, wyruszył do Amboise na chrzest nowonarodzonego delfina. Wiózł królowi dary od wielkiego księcia, a mianowicie szubę z ponsowego atłasu, haftowaną złotem i podbitą gronostajami, drugą szubę, podbitą bobrami, sto sześćdziesiąt skórek soboli i niebieskich lisów oraz rzadkie okazy ptaków.
Wśród pisarzów i sekretarzów Nikita wziął ze sobą Ilję Kopiłę, Fedora Rudometof i Eutycha Gagara.

V.

Pod koniec kwietnia wczesnym rankiem, na drodze, prowadzącej przez las Amboise, nadleśny królewski ujrzał jeźdźców niezwykle ubranych i mówiących ze sobą nieznanym językiem.
Była to ambasada Nikity Karaczarowa.
Ciężkie, okute wozy wiozły dary. Fedor jechał obok na siwo-jabłkowitej klaczy. Jego olbrzymi wzrost zwracał powszechną uwagę. Miał twarz szeroką, o wystających kościach policzkowych, włosy czarne, jak smoła, a oczy jasno-niebieskie, z których przebijała nienasycona ciekawość i dziwna mięszanina zuchwalstwa i nieśmiałości, prostoty i chytrości, smutku i odwagi — łączące się nieraz w duszy słowiańskiej.
Fedor słuchał rozmowy swoich towarzyszów, dziwujących się obyczajom Włoch i Francyi.
Obok jechali, także konno, Ilja Kopiła i Eutych Gagar.
Twarz Ilji była sroga, ponura, miał włosy i brodę siwą, cała jego postać tchnęła powagą, ale z małych, błyszczących oczu przebijała chytrość.
Eutych mógł mieć lat trzydzieści, był tak szczupłym, że zdala można go było wziąć za młodzieniaszka. Nosił rzadką bródkę, miał twarz bezbarwną, jedną z tych, które nie wrażają się w pamięć. Rzadko ożywiał się, a wtedy w szarych oczach zapalały się niezwykłe błyski.
Kilka słów rozmowy doleciało Fedora, domyślił się, że Gagar i Kopiła rozmawiają o świętych obrazach.
— Malarze włoscy — mówił Ilja z oburzeniem — przedstawiają Najświętszą Pannę z gołą głową i zwichrzonemi włosami.
— Cóż w tem złego? — wtrącił Fedor.
— Nie znasz się na tem — zgromił go starzec. — Święci muszą być odtwarzani wedle opisów Ojców Kościoła.
— Wszystko, co piękne, powinno być świętem — dowodził Fedor.
— Nie! — zawołał Ilja z gniewem — bywa piękno grzeszne, takie pochodziło od szatana.
Młodzieniec nie mógł w to uwierzyć; tak jak swego czasu Giovanni Beltraffio szukał ideału, nie bacząc, gdzie go znajdzie.

VI.

Umieszczono ambasadę rossyjską w domu królewskiego notaryusza, imci Wilhelma Borreau, opodal wieży zegarowej; byłto jedyny dom wolny w całem mieście.
Eutych i jego towarzysz musieli poprzestać na małym pokoiku pod strychem. Młody artysta rozłożył przy oknie swoje pędzelki, farby i rejsbrety do malowania, w rogu nad łóżkiem zawisł obraz Matki Boskiej, patronki Uglicza.
Pokoik był malutki, lecz jasny. Z okna był widok na Loarę, na odległe łąki i lasy.
Pewnego wieczora, w kilka dni po przybyciu do Amboise, Eutych siedział przy oknie i malował. Jego towarzysze poszli na zamek, chcąc się przyjrzeć turniejowi, wyprawionemu na cześć ks. Urbino.
Dokoła panowała cisza, przerywana gruchaniem gołębi na dachu i głosem zegara, wybijającego z wieży godziny.
Eutych czytał swoją ulubioną książkę: „Podręcznik sztuki obrazkowej“, zawierający krótkie przepisy na każdy dzień miesiąca o sposobie przedstawiania świętych.
Dysputa pomiędzy Fedorem, a Ilją obudziła w nim wątpliwości i szukał rozstrzygnięcia ich na tych kartach. Odczytał wstęp o męczeństwie św. Katarzyny oraz św. Filareta, którzy w najpóźniejszej starości, byli jeszcze bardzo piękni i mieli „policzki jak jabłuszka“.
Zdawało się Eutychowi, że Fedor ma słuszność; że oblicza świętych powinny być jasne i wesołe, albowiem Bóg, „przyodziany jest w piękność“ i wszystko, co piękne, pochodzi od Boga.
Ale odwróciwszy kilka stronnic, przeczytał co następuje:
„9-y listopad, dzień świętej Teoktysty z Lesbos: ujrzał ją na pustyni myśliwy i dał jej płaszcz, aby osłoniła swą nagość. Stała przed nim, niepodobna już do ludzkiej postaci, miała oczy wpadnięte, a twarz tak straszną i żółtą, jak gdyby już oddawna leżała w grobie. Zaledwie mogła oddychać i mówiła głosem przyciszonym. Nie było w niej cienia ludzkiej piękności“.
— A zatem — myślał Eutych — to, co święte, może nie być pięknem i nawet pod straszną postacią ukrywa się nieraz dusza anielska.
Odłożył książkę na bok i wziął inną. Byłto stary psałterz, wydany w r. 1485.
Eutych zachwycał się niegdyś obrazkami, ilustrującsmi psalmy.
Ale dziś, gdy już oglądał starożytne rzeźby w pałacach Rzymu, Florencyi i Wenecyi, te obrazki nabierały w jego oczach innego znaczenia: rozumiał teraz, że mężczyzna z przechyloną czarą, z której wypływała woda, był bogiem rzek; że kobieta leżąca w trawie, to Ceres, bogini plonów; że młodzieniec, uwieńczony laurem, którego ciągnęły wrzące rumaki, to był Apollo; że brodaty starzec, dosiadający z kobietą zielonego potworu, był Neptunem z Nereidą.
Jakim cudem bogowie, wygnani z Olimpu, znaleźli przytułek na kartach tego starego manuskryptu?
Oszpeciła ich niewprawna ręka średniowiecznego mnicha, to też byli jakby onieśmieleni swą nagością, zasmuceni brzydotą, zdrętwieli od zimna wśród srogich proroków i ascetów. A jednak, tu i ówdzie, w zgięciu łokcia, w zarysie ramion, w okrągłej linii bioder przezierał błysk ich wiekuistej piękności.
Eutych w tych obrazach, które uważał za święte, dostrzegając ślady heleńskiej nieczystości, przeżegnał się dla odegnania złych myśli.
— Cała religia grecka to urojenie; nie było ani Apollinów, ani Nereid, — myślał — greccy filozofowie stworzyli te postaci. Piękno cielesne zostało wygnane przez Apostołów i Ojców świętych, a więc niech będzie przeklęte.
Spojrzał na zaczętą robotę.
Był to obrazek, przedstawiający Boga Ojca na tronie. Do stóp jego tuliły się sfery niebieskie, pod spodem był napis:
„Chwalcie Pana, niebiosa, chwalcie go, o ziemio, słońce i gwiazdy“.
Nad głową Pana Zastępów wzlatywały ptaki, w oddali było widać drzewa, góry, ogień, buchający z ziemi, zwierzęta i płazy, nad niemi unosiły się słowa:
„Chwalcie Pana, drzewa rodzajne i wy cedry górskie, i niech Go chwali wszelakie stworzenie w niebie, na ziemi i w wodzie“.
Po obu stronach Boga Ojca widać było twarze aniołów, świętych, sędziów, królów, patryarchów i szary tłum zwykłych ludzi. A nad temi postaciami wiła się wstęga z napisem:
„Wszelki duch Pana Boga chwali“.
Eutych dla wyrażenia uczuć, oszpecił te twarze, pokoszlawił członki, pragnąc odjąć im wszelki urok pogańskiego piękna. I korzył się przed temi postaciami i przed potęgą Wszechmocnego, powtarzając z przejęciem:
Wszelki duch Pana Boga chwali.

VII.

Franciszek I był zakochanym w całym rodzie kobiecym zbiorowo, a pojedyńczo kochał się co chwila w innej kobiecie. Zwykł był twierdzić, że w najbrzydszej można znaleźć przymioty zewnętrzne, których braknie pięknym.
Ilekroć wyruszał z dworem, oprócz ministrów, dostojników wojskowych i cywilnych, zwykł był zabierać ze sobą błaznów, astrologów, kucharzy, murzynów i cały hufiec „wesołych kobietek“ pod dowództwem „czcigodnej damy“ Joanny Linière.
Te kobietki przyjmowały udział we wszystkich uroczystościach, występowały nawet w procesyach i w tryumfalnych pochodach. Trudno było określić, gdzie się kończy dwór, a zaczyna ta zgraja. „Wesołe kobietki” były poniekąd damami dworu, a damy swą powolnością dla króla wyjednywały dla mężów złote łańcuchy, ordery Michała Archanioła.
Hojność króla dla kobiet była bezgraniczna. Obciążał kraj podatkami, byle zadowolnić zachcianki rozpustnic, a wciąż brakło mu pieniędzy. Gdy już nic nie było można wycisnąć z ludu, Franciszek zagarniał srebra wielkich panów, kazał nawet przetopić na pieniądze srebrną kratę, otaczającą grób św. Marcina w Tours, choć mienił się „najstarszym synem rzymskiego Kościoła“.
Za czasów świętego Ludwika rozpowszechniła się we Francyi legenda, o cudownej właściwości królów francuskich, wierzono, iż za dotknięciem ich ręki znikają strupy, goją się rany. Na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zielone Świątki skrofuliczni i kalecy napływali ze wszystkich stron Francyi, a nawet z Włoch, Hiszpanii i Sabaudyi.
Podczas festynów, wydanych z powodu chrzcin delfina, wielu chorych przybyło do Amboise. W dniu oznaczonym wpuszczono ich na podwórze zamkowe. Franciszek I dotykał ich kolejno.
Dawniej, gdy wiara była silniejsza, monarcha kładł mu palec na ranę, mówiąc: „Król dotknął cię, Bóg cię uzdrowi“. Lecz z czasem wiara osłabła, wyrażano przepowiednię w formie życzenia: „Niech cię Bóg uzdrowi, król cię dotknął“.
Po ukończonej ceremonii przyniesiono Franciszkowi I dzbanek z trzema płatami, umoczonemi w occie, w wodzie i w esencyi z pomarańczowego kwiatu. Król obmył sobie twarz, ręce i szyję.
Po smutnym widoku ludzkiej niedoli, uczuł potrzebę dać oczom wytchnienie.
Przypomniał sobie, że już oddawna zamierzał zwiedzić pracownię Leonarda. Wraz z paru osobami ze swej świty podążył do pałacyku nad wodą.
Pomimo osłabienia malarz pracował przez cały dzień nad obrazem, przedstawiającym Jana Chrzciciela.
Ukośne promienie zachodzącego słońca wpadały przez gotyckie okna dużego, kwadratowego pokoju z sufitem sklepionym. Korzystając z ostatnich blasków dnia, Leonard spieszył ukończyć prawą rękę świętego, którą krzyż wskazywał.
Pod oknami rozległy się kroki i wesołe głosy.
— Nie wpuszczaj nikogo — rzekł mistrz, zwracając się do Franciszka. — Rozumiesz, nikogo. Powiedz, że jestem chory.
Uczeń wyszedł do sieni dla odprawienia gości, lecz ujrzawszy króla, skłonił się nizko i otworzył drzwi na oścież. Leonard zdążył zaledwie osłonić portret Giocondy, bo nie chciał, aby spoczywały na nim oczy obojętne.
Król wszedł do pracowni.
Był ubrany bogato, lecz niegustownie, jaskrawo. Miał na sobie czarne, aksamitne spodnie, krótki kaftan z złotej brokateli z bufiastemi rękawami, na głowie płaski toczek ze strusiem piórem. Kaftan był wycięty w kwadrat i odsłaniał szyję szczupłą i białą, jak mleko. Z całej osoby królewskiej biły wonności.
Franciszek I miał podówczas lat dwadzieścia cztery, pochlebcy dowodzili, że twarz jego wyrażała taki majestat, że dość było na nią spojrzeć, aby poznać, że to król, choćby się o tem nie wiedziało. Istotnie, był wysokiego wzrostu, szczupły, zwinny i niezwykle silny, potrafił ujmować czarującem obejściem, lecz twarz jego przypominała kozła i małpę, podobny był do fauna: miał owal wązki, okolony brodą, kędzierzawą i czarną jak smoła, nos cienki, spiczasty, oczy bardzo przenikliwe, a chłodne, usta bardzo ponsowe i wilgotne.
Leonard, stosując się do etykiety, chciał ugiąć kolana przed królem, ten jednak nachylił się i pocałował go z szacunkiem.
— Nie widzieliśmy się już oddawna, mistrzu Leonardzie — rzekł uprzejmie. — Jakże wasze zdrowie? Czy nie masz jakich nowych obrazów?
— Jestem wciąż chory, Wasza Królewska Mości — odparł malarz — i chciał odstawić Giocondę na bok.
— Co to takiego? — spytał król, wskazując obraz.
— To stary portret. Już go Wasza Królewska Mość raczyła oglądać.
— Mniejsza o to. Chcę go raz jeszcze zobaczyć. Twoje obrazy mają tę własność, że im częściej je oglądać, tem silniej chwytają za serce.
Jeden z dworzan ściągnął zasłonę. Ukazała się Gioconda.
Leonard brwi zmarszczył. Król usiadł i wpatrywał się długo w milczeniu.
— Prześliczna! — zawołał wreszcie, budząc się z zadumy. — W życiu mojem nie widziałem piękniejszej kobiety. Któż to taki?
— To madonna Liza, żona obywatela florenckiego Giocondy.
— Czyś ją dawno malował?
— Przed laty dziesięciu.
— Czy się nie zmieniła od tego czasu?
— Umarła, Sire.
— Mistrz Leonard — odezwał się Saint-Gelais, poeta nadworny — pracował pięć lat nad tym portretem i jeszcze go nie wykończył: tak przynajmniej dowodzi.
— Jakto! mistrzu, powiadasz, że ten portret nieskończony! — zawołał król — czegóż jeszcze braknie? Twarz jak żywa, zda się, że usta przemówią... Można ci pozazdrościć, Leonardzie — mówił monarcha żartobliwie. — Pięć lat spędzonych sam na sam z taką kobietą! A cóż mąż robił przez ten czas? Gdyby nie umarła, nie skończyłbyś portretu do dziś dnia. — Śmiał się, mrugał roziskrzonemi oczyma, podobniejszy był jeszcze do fauna, niż zwykle. Nie przychodziło mu nawet na myśl, że monna Liza mogła pozostać uczciwą i dochować wiary mężowi.
— Tak, tak, mój przyjacielu — dodał z uśmiechem — znasz się na kobietach. Co za ramiona! jakie piersi! A wdzięki ukryte musiały być jeszcze powabniejsze!
Przyglądał się brutalnem okiem mężczyzny, który każdą kobietę rozbiera w myśli i obejmuje w posiadanie.
Leonard zbladł i spuścił oczy.
— Aby namalować taki portret — nie dość być wielkim artystą — ciągnął król dalej — trzeba zgłębić tajniki duszy kobiecej, ów labirynt Dedala, motek, którego sam szatan nie rozplącze. Wydaje ci się słodka, nieśmiała, pokorna; spuszcza oczy, jak mniszka, nie zabiłaby muchy, ale zaufaj jej tylko, a zmieni się w tygrysicę.
Leonard odsunął się na bok, pod pozorem ustawienia w lepszem świetle stalugi z nowym obrazem.
— Nie wiem czy to prawda — szepnął Saint-Gelais, na ucho królowi, tak że Leonard nie mógł go słyszeć. — Mówiono mi, że ten oryginał nietylko nie kochał monny Lizy, lecz że w życiu swem nie kochał żadnej kobiety i że do dziś dnia zachował czystość.
Król wzruszył ramionami i uśmiechnął się, jak człowiek dobrze wychowany, który słuchając największych bredni udaje, że w nie wierzy. Cóż go to zresztą obchodziło. On sam potrafił korzystać z uciech życia, inni mogli ich używać lub niemi gardzić — wedle woli.
— A cóż to za obraz? — spytał, ujrzawszy płótno na stalugach.
— Sądząc po winnych gronach, można wnosić, że to Bachus — wtrącił poeta.
— A ten? — rzekł król, wskazując drugi obraz.
— To także Bachus — odparł Saint Gelais po krótkiem wahaniu.
— Niepodobna — dziwił się Franciszek. — Włosy, piersi i twarz — kobiece, głowa przypomina monnę Lizę. Ten sam uśmiech.
— To może androgyne — domyślał się poeta.
Król, niezbyt światły, zapytał co to takiego. Saint-Gelais opowiedział mu starą bajkę Platona o istotach dwupłciowych, synach słońca i ziemi. Byli tak silni i dumni, że na wzór Tytanów chcieli owładnąć Olimpem i zdetronizować bogów. Ale Jowisz poskromił ich bunt i uderzeniem gromu rozdzielił ich ciała na dwie części: tworząc mężczyznę i kobietę. Owe dwie połówki, trawione tęsknotą ku sobie, ścigają się wzajem i pragną połączyć się w jedną całość.
Podczas tych objaśnień, Franciszek przyglądał się obrazowi z tem samem cynicznem spojrzeniem, z jakiem patrzył na monnę Lizę.
— Rozstrzygnij sprawę, mistrzu — rzekł, zwracając się do Leonarda. — Czy to Bachus, czy Androgyne?
— Ani jedno, ani drugie, sire — odparł malarz, rumieniąc się, jak winowajca. — To Jan Chrzciciel.
— Święty Jan Chrzciciel! — Niepodobna!
Przyjrzawszy się baczniej, król w ciemnej głębi obrazu dostrzegł malutki trzcinowy krzyżyk. To zespolenie świętości z pojęciami świeckiemi wydało mu się grzesznem, ale może dlatego właśnie podsyciło jego fantazyę; uspokoił sumienie argumentem, że artyście wolno tworzyć co chce i jak chce.
— Mistrzu Leonardzie — zawołał — kupuję oba obrazy. Jaka cena?
Sire — zaczął malarz nieśmiało — jeszcze nie wykończone... chciałbym...
— Ależ to żarty! — przerwał mu Franciszek. — Świętego Jana możesz skończyć — zaczekam. Ale nie pozwolę ci dotknąć Giocondy. Nie zdołasz już udoskonalić arcydzieła, a mógłbyś je popsuć przeróbkami. Chcę mieć ten portret zaraz. Wymień mi cenę, bez obawy. Nie będę się targował.
Leonard czuł, że trzeba znaleźć jakąś wymówkę, jakiś projekt do odmowy. Lecz cóż mógł powiedzieć człowiekowi, który najświętsze uczucia plamił swem pojęciem, nadawał im cechę trywialną i cyniczną. Jakże tu objaśnić królowi, czem był dla niego portret Giocondy i dlaczego nie chciał się z nim rozłączyć, choćby nawet ofiarowano mu wszystkie skarby świata?
Franciszek był pewien, że Leonard namyśla się, w obawie żeby nie sprzedać obrazu za tanio.
— Ha! skoro sam nie chcesz wymienić ceny — ja to uczynię — rzekł.
Spojrzał na monnę Lizę.
— Trzy tysiące dukatów. — Czy to dosyć? — zapytał. — Ha! niech będzie trzy tysiące pięćset.
Sire — zaczął znowu artysta głosem drżącym — proszę mi wierzyć...
Urwał, blednąc śmiertelnie.
— Jeszcze ci mało. Daję cztery tysiące, mistrzu Leonardzie. To chyba dosyć.
Szmer podziwu przebiegł wśród dworaków: żaden jeszcze mecenas sztuki, nawet Wawrzyniec Medyceusz, nie dał takiej ceny za obraz.
Leonard spojrzał na króla z nieopisaną trwogą. Gotów był upaść na kolana, błagać go, o zostawienie mu Giocondy. Franciszek, sądząc, że to wzruszenie jest objawem wdzięczności, wstał i ucałował znowu malarza. — A więc targ ubity! Cztery tysiące dukatów! — rzekł. — Otrzymasz pieniądze, skoro zechcesz. Jutro przyszlę po Giocondę. Bądź spokojny, otrzyma dobre miejsce. Znam jej wartość i przekażę ten obraz potomności.
Gdy król wyszedł, Leonard padł na krzesło; przyglądał się monnie Lizie z rozpaczą, nie chcąc wierzyć, że ona go opuści na zawsze. Przychodziły mu na myśl projekty dziecinne, niedorzeczne: ukryć ją i nie oddawać, choćby mu śmiercią grożono albo też wysłać z tym portretem Franciszka do Włoch i za nim podążyć.
Tymczasem ściemniało się w pracowni. Melzi wchodził kilka razy, ale nie śmiał przerywać zadumy Leonarda. Siedział on wciąż naprzeciw obrazu. Twarz jego wydawała się skamieniałą.
Wśród nocy artysta wszedł do pokoju Franciszka, który położył się, lecz nie mógł zasnąć.
— Wstawaj — rzekł. — Pójdziemy do Amboise. Muszę rozmówić się z królem.
— Już późno, mistrzu. Zmęczyliście się dzisiaj, trzeba oszczędzać sił. Odłóżmy to na jutro.
— Zapalaj latarnię i idź ze mną. Jeżeli nie chcesz, pójdę sam.
Widząc, że niema rady, Franciszek wstał i ubrał się. Podążyli do Amboise.

VII.

Do zamku było dziesięć minut drogi niewygodnej, stromej. Leonard szedł powoli, opierając się na ramieniu ucznia.
Wiatr świstał, napędzając chmury, gałęzie drzew drżały, wstrząsane jakby dreszczem febrycznym. Wśród drzew błyszczały oświetlone okna zamku. Słychać było dźwięki fletni i cymbałów.
Król wieczerzał w małem kółku i bawił się w zwykły sposób: kazał młodym mężatkom i pannom pić ze srebrnego puharu, na którym wyryte były sceny nieprzystojne, pokazywał je każdej z dam po kolei — jedne rumieniły się, inne płakały ze wstydu, inne zamykały oczy, żeby nie widzieć, a były i takie, które patrzały i udawały, że nie rozumieją.
Wśród tych wesołych damulek znajdowała się rodzona siostra króla, księżna Małgorzata, zwana „perłą pereł“. Słynęła z piękności i uczoności, ale kunszt przypodobania się był jej ulubioną sztuką. Całą swą miłość przelała na brata, kochała go z niesłychaną pobłażliwością, jego wady wydawały jej się cnotami, a twarz fauna — obliczem Apolina.
Franciszek nadużywał jej poświęcenia w pracach, chorobach, niebezpieczeństwach, które mu groziły. Niedość na tem, żądał jej pomocy w miłosnych przygodach.


Zameldowano Leonarda. Król kazał go przyjąć i powitał go wraz z Małgorzatą.
Malarz szedł zmięszany, ze spuszczonemi oczyma wśród wesołych dam i kawalerów; urągliwe spojrzenia ścigały tego starca o długich, białych włosach i smutnej twarzy.
— O! mistrz Leonard! — rzekł król, całując go w oba policzki.
— Czemże cię mogę poczęstować? Nie jadasz mięsa, ale zjesz może jarzyn i owoców.
— Dziękuję, Sire. Chciałbym powiedzieć parę słów Waszej Królewskiej Mości.
Monarcha spojrzał na niego badawczo.
— Co ci jest? — zapytał — czyś nie chory?
Odprowadził go na bok i wskazując mu siostrę, rzekł:
— Możesz przy niej mówić swobodnie.
— Mam nadzieję, że Jej Książęca mość zechce się za mną wstawić do króla — odparł Leonard z głębokim ukłonem.
— Mów — rzekł Franciszek — zrobię co tylko w mej mocy.
— Chodzi o ten obraz, Sire, o portret monny Lizy.
— Co? Jeszcze? Dlaczego nie wymieniłeś mi ceny odrazu? Sądziłem, że jesteś zadowolony.
— Nie o pieniądze mi chodzi, Sire.
— A o cóż?
Wobec uprzejmego, lecz obojętnego spojrzenia króla, artysta czuł znowu, że nie będzie mógł mówić o Giocondzie.
Sire — zaczął, opanowując nieśmiałość — niech Wasza Królewska Mość ulituje się nademną i zostawi mi ten obraz... już niedługo, do mojej śmierci. Potem zabierzecie go, Sire. Ja nie potrzebuję pieniędzy.
Umilkł, nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo więcej; z rozpaczliwą prośbą w oczach patrzał na księżnę.
Król zmarszczył brwi i ramionami wzruszył.
Sire — wstawiła się Małgorzata za artystą — bądźcie wspaniałomyślni, wysłuchajcie prośby mistrza Leonarda. On na to zasłużył.
— Więc i wy pani Małgorzato stajecie po jego stronie? Ależ to spisek!
Położyła rękę na ramieniu brata i szepnęła mu na ucho:
— Jakto, nie widzisz? On ją kocha jeszcze!
— Wszak już umarła!
— Czyż nie można kochać umarłych? Wszak mówiłeś sam, że wygląda jak żywa na portrecie. Nie martw tego starca, nie pozbawiaj go ostatniej pociechy.
Franciszek przypomniał sobie, że za lat dziecinnych czytał o nieśmiertelnym związku dusz, o miłości pozagrobowej, o rycerskiej wierności. Pragnął okazać się wyrozumiałym i wspaniałomyślnym.
— Ha! mistrzu Leonardzie — rzekł z uśmiechem — widzę, że nie sposób ci odmówić. Znalazłeś wymowną orędowniczkę. Bądź spokojny, nie zabiorę ci obrazu. Ale pamiętaj, że portret jest moją własnością. Każę ci wypłacić pieniądze z góry.
W oczach Leonarda zabłysła radość tak wielka, że król uśmiechnął się jeszcze uprzejmiej i poklepał go po ramieniu.
— Nie bój się, przyjacielu. Daję ci słowo monarsze, że nikt ci nie wykradnie monny Giocondy.
Łzy zabłysły w oczach księżnej. Król podał malarzowi rękę ze słodkim uśmiechem. Zagrała muzyka. Poczęły krążyć pary. Zapomniano o tym dziwnym gościu, który przeszedł wśród wesela, jak cień i zniknął w bezgwiezdnej, ponurej nocy.

VIII.

Francesco Melzi miał otrzymać mały spadek. Potrzebował dokumentów, znajdujących się u królewskiego notaryusza w Amboise, imć Wilhelma Borreau. Był to człowiek światły, uprzejmy i bardzo przychylny dla Leonarda.
Pewnego dnia, rozmawiając z Franciszkiem wspomniał, że wielki artysta, przybyły z Północy, zamieszkał w jego domu. A gdy Melzi wyraził chęć obejrzenia jego utworów, notaryusz zaprowadził go na strych i w oknie, tuż przy gołębniku, pokazał mu pracownię malarza obrazów świętych, Eutycha Gagara.
Za powrotem do domu, chcąc rozerwać mistrza, który był zanadto w swych myślach pogrążony, Francesco opowiedział mu o tej pracowni i namówił na obejrzenie obrazków młodego malarza.
Pewnego wieczoru, w kilka dni po nocnej wizycie u króla, udali się do domu Wilhelma Borreau. Towarzysze Eutycha poszli na bal maskowy, wydany na zamku, ale artysta, unikający widoku obnażonych ramion kobiecych, pozostał w swej małej pracowni i kończył obraz, zatytułowany: „Wszelki duch Pana Boga chwali“. Nagle za oknem usłyszał gruchanie, szelest skrzydeł. Eutych wiedział, że jego sąsiadka, młoda żona piekarza, hoduje gołębie. Przyglądał się jej nieraz z ukrycia. I oto ujrzał ją w oknie wśród bzów i jaśminów. Z otwartego stanika wyłaniała się szyja biała, okrągła. Twarz była różowa i włosy jasne.
Eutych spojrzał na to nęcące zjawisko i nie mógł oczu oderwać. Piekarka uśmiechnęła się do niego, mimowoli odpowiedział jej uśmiechem, ale w tejże chwili przypomniał sobie, że kobieta jest wcieleniem szatana, że należy unikać jej przynęt, i że stokroć lepiej dostać gorączki trawiącej, niż posiąść jedną z takich istot, albowiem gorączka wymorduje człowieka, ale go opuści, wówczas gdy kobieta, upatrzywszy sobie ofiarę, pastwić się będzie nad nią do śmierci.
Eutych, przypomniawszy to sobie w porę, zasiadł do roboty i namalował męczenniczkę złotowłosą, bardzo podobną do piekarki.
Wtem rozległy się głosy na schodach. Do pokoiku wszedł Błażej, stary tłómacz ambasady, a za nim właściciel domu, Leonard i Francesco Melzi. Gdy Błażej wytłómaczył Eutychowi, że goście pragną zwiedzić jego pracownię, ten zawstydził się, jak gdyby go złapano na złym uczynku. Stanął na boku zasępiony, ze spuszczonemi oczyma, spoglądając z ukradka na wielkiego mistrza.
Zdało mu się, że już tę twarz gdzieś widział — tak, była dziwnie podobna do oblicza proroka Eljasza, na jednym z obrazów w kościele w Ugliczu.
Obejrzawszy przybory malutkiej pracowni, zwłaszcza mikroskopijne pędzelki, Leonard zwrócił uwagę na obraz z napisem: „Wszelki duch Pana Boga chwali“.
Błażej tłómaczył go, jak mógł, ale mistrz sam zrozumiał temat i był zdumiony głębokością pomysłu. Oglądał też ciekawie „Podręcznik sztuki obrazkowej“. Był to wielki rękopis, illustrowany na marginesach ołówkiem lub czerwonym atramentem.
Leonard widział niedokładność rysunku, nieumiejętność oddania świateł i cieni, odtworzenia perspektywy, nieznajomość anatomii, ale jednocześnie zachwycał się odczuciem piękna i potęgą wiary.
Uderzyły go zwłaszcza dwie reprodukcye św. Jana Chrzciciela: na jednej trzymał w ręce lewej złoty kielich, z którego wychodziło dzieciątko; na drugiej miał dwie głowy: jedną żywą na ramionach, a drugą uciętą niósł oburącz na półmisku; obie te głowy miały wyraz okropny — z oczu szeroko otwartych przebijał strach, broda i włosy były powichrzone. Habit mniszy okrywał ciało, rozpościerając się nad niem w postaci skrzydeł; kości rąk i nóg były suche i wydawały się, jakby stworzone do wzlotu. Od ramion strzelały olbrzymie skrzydła, podobne do łabędzich lub do skrzydeł owych wielkich, fantastycznych ptaków grandi ucelli, o których Leonard marzył przez całe życie.
Przypomniały mu się słowa proroka Malachyasza:
„I przyszlę wam mojego zwiastuna i torować będzie drogę przedemną. Oto nadchodzi“.

IX.

Skoro tylko monarcha opuścił Amboise, miasto popadło znowu w martwotę i ciszę. Słychać było tylko wieczorami dzwony, wzywające na Anioł Pański, lub głos zegaru z wieży ratuszowej.
Leonard zaczął znowu malować Jana Chrzciciela, ale praca szła coraz trudniej i wolniej. Franciszek znajdował, że mistrz żąda od siebie rzeczy niemożliwych.
Czasami, o zmroku, Leonard odsłaniał Giocondę, wpatrywał się w nią długo, przenosząc oczy z jej twarzy na oblicze Jana Chrzciciela, a wtedy uczniowi zdawało się, była to może gra świateł i cieni — że wyraz twarzy kobiety i Młodzianka zmienia się na tych obrazach, że Zwiastun staje się Monną Lizą, a Monna Liza — Zwiastunem i że oboje nabierają życia.
Zdrowie mistrza podupadało z dniem każdym. Napróżno Franciszek błagał go, aby zaniechał pracy, Leonard był głuchym na te prośby.
Pewnego dnia jesiennego w r. 1518, stojąc przy staludze, zachwiał się i padł na ziemię. Francesco nadbiegł z drugiego końca pracowni. Przeniesiono Leonarda do pokoju sypialnego.
Jak zwykle, nie chciał wezwać doktora; przeleżał w łóżku sześć tygodni. Prawa strona ciała została sparaliżowana. Mistrz wracał do zdrowia bardzo powoli.
Przez całe życie posługiwał się obu rękoma z jednakową zręcznością, obie były mu potrzebne do pracy: rysował lewą, malował prawą. W tem zespoleniu dwu sił, jak dowodził, leżała jego przewaga nad innymi malarzami. Gdy skutkiem paraliżu skurczyły się palce prawej ręki, Leonard obawiał się, że już nie będzie mógł malować.
Wstał na początku grudnia, ale nie mógł wyjść z pokoju.
Kiedyś, popołudniu, gdy wszyscy pogrążeni byli w drzemce, Francesco, pragnąc o coś zapytać mistrza, a nie znajdując go w sypialnym pokoju, zeszedł do pracowni, otworzył drzwi pocichutku i zajrzał.
Od pewnego czasu Leonard był jeszcze bardziej ponury, niż zwykle, stronił od ludzi i nie pozwalał wchodzić do swego pokoju bez pytania; obawiał się, aby go nie podpatrywano.
Przez uchylone drzwi Francesco ujrzał mistrza, stojącego przed obrazem Świętego Jana: próbował malować prawą ręką, ale na twarzy znać było ból od wysiłku, zaciskał usta, marszczył brwi, kosmyki białych włosów przylgnęły mu do czoła, zlanego potem. Zdrętwiałe palce odmawiały posłuszeństwa, pędzel drżał w ręku mistrza, jak gdyby trzymał go niewprawny uczeń.
Francesco bał się odetchnąć, aby nie zdradzić swej obecności i z sercem ściśniętem patrzał na ten ostatni wysiłek ducha, żyjącego jeszcze w ciele już martwem.

X.

Zima owego roku była bardzo sroga: ludzie zamarzali na gościńcach i w lasach, wilki dochodziły do przedmieść, a stary ogrodnik upewniał, że doszły kiedyś pod sam pałac. Pewnego dnia Francesco znalazł w śniegu nawpół zmarzłą jaskółkę i przyniósł ją mistrzowi. Leonard rozgrzał ją swem tchnieniem i urządził jej gniazdko przy kominie. Chciał ją dotrzymać do wiosny.
Nie próbował już malować, wszystkie obrazy, rysunki, pędzle i farby odsunął w najdalszy kąt pracowni. Dnie schodziły mu wśród szarej nudy. Czasami odwiedzali go notaryusz i stary mnich, spowiednik Francesca i wesoły staruszek. Wtedy grywali w warcaby i w karty. Goście odchodzili o zmroku, a Leonard nie mając czem zająć długich wieczorów, chodził po pokoju, rzucając ukradkowe spojrzenie na Zoroastra. Był on jakby widomem szyderstwem z marzeń Leonarda. Przez całe życie dążył do przypięcia skrzydeł ludziom i jedynym owocem tych usiłowań było kalectwo tego biedaka.
Heblując drzewo lub strugając je, bo to były jego jedyne rozrywki, dawny mechanik nucił wciąż jedną i tę samą piosnkę. Jej złowróżbne dźwięki, przypominające krakanie wrony, rzucały jeszcze większy smutek na ciemną pracownię.
W całym domu panowała cisza grobowa, za oknami wiatr świstał, roznosząc tumany śniegu, stare gałęzie drzew szumiały groźnie: rzekłbyś, że złe duchy kłócą się ze sobą. Do ryku wiatru łączyły się inne, straszniejsze głosy — zawodzenie wilków w lesie.
Francesco rozpalał ogień w kominie. Leonard wygrzewał przy nim członki zdrętwiałe, uczeń grał na lutni i śpiewał pieśni rycerskie; pragnął muzyką rozproszyć smutne myśli ukochanego mistrza. Raz zanucił mu starą pieśń, skomponowaną przez Wawrzyńca Medyceusza, jako wtór do tryumfalnego pochodu Bachusa i Ariadny.

Quant'è bella giovinezza!
Che si fuge tuttavia!
Chi vuol esser lieto, sia:
Di doman no c'è certezza.

Mistrz słuchał z głową spuszczoną: przypominał sobie noc letnią, światło księżyca, padające na pustą ulicę i dźwięki lutni, spływające z marmurowej loggii i tę samą pieśń miłosną. A przy tych wspomnieniach myśli jego biegły do monny Lizy. Tę pieśń słyszał w wilją dnia, w którym pożegnał ją na zawsze.
Ostatnie dźwięki zamarły, zlały się z głosem huraganu. Franciszek Melzi, siedzący u stóp mistrza, podniósł oczy i ujrzał łzy na zmarszczonych, wychudłych policzkach starca.


Odczytując swój dziennik, Leonard wpisywał nowe myśli: o śmierci.

Pewnej nocy śnił, że go pogrzebano żywcem i że nadludzkim wysiłkiem odchylił wieko trumny. Następnego dnia przypomniał Franciszkowi obietnicę, którą go już poprzednio zobowiązał: że nie da go pochować, dopóki nie objawią się wyraźnie znaki rozkładu ciała.
W długie noce zimowe, nie mogąc zasnąć, Leonard przywoływał obrazy dzieciństwa; wspominał swe wynalazki, maszyny, któremi chciał zapewnić ludziom panowanie nad przyrodą.
Czasami, wśród nocy, Franciszek odczytywał mu Ewangelię, kojąc tem smutek zniedołężniałego starca.

XI.

Rankami artysta przez zamarznięte szyby przyglądał się śnieżnym zaspom, szaremu niebu i sadzi na drzewach. Zdawało mu się, że zima nigdy się nie skończy. Ale na początku lutego mrozy zelżały, od strony słonecznej sople lodu, zwisające z dachów, poczęły spływać kroplami, wróble świegotały, śnieg topniał, a przez chmury wyzierało niebo jeszcze blade. Słońce wpadało do pracowni, Leonard godzinami całemi siadywał w fotelu przy oknie, z głową spuszczoną, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach. W całej jego postawie było nieopisane znużenie.
Jaskółka przez całą zimę pozostała w pracowni; siadywała na ramieniu starca, tulił ją i głaskał, ogrzewając własnem ciepłem, a śledząc każde jej poruszenie, marzył znowu o skrzydłach.
Pewnego dnia wyjął z szafy stare zeszyty, rysunki maszyn i notatki do swoich dwustu „Ksiąg o życiu i naturze“. Z dnia na dzień, z roku na rok odkładał uporządkowanie tych papierów i zgromadzenie wszystkich urywków, dla wytworzenia z nich jednego wielkiego dzieła, ale coś zawsze stawało mu na przeszkodzie. Wiedział, że takie dzieło byłoby pożyteczne dla ludzkości, że odkrycia w niem zawarte zmieniłyby może jej losy; ale czuł, że praca olbrzymia, że jej nie podoła i że to wszystko zmarnuje się, jak tyle innych arcydzieł i pomysłów.
Odnalazł zeszyt pożółkły ze starości, zatytułowany „Ptaki“ i począł go odczytywać. W ostatnich latach już nie rysował planów maszyny latającej, ale myślał o niej bez ustanku. Postanowił spróbować jeszcze raz ostatni. Zabrał się do roboty z gorączkowym pospiechem, jak do każdego nowego dzieła, nie myśląc o śmierci, zwalczając chorobę, zapominając o śnie i pożywieniu. Całe noce trawił nad rysunkami i obliczeniami.
Tak minął tydzień. Francesco nie odstępował mistrza, śledząc niespokojnie jego twarz, ożywioną rozpaczliwym wysiłkiem i gorączkową żądzą dopięcia celu. Pewnego dnia, po trzech nocach bezsennych, ogarnęło go niezwalczone znużenie. Usnął na krześle, przy wygasłem ognisku.


Świtało już, jaskółka zaczynała świegotać. Leonard, z piórem w ręku, siedział nachylony nad papierami. Nagle głowa mu opadła, z ust wydobył się słaby okrzyk; starzec z całych sił oparł się o stół przewrócił go i runął na ziemię. Francesco, obudzony znienacka, w pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało. Zawołał służącego. Podnieśli mistrza i położyli go w łóżku.
Był to drugi atak paralityczny.
Chory leżał przez kilka dni bez przytomności, wysnuwając dalej w gorączce swoje obliczenia matematyczne. Zaledwie oprzytomniał, prosił o rysunki maszyny. Napróżno Francesco błagał go, aby to odłożył do zupełnego wyzdrowienia, Leonard nie chciał słuchać. Wziął zeszyt i schował go pod poduszkę.
Wracał do zdrowia bardzo powoli, nie mógł jeszcze wstawać z łóżka. Melzi nie odstępował go na chwilę, drzemał przy nim w fotelu.
Pewnej nocy, obudziwszy się po krótkim śnie, spostrzegł, że niema Leonarda na łóżku. Z sercem, ściśnionem trwogą, zbiegł do pracowni i przez uchylone drzwi zobaczył mistrza, siedzącego przy stole, z głową opartą na dłoni. Nagle starzec chwycił pióro i jął przekreślać kartki, zapełnione cyframi. Odwrócił się, zobaczył ucznia, chciał wstać.
Franciszek podbiegł, aby go podtrzymać.
— Mówiłem ci — rzekł artysta z dziwnym uśmiechem — mówiłem, że wkrótce skończę. Otóż skończyłem. Bądź spokojny. Nie zacznę nanowo. Zapomniałem, com wiedział. Nie już nie umiem i nie mam siły myśleć, zajmować się tą maszyną. Do dyabła ze wszystkiem! Do dyabła! — wołał, gniotąc zeszyt. Wreszcie podarł go na drobne kawałki.
Od tej nocy jego stan pogorszył się. Franciszek czuł, że już mistrz nie wyzdrowieje. Dniami całemi pogrążony był w martwocie, jakby w omdleniu.
Uczeń zachował wiarę serdeczną, ślepą; wiedział, że mistrz nie spełnia praktyk religijnych, ale czuł, że pomimo tego nie jest ateuszem. I to go pocieszało. Ale trwożyła go myśl, że Leonard może umrzeć bez pokuty i żalu za grzechy. Dałby własną duszę, aby zbawić ukochanego mistrza. A jednak nie śmiał wszczynać w obec niego tej sprawy drażliwej.
Pewnego wieczoru, siedząc jak zwykle przy chorym, spuścił głowę i zadumał się: trapiło go widmo śmierci bez Boga.
— O czem tak myślisz? — spytał go Leonard.
— Fra Guglielmo był dzisiaj u mnie — odparł Francesco nieśmiało. — Chciałby was odwiedzić, ale mówiłem mu, że nie wpuszczamy nikogo.
Mistrz spojrzał uczniowi w oczy i wyczytał w nich trwożną prośbę.
— Nie o tem myślałeś, Francesco — rzekł. — Dlaczego nie chcesz mi prawdy powiedzieć?
Uczeń milczał. Leonardowi żal się zrobiło tego wiernego i kochającego serca, nie chciał pozostawić w nim obawy o swe zbawienie.
Spojrzał ua ucznia, pogłaskał go po ręku i rzekł ze słodkim uśmiechem.
— Mój synu, poproś fra Guglielma, żeby przyszedł jutro. Chciałbym wyspowiadać się i komunikować. Poproś także notaryusza.
Francesco nic na to nie odrzekł, lecz ucałował rękę Leonarda z głęboką wdzięcznością.


XII.

Nazajutrz rano, 23-go kwietnia — była to Wielka Sobota — przybył notaryusz. Leonard podyktował mu swoje ostatnie rozporządzenie: chcąc okazać, że nie chowa urazy do swoich braci, z którymi toczył proces, zapisywał im czterysta dukatów; swemu uczniowi, Franciszkowi Melzi przekazywał swoje książki, przyrządy naukowe, rękopisy, manuskrypty i resztę honoraryów, należnych od króla; swemu służącemu Baptyście zapisywał meble z pałacu Cloux i połowę swojej winnicy w Medyolanie; drugą połową obdarzył Andrea Salaino; wreszcie płaszcz sukienny, zupełnie nowy, kaptur futrzany i dwa dukaty przekazywał starej kucharce Martynie. Wykonawcą testamentu mianował Franciszka Melzi, zobowiązując go do zajęcia się pogrzebem.
Uczeń wraz z notaryuszem postanowili urządzić ten żałobny obchód w taki sposób, aby zadać kłam pogłoskom o niedowiarstwie Leonarda i przekonać ludzi, iż umarł, jako wierny syn Kościoła.
Artysta zgodził się na wszystko, a chcąc okazać Franciszkowi, że popiera jego projekty, odnośnie do pogrzebu, przeznaczył dziesięć liwrów na światło i msze za swą duszę, a nadto pół liwra na jałmużny.
Gdy testament został spisany, do pokoju chorego wszedł fra Guglielmo ze świętemi Olejami i pozostał sam na sam z chorym.
Po wyjściu od niego, pocieszył Franciszka oznajmieniem, że mistrz spełnił wszystkie obrządki, przepisane przez Kościół i że okazał uległość woli Bożej.
— To dusza wzniosła i serce czyste — mówił zakonnik ze wzruszeniem.
Podczas nocy Leonard dusił się. Brakło mu tchu. Francesco pewien był, że to już agonia. Ale następnego poranku — w dzień Wielkiej Nocy, Leonard uczuł się lepiej, choć duszność nie ustępowała. Pragnąc mu dostarczyć więcej powietrza, Francesco otworzył okno. Pod jasną kopułą nieba szybowały gołębie, szelest ich skrzydeł zlewał się z dźwiękiem dzwonów, obwieszczających Światu Zmartwychwstanie Pańskie.
Chory doznawał chwilami takiego wzruszenia, jak gdyby ciążył mu na piersiach kamień. Chciał otrząsnąć się z tego ciężaru, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. To znowu zdawało mu się, że wznosi się na skrzydłach, ale to samo brzemię spadało mu znowu na piersi, walczył z niem, aż wreszcie, oswobodzony ze wszystkich pęt, wzlatywał ku niebiosom.
Wśród tych gorączkowych przywidzeń, żył jeszcze dni kilka, odrętwiały, nawpół martwy. Nakoniec 2-go maja fra Guglielmo i Francesco zauważyli, że oddycha coraz słabiej. Zakonnik odmówił modlitwy za konających.
W godzinę potem, uczeń, przyłożywszy rękę do serca mistrza, przekonał się, że już bić przestało. Zamknął mu oczy.
Francesco i stary sługa obmyli ciało, otworzono drzwi i okna na oścież. Jaskółka trzymana w pokoju na dole, wyfrunęła na schody i dostała się do pracowni.
Zatoczyła kręgi dokoła zwłok, omijając płonące świece i usiadła na ramieniu Leonarda, a potem na jego rękach złożonych. Po chwili zatrzepotała skrzydłami, wzbiła się w górę i przez otwarte okno, wyleciała na swobodę.
Francesco pomyślał, że mistrz, nawet po śmierci dokonał tego, ku czemu zmierzał przez całe życie: ułatwił wzlot boskiemu stworzeniu.
Wedle woli nieboszczyka, ciało pozostało w pokoju przez trzy dni, dopóki nie objawił się rozkład.
Pogrzeb był uroczysty i wspaniały: przed trumną szli zakonnicy, prałaci, proboszczowie, wikaryusze, sześćdziesięciu żebraków niosło pochodnie; we wszystkich czterech kościołach w Amboise odprawiono żałobne nabożeństwa, ubodzy dostali hojne jałmużny. Przekonało to ludzi, że Leonard był wiernym synem Kościoła.
Pochowano go na cmentarzu przy kościele św. Florentyna, ale grób, zapomniany niebawem porósł chwastami i zrównał się z ziemią. Wspomnienie mistrza zgasło w Amboise. Miejsce jego wiecznego spoczynku pozostało nieznanem dla wieków potomnych.
Uwiadamiając braci o zgonie artysty, Francesco pisał:
„Nie zdołam wyrazić mojego bólu po śmierci człowieka, który był dla mnie drugim ojcem. Dopóki żyć będę, nie przestanę go opłakiwać, albowiem kochał mnie wielką i tkliwą miłością. Zresztą mniemam, że wszyscy powinni opłakiwać zgon Leonarda da Vinci: bo już drugiego podobnego świat nie ujrzy. Oby Wszechmocny udzielił mu wiecznego spokoju!“

XIII.

W dniu śmierci Leonarda, Franciszek I polował w lasach Saint-Germain. Dowiedziawszy się o zgonie artysty, kazał natychmiast opieczętować pracownię i zamknąć ją do chwili swego przybycia do Amboise, albowiem pragnął wybrać najlepsze płótna.
Zresztą Franciszek I miał w owym czasie ważniejsze troski. Na pięć miesięcy poprzednio, 12-go stycznia 1519 r. zmarł cesarz Maksymilian. Trzech królów: francuski, hiszpański i angielski dobijało się o koronę świętego Imperyum, walcząc intrygami i podstępem. Franciszek I marzył o połączeniu w swem ręku berła Francyi z berłem rzymskich cesarzów. Gotów był wydać trzy miljony na przekupienie wyborców, a chcąc zjednać dla swej sprawy papieża, obiecywał mu urządzić krucyatę przeciw Turkom i oswobodzić Grób Święty. Przysięgał, że w trzy miesiące po swoim wyborze, wkroczy do Konstantynopola, jako zwycięzca i zatknie znowu krzyż na bazylice św. Zofii. Leon X namyślał się, rozważał.
W owym czasie jeden z dwu ambasadorów rossyjskich przy Stolicy Apostolskiej, Dymitry Gerasimow, powrócił już był do Moskwy. Drugi, Nikita Karaczarow pozostał w Rzymie, lecz chcąc zasięgnąć dokładniejszych wieści o usiłowaniach podejmowanych przez Franciszka I, celem zdobycia tronu św. Imperyum, Nikita wraz z legatem papieskim udał się do Francyi. I znowu, jak podczas pierwszej podróży, zabrał ze sobą starego sekretarza Ilję Kopiłę, tłomacza Błażeja i dwu pisarzów Eutycha Gagara i Fedora Rudometow.
Eutych kreślił swe wrażenia w dzienniku.
„Miasto zwane Florencyą — pisał — jest duże, nie widziałem jeszcze równie pięknego. Kościoły wspaniałe, a pałace z białego marmuru, jak świątynie. A jest tu także kościół zbudowany z marmuru białego i czarnego, z wysoką wieżą, prowadzi do niej czterysta pięćdziesiąt schodów. Com widział, starałem się opisać, ale nie wszystko rozumiem“.
Istotnie, nie umiał określić, co go uderzyło najbardziej. Płaskorzeźby Giotta, zdobiące niższe piętra katedry Najświętszej Panny del Fiore, przedstawiały stopniowy rozwój ludzkości, hodowlę bydła, rolnictwo, wynalazek okrętów, warsztatów tkackich, eksploatacyę metalów, rysunek, muzykę, astronomię. Przyglądając się tym przejawom handlu, przemysłu, nauk i sztuki; Eutych ujrzał podobiznę mechanika Dedala: miał ciało pokryte ptasiemi piórami, skrzydła przymocowane rzemieniem, rękoma wprawiał w ruch skrzydła, aby się wznieść do lotu.
Ta właśnie płaskorzeźba, natchnęła Leonarda myślą zbudowania maszyny latającej.
Zagadkowa postać skrzydlatego człowieka uderzyła tem bardziej Eutycha, że właśnie malował obraz, przedstawiający Skrzydlatego Zwiastuna. Nieświadomie odczuwał różnicę pomiędzy skrzydłami materyalnemi Dedala, a duchowemi skrzydłami Jana Chrzciciela, poprzednika Chrystusowego.


Franciszek I wyjechał z Saint Germain, udając się na łowy do Fontainebleau, a następnie do Amboise. Tu w pierwszych dniach czerwca 1519 r. złączył się z nim ambasador rossyjski Nikita Karaczarow. Jak przed dwoma laty zamieszkał u notaryusza królewskiego Wilhelma Borreau, przy głównej ulicy, obok ratuszowego zegara.
Zaraz po przyjeździe król zwiedził pracownię Leonarda. Tego samego wieczoru księżna Małgorzata wraz z księciem elektorem Brandenburskim oraz kilku dostojnikami zagranicznymi, a w ich rzędzie Nikitą Karaczorowem podążyła do pałacu Clous.
Fedor namówił swego wuja Ilję oraz Eutycha, aby udali się tam również. Przybyli właśnie, gdy księżna, obejrzawszy pracownię, wychodziła już ze swym orszakiem. Melzi przyjął nowych gości bardzo uprzejmie, jak wszystkich zwiedzających pracownię, bez względu na ich urodzenie i stanowisko.
Trzej sekretarze przypatrywali się nieznanym maszynom, globusom, przyrządom astronomicznym, olbrzymiemu kryształowemu oku, służącemu do badań światła, instrumentom muzycznym, anatomicznym rysunkom i szkicom potężnych machin wojennych.
Fedor patrzył na te aparaty, jak na dzieło astrologa i alchemika. Uwagę Eutycha zwróciło przedewszystkiem olbrzymie skrzydło. Franciszek, przy pomocy tłómacza Błażeja, wyjaśnił mu, że to część maszyny do latania i że mistrz przez całe życie pracował nad jej budową.
Eutych przypomniał sobie człowieka skrzydlatego na płaskorzeźbie we Florencyi i zamyślił się głęboko.
Przyglądając się obrazom, stał długo przed Janem Chrzcicielem. Wziął go naprzód za kobietę; nie mógł uwierzyć, że to święty; dopiero po chwili dojrzał krzyż, wyłaniający się z cieniów i skórę wielbłądzią, opasującą biodra młodzianka. Im dłużej patrzał, tem więcej zachwycał się jego pięknością.
Stał przed obrazem, jak w zachwyceniu, a serce biło mu niezrozumiałem dla niego samego wzruszeniem.
Ilja Kopiła splunął ze wstrętem.
— Szatański pomysł! — rzekł, odciągając młodego pisarza.
Jeżeli to Zwiastun, to zapowiada — nie Chrystusa, lecz Antychrysta. Chodźmy ztąd, aby oczu nie skalać.

XIV.

Pomimo, iż zjazd był niewielki w Amboise i można było umieścić się wygodniej, Eutych, jak przed dwoma laty zamieszkał pod dachem, przy gołębniku. Miła mu była cisza i samotność. Powróciwszy z pracowni, aby odegnać pokusę, zasiadł do malowana świętego obrazu, na którym odtwarzał Jana Chrzciciela. Zwiastun miał dwie głowy i skrzydła olbrzymie, stał na piaszczystej górze.
Eutych zabrał się gorliwie do pracy, ale nie zdołał odegnać wspomnienia tamtego obrazu. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Wyszedł i błądził długo nad brzegami Loary. Słońce zaszło, pierwsze gwiazdy zabłysły, odbijając się w wodzie, powietrze było ciche, ale brzemienne burzą. Natura nie uspokoiła wzburzonego serca Eutycha. Powrócił do swej izdebki, zapalił lampkę przed obrazem Matki Boskiej z Uglicz i modlił się długo i żarliwie, potem zasłał suknem starą skrzynię, służącą mu za łoże i próbował usnąć, ale nadaremnie. Ratuszowy zegar wybijał godzinę po godzinie, a w głowie młodego malarza wirowały wciąż myśli bezładne, nie umiał ich powiązać; usnął dopiero nad ranem snem gorączkowym.

XV.

I oto ukazała mu się kobieta z ognistemi skrzydłami, siedząca na półksiężycu. Nad nią była rozpoczęta świątynia z napisem: „Mądrość budująca sobie przybytek“. Przed kobietą — wcieleniem Mądrości klęczeli prorocy, biskupi, aniołowie, niosący hostye, a opodal stał Jan Chrzciciel, miał ręce i nogi długie, jak u czapli i skrzydła olbrzymie, podobne do tych, które młody artysta malował na świętym obrazie. Ale twarz była inna — zgrzybiała, pokryta zmarszczkami, czoło i broda długa, siwa. Starzec przypominał proroka Eljasza, a zarazem mistrza, który przed dwoma laty zwiedził pracownię Eutycha. Tak, to był Leonard da Vinci, wynalazca ludzkich skrzydeł.
Wtem rozległ się głos dzwonów, aniołowie i prorocy zaintonowali: „Aleluja!“ Skrzydlaty Zwiastun rozwinął pergamin i odczytał te słowa:
„Oto nadchodzi Ten, który będzie torował drogę przedemną. I wnijdzie do Świątyni Pana, którego szukacie, ów Zwiastun pożądanego pokoju“.
Rozległ się grzmot, zaszeleściły skrzydła, rozkołysały się dzwony, łącząc się w jeden hymn pochwalny na cześć świętej i wiekuistej Mądrości.


Eutych obudził się. Przez okno zaglądał świt. Dokoła panowała cisza.
Malarz usiadł pod okienkiem, zatemperował gęsie pióro i wyjął z szufladki swoje niedokończone dzieło: „Nowy podręcznik sztuki obrazkowej“. Dnia poprzedniego skreślił był te słowa:
„Jak powstały święte obrazy? Ich twórcą pierwotnym nie jest człowiek, lecz Bóg-Ojciec, który zrodził Syna, czyli Słowo, twój żywy Obraz“.
Eutych umaczał pióro i dopisał:
„Ja, nędzny grzesznik, otrzymawszy od Boga dar talentu, nie chciałem go zagrzebać w ziemi. Wy, bracia, dla których pracuję, błagam Was, zanoście modły do Pana, abym ja, który malowałem Jego Oblicze oraz oblicza Jego sług, Świętych i Męczenników, mógł je oglądać twarzą w twarz w krainie wiekuistej światłości, w której Wszelki duch Chwali Pana Zastępów na wieki wieków Amen“.


Koniec




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.