Zmartwychwstanie Bogów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Dodatek do pisma tygodniowego „Bluszcz“ 1902 r.

DYMITR MEREŻKOWSKI.

Zmartwychwstanie Bogów
(LEONARD DA VINCI).
przekład
EUGENII ŻMIJEWSKIEJ.
WARSZAWA
DRUK PIOTRA LASKAUERA I S-KI
ul. Ś-to Krzyzka Nr. 11.

1902.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 21 Августа 1902 года.





I
Biała djablica.
(1494)

W pobliżu kościoła San Michele, we Florencyi wznosiły się składy sukna korporacyi farbiarzy, należącej do wielkiego stowarzyszenia Gallimala. W jednym z takich składów królował bogaty kupiec florentyński Cypryan Bonnacorsi, jeden z dwudziestu tak zwanych „konsulów,“ tworzących potężne stowarzyszenie kupieckie Gallimala.
W chłodny dzień marcowy starzec owinięty w szubę siedział nad olbrzymiemi księgami rachunkowemi i sprawdzał kolumny cyfr. Podczas, gdy się tem zajmował drzwi, uchyliły się i stanął przed nim stary wieśniak, któremu wydzierżawiał ziemie uprawne i winnice swojej willi San Gervasio w dolinie Mugnone.
Grillo trzymał w ręku duży koszyk pełen jaj, do paska miał uwiązane łapkami dwa żywe koguty.
— Przyniosłem wielkanocny upominek dla Waszej Miłości — rzekł Grillo, mrugając chytremi oczkami.
— Jakże tam? — pytał Bonnacorsi — Czy zebrałeś już parobków? Czy będzie można zacząć w dniu oznaczonym?
Grillo, westchnął głęboko i namyślał się.
— Wszystko już gotowe i robotnika nie brak — ale możeby lepiej nie szukać, — odparł.
— Sam przecie mówiłeś, że niema czasu do stracenia: kto inny może wpaść na ten sam pomysł.
— To prawda, ale boję się. Teraz post, wielki tydzień, a nasza sprawa nieczysta.
— Ja biorę grzech na swoje sumienie. Ale czy co znajdziemy?
— Naturalnie. Znam dobrze to miejsce. I nasi ojcowie znali pagórek za młynem. Niedawno, kopiąc glinę, robotnicy wydobyli djabła.
— Jakiego djabła?
— Miedzianego, miał koźle rogi, kopyta i dziwny pysk — taki jak gdyby się śmiał, albo skakał na jednej nodze i klaskał w palce; był pokryty pleśnią ze starości.
— I cóż z nim zrobili?
— Odleli z niego dzwon do nowej kaplicy archanioła Michała.
Cypryan oburzył się.
— Czemuż nie dałeś mi znać? — zawołał.
— Byliście wtedy w Siennie.
— Mogłeś do mnie napisać. Przysłałbym kogo, przyjechałbym sam, dałbym, ile zażądają, byłbym odlał dziesięć dzwonów. Osły! Topić na dzwon tańczącego Fauna, który był może dziełem Skopasa.
— To prawda, że głupi, ale nie gniewajcie się, panie. Zostali ukarani: od czasu jak zawieszono dzwon — było to dwa lata temu — robaki jedzą kartofle i wiśnie, a śliwki wcale nie rodzą. Zresztą dzwon nie ma ładnego głosu, nie przemawia do serca. Bo kto słyszał robić dzwon z djabła?... A ta ręka marmurowa, co to ją znaleźli w roku zeszłym na pagórku za młynem. I ona nam przyniosła nieszczęście.
— Powiedz mi Grillo, jakieście ją znaleźli?.
— Było to na jesieni w wilię świętego Marcina, przed samą wieczerzą. Zaledwie gospodyni postawiła misę na stole, aż tu wpada parobek Zacheo i woła:
— Panie! Panie!
— Co się stało? — pytam.
— Coś strasznego dzieje się na polu: trup wychodzi z garnka. Nie wierzycie? Pójdźcie zobaczyć.
„Wzięliśmy latarnie. Było już zupełnie ciemno. Księżyc wychodził z po za lasu. Widzimy duży garnek. Opodal ziemia była skopana i wysuwało się coś białego. Patrzę. Ręka z cieniutkiemi paluszkami, jak u miejskiej panny. Nachylam się. Ręka na mnie kiwa. Wtedy ja w krzyk i w nogi.
„Ale monna Bonda, nasza babka, trochę czarownica, mówi nam:
— „Czego się boicie, głupcy, toż ta ręka ani żywa ani martwa, tylko kamienna.
„Chwyta ją, wyciąga z ziemi, jak marchew. Ręka była złamana przy kostce.
— „Babko — wołam — nie ruszajcie. Zakopmy ją prędko, bo nam nieszczęście przyniesie.
— „Nie — mówi babka — trzeba naprzód zanieść ją do księdza, żeby odmówił egzorcyzmy.
„Stara mnie oszukała. Nie zaniosła ręki do księdza, ale schowała ją za piec między gałgany, pomady, zioła i rozmaite graty. Gniewałem się, prosiłem, żeby oddała, a ona — nie i nie.
„Od tego czasu leczy choroby. Jak kogo ząb boli — dotyka mu policzek tą ręką i puchlina schodzi. Jak krowa nie chce dawać mleka, smaruje jej wymiona, i mleko płynie odrazu.
„Po całej okolicy rozeszła się wieść o tych czarach. Stara zebrała dużo pieniędzy. Ale źle się to skończyło. Proboszcz, ojciec Faustyn, nie dawał mi spokoju, nawet z ambony wymyślał mi, przezywając „synem djabelskim“, groził, że poskarży się na mnie biskupowi, a łobuzy biegały za mną i wołały:
— „Grillo, Grillo, czarownik i jego babka czarownica; oboje sprzedali duszę djabłu!
„Ta przeklęta ręka śniła mi się w nocy. To mnie głaskała, to mnie dusiła.
— „Dość tego — pomyślałem wreszcie. I kiedyś, wstałem skoro świt — babka wyszła na pole po zioła, bo trzeba je zbierać, póki z nich rosa nie opadnie — otóż skorzystałem, że jej niema, wyłamałem zamek w jej kufrze, wziąłem rękę i przyniosłem ją wam, panie. Tandeciarz Loffo dawał mi za nią dziesięć soldów — wyście mi dali tylko ośm. Ale dla waszej miłości oddałbym nietylko dwa soldy, ale i życie. Niech Bóg zsyła wszelkie błogosławieństwa na was i na Madonnę Angelikę i na wasze dzieci i wnuki.
— Tak, z twoich słów widzę, że znajdziemy ciekawe rzeczy pod górą.
— Znajdziemy, z pewnością, ale niechże wasza miłość i o mnie pamięta. Szepnijcie słówko sędziemu o ten szmat ziemi... Młynarz chce go sobie przywłaszczyć. Darowałem już sędziemu cielaka. Ale młynarz dał mu jałówkę. Chytrzejszy odemnie. Sędzia przyzna mu słuszność. Nie opuszczajcież mnie, panie... Toż ja dla was gubię duszę. Dla rodzonej matki nie brałbym takiego grzechu na sumienie.
— Bądź spokojny, Grillo, sędzia jest moim przyjacielem. Idź do kuchni. Ugoszczą cię tam, jak należy. Dziś w nocy wyruszymy do San Gervaso.
Chłop wyszedł, kłaniając się nizko. Cypriano zamknął się w swojej pracowni, do której nikt nie miał wstępu.
Ta pracownia była istnem muzeum: marmurowe i bronzowe posążki zdobiły jej ściany; na deskach, obciągniętych aksamitem, leżały stare monety i medale; duże skrzynie pełne były odłamków rzeźbionego marmuru.
Kupiec sprowadzał starożytności z Aten, z Smyrny, z Halikarnasu, z Rhodes, z Cypru, z Egiptu, z Azyi Mniejszej. Prowadził handel, ale kochał się w sztuce.

II.

W głębi składu, zarzuconego towarami po sam sufit, i oświetlonego lampką, płonącą przed obrazem Madonny, siedziało trzech młodzieńców: Doffo, Antonio i Giovanni.
Doffo, subjekt imci pana Bonaccorsi, chłopak rudy, brzydki, ale wesoły i dobroduszny, zapisywał do ksiąg ilość odmierzonego sukna. Antonio da Vinci, młodzieniec o twarzy starca, oczach zamglonych jak u ryby i rzadkiej czuprynie, mierzył zręcznie materyały. Trzeci, Giovanni Beltraffio, przybyły z Medyolanu, miał lat dziewiętnaście, był bardzo nieśmiały, patrzył na świat oczyma siwemi, niewinnemi, jak u dziecka. W chwili tej siedział na postawie sukna z nogami, założonemi pod siebie.
— Do czego doszliśmy — szeptał Antonio głosem przyciszonym, — odgrzebują pogańskie bogi! — Wełna brunatna szkocka: trzydzieści dwa łokcie, ośm cali — mówił głośno, zwracając się do Doffa, który zapisywał cyfry w księdze rachunkowej.
Po zwinięciu sztuki, Antonio odrzucił ją zręcznie, podniósł palec w górę i naśladując Ojca Girolamo Savanarolę, zawołał:
Gladius Dei super terram cito et velociter! Święty Jan miał widzenie prorocze w Patmos: anioł uchwycił szatana, zamienionego w smoka, okuł go w kajdany na lat tysiąc i wtrącił w przepaść. Potem zamknął i opieczętował przepaść, aby szatan nie mógł kusić ludzi przed upływem lat tysiąca. Dziś Szatan został wypuszczony z więzienia, tysiąc lat ubiegło, bogowie, poprzednicy i sługi Antychrysta wychodzą z ziemi, kruszą pieczęcie Anioła, aby lud z drogi cnoty sprowadzić. Biada stworzeniom żyjącym, na ziemi i w morzu!.. Wełna żółta gładka, brabancka: 17 łokci, 9 cali.
— A zatem sądzisz, — pytał lękliwie Giovanni, — że te wszystkie oznaki zapowiadają?..
— O tak, nic innego. Czuwajcie. Zbliża się chwila. A teraz odgrzebują nietylko starych bogów, ale jeszcze tworzą nowe bóstwa, na wzór starożytnych. Rzeźbiarze i malarze służą Molochowi, to jest djabłu. Z kościoła Bożego uczyniono przytułek szatana. Pod postacią świętych i męczenników, obrazy przedstawiają fałszywe bogi, ku czci ludzkiej: miejsce św. Jana Chrzciciela zajął Bachus, miejsce Matki Najświętszej — Wenus grzesznica i kusicielka. Należałoby palić takie obrazy i popioły z nich na cztery wiatry rozpraszać.
Z zamglonych oczu subjekta — fanatyka padały błyskawice gniewu. Giovanni przeczyć mu nie śmiał.
— Antonio — rzekł wreszcie, po długiem pasowaniu się ze sobą — słyszałem, że twój krewniak Leonard da Vinci przyjmuje uczniów do swej pracowni. Oddawna już mam wielką ochotę.
— Jeżeli chcesz zgubić duszę, idź do Leonarda — przerwał mu Antonio.
— Jakto? Dlaczego?
— Choć jest moim krewniakiem, choć starszy odemnie, o lat dwadzieścia, ostrzegam cię, bo Pismo św. powiada: „Po pierwszej i drugiej przestrodze, odwróć oblicze od heretyka“. Leonard jest heretykiem i niedowiarkiem. Trawi go pycha szatańska. Zdaje mu się, że przy pomocy matematyki i czarnej magii, odsłonił tajemnice natury.
Antonio podniósł oczy ku niebu, i przytoczył słowa z ostatniego kazania Savanaroli:
„Mądrość tego świata jest szaleństwem wobec Boga. Biada mędrcom: wszyscy pójdą do przybytku Szatana! Tutti vanno al casa del diavolo.
— Czy słyszałeś Antonio, — spytał znowu Giovanni, jeszcze trwożliwiej — czyś słyszał, że imci Leonard bawi teraz we Florencyi? Przybył z Medyolanu.
— Po co?
— Książe przysłał go tu dla zakupienia obrazów po nieboszczyku Wawrzyńcu Wspaniałym.
— A niech sobie przyjeżdża. Co mnie to obchodzi! — przerwał Antonio, odwracając się plecami i zaczął odmierzać sztukę zielonego sukna.
Dzwony kościoła wzywały na nieszpory. Doffo przeciągnął się leniwie i zamknął księgę. Dzień pracy dobiegł kresu.
Giovanni wyszedł. Pośród mokrych dachów przezierało niebo zamglone. Powietrze było ciche i ciepłe. Nagle z otwartego okienka sąsiedniej uliczki doleciały słowa pieśni:

O vaghe montanine pastorelle!..

Głos był dźwięczny młody. Po wtórującym mu miarowym szmerze, Giovanni domyślił się, że to prządka śpiewa przy kądzieli.
Stanął i słuchał — teraz dopiero przypomniał sobie, że to wiosna i uczuł silniejsze tętno serca. Zrobiło mu się rzewnie, stał długo, z oczyma wzniesionemi ku oknu a w uszach brzmiały mu wciąż słowa pieśni.
Wreszcie westchnął i wszedł do domu konsula Gallimali. W wielkiej izbie, służącej za bibliotekę, siedział pochylony nad księgą Giorgio Merula, kronikarz dworu medyolańskiego.


III.

Merula przybył do Florencyi z rozkazu swego pana, dla nabycia kosztownych dzieł z biblioteki Wawrzyńca Medyceusza. — Jak zwykle, zamieszkał w domu swego przyjaciela Cypriana Bonnacorsi, wielkiego miłośnika starożytności.
Uczony historyk poznał przypadkowo Giovanna Beltraffio w oberży na gościńcu medyolańskim i pod pozorem, że on, Merula, potrzebuje kopisty a Giovanni ma piękne i czytelne pismo, przyprowadził go ze sobą do Cypriana.
W chwili gdy Giovanni wszedł do pokoju, Merula był zajęty przeglądaniem zbutwiałego rękopisu, przypominającego stary psałterz.
— Dobry wieczór, braciszku zakonny — powitał go starzec, nazywając tak Giovanna z powodu jego skromności. — Tęskniłem już za tobą. Myślałem: gdzie też on siedzi tak długo? Czy się zakochał? Nie brak ładnych dziewcząt we Florencyi. A miłość — nie grzech. I ja czasu nie tracę. Chcesz, pokażę ci, co znalazłem? Albo nie. Gotów byś jeszcze wypaplać. Kupiłem to u żyda, tandeciarza, za pół darmo. No, pokażę ci, ale pamiętaj, nie mów nikomu... Zbliż się do światła.
Wskazywał mu palcem kartę pokrytą pismem długiem, spiczastem; były to psalmy, modlitwy, a na marginesach nuty do śpiewu, wyrysowane niezręcznie.
Otworzył księgę w innem miejscu. Podsunął ją pod światło. Tam, gdzie Merula wyskrobał pismo nożykiem — były drugie litery, a właściwie jakby cienie liter — blade, zatarte.
— No i cóż? Widzisz! Widzisz! — rzekł uroczyście.
— Co to znaczy? Zkąd to pochodzi? — pytał Giovanni.
— Sam jeszcze nie wiem. Przypuszczam, że to szczątki starej antologii. Są to może skarby heleńskiej muzy, jeszcze nie znane światu. I pomyśleć, że gdyby nie ja, pozostałyby zatarte.
Merula był pewien, że jakiś mnich kopista z wieków średnich, pragnąc spożytkować ten cenny pargamin, zeskrobał litery pogańskie i pisał na nich psalmy.
Promień słońca, przeciskając się przez chmury, wcisnął się do pokoju i rozświecił go blaskiem różowym; przy tem świetle zatarte litery występowały wyraźniej.
— Patrz! patrz! umarli zmartwychpowstają — szepnął Merula z zachwytem. — Zdaje mi się, że to hymn do bogów Olimpii. Można odczytać wyraźnie pierwszą zwrotkę.
I tłomaczył z greckiego:

„Chwała niech będzie Bachusowi, uwieńczonemu liściem winnym.
I Chwała tobie, Febusie, boski i groźny łuczniku,
Potężny zabójco synów Nioby.“

— A oto hymn do Wenery — tej, która cię takim strachem przejmuje, mały braciszku zakonny:

„Chwała tobie, matko Afrodyto złotonoga.
Radości bogów i ludzi.“

Wiersz urywał się, pokryty kościelnym tekstem.
Promień światła zagasł, w pokoju kładły się cienie. Merula wyjął kryształowy flakon, i częstował młodzieńca.
— Wypij za moje zdrowie — prosił.
Giovanni odmówił.
— No, to ja wypiję za twoje. Dlaczegoś taki smutny? Co ci jest dzisiaj, braciszku? Tak wyglądasz, jak gdybyś chciał się utopić. A może Antonio znowu przepowiedniami cię spłoszył? Przyznaj się, rozmawiałeś z Antoniem?
— Tak.
— O czem?
— O Antychryście i mistrzu Leonardo da Vinci.
— Tak, tak, marzysz tylko o Leonardzie. Rzucił na ciebie czary. Słuchaj, dziecko, otrząśnij się z tych uroków. Zostań przy mnie. Ja cię nauczę łaciny, zostaniesz juryskonsultą, mówcą albo nadwornym poetą. Będziesz bogaty, sławny. Co warte malarstwo? Już Seneka nazywał je „rzemiosłem, niegodnem człowieka wolnego.“ Spojrzyj na malarzów — każdy z nich gbur i nieuk.
— Słyszałem, że imć Leonard da Vinci jest wielkim uczonym.
— Uczonym? Wątpię. Nie umie nawet czytać po łacinie. To mi dopiero uczony!
— Powiadają — ciągnął dalej Beltraffio, nie dając się stropić — powiadają, że wynalazł maszyny przedziwne i że jego spostrzeżenia nad przyrodą...
— Maszyny! Spostrzeżenia! Przyglądać się ptakom i na ich obraz tworzyć latawce, wpatrywać się w rośliny — to dziecinna igraszka.
Starzec położył rękę na ramieniu chłopca i rzekł poważnie:
— Słuchaj, Giovanni, i zapamiętaj sobie moje słowa: Mistrzami dla nas powinni być Grecy, Rzymianie. Oni dokonali wszystkiego, co tylko człowiek, zdziałać potrafi. Nam zostaje — naśladownictwo, albowiem uczeń nie może swego mistrza prześcignąć.
Napił się wina, spojrzał na młodzieńca i twarz mu się rozjaśniła.
— O! młodości! młodości! Patrzę na ciebie, i zazdroszczę. Nie pijesz wina, boisz się kobiet, jesteś milczący, pokorny, ale masz djabła w sobie.
— Możeby rozpalić w kominie. Noc za pasem.
— Jeszcze chwilkę, lubię gwarzyć o zmroku, lubię wspominać młodość.
Rozwiązywał mu się język. Wino działało.
— Słuchaj — mówił — starożytni, to byli tytani, to byli panowie świata. Dziś ród ludzki zmalał. Weźmy naprzykład naszego księcia medyolańskiego, Ludovica il Morę. Jestem u niego na żołdzie, piszę jego historyę, porównywam do Pompejusza i Cezara tego tchórzliwego zająca, tego dorobkowicza; ale w duszy, Giovanni, ale w głębi duszy...
Stary dworak obejrzał się trwożnie i nachylając się nad młodzieńcem, szepnął mu na ucho:
— Poczucie wolności nie zagasło i nigdy nie zgaśnie w sercu Meruli. Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Dożyliśmy ciężkich czasów. Wstyd patrzeć na dzisiejszych ludzi. Śmieją zadzierać głowy do góry i porównywać się do mężów starożytnych.
Umikł, zwiesił głowę na piersi, dwie grube łzy toczyły się po zwiędłych policzkach.
Służący wniósł światło i zamknął okiennice.
Tej nocy Beltraffio nie mógł usnąć, myślał wciąż o Leonardo da Vinci.

IV.

Giovanni przybył z Medyolanu do Florencyi wysłany po farby przez swego wuja Oswalda Ingrim, słynnego szklarza — magister a vitriatis. Oswald malował szyby w zakrystyi medyolańskiej katedry.
Giovanni był sierotą, synem nieprawym Oswaldowego brata, kamieniarza Reinholda Ingrim, z Gracu; nazwisko Beltroffio otrzymał po matce, rodem z Lombardyi. Wedle słów stryja, ta kobieta pociągnęła Reinholda w przepaść ruiny.
Młodzieniec rósł samotnie w domu srogiego stryja a wzrastał wśród opowiadań o szatanach, czarownicach, wśród legend o Białej Djablicy z twarzą kobiety.
Gdy Giovanni, będąc malutkim, płakał po nocach, Oswald straszył go tym potworem. Dziecko uciszało się odrazu i chowało głowę w poduszki, ale mimo woli było zaciekawione i pragnęło ujrzeć Białą Djablicę.
Stryj oddał chłopca na naukę do Fra Bonedetto, mnicha, trudniącego się malowaniem psałterzy. Byłto staruszek świętobliwy i dobroduszny. Przed rozpoczęciem każdej pracy, pościł i czuwał, wzywał pomocy Chrystusa, Najświętszej Panny i św. Łukasza Ewangelisty, pierwszego, chrześcijańskiego malarza. Ilekroć miał odtwarzać Ukrzyżowanie, zalewał się łzami.
Giovanni kochał mnicha i uważał go dawniej za największego mistrza. Ale od pewnego czasu tracił wiarę w staruszka, albowiem ten, po wykładzie jedynej, znanej sobie reguły anatomicznej, że: „długość ciała mężczyzny wyrównywa ośmiu długościom i dwom trzecim twarzy“ — dodawał z pogardą: „Ciałem kobiety, zajmować się, nie warto — niema ono żadnych proporcyj.“
Wierzył w ten pewnik równie głęboko, jak i w to, że ryby i wszystkie zwierzęta pozbawione rozumu, są ciemniejsze u góry, a jaśniejsze u dołu i że mężczyzna ma o jedno żebro mniej od kobiety, albowiem Bóg wyjął Ewę z żebra Adamowego.
Wątpliwości zakradały się już oddawna do serca Giovanna. Ogarniał go „szatan świeckiej mądrości.“ — A gdy krótko przed wyruszeniem do Florencyi młody uczeń Fra Benedetta miał sposobność ujrzeć kilka rysunków Leonarda da Vinci, zwątpienie wzrosło w nim tak dalece, że nie mógł już z niem walczyć.
Owej nocy, leżąc obok mistrza Meruli, zastanawiał się głęboko, i starał się dociec prawdę, ale myśli plątały mu się coraz bardziej, wreszcie zaczął się modlić w te słowa:
„O Boże! nie opuszczaj mnie, dopomóż! Jeżeli imć Leonard jest niedowiarkiem, jeżeli jego nauka jest grzeszną, spraw, żebym nie myślał o nim i zapomniał o jego rysunkach! Nie wódź mnie na pokuszenie, bo nie chcę w grzech popadać. Ale jeśli można Cię chwalić szlachetną sztuką malarską, jeżeli można, bez grzechu, nauczyć się tego wszystkiego, czego nie umie Fra Benedetto, a więc anatomii, perspektywy, zasad światła i cienia, to w takim razie, o Boże, daj mi silną i niewzruszoną wolę, oświeć moją duszę, aby się pozbyła wątpliwości, spraw, żeby imć Leonard przyjął mnie do swojej pracowni i żeby Fra Benedetto — on taki dobry — przebaczył i zrozumiał, że nie zawiniłem wobec Ciebie, o Boże!
Po tej modlitwie Giovanni doznał ulgi i mógł zasnąć spokojnie. Nazajutrz rano imć Giorgio obudził go wcześnie i zaproponował, że go weźmie ze sobą do San-Gervasio i pokaże mu wykopaliska. Giovanni spieszył się bardzo, bo mu powiedziano, że Leonard da Vinci przyjmie udział w tych poszukiwaniach.

V.

Deszcz ustał. Wiatr północny rozproszył chmury. Gwiazdy błyszczały na niebie, jak lampki przed obrazem świętych.
Smolne łuczywa płonęły jasno, rzucając iskry dokoła. Droga biegła doliną wzdłuż potoku Mugnone. Przebywszy kilka nędznych wiosek, doszli niebawem do wzgórza, na którem młyn się wznosił.
Czekali już tam wyrobnicy z motykami, Grillo wskazał miejsce. Imć Cypryan kazał kopać. Motyki zanurzyły się we wnętrzu ziemi. Nagle nietoperz musnął policzek Beltroffia. Chłopak drgnął.
— Nie bój się, braciszku — uspakajał go Merula — nie odgrzebiemy djabła.
Łopata stuknęła o jakiś twardy przedmiot.
— Zapewne kości — rzekł ogrodnik Strocco. — Cmentarz dochodził dawniej aż tutaj.
Od strony San Gervasio dolatywało psów szczekanie.
— Zbezcześcili grób — myślał Giovanni. — Trzeba ztąd uciekać. Nie chcę maczać palców w świętokradztwie.
Nagle z głębi dołu, w którym stał Grillo, rozległy się rozpaczliwe okrzyki.
— Ratujcie! Trzymajcie! Zapadam!
Nic nie było widać wśród ciemności, bo latarka Grilla zgasła. Słychać było tylko jego sapanie i szamotanie się w dole. Dopiero po chwili, w świetle nowych latarni, ujrzano belki, — zasypane ziemią, podobne do sklepień lochów podziemnych. Zapadły się one pod ciężarem Grilla.
Dwóch robotników, młodych i silnych, wsunęło się ostrożnie w otwór, aby wydobyć czynszownika.
Nagle doleciał okrzyk radosny:
— Bałwan! Bałwan! Śliczny bałwan! — wołał Grillo.
— Po cóż tak krzyczeć! — upominał go przezornie Strocco — to może szkielet osła.
— Nie, nie, bałwan, tylko ma rękę odtrąconą. Ale nogi, twarz, piersi, wszystko całe! — wołał Grillo uszczęśliwiony.
Giovanni przypadł do ziemi i zaglądał w otwór.
Gdy usunięto sklepienie, imć Cyprian kazał wszystkim odejść i nachylił się nad wykopanym dołem.
Giovanni wsunął także głowę i pomiędzy ceglanemi ścianami ujrzał ciało białe i nagie — wydawało się, różowe i ciepłe w migającem świetle pochodni.
— Wenus! — szepnął Giorgio z zachwytem — Wenus Praksytelesa! No, winszuję imć Cyprianie. Gdyby ci dano księstwo Medyolańskie i Genuę w dodatku, nie byłbyś szczęśliwszym!
Bogini wychodziła powoli, unoszona przez grabarzy; z tym samym uśmiechem pogodnym, jak niegdyś, z morskiej piany, dziś wyłaniała się z podziemnych czeluści, z grobu, w którym kilkanaście wieków przebyła.
Merula powitał ją wierszem:

„Chwała Ci, Matko Afrodyto, złotonoga,
Radości bogów i ludzi!“

Wszystkie gwiazdy już pogasły, oprócz jednej — Wenery, świecącej, jak brylant na wschodzie w blasku jutrzenki. A bogini zdawała się podnosić głowę i na jej powitanie z grobu wychodzić.
Giovanni spojrzał w jej cudną twarz i szepnął:
— Biała Djablica!
Zerwał się i chciał biedz, ale ciekawość przemogła obawę. Gdyby w tej chwili powiedziano mu, że popełnia grzech śmiertelny, za który zostanie potępiony na wieki, nie miałby siły oderwać oczu od cudnego ciała bogini.
Nawet w czasach, gdy Afrodyta była wszechwładną panią świata, nikt nie wpatrywał się w nią z tak drżącym i pokornym zachwytem.

VI.

Rozbrzmiały dzwony w kościołku miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej, jak skarga lub okrzyk oburzenia.
— Chryste, zmiłuj się nademną! — zawołał Grillo, chwytając się za głowę. — Widzicie ten tłum, na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, Ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!
W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. — Nie były to owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.
Beltraffio, pomimo zachwytu dla bogini, zwrócił uwagę na twarz jednego męża z orszaku. Nieznajomy zeskoczył z konia i oglądał posąg ciekawie, ale spokojnie.
— Wiecie, co mi na myśl przychodzi — rzekł Cypriano po chwili namysłu — moja willa jest opodal; drzwi okute, wytrzymają najsilniejszy atak. Wenus będzie bezpieczna pod ich osłoną.
— Prawda! — zawołał Grillo uszczęśliwiony. — No, bracia, dalejże — podnieście ją w górę!
Wydobyto posąg szczęśliwie. Zaledwie robotnicy przestąpili próg domu, na szczycie wzgórza, za młynem zarysowała się groźna postać Ojca Faustyna, z rękoma wzniesionemi ku niebu.
Cały parter willi był niezamieszkały. Olbrzymia sala sklepiona służyła za skład narzędzi rolniczych. W rogu był stos słomy. Na tej skromnej, wiejskiej podściółce, złożono grecką boginię.
Tymczasem rozległy się okrzyki; szturmowano do drzwi pięściami.
— Otwierajcie! — wołał Ojciec Faustyn. — Zaklinam was w imię Boga. Otwierajcie i pozwólcie nam zabrać bałwan, któryście wygrzebali w starym cmentarzu.
Cyprian Bonnacorsi postanowił użyć wojennego fortelu i głosem spokojnym, dobitnym zawołał:
— Strzeżcie się! Wezwałem komendanta gwardyi z Florencyi. Za dwie godziny przybędzie tu oddział konnicy. Nikt nie przekroczy tego progu bezkarnie.
— Wybijcie drzwi! — komenderował proboszcz — Nie bójcie się! Bóg z nami!
Porwał siekierę z rąk starca o twarzy łagodnej i smutnej i uderzał z całej siły.
Ale tłum nie poszedł za jego przykładem. Wielu już uciekało, w obawie gwardyi miejskiej.
— Każdy może kopać na swoim gruncie — mówili jedni.
— Gwardya za pasem! — szeptali drudzy.
Tymczasem Giovanni wpatrywał się wciąż w marmurowe kształty bogini.
Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.
I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.
Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, goniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.
— Co on robi? Kto to taki? — myślał Giovanni, patrząc, na nieznajomego ze zdziwieniem.
Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.
— Zdrajcy! — wołał proboszcz. — Boicie się policyantów a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem, ani pasterzem dusz waszych.
Wśród ciszy, zalegającej salę, Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:
— Szukacie proporcyi. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je — sercem.
Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.
— Panie — szepnął Giovanni na ucho starca — panie, jak się ten człowiek nazywa?
— Jakto! nie poznałeś go? — rzekł odwracając się Merula. — Toż to twój ukochany. To mistrz Leonard da Vinci.
Przedstawił Giovanna malarzowi.

VII.

Wracali do Florencyi. Leonardo jechał noga, za nogą. Beltraffio szedł pieszo. We wsiach i na gościńcach panowała cisza taka, jaka może zalegać jedynie o świcie na zaraniu wiosny.
— Więc to on — myślał Giovanni, nie wierząc oczom, że oglądają wielkiego Leonarda we własnej osobie.
Mistrz miał wówczas lat czterdzieści. Gdy milczał, jego małe, przenikliwe źrenice, w oprawie złotych rzęs, nabierały ostrości i połysku stali; gdy przemówił, malowała się w nich dobroć. Miał długą jasną brodę, włosy kędzierzawe, rysy delikatne, drobne, pomimo dużego wzrostu, głos dźwięczny, jak u kobiety. Giovanni przyglądał się bacznie jego rękom i dziwił się, że są tak wypieszczone; ale dość było spojrzeć, jak powoduje wierzchowcem, aby przekonać się, że ta ręka, o długich palcach, jest silna.
Zbliżali się do murów miasta, już było widać kopuły katedry i wieżę Palazzo Vecchio.
— Teraz lub nigdy — myślał Beltraffio — muszę go poprosić, żeby mnie wziął do swojej pracowni.
Nagle przypomniały mu się słowa Antonia da Vinci.
„Jeśli chcesz zgubić duszę, idź do niego. To niedowiarek i heretyk!“
Serce ścisnęło mu się żalem, a jednocześnie chwytał go niepokój. Wjechali w mury Florencyi.

VIII.

Beltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej kazać Brat Savonarola.
Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyzni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckiemi ostrołukami świątyni, panował mrok, jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.
Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.
Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.
— Idzie! Idzie! Idzie! — podawano sobie z ust do ust.
Giovanni ujrzał, wstępującego na ambonę, zakonnika w dominikańskim habicie. Przepasany był powrozem. Miał twarz żółtą, jak wosk, usta wydatne, mięsiste, nos krogulczy i nizkie czoło. Lewą rękę opuścił na poręcz ambony, prawą podniósł w górę.
Milczał, wodząc po tłumie bystrym wzrokiem. Zaległa cisza tak wielka, że było słychać tętno serc.
Oczy mnicha nabierały blasku, iskrzyły się, jak rozpalone węgle. Kaznodzieja milczał. Wyczekiwanie stało się torturą.
Jeszcze chwila, a z tysiąca piersi padnie jeden okrzyk przerażenia.
Nagle wśród grobowej ciszy zagrzmiał głos piorunujący:
Ecco ego adduco aquas super terram! Oto spuszczam wodę na ziemię.
Dreszcz zgrozy przebiegł po słuchaczach. Zjeżyły im się włosy. Giovanni zbladł śmiertelnie, zdało mu się, że ziemia drży pod nim, że za chwilę runą sklepienia katedry. Opasły kotlarz, stojący obok niego, drżał, jak liść i dzwonił zębami. Za nim mężczyzna wysoki, o twarzy bladej, wsunął głowę między ramiona, jak gdyby dostał po niej obuchem; twarz mu się zmarszczyła, przymknął oczy.
Strach ogarnął tłumy, Giovanni słuchał, nie rozumiejąc wiele. Dochodziły go słowa urywcze:
— Patrzcie! Widzicie! Pociemniało już niebo. Słońce oblekło się purpurą, we krwi zastygło. Uciekajcie! Spadnie na was deszcz ognisty, spadnie grad kamieni i skał rozżarzonych. Fuge, o Sion, quae habitas apud filiam Babylonis!.. O! Włochy, spływać na was będą kary za karami. Po głodzie przyjdzie wojna, po wojnie — zaraza morowa. Zewsząd kary!
„Nie starczy żywych dla grzebania umarłych. — Grabarze będą biegali po ulicach, od domu do domu, pytając: „Gdzie trupy?“ I brać je będą na wozy i utworzą z nich stosy, a potem je spalą.
„O Florencyo, o Rzymie o Włochy! Minęły już czasy uczt i wesela! Wybiła już dla was godzina śmierci. Bóg mi świadkiem, że chciałem słowy mojemi podtrzymać te ruiny. Ale już nie mogę, sił mi braknie. Nic mi już nie pozostaje, jak zalać się łzami. Litości, Panie, litości! O mój biedny ludzie! O Florencyo! — Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.
Savanarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana; płaczem wybuchnął.
Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk Oceanu.
Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:
Misericordia!
A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:
Misericordia! Misericordia!
Dokoła Giovanna wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie swoje grzechy, — wszak chciał opuścić Fra Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie swój zachwyt dla Białej Dyablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:
— Zgrzeszyłem w obliczu Twojem, przebacz mi, o Boże!
W chwili tej, podnosząc twarz, łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawem ręku trzymał swój nieodstępny zeszyt — ręką lewą — bo był mańkutem — rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.
On jeden w tłumie pozostał obojętnym i chłodnym. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy oschły odrazu na policzkach Giovanna, modlitwa zamarła na ustach.
Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.
Nie była to twarz Savanaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem, wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacyi.
Giovanni przypomniał sobie słowa, które słyszał w ustach malarza, gdy wracali razem z Florencyi:
L’ingegno del pittore vuol essere a similitudine dello specchio.
Dusza malarza powinna być, jako zwierciadło, odtwarzające wszystkie przedmioty, wszystkie poruszenia, wszystkie barwy, z zachowaniem własnej przejrzystości niewzruszonej. Uczeń Fra Benedetta podniósł oczy na Leonarda i uczuł, że choćby miał zgubić duszę, choćby Leonard był istotnie poplecznikiem Antychrysta, on, Giovanni, pójdzie za nim, bo pójść musi.

IX.

W dwa dni potem do Florencyi przybył Grillo i zwiastował bardzo złą nowinę Cypryanowi Bonaccorsi, który, będąc zajęty sprawami handlowymi, nie miał czasu pomyśleć o przeniesieniu Wenery z willi do miasta.
Grillo opowiadał, że O. Faustyn opuścił San Gervasio i przeniósł się na probostwo do sąsiedniej wioski San-Maurizio; tani, pod grozą kar piekielnych, zgromadził bandę wieśniaków; wśród nocy, napadli na willę, wyłamali drzwi, zbili ogrodnika Stroceo i związali kilku ludzi, strzegących posągu. O. Faustyn odczytał nad boginią modlitwę: Oratio super effigies vasaque in loco antiqua reperta, w której kapłan modli się o oczyszczenie ze skazy pogańskiej przedmiotów, wydobytych z ziemi i prosi Boga, aby je przemienił ku zbawieniu dusz i chwale Trójcy Świętej. Następnie potłuczono marmur na drobne kawałki, rzucono je w ogień, a gdy się rozpadły w proch, zrobiono z niego wapno i pobielono mur nowego cmentarza.
Słuchając tych opowiadań, Giovanni uczuł bunt w duszy. Tegoż dnia poszedł do Leonarda, prosząc, aby go przyjął do swej pracowni.
Leonard zgodził się.
Wkrótce potem do Florencyi doszła wieść, że Karol VIII, król Francyi, stanął na czele wojska i zamierza podbić Neapol i Sycylię, a może nawet Rzym i Florencyę.
Obywatele byli przerażeni, uważając to za spełnienie proroctw Brata Girolamo Savanaroli. Zbliżała się chwila kary, miecz Pana zawisł nad Włochami.


KSIĘGA II.
Ecce Deus. Ecce homo.
I.

„Jeżeli, z pomocą skrzydeł, orły mogą szybować w powietrzu; jeśli ciężkie okręty żaglowe mogą się utrzymać na wodzie, dla czegożby człowiek nie mógł ujarzmić wiatrów i wznieść się w przestrzeń, prując powietrze, za pomocą przyrządu do latania?“
Leonard odczytał te słowa, pełne nadziei, które przed laty sześciu skreślił na jednym ze swoich zeszytów. Na marginesie wyrysowany był dyszel, z poprzecznym walcem metalowym, do którego przytwierdzone były skrzydła, poruszające się za pociągnięciem sznurów.
Ta maszyna wydawała się potworną w porównaniu z tą, którą świeżo ukończył.
Nowy przyrząd przypominał nietoperza. Szkielet skrzydła podobny do ręki, składał się z pięciu palców ruchomych, które mogły być zginane, a łączyły się ze sobą sznurami z surowego jedwabiu z dźwignią i podpórką na wzór muskułow.
Skrzydło podnosiło się za pomocą ruchomej listewki. Nakrochmalona materya jedwabna, ułożona, jak płetwy gęsiej łapki, rozpościerała się i składała dowoli. Skrzydła, w liczbie czterech, były przytwierdzane w tym samym porządku, jak nogi u konia, miały czterdzieści łokci długości i ośm wysokości. Dla popchnięcia maszyny naprzód, odsuwały się wtył, a dla wzbicia jej w górę, spuszczały się nadół. Kierownik maszyny stawał przy sterze, pokrytym piórami, jak ogon ptaka i wsuwał nogi w strzemiona, które wprowadzały w ruch wszystkie sznury, dźwignie i listewki.
Ptak, wnosząc się do lotu, musi naprzód podnieść się na łapkach, aby módz skrzydła rozpostrzeć. Szczebelki trzcinowe spełniały rolę łapek w maszynie latającej.
Po wyjeździe z Florencyi, Leonard osiadł w Medyolanie. Tu, przez cały miesiąc, nie wychodząc z pokoju, udoskonalał swoją maszynę latającą. Jedno skrzydło już było gotowe, drugie jeszcze nie pokryte materyą. Pracownia mistrza była zarzucona przyrządami astronomicznemi, fizycznemi, kołami, śrubami; w głębi ogromnego, wysokiego pokoju był piec i kowadło.
Przy tem kowadle, między rozpostartemi skrzydłami maszyny, leżał człowiek uśpiony. W bladem świetle księżyca i paru łojówek przypominał olbrzymiego nietoperza, zrywającego się do lotu.

II.

Dzień świtał. Zapach melasy, mięty i macierzanki dolatywał z ogrodów, otaczających dom Leonarda, na przedmieściu Medyolanu. Pod oknami świegotały ptaki. W pracowni rozlegały się głosy uczniów.
Było ich dwóch: Giovanni Beltraffio i Andrea Selaino. Giovanni kopiował wzór anatomiczny, Selaino, piękny jasnowłosy młodzieniec o pogodnej, niewinnej twarzyczce, obrabiał deszczułkę lipową, aby módz na niej malować.
— Jak sądzisz? — spytał go Beltraffio — czy mistrz Leonard skończy prędko swoją maszynę?
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Andreo. — W przeszłym roku pracował nad nią przez dwa miesiące i nic nie zrobił.
Do pracowni wszedł trzeci uczeń Cesare de Sesto. Był to mężczyzna już dojrzały, o cerze bladej i oczach bystrych, złośliwych. W jednej ręce trzymał kawał chleba z szynką, w drugiej — kieliszek wina.
— A to kwaśne! — zawołał, spluwając. — A szynka twarda, jak podeszew. Wstyd doprawdy! Nasz mistrz dostaje dwa tysiące dukatów rocznie, a żywi nas, jak psów. Podobno niema już złamanego szeląga przy duszy. Te przeklęte skrzydła pochłonęły cały zarobek... Że też Pan Bóg obdarza talentem takich ludzi! — mruknął zawistnie.


III.

Leonard siedział pochylony nad stołem. Do pokoju wleciała jaskółka, krążyła nad maszyną do latania i wreszcie uwięzła w jednem skrzydle. Leonard przyskoczył do niej i uwolnił ją z więzienia. Jaskółka zatrzepotała skrzydłami i wyfrunęła przez okno.
— Jakie to proste i ładne! — myślał Vinci, goniąc ją wzrokiem.
Spojrzał na swoją maszynę, bezkształtny szkielet olbrzymiego nietoperza.
Chłopak, spiący na ziemi, obudził się. Był to uczeń, a zarazem pomocnik Leonarda, zręczny mechanik i kowal florencki Zoroastro czyli Astro Peretola.
Wstał i przetarł swoje jedyne oko: drugie wypaliła mu iskra. Ten niezgrabny olbrzym podobny był do Cyklopa.
— Usnąłem — zawołał, chwytając się za kędzierzawą głowę. — Czemużeście nie obudzili mnie, mistrzu? Chciałem dziś wieczór skończyć lewe skrzydło.
— Dobrze, żeś usnął. Skrzydła nic nie warte.
— Cóż wam znowu strzela do głowy? Nie, mistrzu, ja już nie pozwolę zmieniać tej maszyny. Tyle pieniędzy! Tyle trudu! I wszystko napróżno? Myślicie, że takie skrzydła nie uniosłyby człowieka w powietrze? A ja wam mówię, że dźwignęłyby nietylko człowieka, ale słonia. Pozwólcie mi spróbować nad wodą. Pływam, jak ryba; choćbym spadł, nic mi się nie stanie.
— Cierpliwości, przyjacielu — upominał go Leonard.
— Więc kiedyż? — jęknął kowal z rozpaczą. — Czemu nie zaraz? Przysięgam, że mógłbym latać.
— Nie mógłbyś, Astro, matematyka...
— O! wiedziałem, że wszystkiemu winna matematyka. Dyabli z taką nauką! Ileż to lat pracowaliśmy nad budową naszej maszyny! Byle jaki owad, pierwsza lepsza mucha potrafi wzlecieć w obłoki, a człowiek pełza po ziemi, jak robak. Po co czekać? Skrzydła już gotowe. Tylko usiąść i wzlecieć w górę.
Leonard siedział z głową spuszczoną i milczał.


W parę godzin potem mistrz przyzwał do siebie Giovanna i rzekł:
— Nie widziałeś jeszcze mojej „Wieczerzy.“ Idę do klasztoru. Pójdziesz ze mną?
Uczeń przyjął tę propozycyę z niewymowną radością.
Od kilku dni był zawstydzony. Nie mógł zapłacić sześciu dukatów, należnych Leonardowi za naukę, bo stryj nie przysyłał mu pieniędzy. Giovanni dostał od Fra Benedetta kilka dukatów. Starczyły na dwumiesięczną opłatę, ale zakonnik był ubogi, oddał mu ostatniego skuda.
— Mistrzu — szepnął Beltraffio nieśmiało, jąkając się i rumieniąc — mamy dziś czternastego, a według naszej umowy, powinienem był zapłacić wam dziesiątego... Wiem... pamiętam... Ale pieniędzy nie mam... Czy zechcecie poczekać?.. Merula obiecał mi dać manuskrypty do przepisywania...
Leonard popatrzył na młodzieńca.
— Nie wstydzisz się tak bredzić — zawołał ostro, ale przyjrzawszy się jego starym trzewikom i wytartemu kubrakowi, zrozumiał, że Giovanni nie ma nie tylko na naukę, ale i na odzież. Zmarszczył brwi i zaczął mówić o czem innem. Po chwili sięgnął do kieszeni i wyjął dukata.
— Giovanni — rzekł — proszę cię — kup mi niebieskiego papieru, ze dwadzieścia arkuszy, paczkę czerwonej kredy i farb. Oto pieniądze.
— To dukat. Cały sprawunek kosztować będzie kilka soldów. Przyniosę wam resztę.
— Czy warto mówić o takiej drobnostce? A na przyszłość nie kłopocz się o pieniądze. Wiem — dodał po chwili — masz mnie za skąpca. Umawiając się z tobą o miesięczną opłatę, zapisywałem w zeszycie wszystkie szczegóły naszej rozmowy: twoje nazwisko, wysokość opłaty i termin płacenia... Mam taki zwyczaj... przejąłem go od mego ojca, notaryusza Piotra da Vinci, najakuratniejszego i najrozsądniejszego z ludzi. Na nic mi się to nie zdało, — nie przysporzyło mi dochodów... Mógłbym ci powiedzieć dokładnie, ile denarów kosztowało pióro i aksamit na nowym kapeluszu Andrea Selaino, ale nie wiem, na co poszły tysiące dukatów... A więc widzisz, że to poprostu dziwactwo. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, bierz!.. Daję ci z serca, jak ojciec synowi.
Leonard spojrzał tak miękko i serdecznie, że Giovanni byłby mu padł do nóg z wdzięczności.
Doszli do klasztoru.

IV.

Refektarz klasztorny był długą izbą, o ścianach bielonych wapnem. Ostry zapach mięsiwa zlewał się z mdłą wonią kadzideł. Wzdłuż ścian ustawione były stoły.
W sali panowała taka cisza, że było słychać brzęczenie much; z kuchni klasztornej dolatywał brzęk rondlów.
W głębi refektarza, nawprost drzwi wchodowych, przy dużem płótnie, zasłaniającem obraz, ustawione było rusztowanie z desek.
Giovanni domyślił się, ze ta zasłona ukrywa płótno, nad którem mistrz pracował od lat dwudziestu, a które przedstawiało „Wieczerzę Pańską.“
Leonard wstąpił na rusztowanie, otworzył drewniane pudełko, w którem były szkice, kartony, pędzle i farby i uchylił zasłony.
Giovanni, podniósł oczy i w pierwszej chwili zdało mu się, że ma przed sobą nie malowidło ścienne, lecz przestrzeń, pełną powietrza, że refektarz wydłużył się i w głąb oddalił. Światło dzienne zlewało się ze światłem zmroku, wpływającem przez okna owego malowanego refektarza.
Długi stół, przedstawiony na płótnie, był podobny do stołów klasztornych — taki sam na nim obrus cieniutki, ze związanemi końcami; te same szklanki i karafki; te same nakrycia. Twarze apostołów były jak żywe, zdało się chłopcu, że za chwilę usłyszy ich głosy, że w głębi ich serc czyta wzruszenie.
Uderzyły go, zwłaszcza, oblicza Judasza, Jana i Piotra. Głowa Judasza była zaledwie narysowana, ale ciało już podmalowane — zdrajca ściskał w palcach kiesę pełną srebra; odskakując w tył, przewracał solniczkę, sól rozsypywała się po obrusie.
Piotr, oburzony zrywał się, jedną ręką nóż chwytał, drugą — opierał się o ramię Jana, jak gdyby chciał pytać ulubionego ucznia Chrystusowego: „Gdzie zdrajca?“ Jan siedział przy mistrzu — cała twarz jasnowłosego młodzieńca, tchnęła nieziemskim spokojem — on jeden ze wszystkich uczniów nie bał się, nie gniewał, nie cierpiał; — spełniały się na nim słowa Mistrza: „Niech wszyscy bedą jednym, jako Ty, Ojcze, jesteś we mnie, a ja w Tobie!“
Giovanni patrzył i myślał:
— Czy jest na świecie większy artysta od Leonarda? A ja gotów byłem uwierzyć obmowie. Ten, kto stworzył takie arcydzieło, nie może być niedowiarkiem. — Musi kochać Chrystusa.
Ukończywszy głowę Jana, mistrz, wziął kawałek kredy i chciał naszkicować twarz Zbawiciela. Szło mu trudno. Od lat dziesięciu obmyślał każdy szczegół tego świętego oblicza, a nie potrafił odtworzyć jednego bodaj rysu. I oto dziś, jak zawsze, wobec pustego miejsca, na którem miała zajaśnieć twarz Boga — Człowieka, mistrz czuł swą nieudolność i poczynał wątpić o sobie.
Odrzucił węgiel, zatarł gąbką, co narysował i wpatrując się w obraz, pogrążył się w zadumie, która niekiedy trwała godzinami całemi.
Giovanni wszedł na rusztowanie i stanął przy mistrzu. Na twarzy Leonarda malowała się rozpacz i zwątpienie. Widząc przy sobie ucznia, przemówił do niego:
— Co myślisz o tym obrazie? — spytał.
— Nic piękniejszego nie widziałem w mem życiu!.. I nikt tego tak nie zrozumiał, jak wy, mistrzu.
Łzy drżały w głosie młodzianka.
W chwili tej wszedł Cesare de Seste z mężczyzną w ubraniu, noszonem przez zdunów. Przysyłano go po Leonarda, aby poprawił zepsute rury w łazience i w kuchni książęcej.
Leonard porzucił obraz i wyszedł, poleciwszy uczniowi, aby czekał na niego u drzwi pałacu.
W godzinę potem Giovanni znalazł się w miejscu umówionem, ale nie zastał mistrza.
Pobiegł do olbrzymiego posągu, zwanego „Kolosem.“ Było to dzieło Leonarda, wznoszące się przed pałacem Sforzów.
Koń olbrzymi wspinał się na tylnych nogach i tratował powalonego wojownika. Jeździec, dosiadający wierzchowca, w wyciągniętej prawicy trzymał książęce berło. Byłto wielki condottiere Franciszek Sforza, awanturnik, nawpół wojak, nawpół bandyta, sprzedający swą krew za złoto. Syn ubogiego wieśniaka z Romanii, odważny, jak lew, chytry, jak lis, zdobył potęgę czynami krwawemi i świetnemi naprzemian. Zmarł, jako książę Medyolanu.
Promień słońca padł na głowę Kolosu. W przenikliwych oczach był spokój nasyconego drapieżnika. Na podstawie gipsowej, Giovanni wyczytał dwuwiersz skreślony ręką Leonarda.

Expectant anime molemque futuram
Sucpiciunt; fluat oes: vox erit Ecce Deus,

Zastanowiły go dwa ostatnie słowa: Ecce deus — oto Bóg.
— Bóg — powtórzył Giovanni, przyglądając się Kolosowi i ofierze, którą tratował koń zwycięzcy. Przed oczyma młodzieńca zarysował się cichy refektarz w klasztorze Najświętszej Panny Łaskawej i przedziwnie piękne oblicze Jana i ostatnia wieczerza Tego, którego nazwano: Ecce Homo — oto człowiek!
— Trudno uwierzyć — myślał Giovanni — że jeden i ten sam mąż namalował Wieczerzę Pańską i ulepił ten Kolos? — Kogoż uznaje w duchu za Boga? O którym, wedle niego, należy mówić: Ecce Deus: o Chrystusie, czy o tym bandycie? A może Cezary słusznie powiada, że nasz mistrz niema Boga w sercu?
W chwili tej ukazał się Leonard.
— Skończyłem reperacye — rzekł — wracajmy do domu.

V.

Nie mogąc usnąć w nocy, Giovanni wyszedł na podwórze i usiadł na werandzie, osłoniętej winem.
Podwórze było kwadratowe, ze studnią pośrodku. Naprzeciw werandy wznosiły się stajnie, na lewo był mur kamienny, za którym biegła droga do Porte Verceil; na prawo od ogrodu pawilon. Furtka do ogrodu była zawsze zamknięta na klucz. Leonard nie wpuszczał tam nikogo, oprócz Astra i pracował tam w zupełnej ciszy i samotności.
Noc była ciepła i wilgotna, mgły przysłaniały księżyc.
Nagle ktoś zapukał do bramy w murze.
Otworzyło się okno na dole i głos męski zapytał:
— Monna Kassandra?
— To ja. Otwórz.
Z domu wyszedł Astro. Wpuścił kobietę w szacie białej, powiewnej. Szepnęła mu coś na ucho, potem przeszli obok Giovanna, nie dostrzegając go, bo był zasłonięty dzikiem winem. Kobieta usiadła na krawędzi studni.
Miała twarz dziwną, nieruchomą, jak oblicze starożytnego posągu, czoło niskie, brwi proste, brodę malutką i oczy złote i przejrzyste, jak bursztyn. Uwagę Giovanna zwróciły jej włosy — puszyste, bardzo cienkie, obdarzone jakby życiem odrębnem. Okalały jej głowę czarną aureolą, przy której płeć wydawała się jeszcze bledsza, usta czerwieńsze, a oczy złocistsze.
— Więc i ty słyszałeś o ojcu Angelo? — spytała dziewczyna.
— Tak, monna Kassandro. Powiadają, że papież przysłał go dla wytępienia czarnej magii i wszelkiej herezyi. Aż skóra cierpnie, gdy ludzie zaczną opowiadać o Inkwizycyi. Obyśmy nie wpadli w jej szpony! Musisz ostrzedz swoją ciotkę, Sydonię.
— Ona nie jest moją ciotką!
— Mniejsza o to. Ostrzeż monnę Sydonię, u której mieszkasz.
— Więc sądzisz, że jesteśmy czarownicami?
— Nie. Mistrz Leonard wytłomaczył mi, że wedle praw natury niema i nie może być czarów. Mistrz Leonard rozumie wszystko, a w nic nie wierzy.
— W nic nie wierzy — nawet w dyabła? A czy wierzy w Boga?
— To człowiek sprawiedliwy!
— Cóż się dzieje z waszą maszyną latającą? — spytała nagle Kassandra. — Czy prędko ją ukończycie?
Kowal zasępił się.
— Do końca jeszcze daleko — mruknął — zaczynamy wszystko nanowo.
— Astro! Astro! Jak możesz wierzyć w takie niedorzeczności? Czyż nie rozumiesz, że te maszyny służą jedynie do odwrócenia uwagi? Mistrz Leonard lata już oddawna.
— Lata? W jaki sposób?
— Tak, jak ja...
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, po chwili złożył ręce, jak do modlitwy i zawołał:
— Monna Kassandro! wszak wiesz, że można mi zaufać. Powiedz mi wszystko.
— Co ci mam powiedzieć?
— Jak ty latasz w powietrzu?
— Chciałbyś wiedzieć? Otóż ci nie powiem. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, a ludzie ciekawi — starzeją się.
Umilkła. Po chwili spojrzała na niego i rzekła półgłosem:
— Słowa na nic się nie zdały. Trzeba działać.
— Cóż się robi? — spytał głosem drżącym.
— Trzeba znać słowo zaklęcia, trzeba posmarować ciało pewną trucizną.
— Masz ją?
— Mam!
— A znasz słowo zaklęcia?
Dziewczyna kiwnęła głową.
— I będę mógł latać?
— Spróbuj. To pewniejsze od maszyn.
Oko Astra zapłonęło żywym blaskiem.
— Monna Kassandro — szepnął — daj mi trucizny. Chcę spróbować. Mniejsza o to, czy będę latał cudem, czy za pomocą maszyny, bylebym latał w powietrzu. Nie mogę już dłużej czekać.
Dziewczyna położyła rękę na ramieniu Astra.
— Żal mi ciebie — szepnęła — widzę, że gdybyś nie dopiął celu, mógłbyś oszaleć. A więc dam ci truciznę i powiem słowo zaklęcia. Ale ty wzamian musisz zrobić to, o co cię poproszę.
— Zrobię, co zechcesz, monna Kassandro. Słucham!
Dziewczyna wskazała daszek nad murem ogrodowym.
— Pozwól mi tam wejść — prosiła.
Astro wstrząsnął głową.
— Nie, nie; wszystko, byle nie to — szepnął.
— A dlaczego?
— Dałem słowo mistrzowi, że tam nikogo nie wpuszczę.
— A czy sam byłeś za tym murem?
— Byłem.
— Cóż tam jest?
— Niema żadnych tajemnic. Doprawdy, monna Kassandro, niema tam nic ciekawego: maszyny, rękopisy, przyrządy astronomiczne, książki, a także osobliwe kwiaty, zwierzęta, rośliny... Jest tam także... zatrute drzewo.
— Jakto?
On je zatruł, żeby wypróbować działanie trucizny na roślinach.
— Proszę cię, Astro, opowiedz mi wszystko, co wiesz o tem drzewie.
— Niema nic do opowiadania. Na samym początku wiosny mistrz przekłół pień i długą iglicą zapuścił tam jakiś płyn szary.
— Dziwne doświadczania! Jakie to było drzewo?
— Brzoskwiniowe.
— I cóż potem? Czy owoce przesiąkły trucizną?
— Przesiąkną, gdy dojrzeją.
— Czy widać, że są zatrute?
— Nie, niema śladu. Dlatego mistrz nie pozwala tam wchodzić: boi się, żeby kto nie skosztował pięknego owocu, bo mógłby to życiem przypłacić.
— Czy masz klucz?
— Mam.
— Daj mi go, Astro.
— Nie mogę, donno Kassandro, dałem słowo...
— Dawaj klucz — powtórzyła głosem rozkazującym. — Będziesz mógł latać dzisiaj. Patrz, oto trucizna.
Wyjęła zzanadrza malutką flaszeczkę i podsuwając ją pod oczy Astra, kusiła go, mówiąc:
— Czegóż się boisz — wejdziemy i zobaczymy. No, dawaj klucz!
— Nie złamię słowa, wolę się wyrzec latania. Idź sobie, nie kuś mnie twoją trucizną.
— Mazgaj! Tchórz! — szepnęła wzgardliwie. — Mógłbyś poznać tajemnicę, a nie śmiesz.
Odwrócił się, nachmurzony.
Zbliżyła się znowu, pokornie.
— Masz słuszność — rzekła — nie wejdę. Uchyl tylko furtkę i pozwól mi zajrzeć...
— Nie wejdziesz? doprawdy?
— Nie; chcę tylko zobaczyć.
Wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
Giovanni stanął na palcach i w głębi ogrodu dostrzegł osobliwe drzewo.
Dziewczyna stała w furtce i zapuszczała wzrok ciekawy. Nagle rzuciła się naprzód, ale ją kowal zatrzymał.
Wysuwała mu się z rąk, jak ryba. Odtrącił ją tak silnie, że upadła; podniosła się jednak zaraz i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy odmalowała się taka zawziętość, że była istotnie podobną do czarownicy.
Kowal zamknął furtkę i powrócił do domu, nie pożegnawszy się z monną Kassandrą.
Wybiegła z podwórza.
Mgła gęstniała coraz bardziej i wreszcie upowiła wszystko w jeden nieprzenikniony całun.



KSIĘGA III.
Owoce zatrute.
(1494)

Księżna Beatrycza co piątku myła i pozłacała sobie włosy: po ufarbowaniu, musiały schnąć na słońcu. Dużo dam weneckich przyjęło tę modę, a w tym celu, wznoszono na dachach „altanę,“ rodzaj tarasu, otoczonego balustradą.
Otóż księżna siedziała na „altanie“ olbrzymiego pałacu, który Sforzowie zbudowali po za murami Medyolanu, na prawem wybrzeżu Tessynu, wśród wspaniałych pastwisk i wiecznie zielonych łąk prowincyi Lomellina. Księżna wystawiała się na promienie słoneczne w godzinach, gdy nawet bydło szuka cienia.
Była owinięta w biały jedwabny płaszcz bez rękawów, zwany schiavinetto, słomiany kapelusz ochraniał jej twarz od opalenia. Złote włosy wychodziły przez otwór, zrobiony w denku kapelusza i rozpościerały się na jego szerokich skrzydłach.
Niewolnica Czerkieska zwilżała je gąbką, umieszczoną na kiju, a kosooka Tatarka czesała je grzebieniem z kości słoniowej. Obie służebne były zlane potem; nawet piesek księżnej nie mógł znieść upału i żałośnie skowyczał.
Chociaż Beatrycza dokładała wszelkich starań, aby nadać swej twarzy wyraz powagi i majestatu, odpowiednie do jej stanowiska, wyglądała młodziej nad swoje lata — a liczyła dziewiętnaście zaledwie i niktby nie uwierzył, że już miała dwoje dzieci. Podobna była — sama do zepsutego i samowolnego dziecka. Miała twarz okrągłą, jeszcze nieuformowaną, usta wydatne, ramiona wązkie, pierś nierozwiniętą, ruchy żywe, chłopięce.
A jednak z jej oczu tryskała już chciwość i przebiegłość.
Jeden z bystrzejszych mężów Stanu, Marino Sanuto, konsul Wenecyi, w listach poufnych do swego rządu pisał, że ta „dzieweczka była istnym brylantem i znała się na polityce daleko lepiej od swego męża Ludwika i że ten dobrze robił, słuchając jej we wszystkiem.“
Piesek zaszczekał.
Na schodach zewnętrznych, prowadzących do „altany“ ukazała się stara kobieta we wdowich szatach. W jednej ręce trzymała różaniec, drugą opierała się na kiju.
— Oj! starość nie radość — jęczała — trudno mi wleźć na schody. Niech Bóg da zdrowie Waszej Łaskawości.
Przystąpiła do księżnej i nachylając się, ucałowała skraj jej płaszcza.
— A! Monna Sidonia? No, i cóż? Czy gotowe? — spytała Beatrycza. — Stara wyjęła z worka flaszeczkę, opieczętowaną szczelnie i zawierającą płyn mętny, biały: mleko oślicy i kozy pomieszane z korzeniem jaworu, ze szparagami i cebulkami lilij.
— Trzeba to jeszcze potrzymać parę dni w końskim gnoju, potem przecedzić przez sukno, umaczać w płynie miękisz chleba z masłem. Niech Wasza Łaskawość smaruje twarz kilka razy dziennie. Po pięciu tygodniach opalenizna zejdzie. Jest to także wyborny środek na pryszcze.
Nachyliła się nad uchem księżnej i opowiadała ostatnie nowinki: jak żona generalnego konsula, piękna madonna Filberta, oszukiwała swego męża i zabawiała się z kawalerem hiszpańskim; dlaczego Madonna Angelica musiała zmienić uczesanie i dlaczego wypadały jej włosy, i wiele, wiele innych ploteczek.
Idąc do księżnej, musiała przechodzić obok pałacu Pazia i widziała przed nim tłumy ludzi. Gdy Madonna Izabella wyszła na balkon z małym Francesco, wszyscy powiewali kapeluszami i rękami, a wielu nawet płakało. „Niech żyje Izabella Aragońska! Niech żyje Jan Galeas, prawowity władca Medyolanu i jego następca Francesco!“ — tak wołano.
— I nic więcej? — pytała księżna Beatrycza?
— Nie śmiem mówić dalej...
— Cóż takiego?
Stara spuściła oczy.
— Mów, mów, słucham — nalegała księżna.
— Wołali jeszcze... nie, doprawdy nie śmiem... oni wołali: „Precz z przywłaszczycielami tronu!“
Księżna zmarszczyła brwi groźnie.
— Tak wołali? — podchwyciła.
— Jeszcze gorzej?
— Powtórz mi wszystko!
— Wołali — nie, język mi drętwieje, oni wołali: „Śmierć złodziejom!“
Stara ucałowała znowu skraj jedwabnego płaszcza.
— Wasza Łaskawości — szepnęła, — proszę mi darować, że ja to powtarzam. Ale ja Was kocham jak Boga — to mój grzech największy. Wierzajcie mi, jasna gwiazdeczko, modlę się za Was codzień na nieszporach u św. Franciszka. Ludzie mówią, że jestem czarownicą, ale choćbym nawet zaprzedała duszę dyabłu, sam Pan Bóg wie, że tylko dla służenia Waszej Łaskawości.
Księżna patrzyła na nią zaciekawiona.
— Przechodząc przez ogród pałacowy — ciągnęła dalej monna Sidonia — niby mimochodem — widziałam, jak ogrodnik niósł w koszyku śliczne brzoskwinie. To napewno prezent dla imć Jana Galeasa?
Po chwili milczenia dodała:
— A powiadają, że w ogrodzie mistrza florentyńskiego Leonarda da Vinci są niezwykle piękne brzoskwinie — tylko zatrute...
— Jak to zatrute?
— Widziała je moja siostrzenica, Monna Kassandra. — Stara poczęła znowu coś szeptać na ucho Beatryczy.
Wyraz oczu księżnej był nieprzenikniony. Tymczasem włosy wyschły. Wstała, zrzuciła z ramion „schiavinetto,“ po schodach zeszła do ubieralni. Tu przywdziała suknię, ukrywającą zręcznie jej drobną figurkę: materya była w pasy poprzeczne ze złotej brokateli i zielonego aksamitu. Rękawy obcisłe z popielatej jedwabnej materyi miały wycięcia na łokciach, przez które, wedle francuskiej mody, wychodziła koszula. Złota siatka osłaniała włosy, splecione w warkocze i ujęte nad czołem złotą opaską z rubinowym skorpionem.
Księżna trawiła tyle godzin przy toalecie, że, jak jej mąż powiadał: „można było przez ten czas wyekwipować okręt kupiecki, wyruszający do Indyi.“

II.

W oddali zabrzmiał głos myśliwego rogu i psów szczekanie. Beatrycza przypomniała sobie, że zamówiła na ów dzień łowy. Ubrawszy się, wyszła, zatrzymując się po drodze w pokoju karłów, który, przez żarty, nazywano „przybytkiem olbrzymów.“ Był urządzony na wzór apartamentu dziecinnego jej siostry, Izabelli d’Este. Krzesła, łóżka i wszystkie sprzęty były mikroskopijne, stał tam nawet w malutkiej kapliczce malutki ołtarz, przed którym uczony karzeł Janacci odprawiał mszę, w ornacie, i mitrze.
W pokoju tym było zawsze wesoło, gwarno, a nawet hałaśliwie. Bawiły się tam, rodziły, żyły i umierały koty, małpy, karzełki, garbuski, króliki, psy oraz inne ucieszne stworzenia, wśród których księżna spędzała swoje najmilsze chwile.
Jej murzynek Nanino, czarny, jak smoła, chorował już od dni kilku. Obawiano się nawet o jego życie. Księżna kazała go ochrzcić coprędzej, aby nie umarł, jako poganin.
U stóp malutkich schodów, prowadzących do tego malutkiego apartamentu, Beatrycza ujrzała swoją ulubioną karliczkę Morgantynę, głupiutką, ale tak wesołą, że rozśmieszyłaby nieboszczyka.
Ale ta figlarka stawała się niekiedy smutna i ponura, płakała dniami całemi, wołając, że jej zabrano dziecko, (którego nigdy nie miała).
I oto teraz, zalewała się łzami.
Księżna pogłaskała ją po głowie.
— Nie płacz, maleńka, bądź grzeczna — mówiła.
— Oh! Oh! — jęczała karliczka — zabrano mi ukochanego synka. Dlaczego? Dlaczego Bóg mnie tak karze? Nie przeszkadzał nikomu, a mnie sprawiał tyle rozkoszy!
Księżna wyszła na podwórze, gdzie już czekali na nią strzelcy. W gronie dojeżdżaczy, sokolników, masztalerzy, dam dworskich i paziów, dosiadła ciemno kasztanowatego bachmata, nie jak kobieta, ale jak wytrawny jeździec.
— To istna królowa Amazonek! — myślał książę Ludwik, przyglądający się odjazdowi żony.
Księżna była w wybornym humorze, miała ochotę śmiać się, galopować na złamanie karku.
— Ostrożnie — wołał jej mąż — klacz ognista!..
Uśmiechnęła się do niego i pocwałowała na czele orszaku. Dojeżdżacze zostali w tyle. Obok Beatryczy biegł jej ulubiony buldog, a po drugiej stronie, na klaczy karej węgierskiej, jechała jej ulubiona dama honorowa, Lukrecya Crivelli.
W głębi serca książę nie był obojętnym na wdzięki owej Lukrecyi. Przed chwilą zachwycał się nią tak, jak Beatryczą, sam nie wiedział, która z nich dwóch podoba mu się bardziej. Ale był niespokojny tylko o żonę. Gdy konie przesadzały rów, zamykał oczy, a serce ściskało mu się trwogą.
Ludwik gromił Beatryczę za jej szalone wybryki, lecz nie potrafił gniewać się na nią, zazdrościł jej odwagi, której sam był pozbawiony.
Orszak zniknął w gęstwinie. Książę powrócił do swej pracowni. Czekał go już tam główny sekretarz Bartolomeo Calco, zajmujący się sprawami zagranicznemi. Zasiedli do przerwanej roboty.

III.

Siedząc w wysokim fotelu, Il Moro ręką wypieszczoną gładził policzki i brodę.
Twarz jego była nacechowana wielką szczerością, jak zwykle u osób wytrawnych w sztuce dyplomatycznej. Z orlego nosa, z zaciśniętych ust przypominał ojca, wielkiego kondotiera, Franciszka Sforza. Lecz Franciszek był jednocześnie lwem i lisem; synowi przekazał lisią chytrość, bez lwiej odwagi.
Il Moro nosił strój wytworny i skromny. Miał kaftan jasno niebieski w kwiaty i modną podówczas zazzera, kapelusz płaski, — osłaniający mu czoło i uszy i podobny do dużej peruki. Na jego piersiach zwieszał się łańcuch.
Książę był wyszukanie grzeczny dla wszystkich.
— Czy masz wiadomości pewne o wymarszu wojsk francuskich z Lugdunu, imć Bartolomeo? — zapytał.
— Nie mam żadnych, Wasza Książęca Mości. Co wieczór zapowiadają odjazd na dzień następny, a nazajutrz rano odkładają do jutra. Król, zajęty rozrywkami, nie myśli o wojnie.
— Jak się nazywa faworyta?
— Jest ich wiele. Gusta Jego Królewskiej Mości są zmienne.
— Napisz do hrabiego Belgiojoso, że przeznaczam trzydzieści tysięcy — nie, to zamało — czterdzieści... pięćdziesiąt tysięcy dukatów na nowe podarki. Niechże nie skąpi. Złotemi łańcuchami wyciągniemy króla z Lugdunu.
...Wiesz, Bartolomeo... — ma się rozumieć, pozostanie to między nami — możeby posłać królowi portrety kilku piękności medyolańskich. Toby na niego podziałało prędzej od podarków.
Ilekroć książę zapuszczał wzrok w olbrzymią sieć pajęczą swej polityki, serce biło mu raźniej. Nie czynił sobie wyrzutów, że sprowadza do Włoch „barbarzyńców z Północy,“ bo uważał, że go do tego zmuszają wrogowie, a na ich czele Izabella Aragońska, małżonka Jana Galeasa, który publicznie oskarżał Ludwika o przywłaszczenie sobie tronu synowca. Gdy ojciec Izabelli, Król Neapolu, Alfons, dla pomszczenia córki i zięcia, zagroził Ludwikowi wojną i utratą władzy, Il Moro, opuszczony od wszystkich, zwrócił się do króla Francyi, Karola VIII z prośbą o pomoc.
— Drogi Twe są niezbadane, o Boże — myślał Ludwik, podczas gdy sekretarz list pisał. — Zbawienie mojego księstwa, Włoch, a nawet całej Europy — spoczywa w ręku nędzarza i głodomora, głupiego i samowolnego młokosa, wielce chrześcijańskiego, króla Francyi, przed którym my, potomkowie wielkich Sforzów, musimy pełzać i łaski prosić! Ale to jest polityka. Wszedłszy między wrony, trzeba krakać, i jak one.
Na progu Studiolo ukazał się starzec łysy i garbaty. Książę uśmiechnął się do niego przyjaźnie i dał mu znak, żeby czekał. Drzwi zamknęły się znowu, głowa znikła.
Sekretarz zaczął przedstawiać inną sprawę stanu. Il Moro słuchał go z roztargnieniem, od czasu do czasu spoglądając na drzwi Studiolo. Imć Bartolomeo zrozumiał, że książę ma uwagę rozproszoną, skończył swój raport i wyszedł.
Wtedy książę zbliżył się do drzwi na palcach.
— Bernardo! Bernardo! To ty? — szepnął.
— Tak, Wasza Książęca Mości.
Do pokoju wbiegł poeta nadworny Bernardo Bellinciani; twarz jego napiętnowana była wyrazem służalczym. Chciał przyklęknąć i ucałować rękę Ludwika, ale ten ją cofnął.
— Czy już powiła? — szepnął niespokojnie.
— Raczyła powić w nocy.
— Czy zdrowa?
— Dzięki Bogu.
Książę przeżegnał się.
— Czy widziałeś dziecię? — Chłopiec czy dziewczynka? — zapytał.
— Chłopak, zdrów, tęgi i krzykliwy. Ma włosięta jasne, jak u matki i oczy czarne, rozumne, zupełnie jak Waszej Miłości. Widać zaraz, że pochodzi z krwi królewskiej. To mały Herkules w kolebce. Madonna Cecylia nie może mu się napatrzeć. Kazała mi zapytać, jakie imię byłoby miłe Waszej Książęcej Mości?
— Myślałem już o tem — odrzekł Il Moro — nazwiemy go Cezar. Jak ci się to imię podoba?
— Wspaniałe, starożytne i pięknie brzmiące. Tak, tak, Cezar Sforza — to imię bohatera.
— A mąż? Co porabia?
— Czcigodny hrabia Bergamini jest uprzejmy i dobry, jak zwykle.
— To miły człowiek — rzekł książę z przekonaniem głębokiem.
Hrabina Cecylia Bergamini była już oddawna kochanką Ludwika. Beatrycza dowiedziała się o tym stosunku w kilka dni po ślubie i w porywie zazdrości groziła mężowi, że powróci do ojca, księcia Ferrary, Erkola d’Este.
Il Moro musiał przysiądz, w obecności jego posłów, że będzie przestrzegał wierności małżeńskiej, a dla potwierdzenia przysięgi wydał Cecylię za starego hrabiego Bergamini, człowieka zrujnowanego i gotowego na wszelkie usługi.
Bellincioni wyjął z kieszeni papier i księciu go podał.
Byłto sonet na cześć nowonarodzonego. Poeta zapytywał boga — słońca: dlaczego osłania się chmurami? Słońce odpowiedziało pochlebstwem dworaka: że kryje się, bo jest zawstydzone wobec nowej planety, syna Ludwika i Cecylii.
Książę przyjął ten sonet łaskawie, wyjął z kieszeni dukata i ofiarował go poecie, mówiąc:
— Wszak nie zapomniałeś, Bernardo — że w sobotę urodziny księżnej?
Bellinciani sięgnął do otworu, służącego mu za kieszeń. Ubrany był poczęści jak dworak a w części, jak nędzarz. Wyjął zwitek papierów i szukał żądanych wierszy. Były tam napuszyste ody na śmierć sokoła madonny Angeliki i z powodu choroby klaczy jabłkowitej signory Pallavicini.
— Mam trzy do wyboru Waszej Książęcej Mości — oznajmił. — Przysięgam na Pegaza, że Wasza Łaskawość będzie zadowolona.
W owych czasach poeci służyli książętom i monarchom za narzędzia muzyczne do wyśpiewywania serenad kochankom i żonom. Moda wymagała, aby opiewano miłość małżeńską tak idealnie, jak uczucie Petrarki do Laury.

Il Moro uważał się za wytwornego znawcę, za „duszę poetyczną,“ choć sam „rymować“ nie umiał. W jednym z sonetów, podobały mu się najbardziej dwa wiersze, w których mąż mówił do żony:
Sputando in terra quivi nascon fiori,
Come di primavera le viole
[1].

W innym sonecie, poeta, porównując donnę Beatryczę do Dyany, twierdził, że dziki i sarny doznają błogości, otrzymując śmierć z rąk pięknej łowczyni.
Książę poklepał mistrza po ramieniu i obiecał mu przysłać czerwone sukno florenckie, na pokrycie płaszcza. Bernardo wyłudził jeszcze lisie skórki na kołnierz, dowodząc, że mole pojadły mu futro.
— Przeszłej zimy — utyskiwał — brakło mi drzewa, tak dalece, że musiałem palić własnemi schodami.
Książe roześmiał się.
— Masz dzisiaj szczęście, Bernardo — rzekł. — Potrzeba mi jeszcze jednego wierszyka.
— Miłosnego zapewne?
— Tak, ma być namiętny.
— Czy do Księżnej?
— Nie. Ale mnie nie zdradź.
Bernardo mrugnął figlarnie.
— Więc namiętny, ale w jakim guście? Czy to ma być prośba, czy podzięka?
— Prośba.
Bellinciani zamyślił się głęboko.
— Do mężatki? — zapytał.
— Nie, do dziewicy.
— A jakie imię?
— Po co ci ta wiadomość?
— Jeśli wiersz ma być błagalny, trzeba wymienić przedmiot westchnień.
— A więc madonna Lukrecya. Czy nie masz nic gotowego w tym rodzaju?
— Mam, ale to nie zadowolni Waszej Miłości. Wyjdę do drugiego pokoju, żeby natchnienie wywołać. Już czuję, że mi się uda: rymy powstają same w głowie.
Wszedł paź i zameldował:
— Mistrz Leonard da Vinci!
Bellinciani chwycił papier i uciekł jednemi drzwiami, Leonardo wszedł drugiemi.

VI.

Po zamianie ukłonów, książę mówił z malarzem o nowym kanale Naviglio Sforzesco, który miał połączyć Cesia z Tesstynem, rozchodząc się tysiącem drobnych odnóg, użyźnić łąki, pola i pastwiska Lomelliny.
Da Vinci kierował robotami, choć nie był nadwornym budowniczym, ani nawet nadwornym malarzem, tylko muzykiem — Sonatore di lira. Otrzymał ten tytuł za wynalezienie nowego instrumentu. A ów tytuł był wyższy od godności nadwornego poety, piastowany przez Bellinciana.
Po wyjaśnieniu planów, malarz prosił Księcia o pieniądze na dalsze roboty.
— Ile? — zapytał Ludwik.
— Pięćset sześćdziesiąt sześć dukatów za milę, razem piętnaście tysięcy sto ośmdziesiąt siedm dukatów — wyliczył Leonard.
Książę nachmurzył się. Przypomniał sobie pięćdziesiąt tysięcy dukatów, wyznaczone na przekupienie panów francuskich.
— Za drogo, mistrzu Leonardzie, za drogo — mówił. — Marzy ci się o rzeczach nadzwyczajnych, których nie widziało jeszcze ludzkie oko. Projekty za wspaniałe. Widzisz, Brancante nie żąda tylu pieniędzy, a i on jest budowniczym nielada.
Mistrz wzruszył ramionami.
— Jak się podoba Waszej Miłości — rzekł. — Niech Brancante kieruje robotami.
— No, no, nie gniewaj się. Nie chciałem cię obrazić. Zobaczymy jutro! — rzekł, starając się odwlec decyzyę. Przeglądał zeszyty Leonarda z rysunkami i projektami architektonicznemi.
Malarz musiał mu udzielać objaśnień, co go zawsze nudziło.
Tymczasem Bellinciani, ukończywszy sonet, wsunął głowę przezedrzwi. Leonard pożegnał księcia. Il Moro kazał odczytać „wieszczowi“ skomponowane rymy.
Poeta dziwił się, że „serce zakochanego, żyjące w ogniu, jak Salamandra, nie zdoła stopić swoim żarem dziewiczych lodów serca ukochanej“...

V.

Książę obszedł pałac dokoła przed wieczerzą, czekając na powrót małżonki. Zajrzał do stajni, zbudowanej na wzór greckiej świątyni, z kolumnadą, portykami i krużgankami; nasycił się widokiem tych wspaniałości i zasiadł na tarasie.
Słońce już tuliło się do rąbka nieboskłonu, w powietrzu było czuć świeżość od łąk, zroszonych wodami Tessynu. Przed oczyma księcia roztaczała się piękna i żyzna, dolina Lombardyi.
— Boże wielki! — westchnął Il Moro, podnosząc oczy do nieba, — bądź błogosławiony za wszystko, coś mi udzielił! Przed laty była tu pustynia. Przy pomocy Leonarda zbudowałem kanały, użyźniłem ziemię i oto teraz, każdy kłos, każda trawka składa mi dziękczynienia, a ja dziękuję Tobie, o Boże!
Rozległ się tętent kopyt, w cichem powietrzu rozbrzmiały okrzyki myśliwych.
Książę z marszałkiem obeszli zastawione stoły, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Niebawem do jadalni weszła Księżna wraz z gośćmi, zaproszonymi na wieczerzę.
Znajdował się wśród nich da Vinci, który miał nocować w pałacu.
Odczytano modlitwę i biesiadnicy zasiedli do stołów.
Naprzód podano karczochy, przywiezione wprost z Genui w koszyku, przez umyślnego gońca; tłuste węgorze i karpie ze stawów w Mantui, podarek Izabelli d’Este; potem pasztet z kapłonów.
Biesiadnicy jedli trzema palcami i nożem, gdyż widelce były uważane za zbytek niedorzeczny; dawano je tylko damom do owoców i konfitur, widelczyki były malutkie, złote z kryształowemi rączkami.
Gospodarz domu czynił honory. Goście pili i jedli nadmiernie. Najwytworniejsze panie i panny nie wstydziły się swoich apetytów.
Beatrycza siedziała obok Lukrecyi.
Książę zachwycał się niemi obu naprzemian i rad widział, jak żona kładzie najlepsze kąski na talerz jego ulubienicy, jak jej szepcze wesołe słówka na ucho i składa dowody łask niezwykłych.
Błazny i karły rozweselały kompanię. Śmiechy stawały się coraz głośniejsze, twarze zabarwiały się pod wpływem obfitych libacyj. Po czwartem daniu, kobiety rozluźniły sznurówki, kawalerowie ściskali pod stołem rączki damom.
Giermkowie rozlewali wino leciuchne białe i czerwone cypryjskie, ogrzane i zaprawne pistacjami, wanilią i goździkami.
Za każdym puharem, nalewanym Księciu, wielki podczaszy maczał w winie potrzykroć talizman w kształcie myśliwskiego rogu, zawieszonego na złotym łańcuchu. Jeżeli wino było zatrute, róg miał poczernić i krwią się obryzgać. Podobne talizmany, w postaci wężowego języka, były zanurzane w solniczki.
Hrabia Bergamini, pedagryczny małżonek Cecylii, którego książę posadził na miejscu honorowem, był niezwykle wesół owego wieczoru i pomimo podeszłego wieku, pełen żartów i konceptów.
— Ręczę, Wasza Książęca Mości, — zawołał nagle, wskazując talizman, zanurzony w winie — ręczę, że i król francuski nie ma takiego wielkiego rogu.
Wszyscy goście parsknęli śmiechem, kobiety wtórowały mężczyznom. Tylko Leonard siedział ponury, na jego twarzy znać było nudę. Zresztą był przyzwyczajony do rubaszności dworu i nic go już nie dziwiło.
Po wieczerzy, biesiadnicy przeszli do wspaniałego ogrodu, zwanego Rajem, gdzie dano przedstawienie taneczne ze śpiewami.
Zabawa przeciągnęła się do późna.


VI.

Il Moro ujrzał światełko w jednej z czterech wież pałacowych. Tu nadworny astrolog, imć Ambrogio de Rosate, senator i członek Rady tajnej, zapalił lampkę i obserwował „konjukcyę“ Marsa, Jowisza i Saturna, która miała nastąpić pod znakiem Wagi i posiadała wielką doniosłość dla rodu Sforzów.
Książę coś sobie nagle przypomniał i przerwał rozmowę z madonną Lukrecyą w zacisznym gaiku.
Powrócił do pałacu, spojrzał na zegar i czekał nadejścia minuty i sekundy, wyznaczonej przez astrologa dla wzięcia pigułek z rumbarbarum. Potem rzucił okiem na kieszonkowy kalendarz, w którym wyczytał następującą notatkę:
„5-go sierpnia o godzinie 10-ej, minucie 8-ej wieczorem, odmówić modlitwę na klęczkach, ze złożonemi rękoma i oczyma, podniesionemi do nieba.“
Ludwik pospieszył do kaplicy, aby nie pominąć chwili wskazanej, bo inaczej astrologiczna modlitwa straciłaby swą skuteczność.
W nawpół ciemnej kaplicy płonęła lampka przed ulubionym obrazem księcia. Leonard da Vinci odtworzył na nim Cecylię Bergamini w postaci Matki Boskiej, błogosławiącej stulistną różę.
Il Moro odliczył osiem minut na klepsydrze, ukląkł złożył ręce i odmówił pacierze.
Modlił się długo i z przyjemnością.
„O Matko Dziewico — szeptał, wznosząc rozmodlone oczy ku niebu — strzeż i błogosław mnie i mojego syna Maksymiljana i nowonarodzonego Cezara i moją żonę Beatryczę i madonnę Cecylię, a także mojego bratanka Jana Galeasa. Ty czytasz w mojem sercu, Matko Najświętsza, wiesz, że nie życzę źle mojemu siostrzeńcowi. Modlę się za nim, choć jego śmierć uchroniłaby nietylko mnie, lecz moje księstwo i całe Włochy od wielu nieszczęść i klęsk niepowetowanych!“
W chwili tej Il Moro wspomniał swoje prawa do medyolańskiego tronu. Juryskonsultowie dowodzili, że jego brat starszy, ojciec Jana Galeasa, nie był synem księcia, lecz tylko komendanta Franciszka Sforzy, albowiem urodził się, zanim Franciszek na tron wstąpił; wówczas gdy on, Ludwik, przyszedł na świat po wstąpieniu na tron swego ojca i tem samem był jedynym prawowitym dziedzicem i spadkobiercą.
Teraz pod wzrokiem Madonny, ten dowód wydawał mu się wątpliwy.
„Jeżeli zgrzeszyłem, — modlił się — lub jeśli grzeszę przeciw komukolwiek, Ty wiesz najlepiej, Królowo Niebios, że nie czynię tego dla siebie, lecz dla dobra mojego ludu, dla dobra Włoch. Wstawiaj się więc za mną do Boga, a sławić będę Twe Imię i uczczę je zbudowaniem wspaniałej katedry w Medyolanie, a także klasztoru Kartuzów w Padwie. Dostaniesz odemnie jeszcze wiele innych podarków.“
Po ukończeniu modlitwy, wziął pochodnię i udał się do sypialnej komnaty, przechodząc przez ciemne sale uśpionego już pałacu. W jednej z nich spotkał Lukrecyę.
— Bóg miłości widocznie mi sprzyja — pomyślał.
— Monsignore — szepnęła dziewica, podchodząc do niego, lecz głos zamarł w jej piersi. Chciała mu się rzucić do nóg. Powstrzymał ją.
— Łaski, monsignore, łaski, — szeptała.
Lukrecya opowiedziała mu, że jest w rozpaczy: jej brat Matteo Crivelli, główny dozorca nadwornej mennicy, rozpustnik i hulaka, do którego była jednak przywiązaną, przegrał znaczną sumę, zaczerpniętą w kasie państwowej.
— Uspokój się, madonno, zażegnam to nieszczęście — mówił książę.
Po chwili dodał z głębokiem westchnieniem:
— Ale wzamian będziesz dla mnie łaskawą.
Podniosła na niego oczy niewinne, jak u dziecka.
— Nie rozumiem, co Wasza Książęca mość chce powiedzieć? — rzekła.
Ta dziewicza nieświadomość czyniła ją jeszcze piękniejszą.
— Tu znaczy, najmilsza, to znaczy — szeptał, obejmując ją wpół ruchem gwałtownym, brutalnym niemal, — widzisz, że cię kocham, Lukrecyo.
— O! monsignore! co robisz? Madonna Beatrycza...
— Nie bój się, ona nie dowie się, potrafię milczeć...
— Nie, nie, monsignore. Ona dla mnie tak dobra!.. Na miłość Boską, zostaw mnie, książę, w spokoju!
— Wyratuję twego brata, zrobię wszystko, co zechcesz, będę twoim niewolnikiem, tylko ulituj się nademną!
Łzy drżały na rzęsach Ludwika.
— Zostaw mnie w spokoju, zostaw! — powtarzało dziewczę z rozpaczą.
On nachylił się, poczuł zapach fjołków i piżma, który go do reszty odurzył; wpił się ustami w jej usta, chwycił ją wpół i zaniósł do przyległego pokoju.
Lukrecya straciła przytomność.

VI.

Wchodząc do swej sypialni, Il Moro zastał Beatryczę w łóżku. Było to łoże olbrzymie, stojące na środku komnaty, podobne do mauzoleum. Wchodziło się doń po kilku schodach. Nad łożem był rozpięty baldachin z niebieskiego jedwabiu, spływały z pod niego firanki srebrnolite.
Książę rozebrał się i podnosząc kołdrę, haftowaną złotem i perłami, położył się obok żony.
Czuł się wobec niej winnym i to go upajało.
Znowu doleciał go zapach fjołków i piżma, i zdało mu się, że widzi oczy niewinne, patrzące na niego ze strachem.
Beatrycze jeszcze nie spała. Była pogrążona w myślach, nie mających nic z miłością wspólnego.
— Wiesz — rzekła — On wraca do zdrowia.
— Przed paru dniami Luigi Marrani mówił mi, że on umrze — odparł książę. — Teraz mu lepiej, ale to długo nie potrwa: umrze napewno... A wtedy władza przejdzie w nasze ręce.
— Kto wie? — leczą go starannie. Czy nie lepiej wyrzec się władzy, jak nie mieć ani dnia ani nocy spokojnej; czołgać się przed królem Francyi; być zależnymi od wspaniałomyślności Alfonsa i tej wiedźmy Aragońskiej? Mówią, że znowu jest w poważnym stanie. Jeszcze jedna żmija wpełznie do tego wężowego gniazda. I tak przez całe życie, Ludwiku! A powiadasz, że jesteś potężny, że masz władzę w ręku.
— Uspokój się. Lekarze dowodzą, że on żyć nie może. Dnie jego policzone — przekładał Il Moro.
— Nie wierzę. Umiera już od lat dziesięciu, a jeszcze żyje.
Przytuliła się do męża i coś mu szepnęła na ucho.
On drgnął.
— Boże — szepnął. — Niech cię Matka Boska chroni! Nigdy, słyszysz, nigdy mi o tem nie mów.
— Jeżeli boisz się, ja biorę to na siebie.
Po chwili milczenia zapytał:
— A jakim sposobem?
— Za pomocą brzoskwiń.
— Kazałem mu zanieść najpiękniejsze.
— Nie, ja nie mówię o tych. Mistrz Leonard ma inne w swoim ogrodzie. Nie słyszałeś?
— Nie.
— Brzoskwinie zatrute.
— Jakto zatrute?
— Zatruł je dla jakichś doświadczeń. To może czary, ale mniejsza o to. Wiem od monny Sidonii. Te brzoskwinie, choć zatrute, wyglądają prześlicznie.
Umilkli znowu i milczeli długo wśród nocnej ciszy.
Wreszcie Ludwik pocałował żonę w czoło z tkliwością ojcowską i zrobiwszy nad nią znak krzyża:
— Spij, drogie dziecię, spij pod opieką Boga — szepnął.
Owej nocy śniły się księżnej brzoskwinie na złotym półmisku. Podniosła do ust jedną, wtem głos niewidzialny szepnął:
— To trucizna, trucizna, trucizna!
Nie mogła się wstrzymać od zjedzenia soczystego owocu. Zdało jej się, że umiera, lecz było jej coraz lżej i weselej na sercu.
I książę miał dziwne widzenie: przechadzając się po łące, ujrzał trzy kobiety. Wszystkie trzy były ubrane biało i trzymały się za ręce. Poznał w jednej — Beatryczę, w drugiej — Cecylię, w trzeciej — Lukrecyę, i pomyślał:
— Dzięki Bogu, że te trzy ukochane kobiety doszły do porozumienia! Szkoda, że nie zawsze tak było!

VII.

Pałacowy zegar wybił dwunastą. Wszyscy spali, tylko na dachu siedziała karliczka i opłakiwała swoje urojone dziecię.
— O! ja nieszczęśliwa! Ukradli mi mojego synka — zawodziła. — Dlaczego, mój Boże, dlaczego? Nikomu nie zawadzał, a był moją jedyną pociechą!
Noc była tak jasna, powietrze tak przejrzyste, że można było dojrzeć śnieżne szczyty Monte Rose, podobne do olbrzymich kryształów.
I długo jeszcze nad uśpionym pałacem unosiła się skarga, jak złowróżbne zawodzenie puszczyka.
Nagle karliczka westchnęła, spojrzała na niebo i umilkła.
Poczęła uśmiechać się do gwiazd. Zapomniała o swej zgryzocie.


Księga IV.
Korowód czarownic.
(1494)

W jednem z odludnych przedmieść Medyolanu, w pobliżu Porte di Vercail, wznosił się malutki, odosobniony domek z dużym, czarnym kominem. Dym wychodził z niego we dnie i w nocy. Obok, nad mostkiem, przy gmachu komory celnej, płynął kanał.
Domek był własnością starej akuszerki, monny Sidonii. Odnajmowała górne pięterko alchemikowi Galeotto Sacrobosco. Mieszkała na dole z Kassandrą, córką jego brata kupca Luigi, słynnego podróżnika. Opłynął Grecyę, wyspy Archipelagu, Syrię, Azyę Mniejszą, Egipt, w poszukiwaniu starożytnych zabytków. Mistrz Luigi brał wszystko, co mu wpadało do rąk: statuę grecką i odłam bursztynu z uwięzioną w nim muchą, rzekomy napis z grobowca Homera, tragedyę Eurypidesa i Demostenesową szczękę.
Jedni uważali go za szaleńca, inni za szarlatana i samochwalcę, byli i tacy, którzy go mieli za wielkiego człowieka.
W jednej z jego wycieczek, morze pochłonęło zbiór starożytnych manuskryptów, zmartwił się tem tak bardzo, że posiwiał i zapadł na zdrowiu. Obawiano się nawet o jego życie, ale wrócił niebawem do swoich ulubionych zajęć.
Gdy go pytano, dlaczego wydaje tyle pieniędzy i naraża się na niebezpieczeństwo, Luigi odpowiadał zawsze jednemi i temi samemi słowy:
— Pragnę wskrzesić umarłych.
Pewnego dnia, w Peloponezie, na ruinach Lacedemony, w pobliżu Mistra, spotkał dziewczynę cudnej piękności, podobną do posągu starożytnej bogini Artemis.
Była córką ubogiego dyakona, pijaka. Luigi poślubił ją i przywiózł do Włoch wraz z nową kopią Iliady, szczątkami marmurowej Hekaty i odłamkami glinianej amfory. Córkę, która się zrodziła z tego związku, nazwał Kassandrą, na cześć bogini Eschylosa.
Żona umarła niebawem. Wyruszając w jedną ze swych podróży, zostawił dziecię pod opieką starego przyjaciela, greckiego erudyty z Konstantynopolu, filozofa Cholkondylosa, powołanego do Medyolanu przez książąt Sforza.
Ów starzec siedmdziesięcioletni, przebiegły i wykrętny, udawał, że jest gorliwym obrońcą Kościoła chrześcijańskiego, wówczas gdy, jak wielu współczesnych uczonych, był wyznawcą zasad neo-platonika Plotina, zmarłego przed laty czterdziestu, w Peloponezie, w tem samem mieście Mistra, zbudowanemu na gruzach Lacedemony, z którego pochodziła matka Kassandry.
Neo-platonicy wierzyli, że dusza wielkiego Platona wcieliła się w Plotina.
Erudyci chrześciańscy dowodzili, że ów filozof pragnie wskrzesić herezyę Antychrysta, wytworzoną przez cezara Juljana Apostatę, oraz kult dawnych bogów Olimpu i że nie należy walczyć z nim argumentami, lecz narzędziami tortury Świętej Inkwizycyi i płomieniami stosów. Przytaczano sławne słowa Plotina: miał powiedzieć, że po jego śmierci ludzie nawrócą się na nową wiarę, podobną do wierzeń pogańskich.
Mała Kassandra została wychowana w zasadach surowej, choć fałszywej pobożności; lecz dziecię, nie rozumiejąc głoszonych zasad, chwytało tylko ich stronę fantastyczną i tworzyło cudowne legendy o zmartwychwstaniu bogów Olimpu.
Dziewczynka nosiła na piersiach talizman przeciw febrze. Byłto dar jej ojca, sygnet, przedstawiający boga Dionysosa. Nieraz, gdy była sama, wyciągała cenny kamień z zanadrza i patrzyła przezeń na słońce. W fjoletowem świetle ametystu ukazywał jej się nagi Bachus z tyrsem w jednej ręce i winnem gronem — w drugiej; podskakująca pantera lizała to grono. Serce dziewczęcia przepełniało się miłością dla pięknego bożka.
Luigi, utraciwszy całe swe mienie na starożytne zabytki, umarł w nędzy, wśród ruin świątyni fenickiej.
W owym czasie alchemik Galeotto Sacrobosco powrócił do Medyolanu po kilkoletnich wędrówkach, w których poszukiwał kamienia filozoficznego. Zamieszkał w małym domku przy Porte di Verceil i wziął bratankę do siebie.


Imć Galeotto strawił całe życie na poszukiwaniu tajników filozoficznego kamienia.
Po ukończeniu fakultetu medycyny w Bolonii, wstąpił jako uczeń do słynnego adepta alchemii, hr. Bernardo Trevisano. Potem, przez lat piętnaście, szukał żywego srebra w rozmaitych substancyach i metalach: w soli kuchennej i w amoniaku, w bismucie, arszeniku, w ludzkiej krwi, w żółci, we włosach, w zwierzętach i roślinach. Ojciec, umierając, pozostawił mu sześć tysięcy dukatów; cały ten kapitalik stopniał w retortach. Po strwonieniu własnych pieniędzy, zaczął wydawać cudze. Wierzyciele wpakowali go do więzienia. Umknął, i przez ośm lat następnych, robił doświadczenia z jajami i zużył ich nie mniej, jak dwadzieścia tysięcy. Potem, wraz z protonotaryuszem papieskim maestrem Enrico, zajmował się badaniem własności witryoleju; zachorował skutkiem trujących wyziewów, leżał przez czternaście miesięcy, opuszczony od wszystkich i był już na progu śmierci.
Wśród nędzy i wszelakich upokorzeń, jako wędrowny mistrz czarnej magii przeszedł pieszo Francyę, Austryę, Hiszpanię, Afrykę północną, Palestynę, Grecyę i Persyę. Na dworze węgierskim poddano go torturom. Wreszcie powrócił do Włoch, złamany na ciele, lecz nie na duchu, i od Ludwika Sforzy otrzymał tytuł nadwornego alchemika.
Giovanni Beltrafio nie zapomniał rozmowy, podsłuchanej między mechanikiem Zoroastro a monną Kassandrą. Ujrzał ją znowu u Chalkondylasa, który, z rekomendacyi Meruli, dawał mu papiery do przepisywania. Giovanni słyszał, że dziewczyna jest czarownicą, lecz pociągała go swą urodą.
Co wieczór, po ukończeniu zajęć w pracowni Leonarda, szedł do małego domku przy Porte di Verceil, aby zobaczyć Kassandrę. Siadali u stóp wzgórza, wznoszącego się nad kanałem przy zawalonych murach klasztoru Św. Radegundy i rozmawiali długo.

II.

Wieczór był duszny. Chwilami zrywał się wiatr i podnosił kłęby kurzawy; potem ucichał i powietrze stawało się jeszcze duszniejsze. Grzmoty zlewały się z odgłosami lutni i piosnkami celników, pijących w karczmie pobliskiej.
Była Niedziela.
Chwilami błyskawice rozpruwały niebo, a wtedy ukazywał się domek alchemika, i widać było dym, strzelający z komina. Potem zalegały znowu ciemności.


Giovanni i Kassandra siedzieli, jak zwykle, nad kanałem.
— Nudzę się — mówiła dziewczyna, zakładając białe ręce za głowę. — Codzień jedno i to samo. Dziś podobne do wczoraj i do jutra. Niechby Francuzi weszli do Medyolanu! Wolałabym już rabunek i rzeź od tych nudów. Monna Sidonia wciąż skarży się na biedę i utrzymuje, że ja i mój stryj siedzimy u niej załogą, że nas żywi z łaski.
— Tak, wiem — odpowiadał Giovanni — życie jest ciężkie i ja miewam chwile rozpaczy, chciałbym nieraz umrzeć. Ale Fra Benedetto nauczył mnie ślicznej modlitwy dla odegnania sił nieczystych. Może chcesz, to ci ją powtórzę.
Wstrząsnęła głową.
— Nie, Giovanui, ja już nie umiem modlić się. Chciałabym czasami, ale nie potrafię wznieść modłów do waszego Boga.
— Do naszego? Czyż jest Bóg inny? — pytał Giovanni.
Błyskawica oświetliła twarz Kassandry, która nigdy jeszcze nie wydała się chłopcu smutniejsza i piękniejsza.
Dziewczę milczało. Wreszcie, po długiej zadumie, rzekło:
— Słuchaj. Dawno, bardzo dawno temu, byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec zabrał mnie w podróż. Zwiedziliśmy ruiny starej świątyni. Wznosiły się na wyspie. Dokoła otaczało nas morze, fale rozbryzgiwały się o czarne skały, wyostrzone, jak brzytwy. Mój ojciec odczytywał jakiś napis zatarty na odłamie marmuru. Siedziałam długo na stopniach świątyni, wsłuchiwałam się w pomruk fal i wchłaniałam ostre, odurzające powietrze. Weszłam do świątyni. Po nad rozwalonemi kolumnami roztaczał się lazur nieba. Powietrze było ciche. Nagle serce zabiło we mnie żywiej. Padłam na kolana i poczęłam wzywać boga, który przebywał tam niegdyś, a którego ludzie wygnali. Całowałam marmurową posadzkę, płakałam, kochałam to bóztwo, dlatego, że nikt już nie modli się do niego. Od owej chwili nie modliłam się do żadnego innego... To była świątynia Dyonisosa.
— Cóżeś uczyniła, nieszczęsna! Toż to grzech śmiertelny! Dyonisos nigdy nie istniał.
— Nigdy? — powtórzyła dziewczyna z pogardą. — Więc dlaczego Ojcowie święci, w których ty wierzysz, nauczają, że gdy Chrystus zapanował nad światem, wypędzeni bogowie zmienili się w potężnych szatanów? Dlaczego w księdze astrologa, Giorgio Novare, jest przepowiednia, oparta na badaniach ciał niebieskich, która powiada: że połączenie planety Jowisza z planetą Saturn zrodziło wiarę mojżeszową; Jowisza z Marsem — wiarę chaldejską; ze słońcem — wiarę egipską; z Wenus, wiarę mahometańską, a Jowisza z Merkurym — wiarę chrześciańską? Połączenie się Jowisza z Księżycem sprowadzi religię Antychrysta, a wtedy stare bogi zmartwychwstaną.
Zagrzmiało opodal. Błyskawice przedarły ciemności. Słychać było wciąż głosy lutni.
— O madonno! — zawołał Beltraffio, składając ręce, jak do modlitwy — czyż nie rozumiesz, że kusi cię szatan.
Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu i szepnęła:
— A ciebie nigdy nie kusi? Jeżeli jesteś wierzącym, dlaczego porzuciłeś twojego mistrza Fra Benedetto, dlaczego wszedłeś do pracowni niedowiarka Leonarda da Vinci? Dlaczego przychodzisz tutaj, do mnie? A może nie wiesz, że jestem czarownicą i że czarownice są złe, gorsze od szatana? Czemuż nie boisz się zatracić przy mnie duszy?
Przytuliła się do niego i przeszyła go spojrzeniem swych oczu złotych, jak bursztyn. Błyskawica rozdarta ciemności i ukazała jej twarz bladą, jak oblicze marmurowego bóztwa, które niegdyś na wzgórzu pod młynem, wychodziło z długowiecznego grobu.
— Ona! znowu ona! — pomyślał młodzieniec z trwogą. — Biała Dyablica!
Piorun wstrząsnął ziemią i niebem. Lutnia umilkła. W chwili tej właśnie z pobliskiego klasztoru odezwała się sygnaturka, wzywająca na Anioł Pański.
Giovanni przeżegnał się. Dziewczyna wstała.
— Późno już — rzekła. — Widzisz te pochodnie. To Ludwik Sforza przybywa do mistrza Galcotto. Zapomniałam, że stryj ma dziś w jego obecności przemienić ołów w złoto.
Rozległ się tętent kopyt. Kilku jeźdźców okrążało kanał, zdążając do domku alchemika.

III.

Pośrodku laboratoryum stał piec gliniany z mnóztwem przedziałów i drzwiczek, a na nim różnego kształtu i rozmaitej wielkości retorty.
Stół zarzucony był dystylatorami, moździerzami, wąskiemi flaszkami, tubami, pokręconymi, jak węże, olbrzymiemi butlami i malutkiemi słoikami. Sole i kwasy roztaczały woń ostrą.
Były tam przedmioty o nazwach dziwacznych, jak: mleko wilczycy, mosiężny Achilles, andradama, anagallis, raponticum. Kropla lwiej krwi błyszczała jak rubin i miała leczyć wszelkie choroby i nadawać wiekuistą młodość.
Alchemik był chudy, kościsty, malutki, ale rzeźki i niezmordowanej ruchliwości. Siedział właśnie przy stole, z głową opartą na ręku i przyglądał się jakiemuś płynowi, który zaczynał topić się na płomieniu spirytusowej lampki. Był to „olej Wenery,“ Oleum Veneris zielony i przejrzysty, jak szmaragd. Na stole leżała otwarta księga, dzieło arabskiego alchemika Dżakira Abdallaha.
Usłyszawszy głosy na schodach, Galeotto wstał, obejrzał się dokoła, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, skinął na milczącego famulusa, dając mu znak, żeby podrzucił węgla do pieca i wyszedł naprzeciw swoich gości.
Kompania była wesoła po obfitej kolacyi, oblanej małmazyą. W świcie księcia znajdował się Leonard da Vinci i lekarz nadworny, Marliani, słynny ze swej uczoności.
Weszły damy, i cicha izdebka uczonego napełniła się gwarem, szelestem jedwabiów i śmiechem, do świegotu ptaków podobnym.
Jedna z dam, na wstępie, stłukła szklaną retortę.
Diana, jasnowłose, figlarne dziewczę, chwyciła naczynie z żywem srebrem i rozlała go na stół, a widząc metal rozbryzgujący się w krople, wołała uszczęśliwiona!
— Patrzcie! Patrzcie! signori. Co za cud! Srebro płynie!
I klaskała w ręce, uradowana.
— Czy to prawda, że zobaczymy dyabła? — pytała swego kochanka chytra Filiberta, żona starego konsula żup solnych. — Czy to nie grzech patrzeć na takie doświadczenia?
Filiberta była bardzo pobożna, mówiono o niej, że pozwala na wszystko swemu kochankowi, Hiszpanowi Meredes, tylko nie daje się całować w usta, bo sądzi, że przykazanie czystości zachowane jest, dopóki usta, które przysięgały na wiarę małżeńską przed ołtarzem, pozostają nietknięte.
Alchemik zbliżył się do Leonarda i szepnął mu na ucho:
— Wierzajcie, mistrzu, cenię odwiedziny takiego, jak wy człowieka.
Uścisnął mu rękę bardzo mocno. Leonard chciał odpowiedzieć.
— To tajemnica dla tłumu — przerwał mu starzec. — Ale my rozumiemy się bez słów.
Zwrócił się do swoich gości i rzekł:
— Za pozwoleniem mojego dostojnego protektora, miłościwego Księcia, oraz dam obecnych rozpocznę doświadczenie. Baczność, signori!
Aby usunąć wszelkie wątpliwości, pokazał kamienną retortę i prosił wszystkich, aby ją obejrzeli, i przekonali się, że niema oszukaństwa. Objaśniał, że czasem alchemicy ukrywają złoto w retortach o podwójnem dnie: dno zewnętrzne topi się pod wpływem ognia i ujawnia kosztowny metal.
Oglądano też ołów, węgiel, i wszystkie substancye, w których złoto mogło być ukryte. Alchemik pokrajał ołów na drobne kawałki i wrzucił je do retorty, a retortę postawił w piecu na rozżarzonych węglach. Famulus zadął w miechy; miał twarz tak bladą, że jedna z pań zemdlała, sądząc, że widzi trupa.
Galeotto rozmawiał z gośćmi, wzbudzał powszechną wesołość, nazywając alchemię castra meretrix — czystą kurtyzaną: miała mnóstwo wielbicieli, zdawała się dla wszystkich przystępną, a oszukiwała każdego i dotychczas nie poddała się niczyim pieszczotom.
Lekarz nadworny Marliani, słuchając, brwi marszczył i ocierał czoło z potu. Wreszcie nie wytrzymał i oznajmił:
— Ołów już kipi.
Galeotto rozwinął papier niebieski, zawierający proszek żółty, lśniący, jak szkło rozbite, z zapachem morskiej soli: był to nieoszacowany skarb alchemików, cudowny kamień filozoficzny, lapis philosophorum.
Końcem noża oddzielił malutką cząsteczkę, wielkości ziarnka pszenicy, wsypał ją do białego wosku, skręcił pigułkę i wrzucił ją w roztopiony ołów.
— Jaką moc przypisujecie tej miksturze? — spytał Marliani.
— Jedna cząstka na 2820 cząstek ołowiu wystarcza, aby wytworzyć złoto — objaśniał alchemik. — Mam nadzieję udoskonalić ten kamień, tak, że wystarczy jedna cząstka na miljon; wtedy dość będzie wsypać do beczki z wodą, tyle tego proszku, ile waży ziarno maku, zaczerpnąć łupinką od orzecha i podlać winną latorośl, aby mieć dojrzałe grona już w maju. Zamieniłbym morze w złoto, gdybym miał dosyć żywego srebra.
Marliani wzruszył ramionami; przechwałki alchemika doprowadzały go do wściekłości. Począł tłómaczyć, że przemiana ołowiu w złoto jest niemożliwa, opierał się na wywodach scholastycznych, i sylogizmach Arystotelesa.
— Poczekajcie, domine magister — przerwał mu Galeotto — przytoczę wam zaraz argument, którego nie zdołacie odeprzeć.
Na rozżarzone węgle wsypał szczyptę białego proszku. Laboratoryum napełniło się dymem, trysnęły płomienie zielonkawe.
Madonna Filiberta opowiadała potem, że z płomieni wyszedł dyabeł. Alchemik podniósł haczykiem przykrywę retorty: ołów syczał i kipiał. Galeotto przykrył znowu naczynie, miech zadmuchał. Gdy w dziesięć minut potem zanurzono w ołowiu żelazny trójkąt, spłynęły z niego żółte krople.
— Już gotowe — oświadczył alchemik.
— Rozstrzygnij mi ten syllogizm — dodał, zwracając się do Marlianiego.
— To niesłychane, to nieprawdopodobne, to sprzeciwia się wszelkim prawom natury! — bąkał doktór, oczom własnym nie wierząc.
Złoto było czyste. Wszyscy otaczali starca kołem i ściskali mu ręce.
Il Moro wziął go na bok.
— Czy będziesz mi służył uczciwie i rzetelnie? — pytał.
— Moje życie jest na usługi Waszej Miłości — odparł alchemik.
— Strzeż się, Galcotto, aby który z panujących...
— Niech Wasza Książęca Mości każe mnie powiesić, jak psa, jeżeli wyjawię komukolwiek tę tajemnicę.
Po chwili milczenia, dodał:
— Prosiłbym Waszą Miłość...
— Jakto? Już?
— To ostatni raz, Bóg mi świadkiem.
— Ile?
— Pięć tysięcy dukatów.
Książe namyślał się, targował i wreszcie utargował tysiąc dukatów.
Było już późno. Madonna Beatrycze niepokoiła się zapewne. Wyruszano z powrotem. Gospodarz, żegnając gości, ofiarował każdemu po kawałku nowego złota. Leonard pozostał w tyle.


Gdy goście wyszli z laboratoryum, Galeotto zbliżył się do artysty.
— Co sądzisz o mojem doświadczeniu? — zapytał.
— W pałeczkach było złoto, — odrzekł Leonard.
— W jakich pałeczkach?
— W tych któremi ołów mieszałeś.
— Toż oglądaliście je wszyscy.
— Nie, nie w tych.
— Więc w jakich?
— Nie uszło mojej uwagi. — Nie zaprzeczaj. Złoto było w wydrążonych pałeczkach, a gdy drewniana powłoka spaliła się, metal dostał się do retorty.
Starzec począł drżeć, jak w febrze, wyglądał na złodzieja, schwytanego na gorącym uczynku.
Leonard położył mu rękę na ramieniu.
— Nie bój się — rzekł — będę milczał.
Galeotto uchwycił rękę artysty i szepnął:
— Tak, to prawda, ale nic nie mów.
— Szkodzić ci nie chcę. Ale dlaczego to robisz?
— O! mistrzu Leonardzie — mówił starzec, a w oczach jego zabłysła nadzieja. — Przysięgam, że nie robię tego dla osobistej korzyści, tylko dla dobra księcia, dla tryumfu nauki, bo istotnie odkryłem ten kamień mędrców. A właściwie, nie mam go jeszcze, ale jestem na drodze do odkrycia. Dwie, trzy próby wystarczy do wzbogacenia ludzi tym wynalazkiem. Cóż byście wy robili na mojem miejscu? Czy odkrycie tak ważnej prawdy nie warte drobnego kłamstwa?
Leonard spojrzał na niego bacznie.
— A zatem wierzysz sam? — rzekł z mimowolnym uśmiechem.
— Czy ja wierzę? — zawołał starzec. — Gdyby sam Pan Bóg przestąpił moje progi i rzekł: „Galeotto, niema kamienia filozoficznego,“ odpowiedziałbym mu: „Panie, tak, jak prawdą jest, żeś mnie stworzył, tak ów kamień istnieje, i ja go odnajdę.“
Leonard nic już na to nie odrzekł i słuchał wywodów alchemika, który mu tłómaczył, że wiedza ludzka jest wszechpotężna i że niema dla niej rzeczy niepodobnych.
Wreszcie zapytał, czy Leonard widuje duchy żywiołów, a gdy mistrz zaprzeczył ze zdziwieniem, starzec przekładał mu, że salamandra ma ciało chropowate, pokryte plamkami; że nadpowietrzna sylfida jest niebieska; mówił o nimfach i undynach, żyjących w wodzie, o pigmejczykach i gnomach podziemnych, o duchach roślin, żyjących w kopalniach drogich kamieni.
— Śliczne są i bardzo dobre — upewniał ze szczerem przekonaniem.
— Czemuż duchy żywiołów nie ukazują się wszystkim, ale tylko wybrańcom? — pytał Leonard.
— Bo lubią prostotę i dziecięcą naiwność, a boją się ludzi rozpustników, uczonych, pijaków i obżartusów. Ukazują się tylko tam, gdzie niema złośliwości i podstępu.
Twarz alchemika powlokła się zadumą.
Leonard, słuchając tych bredni, nie czuł już oburzenia. Rozstali się w najlepszej zgodzie.

IV.

Podczas gdy alchemik wobec księcia, grona dam i dostojników próbował zmieniać ołów na złoto, w izbie pod laboratoryum Monna Sidonia warzyła wieczerzę. Kassandra patrzyła na nią i ogarniały ją smutne myśli: Zawsze to samo, dziś podobne do jutra i do wczoraj, swierszcz świszcze w kominie, mysz chrupie, łuczywo piszczy, skwarki swędzą. Codzień te same wymówki starej, te same wypominania dobrodziejstw.
— Monna Sidonia jest uboga. To nieprawda, że zakopała skrzynkę ze złotem. Siostrzenica i stryj żyją z jej łaski. Przygarnęła ich, bo ma serce litościwe, ale trzeba myśleć o przyszłości. Czemu donna Kassandra nie chce wychodzić za mąż za bogatego malarza? Prawda, że już niemłody, ale człowiek porządny, pracowity, ma młyn i sad oliwny. Sam Bóg zsyła Kassandrze takie szczęście. Czegóż chce więcej?
Monna Kassandra słuchała tych dowodzeń z gniewem tłumionym. Miała ochotę płakać, krzyczeć, bić starą wiedźmę. Ona tymczasem odstawiła garnek, wyjęła z niego rzepę, oblała ją sokiem winnym i jadła chciwie, a gdy się nasyciła, poczęła znowu zrzędzić i utyskiwać, aż wreszcie głowa zwisła jej na piersi.
Wtedy Kassandra wyjęła z zanadrza obraz Bachusa. Przyglądała się podobiznie, wyrytej na ametyście. Bożek z tyrsem w jednej ręce, a winnem gronem w drugiej, ukazywał jej się, jak żywy.
— Ciotka Sidonia — rzekła, budząc starą z jej słodkiej drzemki. — Dziś wieczorem festyn w Barco di Ferrare, w Biterne. Droga cioteczko, ja nawet tańczyć nie będę, rzucę okiem na zabawę i powrócimy do domu. Zrobię, co tylko zechcesz, postaram się, żeby wolarz ofiarował ci piękny podarek, ale pozwól mi polecieć do Biterne.
Stara spojrzała na nią i rozchmurzyła się odrazu, ukazując jedyny, żółty ząb w uśmiechu potwornym.
— Masz ochotę? wielką ochotę? — pytała. — Trudno cię w domu utrzymać, gdy noc nadchodzi. A więc pamiętaj, Kassandro, że ty bierzesz grzech na siebie. Mnie to nawet na myśl nie przyszło. Robię to dla ciebie, tylko dla ciebie.
Stara obeszła izbę dokoła, zamknęła drzwi, okiennice, zatkała wszystkie szpary, zgasiła ogień, rozpalając natomiast kawałek magicznego tłuszczu; potem z małej szkatułki żelaznej wyjęła garnuszek gliniany z pomadą o zapachu ostrym. Udawała, że jej nie pilno, ale ręce jej drżały, w oczach zapalały się żądze niezdrowe. Kassandra wysunęła na środek izby dwie niecki. Ukończywszy przygotowania, monna Sidonia rozebrała się do naga, postawiła garnuszek między nieckami, dosiadła trzona od miotły i poczęła sobie nacierać skórę pomadą, wyrobioną z trującej rzerzuchy, z selerów, rosnących na trzęsawiskach, z winnej macicy, z korzeni mandragory, z wytłoczyn makowych, z belladony, z krwi wężowej i tłuszczu niechrzczonych dzieci. Kassandra odwróciła się, aby nie widzieć potwornych kształtów wiedźmy. Uczuła nagle wstręt.
— Czemuż się nie rozbierasz? — gderała czarownica — nie chcę wzlatywać sama.
— Zaraz, tylko zgaśnie łuczywo. Wstydzę się.
— Cóż za skromność!
Zgasiła tłuszcz magiczny, przeżegnała się lewą ręką, żeby dyabłu pochlebić. Dziewczyna zdjęła odzież, uklękła w nieckach i nacierała się pomadą. Słychać było wśród ciemności głos starej, szepczącej zaklęcia:
— Emen Hetan, Emen Hetan, Polande, Baal, Bereth, Astaret, przybywajcie na pomoc. Agora, Agora, Patnika, a nuże! a nuże!
Kassandrze kręciło się w głowie, ale jednocześnie chwytały ją dreszcze rozkoszne. Wtem Sidonia krzyknęła:
— Hop! Hop! W górę!

V.

Kassandra wyleciała przez komin. Dosiadała czarnego kozła o miękkiej wełnie i nieobrośniętych nogach.
— Hop! Hop! W górę — wołała za starą.
Potworna w swej nagości donna Sidonia leciała obok niej na miotle. Szybowały w przestworzach lotem tak szybkim, że powietrze świszczało im w ustach.
— Na północ! na północ! — wołała wiedźma, powodując swą miotłą, jak wyćwiczonym rumakiem.
— A nasz mechanik Leonard da Vinci nie potrafi zbudować maszyny do latania — pomyślała nagle Kassandra i ta myśl przejęła ją radością.
Nad jej głową płynął księżyc ogromny, a zdawał się tak bliski, że można go było palcem dotknąć. Dziewczyna chwyciła kozła za szyję i poczęła się spuszczać na dół.
— Powoli! Gdzie pędzisz? Karku nadkręcisz! — wołała stara, nie mogąc jej dogonić. Spuściły się już tak nisko, że widziały ziemię i drzewa. Nagle Kassandra wzniosła się znowu w górę. Płynęły nad Alpami. Chwyciła garść śniegu ze szczytów i rozsypywała go w powietrzu. Spadał kroplami, błyszczącemi w świetle księżyca, jak szafiry.
Wzlot był coraz szybszy. Co chwila spotykały towarzyszów podróży, to starego, siwego czarownika, jadącego w balii, to młodą wiedźmę, dosiadającą dzika, to małe dziewczątko na jaskółce.
— Zkąd dążycie, siostry? — wołała Sidonia.
— Z Hellady.
— Z wyspy Kandyi!
Inne głosy odpowiadały:
— Z Walencyi.
— Z Brognino.
— Z Salaguzzi.
— Z Benevente.
— Z Nursii.
— Dokąd dążycie?
— Do Biterny! Do Biterny!
— Wielki kozieł obchodzi gody w Biternie. Jedziemy na festyn! W górę! w górę!
Unosiły się w powietrzu, jak stado kruków.

VI.

Księżyc świecił blaskiem purpurowym. W oddali widać było krzyż na wiejskim kościołku. Czarownica, dosiadająca dzika, osunęła się na dzwonnicę, z wrzaskiem nieludzkim zerwała dzwon i rzuciła go w sadzawkę. Wpadł, jęcząc żałośnie. Mała dziewczynka, z radości klasnęła w dłonie.
Księżyc ukrywał się za chmurami. Po białej kredowej górze pełzały, biegły i czołgały się olbrzymie cienie. Był to korowód czarownic.
— Hop! Hop! Sabbat! Sabbat! Z prawej w lewo! z prawej w lewo!
U szczytu skały na tronie królował czarny kozieł. Przesuwały przed nim tysiącami tysięcy, wirowały, jak zgniłe liście, miotane jesienną wichurą. Fujarki, ze szkieletów, wydawały dźwięki ostre i straszne, wilk uderzał w bęben, obciągnięty skórą wisielca.
W olbrzymich kotłach warzyła się strawa ohydna.
Dokoła działy się rzeczy dziwne. Olbrzymia czarownica karmiła dwoje nowonarodzonych dyabląt, które ssały zawzięcie. Na łące z jaszczurkami i ropuchami pasły się dzieci, nie przyjmujące udziału w festynie.
— Chodź, Kassandro, chodź do koła! — zapraszała ją Sidonia.
— Zobaczy nas wolarz — śmiała się dziewczyna.
— Dyabli z wolarzem!
I weszły w koło, śmiejąc się i wrzeszcząc:
— Hop! Hop! Z prawej w lewo! Z prawej w lewo!
Jakieś wąsy, długie i mokre ukłuły Kassandrę w plecy; ktoś ją uszczypnął, a ktoś szepnął jej w ucho słowa bezecne. Nagle wszyscy stanęli, jak wryci. Z czarnego tronu, w którym zasiadał Niewidzialny, rozległ się głos, podobny do grzmotu.
— Poddani — wołał — daję siłę słabym, pokornym pychę, głupim wiedzę, nieszczęśliwym wesołość. Bierzcie!
Starzec z białą brodą, patryarcha czarowników, odprawiający czarną mszę, wygłosił uroczyście:
Credo in Deum patrem Luciferum, qui creavit caelum et terram, Et in filium ejus Belzebuth.
Po tych słowach zaległo milczenie, wśród którego, dał się znowu słyszeć ten sam głos, podobny do grzmotu.
— Przyprowadźcie mi moją oblubienicę, moją białą gołąbkę!
Arcykapłan zapytał:
— Jak na imię twojej oblubienicy, twojej białej gołąbce?
— Madonna Kassandra! Madonna Kassandra! — brzmiała odpowiedź. Usłyszawszy swoje imię, piękna czarownica struchlała, włosy stanęły jej dębem.
— Madonna Kassandra! Madonna Kassandra! — powtarzały wiedźmy.
Ukryła twarz w dłoniach i chciała uciekać, ale już zewsząd wyciągały się ręce kościste, chwytały ją i ciągnęły do tronu.
Dziewczyna spuściła oczy, aby nie widzieć potwora.
— Chodź! — zawołał.
Spuściła głowę, przemogła okropny wstręt, postąpiła naprzód i oczy podniosła. W chwili tej z kozła opadła skóra, jak z węża, i donnie Kassandrze ukazał się Dyonisos, bóg Olimpu, z uśmiechem na ustach, z tyrsem w jednem i winnem gronem w drugiem ręku. Do grona wspinała się pantera. Korowód czarownic zmienił się w orgię na cześć Bachusa, czarownice przekształciły się w menady, a dyabły — w satyry o koźlich nogach, na miejscu kredowej skały pojawiła się świątynia o marmurowych kolumnach.
Kassandra ujrzała w obłokach świetne grono bogów Hellady. Satyry i bachantki uderzały w bębny, wyciskały winne grona, sącząc je w złote puhary i tańczyły kołem, spiewając:
— Chwała, chwała Dyonisosowi! Bogowie zmartwychwstali. Chwała bogom Hellady!
Młody Bachus wyciągnął rękę do Kassandry i głosem potężnym zawołał:
— Chodź, chodź, oblubienico! czysta i biała gołąbko!
Kassandra padła mu w ramiona.

VII.

Kogut zapiał, z oddali doleciał głos kościelnego dzwonu, wzywającego wiernych na prymaryę. Zakotłowało się na górze, bachantki przemieniły się znowu w czarownice, fauny o koźlich nogach — w dyabły, a bóg Dyonisos w Nocnego kozła, we wstrętnego Hircus Nocturnus.
— Do domu! do domu!
— Ukradli mi dzika! — wrzeszczała stara wiedźma.
Księżyc już zachodził za chmury; w jego purpurowem świetle przesuwały wylęknione czarownice, podobne do nietoperzy.
— Hop! Hop! Uciekajmy! — wołały.
Hircus Nocturnus beknął przeraźliwie i zapadł w ziemię, w powietrzu uniosła się woń siarki.
Dzwon kościelny odzywał się coraz głośniej.

VIII.

Kassandra ocuciła się, na podłodze, w domku przy Porta di Verceil. Była odurzona, głowa jej ciężyła, bolały ją nogi.
Dzwon klasztorny św. Radegundy brzmiał głośno i jękliwie, a jednocześnie słychać było dobijanie się do drzwi wchodowych. Kassandra nastawiła ucha i poznała głos swego narzeczonego wolarza z Abiategrasso.
— Otwierajcie! Monna Sidonio! Monna Kassandro! — wołał. — Czyście pogłuchły? Zimno, zmokłem, jak pies. Otwierajcie prędzej!
Dziewczyna wstała z wielkim wysiłkiem, zbliżyła się do okiennicy, wyjęła z niej kłaki, któremi stara zatkała szpary. Do izby przeniknęło blade światło; naga wiedźma spała na ziemi snem kamiennym, przy wywróconych nieckach.
Kassandra wyjrzała przez szparę.
Ranek był dżdżysty, przed domkiem stał wolarz, za nim osieł, zaprzężony do wózka, z którego rozlegało się beczenie cielęcia. Wolarz dobijał się coraz zawzięciej.
Jedno z okien laboratoryum otworzyło się nagle, wyjrzał przez nie stary alchemik.
— Cóż to za hałasy? — krzyknął. — Czyś oszalał! Toż ludzie spią w najlepsze. Wynoś się ztąd!
— Mistrzu Galeotto, mam ważny interes do waszej bratanki, a wam przywożę tę cieliczkę w prezencie.
— Wynoś się do dyabła z twoją cieliczką — wrzasnął Galeotto, zamykając okienniczkę.
— Zaczyna się znowu to nudne życie, — myślała Kassandra, układając się do snu, spuściła powieki i zdało jej się, że widzi nocnego kozła, przedzierzgniętego w Dyonisosa i zmartwychwstanie bogów.
— Był-li to sen czy jawa? Zapewne sen. Po dniu następują ciemności, po szczęściu przychodzi żal za jego utratą.
— Otwierajcie! Otwierajcie! — wrzasnął wolarz głosem już ochrypłym.
Deszcz spływał z rynny, cielę beczało, dzwony klasztorne wzywały do modlitwy.



KSIĘGA V.
Bądź wola Twoja.
(1495)
I.

Obywatel medyolański, Carbolo wrócił podchmielony i dostał od żony tyle kijów, że jak powiadał, „możnaby niemi zapędzić najleniwszego osła z Medyolanu do Rzymu.“
Nazajutrz rano, gdy wyszła do sąsiadki, aby się uraczyć galaretą z wieprzowej krwi, zwaną migliacci, Carbolo wyjął z kiesy parę sztuk monety, które był schował na swój własny użytek, zostawił sklepik pod opieką terminatora i wyszedł na spacer. Z rękoma w kieszeniach zagłębił się w uliczkę ciemną, i tak wązką, że jeździec, mijając pieszego, musiał go zadrasnąć ostrogą.
Uliczka była przesiąknięta wyziewami gorącej oliwy, zgniłych jajek, kwaśnego wina i stęchlizny.
Pogwizdując, Carbolo wpatrywał się w skrawek nieba, wyzierający między domami.
Mala femmina, buona femmina, vuol bastone.
— Czy zła czy dobra kobieta, potrzebuje batów — myślał szewc pocieszając się tem przysłowiem, którego zresztą nigdy w czyn nie wprowadzał.
Dla skrócenia sobie drogi, postanowił przejść przez katedrę.
W kościele, jak na jarmarku, panował zgiełk nieustanny. Mimo pięciosoldowej kary, wyznaczonej za przechodzenie przez katedrę, krążyło po niej mnóztwo ludzi — szli z baryłkami wina, z koszami, z pudłami, z deskami; byli nawet tacy, którzy przeprowadzali przez nią konie i muły.
Kobiety szeptały z mężczyznami w konfesyonałach, dzieci goniły się po krużganku, żebracy wiedli ze sobą zacięte boje, słowem, panował oburzający nastrój.
Wyszedłszy z katedry na plac Arrengo, otoczony zewsząd straganami, Carbolo znalazł się wśród gwarnego tłumu przekupniów i nabywców. Śmiano się, kłócono, targowano; było na co patrzeć i czego słuchać.
Carbolo osłonił oczy ręką i przyglądał się murom niedokończonej katedry, którą lud medyolański wznosił na cześć Narodzenia Bogarodzicy — Maria Nascente.
Wszyscy, — dzieci, kobiety, starcy przyczynili się do budowy tej świątyni. Królowa Cypru nadesłała przepyszne złote patyny, biedna śmieciarka, Magdalena, złożyła na wielkim ołtarzu, jako dar dla Matki Boskiej, swój jedyny płaszcz, wytarty, dziurawy, nie wart nawet dziesięciu soldów. Ofiarowała go, mimo nadchodzących chłodów, bo nie miała nic innego do dania.
Robotnicy pięli się po rusztowaniach, jak mrówki po murawie, zgrzytały piły i olbrzymia świątynia rosła, potężniała, zdobiła się w ostrołuki, w wieżyce. Był to hołd ludu dla Matki Zbawiciela.

II.

Carbolo zeszedł po kilku stopniach do piwnicy, zapełnionej beczkami, a należącej do niemieckiego oberżysty Fibaldo.
Szewc ukłonił się grzecznie obecnym, usiadł przy znajomym blacharzu Scarabullo, zamówił szklaneczkę wina i paszteciki z kminkiem i zaczął rozmowę od słów:
— Jeżeli chcesz być szczęśliwy, Scarabullo, to się nie żeń.
— Dlaczego?
— Bo, widzisz: kto się żeni, to jakby brał bilet na loteryę. Lepiej mieć pedogrę, niż żonę, Scarabullo.
Przy sąsiednim stoliku bednarz, Mascarello, opowiadał swojemu towarzyszowi o mlekiem i miodem płynącej krainie, zwanej Berlinsana.
Wtem do piwnicy wbiegł człowieczek malutki, kuternoga, szklarz Gorgolio, wielki gaduła i plotkarz.
— Signori — oznajmił uroczyście, powiewając dziurawym kapeluszem i ocierając pot z czoła — signori, powracam od Francuzów.
— Co? Więc już są tutaj.
— Tak, są już w Padwie... Dajcie mi odsapnąć... biegłem, jak zając... chciałem pierwszy oznajmić wam tę nowinę.
— Napij-że się wina i gadaj. Jacy są owi Francuzi?
— Nie trzeba im włazić w drogę. Kłótliwi, gwałtowni, bezbożnicy, mają ze sobą ośmiołokciowe łuki i kalubryny, bronzowe bomby i kartacze, wiozą konie cudaczne, jak lwy morskie z obciętemi ogonami i grzywami.
— A dużo ich tam jedzie? — pytał krawiec Moso, rudy z wesołemi oczkami.
— Pokryli już całą dolinę, jak chmara szarańczy, nie widać ziemi. Za wszystkie nasze nieprawości i grzechy Bóg zesłał na nas szatanów północnych.
— Za co im urągasz, Gorgolio — wtrącił Mascarello. — Wszak są naszymi sojusznikami i przyjaciółmi.
— Dyabli z takimi sojusznikami. Tacy przyjaciele gorsi od wrogów.
— Czemuż Francuzi mają być naszymi wrogami?
— Bo tratują nasze pola, nasze winnice, bo rąbią nasze drzewa, porywają bydło, rabują wieśniaków, gwałcą dziewczyny. Król Francyi jest rozpustnikiem. Choć zaledwie nogami powłóczy, myśli tylko o dziewczętach i ma portrety wszystkich pięknych Włoszek, w takim stroju, jak je Pan Bóg stworzył. „Nie zostawimy w spokoju ani jednej dziewczyny od Neapolu do Modyolanu“ zapowiadają jego żołnierze.
— O! nędznicy! — wrzasnął Scarabullo, uderzając w stół pięścią tak silnie, że aż brzękły szklanki.
— Nasz książę — ciągnął dalej Gorgolio — jest pokornym służką francuzkiego króla! Ci barbarzyńcy nie uważają nas za równych sobie. „Jesteście złodzieje i mordercy — powiadają — otruliście własnego monarchę, daliście umrzeć z głodu niewinnej dziecinie. Dlatego Bóg was karze i dozwala, aby wasz kraj przeszedł w nasze ręce“. My ich przyjmujemy szczerem sercem, a oni karmią swoje konie jadłem, przygotowanem dla ludzi. „Niewiadomo, czy nie wsypaliście trucizny — jak waszemu księciu“ — powiadają.
— Kłamiesz, Gorgolio.
— Niech mi oczy wylezą, niech mi język wyschnie, jeżeli choć jedno słowo dodaję. A nie dość na tem. Przechwalają się jeszcze „Zwyciężymy wszystkie narody — mówią — a potem zagarniemy wszystkie morza i ziemię, porwiemy Turczyna i zdobędziemy Konstantynopol; postawimy znowu krzyż na Górze Oliwnej. A wtedy zrobimy sąd nad wami. Jeśli się nie poddacie naszej władzy, zgładzimy was z powierzchni ziemi.“
— Ciężkie czasy, bracia — mówił bednarz Mascarello — nie było jeszcze takich na świecie.
Wszyscy umilkli. Wśród ciszy podniósł głos zakonnik, Brat Tymoteusz, i zawołał:
— Tak mówi prorok Pański, Savanarolla: „Oto nadchodzi człowiek, który podbije Włochy, nie wyjmując miecza z pochwy. O, Florencyo! O, Medyolanie! Pokutujcie! Pokutujcie! krew Jana Galeasa, krew Abla, zabitego przez Kaina, woła o zemstę do nieba!“

III.

Młody robotnik wspinał się po wązkiej drabinie na jedną ze skalistych wieżyczek, strzelającą obok głównej kopuły: niósł posąg świętej Katarzyny męczenniczki, aby go umieścić na szczycie wieży.
Naokoło widział kamienną koronkę, utworzoną z kwiatów, fantastycznych liści, twarzy proroków i aniołów.
Ten cały świat marmurowy był olśniewającej białości. Nad głową robotnika szybowały jaskółki, one jedne mąciły niepokalaną ciszę wyżyn. Głos tłumów, dolatujący z dołu, wydawał się szelestem skrzydeł motyli.
Nagle, na placyku zrobiła się cisza; jęknął dzwon. Mularz zatrzymał się, spuścił wzrok na dół, zdało mu się, że cały gmach chwieje się pod jego nogami i że lekka wieżyczka ugina się, jak trzcina.
Zamknął oczy, chwycił się linki ze sznurów i począł szeptać:
Ave Maria piena di grazia!
Powiew wietrzyka otrzeźwił go. Mularczyk zebrał siły i wspinał się dalej ku pogodnemu, czystemu niebu; nie bacząc na głosy ziemi, wciąż powtarzał:
Ave Maria piena di grazia!
W chwili tej na szeroki i prawie płaski dach katedry wstępowali członkowie Rady, kierujący budową świątyni. Zaprosił ich książę, aby wytknęli plan głównej wieży. Między nimi znajdował się Leonard da Vinci. Jego projekt, wydał się radcom za śmiały, niezgodny z tradycyami architektury religijnej.
Obradowali, nie mogąc dojść do porozumienia. Jedni mówili, że zewnętrzne kolumny są za słabe, drudzy, że katedra mogła przetrzymać wieki.
Leonard, jak zwykle, nie brał udziału w dyspucie. Wtem zbliżył się do niego robotnik i list mu wręczył.
— Jakiś jeździec, przybyły z Pawii, czeka na placyku, na dole — rzekł.
Mistrz odpieczętował pismo i czytał:
„Leonardzie, przybywaj do mnie jak najprędzej. Muszę się z tobą widzieć. Książę Jan Galeas, 14 października“.
Artysta przeprosił członków Rady, zbiegł szybko, dosiadł konia i podążył do pałacu w Pawii, odległego o kilka godzin drogi od Medyolanu.

IV.

Kasztany, wiązy i klony olbrzymiego parku nurzały się w potokach słonecznych promieni; zwiędłe liście, spadając z drzew, fruwały, jak motyle. Fontanny były wyschnięte.
Zbliżając się do pałacu, Leonard ujrzał karła. Byłto stary błazen Jana Galeasa, który pozostał wierny swemu panu, choć opuścili go inni słudzy.
Poznał Leonarda; kulejąc i podskakując, wybiegł na jego spotkanie.
Leonard chciał iść główną aleją.
— Nie, nie tędy, jeszczeby nas zobaczyli — szepnął karzeł. — Książę pragnie, aby wizyta Waszej Miłości pozostała tajemnicą, bo księżna, nie dopuściłaby Was przed oblicze małżonka. Pójdziemy boczną ścieżką.
Wstąpili na schody, minęli kilka sal, karzeł otworzył drzwi i wprowadził Leonarda do pokoju ogrzanego i przesiąkniętego wyziewami lekarstw.
Puszczano krew księciu, przy zamkniętych okiennicach i zapalonych świecach, stosując się do przepisów medycyny współczesnej. Cyrulik trzymał blaszaną miednicę. Mistrz fizyki, doctor fisico, z twarzą zamyśloną, w okularach na nosie, w klasycznej todze z fjoletowego aksamitu, przypatrywał się czynności swego pomocnika, nie przykładając do niej ręki, albowiem lekarz, bez ubliżenia swej godności, nie mógł dotykać lancetu.
Po skończonej operacyi doktór i cyrulik odeszli. Karzeł poprawił poduszki i okrył kołdrą swego pana.
Leonard rozglądał się po pokoju. Nad łóżkiem wisiała klatka z zieloną papugą, na okrągłym stole rzucone były karty i kości. U nóg księcia spał mały piesek: wierny sługa obmyślił te rozrywki dla zabawienia swego pana.
— Wasza Książęca Mości, oto mistrz Leonard — szepnął karzeł.
— Jest tutaj?
Blady uśmiech opromienił usta chorego.
— Mistrzu, przybywasz, nareszcie! Obawiałem się, że nie przyjdziesz.
Jan Galeas ujął malarza za rękę; na jego piękne i młode oblicze — miał lat dwadzieścia cztery — wystąpił lekki rumieniec.
Karzeł wyszedł z pokoju i stanął przy drzwiach, na straży.
— Słyszałeś zapewne, co mówią o tobie — szepnął książę — nie? A więc ci opowiem, uśmiejemy się obaj.
Zatopił wzrok w jego oczach i rzekł z uśmiechem:
— Powiadają, że jesteś moim zabójcą!
Leonard myślał, że chory bredzi.
— Prawda, co za potwarz! Ty — moim zabójcą! — powtórzył książę — Przed trzema tygodniami mój stryj Ludwik Il Moro i jego małżonka Beatrycza przysłali mi koszyk brzoskwiń. Madonna Izabella dowodzi, że od chwili, gdym zjadł te owoce, pogorszyło mi się znacznie i że umieram zatruty; powiada, że w twojem ogrodzie jest drzewo...
— Tak — przyznał Leonard — jest tam jedno drzewo zatrute.
— Więc to prawda?
— Dzięki Bogu, — nie. Choćby nawet Wasza Książęca Mość dostał owoce z mojego ogrodu, jeszczeby nie mogły mu zaszkodzić. Domyślam się teraz źródła tych pogłosek: chciałem wypróbować działania pewnej trucizny na brzoskwiniach. Powiedziałem mojemu uczniowi, Zoroastrowi Peretola, że te brzoskwinie są zatrute. Ale próba zawiodła. Te owoce są nieszkodliwe. Astro powtórzył zapewne moje słowa i w ten sposób urosła plotka.
— Tak, tak, wiedziałem! — zawołał książę — nikt nie jest winien mojej śmierci. A ludzie podejrzewają się wzajem i drżą ze strachu. Och! gdybym mógł im powtórzyć twoje słowa. Stryj uważa się za mego mordercę, a ja wiem, że on dobry, tylko słaby. I czemuż miałby mnie zabijać? Wszak gotów jestem oddać mu władzę. Nie potrzebuję nic zgoła. Chciałem wszystko opuścić, zostać mnichem lub twoim uczniem, Leonardzie. Ale nikt mi nie ufał. Teraz niczego już nie pragnę, niczego się nie boję. Jestem spokojny i wesoły, jak gdybym w dzień upalny zrzucił z siebie zakurzoną szatę i zanurzył się w zdrój chłodny i czysty. Przyjacielu, nie umiem się wyrazić, ale domyślasz się, co chcę powiedzieć. Prawda?
Leonard uścisnął mu rękę w milczeniu.
— Wiedziałem — mówił chory weselej — wiedziałem, że ty jeden mnie zrozumiesz. Pamiętasz? Mówiłeś mi kiedyś, że badanie praw mechaniki uczy nas prawdziwej pokory i wlewa w duszę spokój. Wtedy nie mogłem cię pojąć. Ale dziś, gdy jestem chory, osamotniony, dziś przypominałem sobie twoją twarz, twój głos, każde twoje słowo. Chwilami, zdaje mi się, że doszliśmy do jednego celu drogami różnemi — ty przez życie, ja — przez konanie.
Otworzyły się drzwi i karzeł zameldował:
— Monna Druda!
Leonard chciał wyjść, lecz książę go zatrzymał.
Do pokoju weszła stara mamka Jana Galeasa, z flaszeczką brunatnego płynu. Była to oliwa ze skorpionów, którą nacierano piersi i brzuch chorego. Czarownice upewniały, że niema lepszego lekarstwa przeciw truciznom, a także przeciw urokom.
Ujrzawszy Leonarda, siedzącego na krawędzi łóżka, stara zbladła, ręce jej zatrzęsły się, flaszka omal nie upadła na ziemię.
— Bóg z nami i Matka Boska! — szepnęła Monna Druda.
Żegnając się, wyszła z pokoju i co tchu pobiegła do swojej pani, madonny Izabelli, aby jej donieść straszną nowinę.
Monna Druda była pewna, że niecny Ludwik i jego sługa Leonard, porozumiewali się na zgubę księcia, że chcieli go otruć lub rzucić na niego uroki.
Księżna modliła się w kaplicy przed świętym obrazem.
Słysząc od Monny Drudy, że Leonard jest u księcia, zerwała się na równe nogi, wołając:
— To niemożliwe! Któż go wpuścił?
— Kto? — szepnęła stara. Wyszedł może z pod ziemi albo wleciał kominem. Dla takiego czarownika wszystko możliwe. Opowiadałam już nieraz Waszej Książęcej Mości...
Do kaplicy wszedł paź i przyklękając, oznajmił:
— Serenissima Madonna, czy Wasza Książęca Mość oraz Książę Jej małżonek raczą przyjąć Jego Królewską Mość wielce chrześciańskiego króla Francyi?

V.

Karol VIII, dla którego ojciec jego Ludwik XI, był zawsze postrachem, miał dzieciństwo chorowite, smutne i nudne. Spędził je na odludnym zamku w Amboise, gdzie karmił wyobraźnię rycerskiemi romansami, które oddziałały zgubnie na jego słaby umysł. Gdy doszedł do władzy, wyobrażał sobie, że jest bohaterem bajecznych przygód, w rodzaju tych, jakie spotykały rycerzy Okrągłego Stołu.
Ów młodzian dwudziestoletni, niedoświadczony, nieśmiały, w gruncie niezły, zapragnął wprowadzić w czyn to, co wyczytał w książkach.
„Syn boga Marsa, potomka Juljusza Cezara“, jak go nazywali kronikarze dworscy, wyruszył na podbój Neapolu, Sycylii i Konstantynopola, z zamiarem zdetronizowania Turczyna, wykorzenienia ze szczętem mahometańskiej herezyi i oswobodzenia grobu Chrystusowego z rąk niewiernych.
Owego poranku, po śniadaniu obfitem, marzył o swoich przyszłych zwycięstwach i o czekającej go sławie. Plątały mu się myśli, głowa mu ciężyła, bolał żołądek, po wesołej wieczerzy, spożytej dnia poprzedniego, w towarzystwie dam medyolańskich. Przez całą noc śniła mu się jedna z nich, Lukrecya Civelli.
Karol VIII był niewielkiego wzrostu i szpetny. Miał nogi krzywe i chude, ramiona wąskie, jedno wyższe od drugiego, piersi zapadnięte, nos haczykowaty, ogromny, włosy rzadkie, rude, zamiast wąsów i brody, jasny meszek pokrywał mu twarz całą. Mięsiste wargi, wciąż otwarte jak u dziecka, najeżone brwi, oczy wyłupiaste, wyblakłe, nadawały mu wyraz smutny i roztargniony, jaki mają zwykle ludzie słabego umysłu. Mówił mało i urywanemi słowami.
Przed wyruszeniem w odwiedziny do księcia Jana Galeasa i jego żony Izabelli, wyprawił naprzód heroldów.
Czterech paziów trzymało nad głową króla wspaniały baldachin z niebieskiego adamaszku, utkanego w srebrne lilje. Marszałek dworu zarzucił mu na ramiona płaszcz, podbity gronostajem; szkarłatny aksamit zahaftowany w złote pszczoły nosił rycerską dewizę: „król pszczół nie ma żądła“.
Orszak przechodził przez ciemne i puste sale pałacu, nie spotykając nikogo w swym pochodzie.
U drzwi kaplicy, stała księżna Izabella. Na jej widok Karol VIII zdjął aksamitny beret, zbliżył się, chciał ją pocałować w usta i nazwać „siostrą ukochaną“; ale ona padła mu do nóg.
Monsignore — zaczęła, wypowiadając ułożoną z góry przemowę — niech Wasza Królewska Mość ulituje się nademną, a Bóg jej to wynagrodzi. Rycerzu szlachetny, obroń uciśnionych! Ludwik Il Moro wszystko nam zabrał: przywłaszczył sobie nasz tron; otruł mojego małżonka, prawowitego władcę Medyolanu, Jana Galeasa; otoczył nas mordercami i szpiegami w naszym własnym domu.
Karol nie bardzo rozumiał, o co chodzi i nie słyszał wyraźnie słów księżnej.
— Co? Co? Co się stało? — mruczał, jak człowiek, obudzony ze snu. I wzruszając ramionami, dodał: — Nie, nie trzeba, proszę cię, droga siostro, to zbyteczne... wstań, wstań!
Ale ona klęcząc, chwyciła rękę króla, ucałowała ją, chciała mu obejmować kolana.
— Panie, jeśli mnie opuścisz, targnę się na własne życie — wołała rozpaczliwie!
Król zmieszał się jeszcze bardziej, jego twarz wykrzywiła się, jak do płaczu.
— Mój Boże — mruczał — ja nie mogę — Cóż znowu! Cóż znowu! Proszę cię, Briçonnet... powiedz jej, że...
Izabella nie wzbudzała w nim współczucia. Nawet wśród upokorzenia, była tak dumną i tak piękną, że wyglądała na bohaterkę tragedyi.
— Uspokójcie się, Serenissima Madonna. Jego Królewska Mość uczyni dla was i dla waszego małżonka, co będzie w jego mocy — rzekł kardynał grzecznie, lecz chłodno i wyniośle.
Księżna rzuciła okiem na Briçonneta, przyjrzała się baczniej królowi i nagle umilkła, zrozumiawszy, z kim ma do czynienia.
Monarcha był brzydki i śmieszny. Stał z otwartemi ustami i wodził dokoła okiem błędnem.
— Ja u nóg tego dzieciucha, tego idyoty, ja, wnuczka Ferdynanda Aragońskiego!
Wstała, jej matowe policzki oblały się rumieńcem. Król uczuł, że powinien przerwać to kłopotliwe milczenie. Podniósł ramiona, mruknął: „Co? Co? Co to znaczy“, machnął ręką i umilkł.
Księżna przypatrywała mu się z nietajoną pogardą. Karol spuścił głowę, zmięszany.
— Briçonnet... idziemy dalej... Co? — szepnął.
Paziowie otworzyli podwoje. Król wszedł do komnaty księcia Jana Galeasa.
Okiennice nie były zamknięte: ostatnie promienie jesiennego słońca wpadały przez okna.
Król zbliżył się do łoża chorego, nazwał go „kuzynem“ i zapytał go o zdrowie.
Jan Galeas odpowiedział z uśmiechem tak pogodnym i uprzejmym, że Karol ośmielił się odrazu.
— Oby Najwyższy zesłał zwycięstwo Waszej Królewskiej Mości! — rzekł książę. — Gdy staniecie u Grobu Zbawiciela, pomódlcie się za moją biedną duszę, bo już wtedy...
— Nie, nie, kuzynie — po co tak mówić? — przerwał mu król, — Bóg miłosierny. Wyzdrowiejesz! Pojedziemy razem na wojnę. Pokonamy niewiernego Turczyna!
Jan Galeas wstrząsnął głową.
— Nie, to już nie dla mnie — rzekł.
Spojrzał na króla badawczo i dodał:
— Po mojej śmierci, sire, nie opuszczaj mojego syna Franciszka ani Izabelli, mej małżonki. Ona nie ma nikogo na świecie.
— O! mój Boże! mój Boże! — zawołał Karol z nagłem i szczerem wzruszeniem; zadrżały mu usta, twarz oblokła się wyrazem niezwykłej u niego dobroci.
Nachylił się nad chorym i ucałował go z serdecznością gwałtowną, porywczą.
— Mój drogi kuzynie, mój drogi kuzynie! — bełkotał.
Uśmiechnęli się do siebie, jak dwoje chorych dzieci, usta ich złączyły się w pocałunku braterskim.
Wyszedłszy z pokoju księcia, Karol przyzwał kardynała.
— Briçonnet! co? Briçonnet... wiesz... trzeba będzie... wiesz bronić ich... nie trzeba ich opuszczać... Ja jestem rycerzem... Trzeba ich bronić... Słyszysz?.. Ja tak chcę...
Sire — odpowiedział kardynał wymijająco — on umrze, niema na to rady... Więc jakże mu przyjść z pomocą? Zaszkodzilibyśmy tylko sobie... Ludwik jest naszym sprzymierzeńcem.
— Ludwik Il Moro jest nędznikiem, mordercą. Ot, co jest! — zawołał król z nagłym przebłyskiem rozsądku.
— Cóż na to poradzić? — pytał Briçonnet, wzruszając ramionami — Ludwik nie jest, ani lepszym, ani gorszym od innych. To polityka Sire. Jesteśmy wszyscy ludźmi.
Podczaszy wzniósł puhar z winem. Karol VIII wychylił go do dna. Trunki orzeźwiały go i odganiały smutne myśli.
Wraz z podczaszym, do sali wszedł goniec Ludwika, z prośbą, aby król przybył na wieczerzę. Karol odmówił. Wysłaniec ponowił swą prośbę, lecz widząc, że na tej drodze nic nie wskóra, podszedł do kamerdynera Thibauld i szepnął mu parę słów na ucho. Ten głową kiwnął i zbliżając się do króla, rzekł głosem przyciszonym:
— Wasza Królewska Mości, madonna Lukrecya...
— Co? Co się stało? Jaka Lukrecya?
— Donna, z którą Wasza Królewska Mość raczył tańczyć zeszłej nocy.
— A! tak! Prawda! Przypominam sobie! Madonna Lukrecya! Czarująca! Powiadasz, że i ona będzie na wieczerzy?
— Będzie napewno i błaga Waszą Królewską Mość...
— Błaga? Więc to tak! Co robić, Thibauld? Co? Jak ci się zdaje?.. Ja sądzę... wszak jutro wyruszam na wojnę... warto się zabawić... Podziękuj waszmość księciu, przyjmuję zaprosiny — rzekł do gońca.
Król wziął na bok Thibaulda.
— Słuchaj — szepnął — co to za jedna — ta madonna Lukrecya?
— Kochanka ks. Ludwika, Wasza Królewska Mości.
— Kochanka! Szkoda!
— Dość będzie Waszej Królewskiej Mości szepnąć słówko, a rzecz ułoży się po Jego myśli. Il Moro będzie to sobie uważał za zaszczyt — dowodził Thibauld.


VI.

W tydzień potem, młody książę oddał Bogu ducha.
Przed śmiercią prosił żonę, aby wezwała Leonarda, Izabella odmówiła mu tej ostatniej pociechy, albowiem sądzono, że osoby, dotknięte czarami, pragną zawsze widzieć tego, który na nie rzucił uroki. Stara mamka nacierała chorego maścią i oliwą ze skorpionów, a lekarze do ostatniej chwili krew mu puszczali.
Zmarł cicho i słodko.
Bądź wola Twoja!
Takiemi były jego ostatnie słowa.
Il Moro kazał przewieźć zwłoki do Medyolanu i wystawić je na widok publiczny w katedrze. Wobec zgromadzonego licznie dworu, biadał, że przedwczesna śmierć kuzyna jest dla niego ciosem okropnym, chciał niby obwieścić księciem małego Francesca, syna Galeasa, prawowitego spadkobiercę do tronu. Ale wszyscy oparli się temu, twierdząc, że nie należy powierzać władzy tak rozległej w ręce dziecka i prosili Ludwika, w imię ludu, aby przyjął berło książęce.
Naprzód odmówił chytrze, potem udał, że zgadza się wbrew własnej woli, ulegając ich prośbom jedynie.
Wniesiono wspaniały płaszcz ze złotolitej brokateli; nowy książę zarzucił go na ramiona, wsiadł na koń i pojechał do kościoła św. Ambrożego w otoczeniu swoich stronników, którzy wołali: Viva Il Moro, viva Il duca! Głosy ich zlewały się z dźwiękiem trąb, z hukiem armat i głosem dzwonów. Tylko lud milczał ponuro.
Wobec syndyków, konsulów, znaczniejszych obywateli, heroldowie na placu rynkowym z wysokości Loggia degli Otii, odczytali „przywilej“, nadany ks. Ludwikowi Il Moro przez cesarza Maksymiliana, głowę świętego rzymskiego Imperium.
Maximilianus divina favente clementia Romanorum Rex semper Augustus. Wszystkie posiadłości, obejmujące miasta, ziemie, wsie, zamki, fortece, góry, pastwiska i równiny; lasy, łąki, bagna, rzeki i jeziora; polowania, rybobrania i kopalnie; wszystkie posiadłości wasalów, margrabiów, hrabiów, baronów; wszystkie klasztory, opactwa, kościoły, parafie, wszystko to ofiarujemy tobie, Ludwiku Sforza, tobie i twoim spadkobiercom. Utwierdzamy cię we wszystkich twoich prawach i mianujemy ciebie, twoich synów, twoich wnuków i prawnuków, panami wszechwładnymi Lombardyi po wiek wieków“.


Księga VI.
Dziennik Giovanna Beltraffio.
(1494—1495)

Wstąpiłem do Akademii florenckiego mistrza Leonarda da Vinci w dniu 25-ym marca 1494 r. Oto plan nauk: perspektywa, wymiar i proporcye ludzkiego ciała; rysowanie według dobrych mistrzów; rysowanie z natury.
Mistrz zajmuje się mną, jak gdybym był jego krewniakiem; dowiedziawszy się, że jestem ubogi, nie chciał odemnie wziąć zapłaty.


∗             ∗

Mistrz mówił do mnie dzisiaj:
„Gdy poznasz gruntownie prawa perspektywy i nauczysz się na pamięć wymiarów ludzkiego ciała, przyglądaj się bacznie, jak ludzie ruszają się, jak chodzą, jak mówią, jak się kłócą, jak się śmieją i jak się biją; przypatruj się nietylko wyrazowi ich twarzy w takich chwilach, ale i twarzom widzów — tych, którzy patrzyli w milczeniu i tych, którzy chcieli ich rozbrajać. Naszkicuj to wszystko w małym zeszyciku, który będziesz nosił zawsze przy sobie. Gdy go zapełnisz, schowaj go starannie i kup drugi. Pamiętaj, że nie należy ani zacierać, ani drzeć tych szkiców, będą ci one bardzo pożyteczne, gdyż ruchy ludzkie są różnorodne i nieuchwytne; żadna pamięć utrwalić ich w myśli nie zdoła. Uważaj takie studya za swoich najlepszych nauczycieli i mistrzów“.
Kupiłem taki zeszycik i zapisuję w nim wszystkie ważniejsze słowa mistrza.


∗             ∗

Dziś, w uliczce Gałganiarzy, około katedry spotkałem mojego stryja, mistrza sztuki szklarskiej Oswalda Ingrim. Oświadczył, że mnie wyklina i wydziedzicza za to, że zgubiłem duszę, wchodząc do domu heretyka i niedowiarka Leonarda.
Nie mam już nikogo na świecie: ani rodziców, ani przyjaciół, — nikogo, oprócz mistrza.
Powtarzam modlitwę Leonarda: „Niech Bóg, światło świata, oświeci mnie i pomoże do poznania perspektywy, nauki Jego światła“. Czyżby się tak modlił niedowiarek?


∗             ∗

Niema takiej rzeczy, którejby Mistrz nie umiał zrobić — jest wybornym łucznikiem, znakomitym pływakiem, pierwszorzędnym szermierzem na broń białą.
Pracuje i bije się ręką lewą, bo jest mańkutem, ale ma siłę nadzwyczajną, łamie podkowy, jak trzcinę. Ruchy jego są poważne i spokojne. Ubiera się skromnie, nie znosi żywych barw, ani perfum, zamiłowany jest w pięknej i cienkiej bieliźnie z normandzkiego płótna. Ubiera się w długi czarny kaftan, spadający mu prawie do kolan, w płaszcz ciemno ponsowy pitocco rosato, krojem, noszonym niegdyś we Florencyi. Pomimo skromnego ubrania wyróżnia się wśród największych panów. Niepodobny jest do nikogo — z powierzchowności, tak samo jak i z duszy.


∗             ∗

Dziś, po obiedzie, w mojej obecności wykończył rysunek, przedstawiający Matkę Boską, słuchającą w skupieniu Zwiastowania Anielskiego. Wyraz twarzy Najświętszej Panienki jest pełen pokory i słodyczy. Przyglądałem się obrazowi z zachwytem, gdy do pracowni wbiegł posługacz, mały Jacopo, klaszcząc w ręce i wołając:
— Potwory! Potwory! Mistrzu Leonardzie, wyjdź do kuchni! Przyprowadziłem wam takie straszydła, jakich jeszcze nie widzieliście. Palce lizać! To są żebraki z pod kościoła św. Ambrożego. Obiecałem, że ich nakarmicie, jeżeli dadzą się wyrysować.
Leonard pobiegł zaraz do kuchni, ja za nim.
Ujrzeliśmy dwóch starców, braci rodzonych. Byli przysadziści, mieli pod brodą ogromne wole. Jestto choroba, właściwa mieszkańcom gór Bergamu. Jacopo był dumny ze swojej „zdobyczy“.
— Prawda, mistrzu, rzadko się widuje takie potwory. Wiedziałem, że wam się podobają — szepnął.
Leonard usiadł przy nich na ławie, kazał im dać wina i ugaszczał ich przyjaźnie, rozśmieszał, opowiadając rozmaite facecye. Rozochocili się szybko, śmieli się do rozpuku, przyczem ich twarze wykrzywiały się okropnie. Odwróciłem oczy, aby na nich nie patrzeć, ale mistrz przyglądał im się poważnie, jak uczony, robiący doświadczenia. Gdy brzydota ich dosięgnęła szczytu, wyjął zeszyt i rysował potwory tym samym ołówkiem i z takiem samem przejęciem, jak przed chwilą boski uśmiech Najświętszej Panny.
Wieczorem pokazywał mi karykatury ludzi i zwierząt — łby zwierzęce mają rysy ludzkie i naodwrót.
Patrzy się na to ze wstrętem, a jednak trudno oczu oderwać. Mistrz powiada:
„Prawdziwa potworność u zwierząt i ludzi jest tak samo godną utrwalenia, jak niezwykła uroda. Tylko powszedność nie warta uwagi“.


∗             ∗

Przyglądam się, w jaki sposób Mistrz maluje „Ostatnią Wieczerzę“. Wychodzi z domu skoro świt, udaje się do klasztornego refektarza i przez cały dzień aż do zmroku nie odkłada pędzli ani na chwilę, nie bierze nic do ust.
To znowu całemi tygodniami ani ruszy palety, lecz codzień po parę godzin przygląda się własnej robocie.


∗             ∗

Przez kilka dni ostatnich Mistrz malował głowę św. Jana. Miał ją skończyć dzisiaj; ale pozostał w domu i z małym Jacopo przyglądał się latającym muchom i motylom. Tak jest pogrążony w badaniu ich łapek, jak gdyby losy świata zależały od tych spostrzeżeń.
Ucieszył się ogromnie, widząc, że tylne łapki muchy służą jej za ster. Według zdania Mistrza, to bardzo ważna wskazówka dla konstrukcyi maszyny latającej. Szkoda jednak, że zaniechał głowy św. Jana dla przypatrywania się łapkom muchy. Jacopo znosi mu rozmaite owady.


∗             ∗

Dziś, nowe zmartwienie. Muchy poszły w kąt. Mistrz lepi tarczę, którą ma zdobić fronton nieistniejącej jeszcze medyolańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nie mogę już wytrzymać i przypominam Mistrzowi niedokończoną głowę św. Jana. Wzrusza ramionami i cedzi przez zęby:
„Mamy czas, głowa nie ucieknie“.
Doprawdy, chwilami rozumiem oburzenie Cezara.


∗             ∗

Ks. Ludwik powierzył Mistrzowi urządzenie w pałacu rur akustycznych, ukrytych w głębi murów, a nazywanych „Dyonizowemi uszami“. Te tuby pozwalają księciu słyszeć z jednego pokoju, co się mówi w drugim. Z początku Leonard zajął się tem bardzo żywo, ale znudziło go to niebawem. Napróżno książę naglił, a nawet gniewał się, napróżno po niego przysyłał. Mistrz zajęty jest znowu czem innem: bada rośliny.


∗             ∗

Leonard ma tysiąc robót na warsztacie. Jeszcze nie ukończył jednej, a już zaczyna drugą. Każda jego robota jest jakby igraszką, a każda igraszka — robotą. Jest kapryśny i niestały. Nie potrafi przykuć uwagi do jednego przedmiotu.
Znowu Mistrz malował przed dwa dni głowę św. Jana i znowu ją zaniechał. To szczęście, że przynajmniej nie wziął się do budowania maszyny latającej, bo jakby się w tem zajęciu pogrążył, nie widywalibyśmy go wcale.


∗             ∗

Mistrz zapisał dziś kilka kartek książki, rozpoczętej już oddawna, a traktującej o malarstwie — Bóg wie, kiedy ukończy to dzieło p. t. „Trattato sulla Pittura“. W ostatnich czasach pracował ze mną dużo nad perspektywą.


∗             ∗

Dziś Mistrz porównywał zmarszczki, wywoływane śmiechem ze zmarszczkami, spowodowanemi płaczem. Niema różnicy w wyrazie oczu, ust, w skurczu twarzy, tylko u człowieka płaczącego brwi podnoszą się i łączą ze sobą, tworząc bruzdę na czole; zaś u tego, który się śmieje, brwi rozchodzą się szeroko, a kąty ust podnoszą się. Leonard mówił do mnie w te słowa:
— Przyglądaj się bacznie ludziom, którzy śmieją się i płaczą; takim, którzy kochają i takim, którzy nienawidzą; tym, którzy bledną lub krzyczą z bólu; uważaj, porównywaj, aby poznać wszystkie objawy ludzkich uczuć i wrażeń.
Cezary opowiadał mi, że Leonard lubi przyglądać się traceniu skazańców, aby śledzić wyraz ich twarzy.
— To dziwny człowiek — mówił — wyciągnie z pod twoich stóp gąsiennicę, abyś jej nie zdeptał; lecz gdyby widział płaczącą matkę rodzoną, przypatrywałby się, jak podnosi brwi i jak jej opadają kąty ust.


∗             ∗

Oto historya malarstwa, opowiedziana w paru słowach przez Mistrza: „Po Rzymianach, gdy malarze zaczęli naśladować się wzajem, sztuka upadła i nie mogła się podźwignąć przez kilka wieków. Pojawił się Florentyńczyk Giotto. Będąc rodem z kraju górzystego, w którym widzi się tylko trzody, na kamieniach rysował kozy. Wreszcie, po długich studyach, zdołał przewyższyć nietylko artystów sobie współczesnych, lecz i wielu swoich poprzedników. Po śmierci Giotta nastąpił znowu upadek sztuki, bo artyści naśladowali się wzajem. Trwało tak przez całe stulecie aż do epoki Tomasza Florentyńczyka, przezwanego Masaccio. Ten, swojemi dziełami dowiódł, że tracą czas ci, którzy wzorują się na dawnych mistrzach, zamiast naśladować naturę, nasz najlepszy pierwowzór“.


∗             ∗

Leonard nie mówi prawie nigdy o kobietach. Raz jednak powiedział, że mężczyzni są dla nich tak samo niesprawiedliwi, jak dla zwierząt. Cezary dowodzi, że Mistrz, zajęty mechaniką i geometryą, nie miał czasu kochać.


∗             ∗

Zrozumiałem już, dlaczego Leonard trzyma się zdala od kobiet: do swoich szerokich planów, potrzebuje zupełnego spokoju i swobody umysłu.


∗             ∗

Chwilami zdaje mi się, że nie powinienem mówić o Mistrzu z Cezarym. Rad jest zawsze, gdy może coś powiedzieć na niekorzyść Leonarda. Dlaczego truje mi duszę? Chodzimy czasem we dwóch do szynku za bramą Verceil. Godzinami całemi siedzimy przed flaszką taniego wina i rozmawiamy o Mistrzu.


∗             ∗

Leonard nie pozwala krzywdzić żadnej żywej istoty, nie daje nawet deptać roślin. Od lat najmłodszych nie jadał mięsa i mówi, że nadejdzie epoka, w której wszyscy ludzie będą się żywili roślinami. Zabijanie zwierząt uważa za takie same morderstwo, jak zabijanie ludzi.


∗             ∗

Niech mnie Bóg sądzi! Znowu nie mogłem oprzeć się pokusie. Poszliśmy z Cezarym do tego przeklętego szynku. Mówiłem mu o dobroci serca Leonarda.
— Czy dlatego jest dobrym że nie jada mięsa i żywi się trawami? — odparł.
— Choćby dlatego...
— On to robi nie z dobroci. Lubi się wyróżniać cudactwami i wybrykami.
— Jakiemi wybrykami? To oszczerstwo.
Roześmiał się gorzko.
— Nic już nie powiem — zawołał — ale, gdy wrócimy do domu, pokażę ci rysunki Mistrza.
Za powrotem, zakradliśmy się do pracowni, jak złodzieje. Cezary, z pod stosu księg wyjął zeszyt. Czułem, że nie powinienem go przeglądać, ale nie miałem siły oprzeć się pokusie.
Były to wizerunki olbrzymich bomb, kartaczy, skomplikowanych armat, wykonane z taką samą subtelnością, jak cudne oblicza Najświętszej Dziewicy. Na marginesach, własną ręką Leonarda wypisane były słowa: „Ta bomba jest bardzo skuteczną. Wyskakując z armaty zapala się tak szybko, że zaledwie można odmówić: Ave Maria“.
Ave Maria! — powtórzył Cezary. — Jak ci się to podoba? Niezwykłe, coprawda, zastosowanie modlitwy chrześciańskiej. Ave Maria wobec takiego narzędzia zniszczenia! A wiesz, jak on nazywa wojnę? Pazzia bestialissima „najokrutniejszem z szaleństw“. To chyba żart w ustach wynalazcy takiej maszyny. Oto człowiek, który lituje się nad trawką i motylkiem, który nie jada mięsa i boi się rozdeptać liszki. Dziś jest zatwardziałym grzesznikiem, jutro — świętym. Istny Janus o dwóch obliczach — jedno zwrócone ku Chrystusowi, drugie ku Antychrystowi. Jak tu odgadnąć, które prawdziwe, a które fałszywe. Cóż ty na to wszystko powiadasz?
Ukryłem twarz w dłoniach i uciekłem.
Jakto! Ten sam człowiek maluje Wieczerzę Pańską i tworzy bomby mordercze! Jeden i ten sam człowiek! Nie, to niepodobna! Lepiej być szczerym niedowiarkiem, niż jednocześnie sługą Chrystusa i Szatana.
Gubię się w myślach, jak w labiryncie; wołam — nikt mi nie odpowiada. Im gorliwiej szukam drogi wyjścia, tem bardziej błądzę. Gdzież jestem? Cóż się ze mną stanie, jeżeli i Ty, Boże, opuścisz mnie biednego?
O! Fra Benedetto! Jakżebym chciał powrócić do twojej cichej celi, opowiedzieć ci moje walki wewnętrzne, w twoich ramionach szukać prawdy, ukojenia! Ty spełniłeś te słowa Zbawiciela: „Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie“.


∗             ∗

Zdarzyło się nowe nieszczęście. Kronikarz dworski, imć Giorgio Merula i jego stary druh, poeta Bernardo Bellincioni, rozmawiali ze sobą w jednej z bocznych sal pałacu. Było to po wieczerzy, Merula zaprószył był głowę i wyraził się o księciu Ludwiku z niedostatecznem uszanowaniem, tak dalece, że go nazwał „mordercą i trucicielem prawowitego władcy Jana Galeasa“. Dzięki owym „Uszom Dyonizowym“ książę, znajdujący się na drugim końcu pałacu, usłyszał tę rozmowę; kazał schwytać Merulę i wtrącić go do podziemnego lochu, nad fosą.
Co też myśli o tem Leonard, który sam urządził te akustyczne tuby, nie troszcząc się o skutki takich urządzeń, czyniąc to poprostu dla zadowolenia swej żądzy wynalazków?


∗             ∗

Jan Galeas dokonał żywota. Powiadają — Bóg mi świadkiem, z jaką boleścią te słowa kreślę — otóż powiadają, że mordercą jest Leonard; otruł jakoby księcia brzoskwiniami ze swego ogrodu. Pamiętam, jak mechanik Zoroastro pokazywał to przeklęte drzewo monnie Kassandrze. Szkoda, żem to widział. Przypominają mi się słowa Ewangelii: „Nie będziesz kosztował z drzewa wiadomości Złego i Dobrego, albowiem z chwilą, gdy zeń jeść będziesz, śmiercią umrzesz“.
O biada! biada mi! Żyłem spokojnie w celi Fra Benedetta — ale szatan mnie skusił grzeszną wiedzą. Kosztowałem z drzewa wiadomości Złego i Dobrego, i otworzyły mi się oczy; poznałem Światło i Ciemności, Boga i Szatana, a ujrzałem się nagim i biednym samotnym. Dusza moja śmiercią umiera.
Z głębi przepaści wołam do Ciebie, Panie: zlituj się nademną. Jak łotr na krzyżu wzywam Cię: „Pamiętaj o mnie, gdy wejdziesz do Królestwa Niebieskiego“.


∗             ∗

Leonard zaczął znowu malować głowę Chrystusa.
Dziś Marco d’Oggione rzekł do niego:
— Mistrzu, ciebie i nas, twoich uczniów, pomawiają, że chodzimy rzadko do kościoła i że pracujemy w dnie świąteczne.
— Niech tam świętoszkowie mówią, co im się podoba, nie uważajcie na nich i bądźcie spokojni o wasze zbawienie — odparł Leonard. — Badać naturę, to równa się modlitwie. Poznając prawa przyrodzone, tem samem czcimy ich Twórcę, wielkiego artystę Wszechświata, uczymy się go kochać, albowiem prawdziwa miłość do Boga płynie zawsze z rozległej wiedzy. Kto mało umie, ten mało kocha. Jeżeli miłujesz Stwórcę jedynie dla łask, któremi może cię obdarzyć, nie zaś dla jego wszechpotęgi, podobny jesteś do psa, wymachującego ogonem i liżącego rękę swego pana, w nadziei, że ten rzuci mu kawał mięsa. Pies kochałby daleko bardziej swego pana, gdyby rozumiał jego duszę.
Pamiętajcie zatem, moje dzieci, że miłość, to córa wiedzy, tem żarliwsza i gorętsza, im rozleglejsza jest wiedza.


∗             ∗

Dziś w nocy tłum, podżegany przez ludzi, którzy twierdzą, że Il Moro otruł księcia Jana Galeasa przy pomocy swego wiernego sługi, Leonarda, ów tłum rozjuszony otoczył dom mistrza, wołając: „Śmierć trucicielowi! Śmierć Antychrystowi!
Leonard słuchał tych oskarżeń z niezmąconym spokojem. Gdy Marek d’Oggione schwycił łuk, aby strzelać do napastników, Mistrz mu zabronił.
Padłem mu do nóg, błagałem, żeby mi powiedział, czy te oskarżenia są prawdziwe. Świadczę się Bogiem, że byłbym mu uwierzył na słowo, ale on milczał.
Mały Jacopo, z narażeniem własnego życia, przecisnął się przez tłum i przebiegłszy parę ulic, spotkał żołnierzy; przyprowadził ich na odsiecz w chwili właśnie, gdy drzwi pękały pod naporem tłumu. Żołnierze wpadli z tyłu na napastników i rozproszyli ich w jednej chwili. Jacopo został raniony kamieniem w głowę, ale cieszy się, że uratował Mistrza.


∗             ∗

Nie mogę już żyć dłużej w rozterce, nie mogę już patrzeć na twarz Antychrysta, przezierającą przez Chrystusowe oblicze. Panie, czemu mnie opuszczasz. Trzeba uciekać, i to bezzwłocznie!..


∗             ∗

Dziś wstałem w nocy, zrobiłem zawiniątko z mojej odzieży, wziąłem kij podróżny, poomacku zeszedłem do pracowni i położyłem na stole trzydzieści dukatów, które jestem winien mistrzowi za ostatnie półrocze mojej nauki. Otrzymałem te pieniądze za sygnet ze szmaragdem, ostatnią pamiątkę po mojej matce. Nie żegnając się z nikim, bo wszyscy spali, opuściłem na zawsze dom Leonarda.


∗             ∗

Fra Benedetto mówił mi, że od chwili, gdym go opuścił, co nocy modlił się za mnie i miał widzenie, że Bóg wprowadzi mnie znowu na dobrą drogę.
Fra Benedetto jedzie do Florencyi w odwiedziny do swego chorego brata, Dominikanina z klasztoru św. Marka, w którym Girolamo Savanarola jest przeorem.


∗             ∗
Dzięki Ci, o Boże, wyprowadziłeś mnie z ciemnicy i z piekielnej czeluści. Dziś wyrzekam się zatrutych owoców z drzewa wiadomości Złego i Dobrego; wyrzekam się wszystkich pokus pogańskiej piękności. Wyrzekam się wszystkiego, co nie jest Twoją wolą, o Chryste! Oświeć mą duszę Twem światłem, naucz mnie chodzić drogą prawą. Będę chwalił Boga, dopóki mi starczy życia.

Za dwa dni wyjeżdżam do Florencyi z Fra Benedetto. Umocniony błogosławieństwem mojego ojca duchownego, chcę wstąpić, jako braciszek do klasztoru św. Marka, oddać mą duszę, pod kierunek fra Girolamo Savanaroli. Bóg mnie uratował.
Temi słowy kończy się dziennik Giovanna Beltraffio.


KSIĘGA VII.
Całopalenie „znikomości“.
(1496)
I.

Rok z górą już upłynął od chwili, gdy Beltraffio wstąpił, jako nowicyant do klasztoru św. Marka.
W pierwszych czasach napawał się spokojem. Łowił chciwie każde słowo przeora. Niekiedy Savanarola wyprowadzał braciszków za mury. Ścieżką tak stromą, że zdawała się prowadzić prosto do nieba, wspinali się ku wyżynom Fiesole, zkąd pośród pagórków, było widać Florencyę w dolinie Arno.
Przeor siadał na łące, jedni pletli wieńce, inni rozmawiali, pląsali, jak dzieci, lub grali na skrzypcach.
Savanarola nie nauczał ich, nie prawił im kazań, nie upominał, przemawiał do nich łagodnie, bawił się z nimi. Giovanni patrzył na niego i myślał, że jest chyba świętym.
W noce letnie, to samo grono zasiadało w podwórzu klasztornem. Przeor opowiadał zakonnikom o bohaterstwach, płynących z wielkiej miłości do Boga, która rzucała pierwszych chrześcian w roztwarte paszcze lwów i na płonące stosy.
Pewnego dnia Savanarola posłał Giovanna do chorego w willi Correggi. Tu mieszkał przez czas długi i umarł Wawrzyniec Medyceusz.
W jednej z komnat opuszczonego pałacu, nowicyant ujrzał obraz Boticella — narodzenie Wenery. Wyłaniała się z morskiej piany, do białej lilii podobna, złociste włosy rozpływały się po jej cudnem ciele, okrywała niemi wstydliwie swą nagość.
Młodzieńcowi zdało się, że ta twarz jest mu znaną. Wpatrywał się w nią długo i przypomniał sobie, że już widział te niewinne oczy i te usta dziewicze na innym obrazie Boticellego, przedstawiającym Najświętszą Panienkę. Młodzieniec spuścił oczy i wybiegł z willi.
Wracając do Florencyi, w jednej z ciasnych uliczek, w zagłębieniu muru ujrzał stary krucyfiks. Przykląkł, aby się pomodlić i zażegnać pokusę.
Po drugiej stronie muru był ogród, dochodziły ztamtąd szepty.
— Nie, nie — mówił głos kobiety — puść mnie!
— Najdroższa, nie bądź okrutną. Mio amore — szeptał mężczyzna. Rozległ się odgłos pocałunku.
— O Jezu! Jezu! Nie wódz nas na pokuszenie — modlił się Giovanni. — Nigdzie znaleźć spokoju nie mogę. Na twarzy Madonny, w zapachu róż, w nucie psalmów, wszędzie ta sama zwrotka, wszędzie l’amore.
Ukrył twarz w dłoniach i oddalił się krokiem przyspieszonym, jakby uciekał przez zmorą.
Powróciwszy do klasztoru, Giovanni opowiedział Savanaroli wszystko, co mu się zdarzyło. Jak zwykle w razach podobnych, przeor radził mu zwalczyć Szatana postem i modlitwą. Nowicyant próbował mu tłómaczyć, że nie kusił go szatan pożądliwości cielesnych, lecz — pogańskiego, uduchowionego piękna. Zakonnik nie rozumiał różnicy, dowodził, że wszelaka cześć dla fałszywych bogów jest grzechem śmiertelnym i że piękno należy widzieć tylko w cnocie chrześciańskiej.
Giovanni wyszedł wcale nie przekonany. Owego dnia pastwił się nad nim szatan smutku i niepokoju.
Pewnego dnia Savanarola zaczął rozprawiać o malarstwie, widział w nim jedynie środek umoralniający i uznawał je o tyle, o ile budziło myśli pobożne. To też byłby chętnie spalił wszystkie obrazy świeckie, znajdujące się we Florencyi.
Po tej rozmowie Giovanni miał sny niespokojne. Widział się przy boku Monny Kassandry. Oboje dosiadali czarnego kozła i lecieli w przestworze, na korowód czarownic! Cudna dziewczyna zwracała ku niemu twarz, jakby wykutą z białego marmuru i patrzyła oczyma przezroczystemi, jak bursztyn. Księżyc w pełni oświetlał jej nagie ciało, z którego biła woń upajająca i słodka. Giovanni brał Kassandrę w objęcia, przyciskał ją do serca. „Amore! Amore!“ — szeptała z uśmiechem. Zdało się młodzieńcowi, że leci w przepaść.

II.

Głos dzwonów i dziecięce śpiewy obudziły Giovanna. Wyszedł na klasztorne podwórze i zobaczył gromadkę dzieci, biało ubranych, z gałązkami oliwnemi i krzyżykami w ręku. Były to zastępy „Świętej Armii Inkwizycyjnej“, stworzonej przez Savanarolę, dla przestrzegania czystości obyczajów.
Chłopcy i dziewczynki od lat siedmiu do czternastu przybywały same z prośbą, aby ich zapisano do szeregów. Obowiązkiem tych „żołnierzyków“ było donosić o wszystkich zdrożnościch, wskazywać domy, gdzie grano w kości, takie, w których przechowywano książki zakazane i nieprzyzwoite obrazy, wymieniać nazwiska bezbożników i niedowiarków. Mieli prawo tłuc posągi, ciąć obrazy. Dowódcą owej „Świętej Armii“ był czternastoletni chłopiec, blady, wynędzniały, nazwiskiem Friderico. Dzieci przebiegały ulice miasta pod wodzą zakonników i pod opieką straży miejskiej.
I oto teraz tysiące rączek wymachiwało krucyfiksami i gałązkami oliwnemi i piskliwe głosiki intonowały hymn na cześć Savanaroli. Lumen ad revelationem gentium et gloriam plebis Israel.
Dziewczątka otoczyły przeora i przyklękały, całując mu stopy.
On w promieniach porannego słońca błogosławił Świętą Armię ze słodkim uśmiechem:
— Niech żyje Chrystus, król Florencyi! Niech żyje Matka Boska, nasza królowa — piszczały dzieci.
— Naprzód! — krzyknął dowódca. Zagrała muzyka, zakołysały się sztandary i pułki ruszyły w pochód.
„Całopalenie znikomości“ — Bruciamento della vanità — miało się odbywać na placu książęcym przed Palazzo Vecchio. Święta Armia raz jeszcze obiegała Florencyę, by zebrać i zgromadzić wszystkie przedmioty czci bałwochwalczej i zniszczyć je w ogniu.
Gdy dzieci wyszły z podwórza, Giovanni ujrzał imci pana Cypryana Buonacorsi, konsula Galimali. Zamienili słów parę. Cypryan oznajmił mu, że Leonard przybył do Florencyi z polecenia ks. Medyolanu, aby nabywać dzieła sztuki, niszczone przez Świętą Armię. Z nim jechał, wyprawiony w tym samym celu, Giorgio Merula. Przesiedział on dwa miesiące w więzieniu, potem książę go ułaskawił; starzec zawdzięczał to głównie zabiegom Leonarda.
Buonacorsi prosił Giovanna, aby go zaprowadził do Savanaroli. Pozostawszy na progu, Beltraffio słuchał rozmowy konsula z przeorem św. Marka.
Imć Cypryan chciał za dwadzieścia tysięcy dukatów kupić wszystkie księgi, obrazy i skarby artystyczne, które w dniu tym miały stać się pastwą płomieni.
Przeor odmówił. Kupiec namyślał się długo, wreszcie dodał jeszcze ośm tysięcy dukatów. Zakonnik milczał. Jego twarz była chłodna, niewzruszona.
Wtedy Cypryan owinął się w wytartą lisiurę, westchnął, mrugnął oczyma i głosem drżącym oświadczył:
— Bracie Girolamo, zrujnuję się, dam wam wszystko, co posiadam — czterdzieści tysięcy dukatów.
Savanarola spojrzał na niego i zapytał:
— Skoro chcesz się zrujnować dla sprawy, która ci nie przyniesie korzyści, wytłómacz mi, co ci tak na tem zależy?
— Urodziłem się we Fiorencyi. Kocham tę ziemię, — odparł kupiec z prostotą — nie chciałbym, aby cudzoziemcy mogli powiedzieć, że niszczymy niewinne dzieła mędrców i artystów.
Zakonnik spojrzał na niego ze zdziwieniem i rzekł:
— O synu, szkoda, że nie kochasz twojej ojczyzny niebieskiej tak, jak ziemską!.. Ale pociesz się: to, co stanie się pastwą ognia, na ten los zasłużyło, albowiem rzeczy złe i grzeszne pięknemi być nie mogą.
— Czyś pewien, Ojcze — mówił Cypryan — że małe dzieci potrafią odróżnić złe od dobrego w dziełach nauki i sztuki?
— Prawda wypływa z ust dziecięcych — odparł zakonnik. — „Jeżeli nie nawrócicie się i nie staniecie się jako te dzieci, nie wnijdziecie do Królestwa Niebieskiego“. Chrystus powiedział: „Wytępię mądrość mędrców, odrzucę rozsądek rozsądnych“. Ja modlę się we dnie i w nocy za tych maluczkich, aby to, czego własnym rozumem pojąć nie zdołają, zostało im objawionem przez łaskę Ducha Świętego.
— Błagani cię, Ojcze, zastanów się — prosił konsul, — chociaż część tych skarbów...
— Nie trać słów, napróżno — przerwał mu Savanarola — moje postanowienie jest niezłomne.
Cypryan zagryzł usta i zaklął zcicha. Girolamo usłyszał tylko ostatnie słowo: „Szaleństwo!“
— To nie szaleństwo — zawołał z roziskrzonym wzrokiem. — Szaleństwem jest wasza cześć dla pogańskiego piękna.


Po wyjściu z celi przeora, Giovanni udał się na plac książęcy. Młodociana Armia przebiegała ulice, wołając: „Precz ze świeckiemi ozdobami! Precz ze znikomościami świata! Precz ze sztuką bluźnierczą!“
Pułki rzucały się na kobiety, ubrane zbytkownie, zmuszały je do zdjęcia klejnotów.
Jeden z oddziałów pod dowództwem małego, trzynastoletniego Dolfo, podążył do pałacu Medyceuszów, dla spełnienia wyroku na dziełach pogańskiej sztuki.
Dzieci wyrzucały przez okna wszelkie „przedmioty czci pogańskiej“, a więc obrazy mistrzów, portrety, posągi, rzeźby, cudnie oprawne księgi, słowem wszystko, co im wpadało pod rękę.
Giovanni szedł za nimi pełen smutku wobec zniszczenia arcydzieł wiedzy i sztuki.

VII.

Wzniesiono stos przed smukłą, ciemną wieżą pałacu Vecchio, obok loggii d’Orcagna. Stos był ośmiokątny, miał trzydzieści stóp wysokości i sto dwadzieścia szerokości. Wiodło do niego piętnaście stopni.
Na najniższy — rzucano maski, peruki, przyprawne brody i wąsy, oraz inne karnawałowe przybory; na trzech następnych stopniach — składano bezbożne lub nieskromne księgi, zaczynając od Anakreonta i Owidyusza, a kończąc na Dekameronie Boccaccia; nad księgami piętrzyły się przybory do stroju: perfumy, kosztowne maści, zwierciadła, pilniki do paznogci, żelazka do fryzowania i szczypce do wyrywania włosów; jeszcze wyżej — nuty, lutnie, mandoliny, karty, szachy, piłki i wszelakie rozrywki, któremi szatan zakrada się do serc ludzkich; jeszcze wyżej — nieskromne obrazy, rysunki, portrety pięknych kobiet, wreszcie na ostatnim stopniu — biusty pogańskich bogów, bohaterów i filozofów. Po nad tem wszystkiem rozpościerało ramiona olbrzymie straszydło, przedstawiające dyabła, ojca „znikomości“, „bluźnierstw“ i „świętokradztwa“. Szatan był napełniony siarką i prochem, kudłaty, z koźlemi rogami, jak dwie krople wody podobny do bożka Pana.
Powietrze ochłodło, pierwsze gwiazdy zapaliły się na niebie. Wśród tłumu, stojącego na placu, przelatywały szmery, jak w kościele.
Czyniono ostatnie przygotowania. Do brata Dominika Buonvincini, generalnego ordynatora, zbliżył się młodzieniec, stąpający o kulach; trzęsły mu się nogi i ręce, twarz wykrzywiała się kurczowo. Podał braciszkowi zwój papierów.
— Jeszcze rysunki? — spytał mnich.
— To ciała nagie, wzory anatomiczne. Znalazłem je w tym oto domu, na strychu.
— Dadzą jasny płomień — mówił braciszek, z dziecinną niemal uciechą.
— O Panie — modlił się chory młodzieniec — przebacz nam wszystkim. Gdyby nie Ojciec Girolamo, zgnilibyśmy w grzechu. A kto wie, czy zdołamy jeszcze uratować zbłąkane dusze.
Zaczął odmawiać litanie.


Zastępy Armii zbliżały się do stosu. Wszystkie dzieci były przybrane w białe powłóczyste szaty, każde niosło w ręku posążek Chrystusa, który jedną ręką wskazywał cierniową koronę na swej głowie a drugą — błogosławił. Za nimi szło duchowieństwo, dalej gonfalonierzy, członkowie Rady Ośmdziesięciu, kanonicy, profesorowie i doktorowie teologii, rycerze i trębacze.
Wśród tłumu zaległo milczenie grobowe. Na placu przed starym zamkiem ukazał się Savonarola, podniósł krucyfiks i głosem uroczystym zawołał:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Stos zapalać!
Czterech zakonników z płonącemi pochodniami zbliżyło się do rusztowania i podpaliło je na czterech rogach.
Wzbił się naprzód dym szary, potem czarny. Zagrzmiały trąby, Duchowieństwo zaintonowało: Te Deum laudamus. Rozkołysały się dzwony wszystkich kościołów.
Ogień pożerał stare księgi, pergamin zwijał się, syczał, tłum wrzeszczał. Jedni modlili się głośno, drudzy płakali, ci śmieli się, tamci tańczyli z radości, wymachiwali kapeluszami, byli i tacy, którzy wygłaszali proroctwa.
— Śpiewajcie hymny Panu! — wołał szewc z obłąkanemi oczyma. — Wszystko spłonie, wszystko zaginie, nie pozostanie ani nauki, ani sztuki, ani władzy, ziemia odrodzi się, Bóg otrze łzy, ukoi smutki. Nie będzie śmierci, ani płaczu, ani choroby, ani zgryzoty! O Chryste, przybywaj, przybywaj coprędzej!
Kobieta brzemienna, o bladej, wynędzniałej twarzy, padła na kolana i wybuchając płaczem, wołała:
— Przybywaj, Chryste Panie. Amen! Amen! Amen!

VIII.

Giovanni wpatrywał się w obraz już oświetlony blaskiem ognia, lecz jeszcze cały — było to dzieło Leonarda da Vinci.
Nad wodami górskiego jeziora stała Leda; olbrzymi łabędź spowijał ją w swe rozpostarte skrzydła i rzucał w przestrzeń tryumfalny okrzyk miłości; u stóp Ledy, wśród trawy, kwiliły nowonarodzone bliźnięta, Kastor i Poluks, świeżo wyklute z olbrzymiego jaja. Cudnie piękna Leda przyglądała się swoim dzieciom i obejmowała za szyję łabędzia z uśmiechem wstydliwym i namiętnym.
Giovanni widział, jak płomienie liżą jej stopy, jak coraz śmielej ogarniają jej nagie ciało, patrzał na to, a serce ściskało mu się żalem.
Zakonnicy postawili na placu czarny krzyż, dzieci, trzymając się za ręce stanęły trzema rzędami, na cześć Trójcy Świętej, i poczęły krążyć dokoła krzyża naprzód powoli, potem coraz szybciej, wreszcie wpadły w wir szalony. Porwał on i starszych; rzucili się w pląsy: kobiety, mężowie dojrzali a nawet starcy.
W blasku płomieni cudne ciało Ledy zdawało się dyszeć rozkoszą. Giovanni drżał, jak liść. Wreszcie zapalił się dyabeł, napchany kłakami, prochem i siarką; wnętrzności wybuchnęły z przerażającym łoskotem. Potwór zachwiał się, nachylił i runął w płomienie.
I znowu zagrały trąby i cymbały, i znowu odezwały się dzwony.
Tłum wył z radości, jak gdyby Szatan we własnej osobie zginął na tym stosie wraz z całą nędzą tego świata.
Giovanni ukrył twarz w dłoniach i chciał uciekać, ale jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się i znalazł się oko w oko ze spokojnym, pogodnym Mistrzem.
Leonard wziął go za rękę i wyprowadził z tłumu.


IX.

Zagłębili się w ciemną uliczkę, wiodącą nad brzeg Arna. Panowała tu cisza kojąca. Usiedli na piasku.
— Czemu mnie opuściłeś? — spytał Leonard.
Młodzieniec podniósł głowę. Chciał odpowiedzieć, lecz usta mu zadrżały. Rozpłakał się.
— Przebacz, mistrzu — szepnął.
— Nie jesteś winien — pocieszał go malarz.
— Sam nie wiedziałem, co robię — mówił Beltroffio. — Jak mogłem, jak mogłem was opuścić.
Miał ochotę zwierzyć się Mistrzowi ze swoich wątpliwości, co do Chrystusa i Antychrysta, ale czuł, że Leonard nie zrozumie jego duchowej rozterki. Malarz o nic go nie pytał.
— Niech ci Bóg dopomaga, biedne dziecię — rzekł serdecznie. — Wiesz, że cię kochałem, jak syna. Jeżeli chcesz być znowu moim uczniem, powracaj, przyjmę cię z otwartemi rękoma.
— Im silniejsze uczucie, tem większe cierpienie — szepnął do siebie.
Zdala dochodziły śpiewy i wrzaski, lecz nie mąciły błogiej ciszy nadbrzeżnej.


KSIĘGA VIII.
Wiek złoty.
(1496—1497)
I.

Pod koniec roku 1496 księżna Medyolanu, Beatrycze, pisała co następuje do swojej siostry Izabelli, żony margrabiego Franciszka Gonzagi, zwycięzcy Mantuy:
„Wielce dostojna madonno, siostrzyczko ukochana, mój mąż, książę Ludwik i ja życzymy zdrowia tobie i twemu małżonkowi Franciszkowi.
„W odpowiedzi na twą prośbę, posyłam ci portret mojego syna Maksymiliana. Nie myśl, że on taki mały. Chcieliśmy ci posłać jego podobiznę wielkości naturalnej, ale mamka powiada, że od tego dziecko przestaje rosnąć. A on właśnie tak wybujał, że gdy go parę dni nie widzę, dostrzegam różnicę w jego wzroście.
„Mieliśmy wielkie zmartwienie: umarł karzeł Nanino. Znałaś go i kochałaś na równi z nami, więc zrozumiesz, że to niepowetowana strata.
„Bellinconi w swoim trenie żałobnym powiedział, że jeśli jego dusza pójdzie do nieba, to ubawi wszystkich świętych, a jeżeli do piekieł, to Cerber, zamiast szczekać, będzie się śmiał do rozpuku.
„Pogrzebaliśmy go w naszym grobowcu u Najświętszej Panny Łaskawej, obok naszego ulubionego sokoła i nieodżałowanej suczki Fontiny, abyśmy po śmierci znaleźli się razem z temi drogiemi stworzeniami. Płakałam dwie noce; książę mój małżonek na pocieszenie obiecał mi dać na Boże Narodzenie krzesło z masywnego srebra, dla ulgi żołądka. Książę chciał, aby artysta florencki, Leonard da Vinci urządził w tem krześle grającą pozytywkę; malarz odmówił, tłómacząc się, że zajęty czem innem: odlewa Kolos, w bronzie.
„Prosisz mnie, kochana siostro, abym ci odstąpiła tego artystę na czas pewien. Z przyjemnością posłałabym ci go na zawsze, ale pozyskał sobie łaski mojego męża i pana, który za nic na świecie rozstać się z nim nie chce. Zresztą nie żałuj tego, bo ów Leonard zajmuje się alchemią, magią, mechaniką i podobnemi fantazyami daleko więcej, niż malarstwem, a pracuje tak powoli, że wyprowadziłby z cierpliwości nawet anioła.
„Mówią, że jest niedowiarkiem i heretykiem.
„Przed paru dniami polowaliśmy na wilki, ale lekarze zabraniają mi jeździć konno, bo jestem już w piątym miesiącu brzemienności.
„Bawimy się teraz jako tako. Grywamy w karty, biegamy na łyżwach po lodzie; nauczył nas tej sztuki pewien młodzieniec, przybyły z Flandryi. Zima bardzo ostra, nietylko rzeki, ale nawet studnie zamarzły.
„Ze śniegu, twardego, jak marmur, Leonard wykuł i wyrzeźbił wspaniałą Ledę z łabędziem. Szkoda, że to stopnieje na wiosnę!
„A ty, droga siostro, jakże się miewasz? Czy nie wyginęła u ciebie rasa kotów o długiej szerści? Jeżeli masz kotkę rudą z niebieskiemi oczyma, to mi ją przyszlij wraz z małą murzynką, którą mi obiecałaś. Ja natomiast ofiaruję ci szczenięta po mojej suczce Kudłatej.
„Przedewszystkiem nie zapomnij, proszę cię, przysłać mi wzoru niebieskiego atłasowego kaftana. Prosiłam cię już o to w moim ostatnim liście. Postaraj się, żebym go miała jaknajprędzej: jutro, jeżeli możesz wyprawić gońca.
„Przyszlij mi także flaszkę płynu, który ma być skuteczny od pryszczów i kawałek zamorskiego drzewa do polerowania paznokci.
„Nasz astrolog przepowiada wojnę i gorące lato; psy będą się wściekały, a monarchowie mają się kłócić ze sobą. A co mówi twój astrolog? Skłonni jesteśmy wierzyć bardziej cudzym, niż swoim własnym.
„Dla twego czcigodnego i sławnego małżonka, Franciszka, załączam receptę naszego lekarza Luigi Marliani przeciwko pedogrze. Trzeba wstrzykiwać ten płyn pod skórę w dnie parzyste, po pełni.
„Podobno ta choroba objawia się w chwili zetknięcia planety Wenus z Merkurym.
„Ja i mój czcigodny mąż, imć Ludwik, polecamy się twojej łaskawej pamięci, droga siostro i względom twego szlachetnego małżonka, margrabiego Franciszka.

„Beatrycze Sforza“.


II.

Ten list, pozorną lekkością osłaniał smutek wewnętrzny. Księżna Beatrycze ukrywała przed siostrą strapienia i obawy. Pomiędzy nią a jej małżonkiem nie było spójni i zgody. Księżna niecierpiała Leonarda, nie za herezję i niedowiarstwo, lecz dlatego, że z polecenia księcia wymalował niegdyś portret Cecylii Bergamini, słynnej kochanicy Il Mora i znienawidzonej rywalki Beatryczy.
Niedawno dowiedziała się o nowej słabostce męża do jednej z dam honorowych, Lukrecyi Cirelli i to ją doprowadzało do wściekłości.
W owym czasie książę Medyolanu był u szczytu swej władzy i potęgi. Syn żołnierza — bandyty, Franciszka Sforzy, Ludwik marzył o wszechwładnem opanowaniu Włoch, zjednoczonych pod jego berłem.
— Moim spowiednikiem jest Ojciec św. — pysznił się Il Moro — dowódcą moich wojsk — jest cesarz, moim skarbnikiem — Wenecya, moim gońcem — król Francyi.
Podpisywał się Ludovicus Maria Sfortia Anglus dux Mediolani, wywodząc swych przodków od bohatera trojańskiego Angla towarzysza Eneja.
Wspaniały posąg jego ojca, ulepione w glinie arcydzieło Leonarda, nosił dewizę: Ecce deus, świadcząc temi słowy o potędze Sforzów. Lecz jasna gwiazda Ludwika miała ciemny punkcik, jego szczęście było zakłócone obawą. Widział, że go lud niecierpi, że go uważa za przywłaszczyciela tronu.
Pewnego dnia, ujrzawszy zdala na placu Arrengo wdowę księcia Jana Galeasa z pierworodnym synkiem Franciszkiem, tłum począł wznosić okrzyki na jego cześć, wołając:
— Niech żyje Franciszek! Niech żyje prawowity książę!
Dziecię miało wówczas lat ośm i odznaczało się niezwykłą pięknością. Lud pragnął ujrzeć go na tronie.
Beatrycze i jej mąż przekonali się, że śmierć Jana Galeasa zawiodła ich nadzieje. W osobie tego dziecięcia powstawał z grobu cień zmarłego.
Od pewnego czasu Beatrycze utraciła żywość dziecięcą, która tak czarowała Ludwika. Księżna czekała rozwiązania ze strachem; pełna była złych przeczuć.


III.

W pierwszy wieczór nowego roku 1497 miał być wydany bal w pałacu. Przygotowania trwały trzy miesiące, Bramante i Leonard da Vinci udzielali pomysłów.
Goście zaczęli zjeżdżać około piątej po południu. Było ich z górą dwa tysiące.
Burza zawiała wszystkie drogi. Wieże, strzelnice i mury, opasujące zamek, były przysypane śniegiem. W podwórzach płonęły ognie, grzeli się przy nich masztalerze i stangreci.
U bram książęcej siedziby i dalej, wzdłuż balustrady z kutego żelaza, zdobiącego wewnętrzne podwórze, stawały sznurem złocone, ciężkie karoce; wysiadali z nich damy i kawalerowie, owinięci w bogate, puszyste futra. Zamarznięte okna jarzyły się od świateł, płonących w komnatach.
Goście przechodzili wśród dwu rzędów książęcej gwardyi, tureckich mameluków, szkockich łuczników, greckich stradiotów, szwajcarskich lancknechtów, z halabardami w garści. Przed nimi stali paziowie, szczupli i wybujali, jak dziewice, w dwukolorowej liberyi, oszytej puszkiem łabędzim: jedna połowa była z różowego aksamitu, druga — z niebieskiego atłasu z herbem Sforza-Visconti, wyhaftowanym na piersiach. W ręku trzymali pochodnie ze świec woskowych.
Każdego gościa meldował herold. Otwierały się olbrzymie, oświetlone komnaty: sala z czerwoną posadzką w białe gołąbki; sala złocona, sala purpurowa od góry do dołu pokryta atłasem. W sali czarnej, maleńkiej, lecz wytwornej, zbudowanej przez Bramanta, a służącej za ubieralnię dla dam, były niedokończone freski Leonarda.
Wystrojeni goście szli parami. Ubrania były jaskrawe, bogate, niezawsze gustowne, materye kobiecych sukien tak sztywne, że nie uginały się pod ciężarem złota i drogich kamieni, któremi były usiane, jak ornaty. Damy miały obnażone głęboko piersi i ramiona, włosy ujęte nad czołem, w złotą siatkę i splecione według mody lombardzkiej w gruby warkocz, przydłużony fałszywemi kosami i wstęgami. Moda wymagała, aby brwi były zlekka zaznaczone; kto miał gęste, wyrywał je stalowemi szczypczykami.
Ukazywać się z twarzą „nagą“, niepowleczoną różem i bielidłem, uchodziło za nieprzyzwoitość. Używano perfum ostrych, odurzających, a więc: piżma, ambry, werbeny.
Wśród tłumu były dziewice i mężatki nadzwyczajnej urody — takiej, jaką się widuje tylko w Lombardyi; miały owal delikatny, skórę przejrzystą, zabarwianą jakby ogniem wewnętrznym. Leonard da Vinci uwiecznił ten typ na swych płótnach.
Królową balu była Signora Violanta Borromeo. Jej szata purpurowa aksamitna była zahaftowana w motyle, opalające sobie skrzydła w ogniu: było to poniekąd ostrzeżeniem dla wielbicieli.
Uwagę powszechną zwracała jednak — nie Signora Violanta, lecz Diana Pallavicini; miała oczy chłodne i przejrzyste, jak lód, włosy popielate, uśmiech obojętny i głos podobny do fletu... Ubrana była skromnie — w adamaszek, przybrany długiemi wstążkami, które spływały, jak morskie trawy. Wydawała się obojętną na wszystko, samotną wśród tego tłumu i niepocieszenie smutną, jak blade kwiaty, drzemiące na powierzchni stawów.
Zagrały trąby, goście podążyli do sali, w której zazwyczaj grywano w piłkę, — sala per il giuoco della palla.
Pod niebieskim sklepionym sufitem, usianym w złote gwiazdy, płonęły świece woskowe, w krzyż ustawione. Platformę, przeznaczoną dla orkiestry, zdobiły girlandy lauru i powoju. O godzinie, wyznaczonej przez astrologów, na salę wszedł książę z małżonką, oboje w płaszczach złotolitych. Na piersi księcia błyszczał oprawny w sprzączkę, wspaniały rubin, wzięty ze skarbca Jana Galeasa.
Beatrycze nie była już tak piękną, jak dawniej. Schudła, zmizerniała. Jej płaskie piersi i ruchy żywe, chłopięce raziły przy stanie odmiennym. Książe skinął. Marszałek dworu podniósł laskę, muzyka zagrała, biesiadnicy zajęli miejsca przy stołach.


IV.

Kuchmistrze wystąpili wspaniale. Po środku stołu był posąg nagiej Andromedy, wyrobionej z białych piersi kapłona, bohaterka była uwiązana do skały z śmietankowego sera; jej oswobodziciel, Perseusz, był „wykuty“ z pieczeni cielęcej. Mięsa były podawane na półmiskach złotych filigranowych, ryby — na srebrnych, albowiem ten metal odpowiadał jakoby wodnemu żywiołowi. Nad górą łososiów, Amfitryta z ciasta jechała na wozie z perłowej masy, zaprzężonym w delfiny; wóz sunął po zielonej galarecie, mającej wyobrażać morze.
Wety składały się z cedrowych orzechów, z osmażonych migdałów, z cukrów, wykonanych wedle rysunków Bramanta i Leonarda i przedstawiających Herkulesa, zdobywającego złote jabłka w ogrodzie Hesperyd, Hipolita, Fedrę i Bachusa i Aryadnę, Jowisza i Danaę; słowem, cały Olimp zstąpił na półmiski.

V.

Po uczcie rozpoczął się bal.
Ówczesne tańce, jako to „Wenus i Jowisz“, „Kupidyn“, okrutne „Przeznaczenie“ odznaczały się bardzo powolnem tempem, gdyż suknie kobiet były tak długie i tak ciężkie, że nie pozwalały na żywsze ruchy. Damy i kawalerowie zbliżali się ku sobie i oddalali z wielką powagą, zamieniając ukłony, westchnienia i uśmiechy.
Damy rozpościerały swe szaty, jak pawie — ogony, posuwały się, jak łabędzie, muzyka była słodka, lekka, podobna do poezyi Petrarki.
Tańczyli wszyscy i bawili się wybornie. Jedna tylko księżna, nie znajdując uciechy w zabawie, opuściła salę taneczną i wyszła do sąsiedniej. Tu czytał swe wiersze poeta, przybyły z Rzymu, Serafio d’Aquila, przezwany „Jedynym“ — Unico, malutki człowieczek, chudy, żółty, a jednak cieszący się wielkiem powodzeniem u kobiet.
Od pierwszej chwili, zaćmił nadwornego poetę Bellincioni.
Księżna, ujrzawszy Lukrecyę Crivelli wśród dam, otaczających wieszcza, zbladła, lecz opanowała wzruszenie: zbliżyła się do swej rywalki i ucałowała ją, jak zwykle, z objawami wielkiej czułości.
Poeta deklamował swój sonet, opiewający: jak podczas pożaru w domu ukochanej nie zdołano ugasić ognia, albowiem ludzie, przybywający na pomoc, musieli zalewać wodą płomienie, wzniecone we własnych sercach oczyma tej pięknej damy. Wiersze wzbudzały zachwyt wśród kobiet.
— Geniusz! Geniusz! — mówiły jedne. — Imię Unica przejdzie do potomności, on zaćmi Danta.
— Unico jest genialniejszym od Danta — twierdziły inne.
Beatrycze nie mogła słuchać tych bredni; wyszła, zwróciła do głównej sali i rozkazała swojemu wiernemu paziowi Ricciardetto, który był w niej zakochany, aby podążył na górę i czekał na nią z zapaloną pochodnią. Minęła parę sal pełnych gości i znalazła się w odległej, pustej galeryi; drzemało tam kilku szwajcarów, opartych na halabardach; otworzyła drzwiczki żelazne, prowadzące na kręte schody i doszła niemi do olbrzymiej, sklepionej komnaty, służącej za sypialnię księcia. Wziąwszy pochodnię zbliżyła się do szafki dębowej, wmurowanej w ścianę, — książę zamykał tam sekretne papiery; wsunęła do zamka klucz, ukradziony mężowi i próbowała otworzyć; nagle spostrzegła, że zamek jest rozbity, a szafka pusta.
Zapewne Il Moro, spostrzegłszy brak klucza, ukrył papiery w innem miejscu.
Na dworze śnieg padał, wiatr świstał, wył i płakał, głosy wichury budziły w sercu księżnej smutek bezmierny.
Nagle błysnęła jej myśl:
— Bellincioni! — Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Tak, z pewnością! Od niego tylko mogę się dowiedzieć! Ale jakby się do niego dostać, żeby nikt mojej nieobecności nie spostrzegł. Będą mnie szukali! Mniejsza o to. Chcę poznać prawdę! Nie mogę już żyć dłużej wśród kłamstw i obłudy.
Przypomniała sobie, że Bellincioni, pod pozorem choroby, nie przybył na bal; o tak późnej godzinie był chyba w domu. Księżna przyzwała pazia Ricciardetto, stojącego na progu.
— Niech lektyka z dwoma ludźmi czeka na mnie przy bocznych drzwiczkach w murze fortecznym. Jeżeli chcesz mi być miłym, ani słowa nikomu! Rozumiesz? Nikomu!
Podała mu rękę do pocałowania. Dziecię wybiegło dla spełnienia rozkazów.
Beatrycze weszła do swej sypialni, zarzuciła na ramiona sobolową szubę, zakryła twarz czarną maską. W parę minut potem siedziała już w lektyce, podążającej ku mieszkaniu Bellinciona.

VI.

Poeta nazywał swój domek „żabią norą“. Pomimo licznych podarków, walczył wciąż z biedą, bo cokolwiek dostał, przepijał, lub przegrywał w kości. Według jego własnych słów, nędza ściskała go, „jak wierna, lecz znienawidzona kochanka“.
Leżąc na rozklekotanem, kulawem łóżku, na twardym sienniku, Bellincioni dopijał flaszkę kwaskowatego wina i tworzył nagrobkowy napis dla ukochanej suczki madonny Cecylii. Ostatnie węgle dogasały w kominie, poeta kostniał z zimna, przykrywał się wytartą szubą z wiewiórek i myślał o balu dworskim.
W chwili tej zapewne czytano i podziwiano jego alegoryę pod tytułem „Raj“, napisaną na cześć księcia.
Bellincioni nie brał udziału w festynie; lecz zmusiła go pozostać w domu, nie choroba: zebrałby resztki sił i powlókł się do pałacu, choćby wiedział, że go to o śmierć przyprawi. Istotną przyczyną pozostania w domu, była zawiść: wolał marznąć w swojej ruderze, niż być świadkiem tryumfów rywala, mistrza „Unico“, który „niedorzecznemi wierszydłami przewrócił w głowie kobietom“.
Na samą myśl o tem „wieszczu“, krew wrzała w Bellincionim. Zaciskał pięści i wyskakiwał z łóżka. Ale w pokoju było tak zimno, że rozsądek brał górę nad zazdrością. Poeta kładł się znowu, dygotał i kaszlał.
— Nędznicy! — wołał — każą mi pisać sonety, na taki mróz, a nie dadzą na węgle!
Wiatr zadął w kominie, zachichotał, jak stara wiedźma.
Poeta, po długiem wahaniu, z bólem serca wyjął z pod łóżka polano, porąbał je na drobne kawałki i rzucił na tlące węgle. Buchnął płomień. Bellincioni przykucnął na ziemi i wyciągnął skostniałe ręce, grzał je przy ogniu, ostatnim przyjacielu samotnych poetów.
— Psie życie! — A dlaczego? Czyżem ja gorszy od innych? — myślał, kiwając smutno łysą głową.
Wtem zastukano do drzwi, na dole. Zaspany głos odpowiedział przekleństwem. Jedyna służąca poety, kłótliwa baba, podniosła się z nędznego posłania i klapiąc drewnianemi pantoflami, szła otwierać spóźnionym gościom.
— Kogo tam dyabli niosą! — zawołał Bellincioni. — Zapewne Żyd Samuel przychodzi upominać się o procenta. Że też nie dadzą człowiekowi spokoju, nawet w nocy.
Stara służąca wpuściła kogoś do domu. Schody trzeszczały pod stopami. Wreszcie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła kobieta owinięta w kosztowną szubę, z twarzą ukrytą pod maską.
Bellincioni zerwał się, podał jedyne krzesło i pełen galanteryi, rzekł:
— Cóż za geniusz zawiódł tak dostojną damę w moje skromne progi?
— Zapewne obstalunek — myślał — każą mi pisać madrygał miłosny.
Podbiegł do komina i, wspaniałomyślnie, rzucił weń ostatnie polano.
Dama zdjęła maskę.
— To ja, Bernardo — rzekła.
Poeta cofnął się i zachwiał na nogach.
— Jezus, Marya! — szepnął, wytrzeszczając oczy — Wasza Książęca Mość we własnej osobie!..
— Bernardo, możesz mi wyświadczyć wielką usługę — rzekła Beatrycze — i rozglądając się, dodała: Wszak nas nikt nie usłyszy?
— Wasza Książęca Mość może być o to spokojna, — chyba myszy i szczury.
— Słuchaj — ciągnęła dalej, topiąc w nim spojrzenie badawcze — wiem, że pisałeś wiersze na cześć madonny Lukrecyi. Przechowujesz listy księcia do niej.
Poeta zbladł; patrzył na księżnę z przerażeniem.
— Nie bój się — dodała — nikt się nie dowie. Nagrodzę cię sowicie, jeżeli będziesz mi posłusznym. Obsypię cię złotem.
— Wasza Książęca Mości — bełkotał — proszę temu nie wierzyć... to oszczerstwa... nie mam żadnych listów... przysięgam...
Źrenice księżnej zapałały gniewem. Ściągnęła brwi groźnie, wstała powoli i szła ku niemu, przeszywając go spojrzeniem.
— Nie kłam! — wołała. — Jeśli ci życie miłe, oddawaj listy księcia. Słyszysz! Oddawaj! Moi ludzie czekają na dole. Nie przyjechałam tu na żarty.
— Nie mam żadnych listów! — szeptał nieszczęsny poeta.
— Nie masz — powtarzała, przeszywając go wzrokiem — nie masz? Mów prawdę.
— Nie mam.
Księżnę ogarnęła wściekłość.
— Poczekaj, nędzny rajfurze — zmuszę cię do powiedzenia prawdy. Uduszę cię własnemi rękoma, ty, łotrze jeden! — wołała Beatrycza w zapamiętaniu. Istotnie chwyciła go za gardło i drobnemi paluszkami dusiła tak mocno, że wezbrały mu żyły na skroniach.
Nie bronił się, powieki mu drżały, jak u biednego, chorego ptaka.
— Ona mnie zabije — myślał Bernardo — niech zabija — mniejsza o to. Księcia nie zdradzę.
Bellincioni był przez całe życie błaznem dworskim, hulaką, przekupniem rymów, ale nie był zdrajcą.
Księżna opamiętała się, odtrąciła poetę, wzięła ze stołu blaszany kaganek i dążyła do sąsiedniego pokoju, przypuszczając, że to pracownia Bernarda.
Biedny wieszcz stanął przy drzwiach, chciał jej zastąpić drogę, ale go spiorunowała oczyma. Skurczył się i przepuścił ją bez oporu.
Weszła do nory biednej muzy. Czuć w niej było stęchliznę; na gołych ścianach, pobielanych wapnem były plamy od wilgoci. Na pulpicie, zarzuconym gęsiemi piórami, leżały bruljony wierszy.
Beatrycze postawiła kaganek na płaskiej deszczułce nad pulpitem i nie zważając na Bernarda, zaczęła przerzucać wśród papierów. Były tam sonety do płatników pałacowych, do podczaszych, prośby o pieniądze, o wino, o ciepłą odzież i prowianty. Nagle, pod stosem bibuły, księżna dostrzegła szkatułkę z hebanowego drzewa; otworzyła ją — leżał w niej pakiet listów, owiniętych wstążeczką.
Bernardo wyciągnął ręce, przerażony. Księżna spojrzała na niego, potem na listy, dostrzegła imię Lukrecyi, poznała pismo Ludwika. Tego właśnie szukała. Były to listy księcia i wiersze miłosne poety, sławiące wdzięki Lukrecyi.
Beatrycze chwyciła paczkę, wsunęła ją za stanik; jak kość psu, rzuciła poecie sakiewkę, pełną złota i wybiegła.
Słyszał jej kroki na schodach, potem drzwi stuknęły głośno. Bernardo stał na środku pokoju, jak skamieniały, zdawało mu się, że pod jego stopami ugina się podłoga.
Wreszcie runął na kulawe łóżko i zasnął snem kamiennym.

VII.

Księżna powróciła do pałacu.
Goście, spostrzegłszy jej nieobecność, szeptali po kątach, książę był zaniepokojony. Weszła na salę balową, z twarzą przybladłą i objaśniła, że czując się zmęczoną, poszła spocząć.
— Bice — szepnął książę, ujmując jej chłodną i drżącą rękę w swe dłonie — jeżeli czujesz się słabą, powiedz. Pamiętaj, że jesteś w stanie odmiennym. Odłożymy drugą połowę zabawy na jutro? Wszak urządzam ją dla ciebie, najdroższa.
— Nie, nie trzeba — odparła Beatrycze — bądź o mnie spokojny, proszę cię, Vico. Oddawna już nie czułam się tak silną i tak szczęśliwą, jak dzisiaj. Chcę zobaczyć „Raj“. Chcę nawet jeszcze potańczyć.
— Dzięki Bogu, moja najdroższa — szepnął książę uspokojony i złożył pocałunek na jej rączce.
Goście udali się znowu do sali gry w piłkę, w której mechanik pałacowy, Leonard da Vinci, ustawił maszyny dla odtworzenia „Raju“ Bellincioniego. Gdy wszyscy zajęli swe miejsca, Leonard zawołał: „Gotowe“.
Zapalił się lont, naładowany prochem i wśród ciemności zabłysły kryształowe kule, tworzące koło z różnokolorowych płomyków, które zlewając się ze sobą, tworzyły jakby tęczę. Kule zawirowały, obracając się dokoła olbrzymiej osi przy wtórze słodkiej muzyki; kościane klawisze, uderzając o szklane dzwoneczki, tworzyły tę cudną melodyę. Był to pomysł Leonarda.
Planety zatrzymały się, a nad każdą z nich ukazywali się kolejno bogowie, od których brały swą nazwę, a więc: Jowisz, Appolin, Merkury, Mars, Dyana, Wenus, Saturn — wszystkie prawiły komplementy księciu i Beatryczy.
Pod koniec przedstawienia, goście przeszli do drugiej sali, gdzie ich czekała nowa uciecha: korowód tryumfalnych wozów, ciągnionych przez murzynów, lampartów, centaurów i smoki. Potem ukazały się grupy alegoryczne z Numą, Pompejuszem, Cezarem, Augustem, Trojanem; napisy wskazywały, że ci wszyscy bohaterowie byli przodkami Ludwika.
Wreszcie nastąpiła apoteoza: rydwan, zaprzężony w nosorożce wiózł olbrzymią kulę ziemską, na której leżał rycerz w zardzewiałej zbroi. Złoty posążek dziecka, trzymającego gałązkę oliwną (po włosku moro), wyłaniał się ze zbroi; było to zapowiedzią śmierci wieku żelaznego a narodzin wieku złotego, który świtał, dzięki rządom Ludwika Il Moro. Ku powszechnemu zdziwieniu, złoty posążek był żywem dzieckiem: ojciec wynajął je za kilka dukatów. Powleczono mu całe ciało złotym pokostem. Biedactwo ze łzami w oczach, głosem drżącym i smutnym, wypowiedziało komplement, ułożony na cześć księcia i przeplatany zwrotką:

Jam jest, wiek złoty
Próżen zgryzoty.

Dokoła rydwanu wszczęły się tańce. Długi komplement znudził wszystkich. Przestano go słuchać. A dziecię, stojąc u szczytu alegorycznej grupy, usteczkami, skotniałemi od zimna, powtarzało słowa, nie rozumiejąc ich sensu:

Jam jest, wiek złoty
Próżen zgryzoty.

Beatrycze tańczyła z Gasparem Visconti. Od czasu do czasu ściskało jej się gardło kurczem nerwowym. Czuła się bardzo nieszczęśliwa i bardzo cierpiąca, krew uderzała jej do skroni, oczy mgłą zachodziły, ale wydawała się spokojną. Z ust jej nie zchodził uśmiech.
Tańce skończyły się. Księżna wyszła z pośród wesołego tłumu i oddaliła się do swoich apartamentów.

VIII.

Zmierzała do odległej wieży, w której był skarbiec. Nikt tam nie wchodził, oprócz niej i księcia. Wziąwszy pochodnię z rąk pazia Ricciardetto, kazała mu czekać u drzwi i weszła do olbrzymiej sali, w której było ciemno i chłodno, jak w grobie. Usiadła, wyjęła z zanadrza plikę listów, rozwiązała je, położyła na stole, i chciała czytać, gdy nagle, wiatr, wciskając się przez kominek, zaświstał i omal nie zgasił pochodni. Zaległa znowu cisza. Słychać było odległe dźwięki muzyki balowej i przytłumione głosy, a w odstępach — chrzęst łańcuchów, dolatujący z podziemi, w których byli zakuci więźniowie.
Wtem Beatrycze uczuła, że ktoś stoi za nią. Strach ją ogarnął. Wiedziała, że nie trzeba się odwracać, ale nie mogła się wstrzymać od tego.
W rogu komnaty stała postać, którą księżna widziała już po raz wtóry; postać długa, czarna, czarniejsza od ciemności, z głową, ukrytą w mniszym kapturze, spuszczonym tak nizko, że nie można było dostrzedz rysów.
Beatrycze chciała krzyknąć, zawołać wiernego pazia, lecz głos zamarł w jej gardle. Wstała, chcąc uciekać — nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Ty, znowu ty! — szepnęła, padając na kolana.
Mnich podniósł głowę.
Ujrzała przed sobą zmarłego księcia Jana Galeasa.
— Biedaczko! Biedaczko! — szepnął.
— Daruj mi — błagała.
Postąpił krok naprzód, owionął ją chłodem grobowym. Krzyknęła przeraźliwie i omdlała.
Na ten okrzyk, do komnaty wbiegł Ricciardetto i ujrzał księżnę leżącą na ziemi, bez zmysłów. Przerażony tym widokiem puścił się ciemnemi galeryami i wreszcie wpadł do sali pełnej gości i jarzącej się od świateł.
Biła dwunasta. Bal wrzał w najlepsze.
Ludwik, przed chwilą przeszedł był właśnie pod tryumfalnym łukiem, przy wtórze słodkich dźwięków, przypominających głos fujarki lub gruchanie gołębi.
Nagle tłum rozstąpił się, Ricciardetto, zziajany, wpadł do sali, wołając: „Ratunku! Ratunku!“
— Co się stało? — zawołał Ludwik.
— Księżna zasłabła. Prędzej! Prędzej! Na pomoc!
— Zasłabła? Znowu? — Książę załamał ręce. — Gdzie jest? Mów.
— W wieży skarbowej — jęknęło pacholę.
Il Moro biegł tak szybko, że złoty łańcuch zgrzytał, podskakując na piersiach, a czapka, w rodzaju peruki, zwana zazzera, przesunęła się na bakier. Tłum barwny i gwarny zakołysał się, rzucił się ku drzwiom, jak stado spłoszonych baranów.
— Pożar! — wołali jedni.
— Księżna dogorywa! — krzyczeli drudzy.
— Powiła — szeptały damy.
Ricciardetto, wbiegłszy do jednej z sal wyższego piętra, za drzwiami sąsiedniego pokoju usłyszał jęk przeraźliwy. Biegały kobiety, niosąc kosze z bielizną, ogrzewaczki, dzbany gorącej wody.
— Co się stało? — spytał jedną z nich.
Nic mu nie odpowiedziała.
Inna, akuszerka zapewne, popatrzyła na niego ostro i rzekła:
— Czemu się plączesz między nogami?.. To nie miejsce dla dzieci.
Właśnie uchylono drzwi i Ricciardetto na łożu, w głębi komnaty zobaczył tę, którą kochał miłością niewinną, młodzieńczą i beznadziejną. Miała twarz wykrzywioną od bólu, czerwoną. Włosy przylepiły jej się do czoła, z ust wychodził jęk nieustanny. Chłopak zbladł i uciekł.
Z pokoju wybiegł książę. Załamywał ręce, wzdychał, modlił się.
— O Boże! Boże! Ratuj ją. Bice — wołał z rozpaczą — to ja, ja cię zabiłem. — Księżna Beatrycze, ujrzawszy go przed chwilą, w przystępie szalonego gniewu, krzyknęła:
— Precz! Precz! Wracaj do twojej Lukrecyi!
Z pokoju chorej wyszedł doktór nadworny, Luigi Marliani, w otoczeniu innych lekarzy.
Il Moro podbiegł do nich.
— I cóż? Jakże? — pytał głosem drżącym.
Oni milczeli.
— Wasza Książęca Mości — rzekł wreszcie Marliani — nie zaniechamy żadnych środków, któremi nauka rozporządza.
— Dyabli z waszą nauką! — wrzasnął książę, zaciskając pięści — Ona tam umiera! Słyszycie: umiera! A wy z całą waszą nauką nie możecie jej wyratować. Warci jesteście szubienicy. — Chodził po pokoju, załamywał ręce, nagle ujrzał Leonarda. Odprowadził go na bok.
— Słuchaj — mówił nieprzytomnie — słuchaj Leonardzie, ty masz więcej rozumu od nich wszystkich. Ulituj się nademną, nad nią!
Leonard chciał mu odpowiedzieć, ale w chwili tej wszedł kapelan w licznej asyście duchowieństwa.
Książę podbiegł ku nim.
— Nareszcie! — zawołał — Cóż niesiecie?
— Relikwie św. Ambrożego, pasek św. Małgorzaty, bardzo skuteczny w połogach i ząb św. Krzysztofa.
— Dobrze! Dobrze! Idźcie do niej. Módlcie się.
Książę chciał wejść z nimi do pokoju, lecz w chwili tej Beatrycze jęknęła tak boleśnie, że zasłonił sobie uszy i uciekł. Pobiegł do kaplicy i uklęknął przed obrazem Matki Boskiej.
— Zgrzeszyłem — wołał — zgrzeszyłem, jestem przeklęty, zamordowałem prawowitego księcia, Jana Galeasa. Ale ty, o Matko Miłosierdzia, przebaczysz mi, wysłuchasz moją modlitwę. Wszystko oddam, tylko ją wyratuj. Weź moją duszę wzamian za jej duszyczkę. — Po głowie snuły mu się myśli bezładne i przeszkadzały w modlitwie. Przypomniał sobie opowiadanie o majtku, który podczas burzy obiecywał Najświętszej Pannie świecę wysokości okrętowego masztu, a gdy go towarzysz pytał, skąd weźmie taką świecę: Milcz — odpowiedział — byleśmy ocaleli. Z resztą mam nadzieję, że Matka Boska nie zechce nas kosztować tak drogo i zgodzi się na mniejszą świecę.
— Cóż mi do głowy przychodzi! — szeptał książę, starając się nawiązać splątany wątek myśli — Czyżbym tracił zmysły? Co się ze mną dzieje?
Starał się skupić ducha, modlić się z przejęciem.
Ale przed oczyma krążyły mu różnobarwne kule; słodkie dźwięki napełniały mu uszy; wreszcie wszystko ucichło, zagasło. Książę zemdlał. Jak długo leżał — nie pamiętał, lecz gdy się ocucił i wyszedł z kaplicy, przez szyby wpadało szare światło zimowego poranku.

IX.

Il Moro powrócił do sali, sąsiadującej z sypialnią. Wychodziła z niej właśnie kobieta z pieluszkami.
— Raczyła powić — oznajmiła.
— Czy żyje? — spytał Ludwik trwożnie.
— Tak, ale dziecko umarło. Chora jest bardzo osłabiona. Chce widzieć Waszą Książęcą Mość.
Wszedł do pokoju i ujrzał na poduszkach twarzyczkę drobną, dziecięcą i oczy wpadnięte, mgłą zasnute. Zbliżył się i nachylił.
— Poszlij po Izabellę! Prędko! — szepnęła.
Książę wydał rozkaz. Niebawem do pokoju weszła kobieta wysoka, wspaniała, o rysach dumnych i smutnych. Była to wdowa po Janie Galeasie, księżna Izabella Aragońska. Zbliżyła się do chorej. Wszyscy wyszli z pokoju, oprócz akuszerki i księcia, stojącego na uboczu.
Przez chwilę kobiety mówiły głosem przyciszonym, następni żona Galeasa ucałowała Beatryczę, jakby na dowód, że jej przebacza, uklękła przy jej łóżku i modliła się długo.
Beatrycze przyzwala znowu męża.
— Vico! daruj mi — szepnęła — Nie płacz — Pamiętaj... Stałam zawsze wiernie przy tobie... Wiem, że mnie jedną... — Nie dokończyła, ale domyślił się, że chciała powiedzie: „mnie jedną kochałeś“. Ogarnęła go ostatniem, długiem spojrzeniem.
— Pocałuj mnie — prosiła.
Dotknął ustami jej czoła; głosem już zamierającym, z wielkim wysiłkiem, — szepnęła:
— W usta!
Zakonnik począł odmawiać pacierze za umierających. Do pokoju wszedł dwór. Książę nie odrywał ust od warg, stygnących pod jego pocałunkiem. Przyjął ostatnie tchnienie Beartyczy.
— Umarła — oznajmił Marliani.
Wszyscy przeżegnali się i uklękli. Książę wstał powoli. Jego twarz zastygła nie wyrażała nawet bólu; łapał powietrze, jak człowiek wstępujący na wyżyny. Nagle zatrzepotał rękoma, krzyknął „Bice“ i runął na zwłoki.


Pośród obecnych jeden tylko Leonard zachowywał zimną krew. Przyglądał się księciu badawczo.
Ciekawość artysty brała górę nad współczuciem człowieka. Wpatrywał się w skamieniałą twarz, w oczy błędne, ani jedno drgnienie muskułów nie uszło jego baczności. Pragnął jak najprędzej naszkicować w swym notatniku twarz księcia, zoraną bólem.
Zeszedł do jednej z komnat na dole. Obejrzał się, czy niema nikogo. Zdała mu się pustą. Wyjął z kieszeni notatnik i rysował pospiesznie; nagle w głębi pokoju, przy kominie, ujrzał postać skuloną. Było to dziecię, które przedstawiało wiek złoty. Spało teraz zziębnięte, z głową zwieszoną. Wygasły komin nie zdołał rozgrzać nagiego, pozłoconego ciała. Leonard położył rękę na ramieniu chłopca. Dziecię obudziło się, podniosło główkę i westchnęło. Artysta wziął je na ręce, ogrzał je swem tchnieniem.
— Jak ci na imię? — pytał.
— Lippo! Lippo! — odparło dziecię, nawpół senne — chciałbym wrócić do domu.
— Gdzie mieszkasz?
— Zimno mi... boli... chcę do domu — usteczka poruszyły się, jak we śnie i szeptały:

Jam jest wiek złoty
Próżen zgryzoty...

Leonard owinął je w swój płaszcz i podążył ku wyjściu. Chłopiec drżał, jak ptaszę zmarznięte.
— Nasz „wiek złoty“ — myślał artysta, uśmiechając się smutno. Biedactwo — przytulił go do piersi tak tkliwie, że dziecięciu zdało się, że to jego matka, zmarła niedawno, kołysze je do snu i pieści.

X.

Księżna Beatrycze umarła we wtorek 2-go stycznia 1497 roku, o szóstej zrana. Książę przesiedział całą dobę przy zwłokach, nie chciał jeść, ani spać, wszystkich odtrącał. Obawiano się, aby mu się rozum nie pomięszał.
We czwartek rano zażądał papieru i atramentu i napisał do Izabelli d’Este, siostry nieboszczki, donosząc jej o śmierci Beatryczy. W liście były te słowa: „Wolelibyśmy umrzeć sami. Nie przysyłajcie nam nikogo na pocieszenie, bo to zwiększyłoby jeszcze naszą boleść i rozpacz“.
Tego samego dnia, w południe, ulegając prośbom dworzan, Ludwik przyjął trochę pożywienia, lecz nie chciał zasiąść przy stole; jadł na gołej desce, którą trzymał przed nim Ricciardetto.
Pogrzeb odbył się z niesłychanym przepychem.
Zaraz po ceremonii, książę zamknął się w pokoju ciemnym, powleczonym czarną materyą i oświetlonym gromnicami.
Przez kilka dni nie wychodził z tej żałobnej komnaty.
Pewnego wieczora, rozmawiając z Leonardem o Wieczerzy Pańskiej, która miała zdobić miejsce wiecznego spoczynku Beatryczy, Il Moro rzekł nagle:
— Słyszałem, żeś zaopiekował się chłopcem, który podczas tego festynu smutnej pamięci wyobrażał narodziny złotego wieku. Jakże się on miewa?
— Wasza Książęca Mości, umarł w dzień pogrzebu księżnej.
— Umarł — szepnął Ludwik — umarł, jakie to dziwne! — Spuścił głowę i westchnął. — Tak być musiało. Wiek złoty zgasł razem z moją ukochaną Beatryczą. Pogrzebaliśmy go w jednym z nią grobie, nie chciał i nie mógł jej przeżyć. Prawda, mój przyjacielu? Co za dziwny zbieg okoliczności! Zdumiewająca alegorya!

XI.

Cały rok trwała żałoba. Książę chodził w czerni od stóp do głowy i ubierał się niedbale, na znak smutku. Nie siadał do stołu, jadł na desce, którą paź trzymał przed nim.
„Od śmierci księżnej — pisał w swoich pamiętnikach Marino Sanudo, ambasador Wenecyi — Il Moro stał się pobożnym, uczęszcza na msze, słucha kazań i rządzi się bojaźnią Bożą“.
Odwiedzał często grób żony i modlił się przy nim długo, lecz zwykle, wracając z tych pielgrzymek, wstępował do Lukrecyi albo do Cecylii, dla rozproszenia smutnych myśli, które już zaczynały mu ciężyć.
Pomimo „bojaźni Bożej“ i żalu po nieboszczce, nie porzucił kochanek; przeciwnie lgnął do nich coraz bardziej. Madonna Lukrecya i hrabina Cecylia zbliżyły się wreszcie ze sobą. Cecylia, kobieta prostoduszna, pragnęła zjednoczyć swą miłość z miłością rywalki, ku pocieszeniu księcia.
Początkowo Lukrecya nie ufała tym dobrym zamiarom i miała porywy zazdrości, lecz Cecylia rozbroiła ją dobrocią. Rada nie rada, musiała poddać się tej dziwnej przyjaźni.
Latem 1497 r. Lukrecya powiła Ludwikowi syna. Hrabina Cecylia pragnęła trzymać go do chrztu; choć miała sama dzieci z księciem, otaczała nowonarodzonego przesadną czułością, nazywała go swoim „siostrzeńcem“.
A więc spełniło się życzenie Il Mora: jego kochanki były w najlepszej komitywie. Obstalował u Bellincioniego sonet, w którym nadworny poeta miał porównywać Lukrecyę do Jutrzenki, Cecylię — do Zmierzchu, zaś niepocieszonego wdowca — do Nocy, która jest skazana na ustawiczną rozłąkę ze Słońcem, tak jak on z Beatryczą.

XII.

W dzień chłodny i dżdżysty, na tydzień przez rocznicą śmierci Beatryczy, książę, wczesnym rankiem udał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej i modlił się długo przy grobie księżnej.
Następnie spożył śniadanie z przeorem i miał z nim żywą dysputę w sprawie, roznamiętniającej teologów współczesnych, a mianowicie: o Niepokalanem Poczęciu Matki Boskiej.
Wyszedłszy z klasztoru, podążył do Lukrecyi Crivelli. W jednej z sal pałacowych na dole ujrzał Cecylię i Lukrecyę, siedzące obok siebie przy kominku. Jak wszystkie damy dworu, tak też i one były w grubej żałobie.
— Jak zdrowie Waszej Książęcej Mości? — spytała Cecylia-„Zmierzch“, mniej świeża od Lukrecyi-„Jutrzenki“, ale jeszcze bardzo urodziwa, o cerze matowej, złocisto-rudych włosach i oczach przejrzystych, jak fale górskiego jeziora.
Od pewnego czasu książę lubił uskarżać się na zdrowie. Owego dnia nie czuł się gorzej, niż zwykle, przybrał jednak postawę znużoną, westchnął i rzekł:
— Osądź sama, czy mogę być zdrów? Myślę tylko, aby jaknajprędzej połączyć się z moją białą gołąbką.
— O! nie! nie! Niech Wasza Książęca Mość tak nie mówi! — zawołała Cecylia, załamując ręce — to grzech wielki! Jak można tak się odzywać! Gdyby madonna Beatrycze was słyszała!.. Powinniśmy przyjmować z wdzięcznością każdy krzyż, który nam Bóg zsyła.
— Oczywiście — przyznał książę Ludwik — ja też nie szemrzę. Wiem, że Pan Bóg troska się o nas więcej, niż my sami o siebie. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem będą pocieszeni!
Ujął ręce swoich dwu kochanek i wzniósł oczy do sufitu.
— Niech wam Bóg nagrodzi, żeście nie opuściły biednego wdowca! — mówił ze wzruszeniem.
Otarł łzy i z kieszeni żałobnej szaty wyjął dwa pergaminy. Jeden był aktem, mocą którego książę ofiarował klasztorowi Najświętszej Panny Łaskawej olbrzymie przyległości villi Sforza, w pobliżu Viggevano.
— Zdawało mi się, że Wasza Książęca Mość bardzo lubi te dobra — rzekła hrabina ze zdziwieniem.
— Czyż człowiek potrzebuje dla siebie tyle przestrzeni?
Domyślając się, że Ludwik zechce znowu wspominać o śmierci, Cecylia położyła mu na ustach swoją różową rączkę.
— A cóż zawiera drugi dokument? — spytała.
Uśmiech opromienił twarz Ludwika.
Odczytał im akt, wymieniający wszystkie ziemie, łąki, lasy, wsie, polowania, stawy i budynki, któremi obdarzał madonnę Lukrecyę Crivelli i swego nieprawego syna Pawła. Ulubiona rezydencya Beatryczy, willa Cusnago, słynna ze swych rybnych stawów, była włączona do tej donacyi. Il Moro odczytał głosem drżącym ostatnie słowa nadania:
„Ta kobieta poświęciła nam wszystko, w związku miłosnym wyrażała uczucia tak podniosłe, że nasze stosunki z nią były duchową rozkoszą i pociechą w naszym smutku“.
Cecylia rzuciła się na szyję swej przyjaciółce, roniąc łzy wzruszenia.
— Widzisz, siostro ukochana, zawsze ci mówiłam, że on ma złote serce! Teraz mój siostrzeniec Paolo jest najbogatszym dzieckiem w Medyolanie.
— Którego mamy dzisiaj? — spytał Ludwik.
— 28-go grudnia, Wasza Książęca Mości — odparła Cecylia.
Książę i Lukrecya spojrzeli na siebie wzajem. Owa data była dla nich pamiętna.
Przed rokiem, co do dnia, co do godziny, nieboszczka księżna trapiona już zazdrością, przybyła do pałacu Crivelli, przypuszczając, że zastanie Ludwika u Lukrecyi. Wyratowała ich przytomność umysłu tej ostatniej — ukryła ona księcia w szafie z ubraniem.
Przypominał sobie teraz swój strach, pamiętał, jak go zimny pot oblewał na samą myśl, że żona mogła go tu znaleźć, pamiętał, jak się cieszył, gdy odjechała.
On ją kochał po swojemu i choć przez owe pół godziny przebył straszne męczarnie, dałby teraz wiele, żeby módz znowu usłyszeć odgłos młotka u drzwi wchodowych, aby ujrzeć wystraszoną służącą, która wpadła z okrzykiem „Madonna Beatrycze!“
I dziś, jak wówczas, stanąłby osłupiały; potem ukryłby się w szafie z sukniami, jak złodziej, złapany na kradzieży, słyszałby przezedrzwi gniewny głos swojej ukochanej małżonki.
— Niestety, to już powtórzyć się nie może! — myślał ze szczerem zmartwieniem.
Obejrzał się dokoła. Nic nie zmieniło się w tej sali. Po dawnemu była jasna, gościnna, gościnniejsza teraz, niż dawniej; wiatr tak samo zawodził, żywy ogień płonął na kominku. Na okrągłym stoliku, pokrytym tą samą, zieloną kapą, stał ten sam starożytny wazon bronzowy, leżała ta sama mandolina i te same nuty.
Drzwi sypialni były tak samo otwarte na oścież, a dalej było widać ubieralnię i tę samą szafę z sukniami, w której książę ukrył się był przed żoną.
Il Moro spuścił głowę na piersi i łzy szczerego żalu oblały mu policzki.
— Mój Boże! On znowu płacze! Widzisz — zawołała Cecylia. — Popieść go trochę, pocałuj. Że też możesz siedzieć tak spokojnie i patrzeć na jego zgryzotę!
Popchnęła rywalkę w objęcia swego kochanka.
Od pewnego czasu Lukrecya z coraz większym niesmakiem poddawała się przyjaźni hrabiny. Miała uczucie podobne temu, jakie sprowadzają mdłe perfumy. Chciała wstać i wyjść z pokoju, ale książę wyciągał do niej ręce i uśmiechał się przez łzy.
Cecylia wzięła ze stołu mandolinę i zaśpiewała wiersz Petrarki, sławiący ukazanie się boskiej Laury.
Książę rozpłakał się na dobre.
— Chwilami zdaje mi się, że ona patrzy na nas z nieba i błogosławi nam trojgu... O Bice! Bice!
Ukrył twarz na ramieniu Lukrecyi, objął ją wpół i chciał przytulić do piersi, ale ona cofnęła się. Ogarniał ją coraz większy wstyd i niesmak.


KSIĘGA IX.
Łabędzie.
(1496—1498)
I.

Leonard pracował przez całą noc; nie spostrzegł nawet, że dzień świta. Gwiazdy już gasły. Różowe światło padało na dachy. Z ulicy dolatywał odgłos kroków i rozmowy przechodniów. Ktoś do drzwi zapukał. Wszedł znajomy, imć Paolo Lomenzi i przypomniał Leonardowi, że tego dnia właśnie, w sobotę, w wiliję Niedzieli Palmowej, miała się odbyć „próba ognia“.
— Jaka próba? — pytał malarz.
— Nie pamiętacie, mistrzu, toż wam mówiłem, że Fra Domenico za Savonarolę, zaś fra Juliano Rondinelli — za wrogów Savonaroli mają przechodzić przez ogień: ten, kogo nie dotkną płomienie, będzie uznanym za sprawiedliwego. Dostałem wyborne miejsca. Będziemy widzieli wszystko, jak na dłoni.
— Czyż podobna, aby im pozwolili wejść w ogień? — pytał Leonard.
— Ha! zobaczymy.
Wyszli. Tłum zapełniał już ulice. Gorączkowe oczekiwanie malowało się na wszystkich twarzach.
Przy rogu ulicy Calzolai, na murze, ogromnemi czerwonemi literami wypisane były tezy teologiczne, w liczbie siedmiu.
„Próba ognia“ miała stwierdzić ich wiarogodność lub bezzasadność. Tezy były następujące:
I. Kościół zostanie zreformowany.
II. Bóg ukarze tych, którzy nie pojmują Jego woli i źle ją spełniają.
III. Po odrodzeniu Kościoła, Florencya stanie się najpotężniejszem miastem na świecie.
IV. Ludzie nawrócą się.
V. Wszystko to stanie się niebawem.
VI. Ekskomunika, rzucona przez papieża Aleksandra VI na Savonarolę, nie jest ważną.
VII. Ci, którzy nie uznają tej ekskomuniki, nie są winni grzechu.
Leonard słuchał rozmów w tłumie.
— Bądź co bądź, to okropne — mówił jakiś stary robotnik.
— Niema w tem nic zdrożnego — uspakajał go drugi.
— Zawsze to grzech. Żądamy cudu. A czy jesteśmy godni go ujrzeć? Wszak powiedziano: „Nie będziesz kusił Pana Boga?“
— Milcz, stary! A nie pamiętasz, co powiada Ewangelia: „kto ma wiarę, choćby tak dużą jak ziarnko gorczyczne, ten może przenosić góry“. Bóg nie pokaże cudu, jeżeli w Niego nie wierzymy.
— Tak — tak! — wtórowali inni.
— A kto pierwszy wejdzie w ogień — fra Domenico czy fra Girolamo?
— Obaj razem.
— Nie, fra Girolamo będzie się tylko modlił, ale w ogień nie wejdzie.
— Jakto nie wejdzie? Któż ma wejść, jeśli nie on? Naprzód Domenico, a potem Girolamo, a na ostatku ci wszyscy z nas, którzy się zapisali w klasztorze Św. Marka.
— Czy to prawda, że fra Girolamo wskrzesi umarłego?
— Tak. Naprzód będzie cud ognia, a następnie wskrzeszenie umarłego. Sam czytałem list Savanaroli do papieża: „Wyznaczcie mi współzawodnika — pisał — wejdziemy obaj do grobu i każdy z nas powie z kolei: „Wstań“. Ten, którego słowo przywróci życie umarłemu, będzie uznany prorokiem, a drugi — oszustem“.
— Będą jeszcze inne cuda! Ujrzycie Syna Człowieczego, zstępującego z obłoków.
— Amen! Amen! — zagrzmiały liczne głosy. Twarze bladły, gorączkowe oczekiwanie płonęło w oczach.
Tłum parł się naprzód, pociągając Leonarda i jego towarzysza.

II.

Gdy doszli do placu Książęcego, ujrzeli nieprzeliczone tłumy. Nie tylko cały plac, lecz wieże, okna, loggie, dachy domów roiły się od ludzi. Kilku spadło z dachu i zabiło się na miejscu.
Ulice były zagrodzone łańcuchami, z wyjątkiem dwóch, przy których stali strażnicy miejscy, przepuszczając po jednemu ludzi nieuzbrojonych.
Na środku placu ustawiony był stos, długi, wąski, posmarowany dziegciem i siarką, na sam szczyt wiodła ścieżka, ułożona z kamieni; tą drogą mieli kroczyć zakonnicy wśród dwóch słupów ognia.
Franciszkanie, przeciwnicy Savonaroli, przybyli ulicą Vecherechia. Fra Girolamo, w białej jedwabnej sutannie, szedł, niosąc w ręku złoty kielich; fra Domenico przybrany był w szatę szkarłatną.
— Chwalcie Pana na wysokości. — Potężnyś, o Boże, i groźny w Twoim przybytku — śpiewali Dominikanie.
Lud odpowiadał na te pienia, okrzykiem:
„Hosanna! Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imię Pana!“ Wrogowie Savonaroli zajęli połowę Logii, przylegającej do ratusza; w drugiej połowie oddzielonej od tamtej ścianą drewnianą, zasiedli stronnicy Girolama.
Wszystko już było gotowe, pozostało tylko stos podpalić. Tłum krzyczał, ilekroć komisarze, urządzający próbę ognia, wynurzyli się z Palazzo Vecchio. Oto zbliżyli się znowu do fra Domenica, szepnęli mu parę słów na ucho i powrócili do pałacu. Fra Juliano Rondinelli, przeciwnik Girolama, nie ukazywał się jeszcze. Tłum był zniecierpliwiony oczekiwaniem; jedni wyciągali szyję, aby módz lepiej widzieć; inni odmawiali różaniec, inni modlili się głośno, wołając: „O Panie dokaż cudu!“
Powietrze było duszne. Grzmot huczał w oddali, rozpalone niebo powlekało się chmurami. Wśród tłumu słychać już było szemrania.
Nagle z po za Palazzo Vecchio, od strony Via Leone rozległ się ryk żałosny. Trzymano tam w podziemiu lwy, których wizerunki były odtworzone w herbie Florencyi. Nie pamiętano o nich wśród przygotowań i upomniały się o codzienną strawę.
Na ryk zwierząt, tłuszcza odpowiedziała ludzkim rykiem — jeszcze groźniejszym.
— Prędzej! Prędzej! W ogień, fra Girolamo! Cudu! Cudu! Cudu!
Savonarola, modlący się przed kielichem ze świętą Hostyą, ocknął się, wstał, podniósł rękę, nakazując milczenie. Ale tłum nie usłuchał go, jak zwykł był czynić. Jakiś głos męski zawołał:
— Stchórzyli!
Zadudniło, kilkudziesięciu jeźdźców torowało sobie drogę wśród tłumu, chcąc dopaść do Logii i zatrzymać Girolama.
Lecz w chwili tej huknął piorun, błyskawica przeszyła niebo, lunął deszcz, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali we Florencyi. Trwał krótko, ale uniemożliwił próbę ognia; istne potoki spływały z zachmurzonego nieba.
— Brawo mnichy! — wrzeszczał tłum — szli w ogień, a znaleźli się w wodzie! To cud prawdziwy!
Żołnierze musieli przeprowadzić Savonarolę w śród wzburzonej tłuszczy. Deszcz ustał, ale niebo pozostało ciemne i groźne.

III.

Od „próby ognia“ we Florencyi wybuchła jeszcze żywsza nienawiść do Savonaroli. Władze miejscowe kazały opuścić miasto obu Braciom, a gdy zwlekali ze spełnieniem rozkazu, najzawziętsi z pośród ich przeciwników, zbrojni w fuzye, a nawet w armaty, otoczyli klasztor św. Marka i wtargnęli do kościoła, w którym właśnie odprawiano nieszpory.
Zakonnicy bronili się jak mogli wszystkiem, co im wpadło w ręce. Jeden wspiął się na dach kościelny i stamtąd ciskał kamienie.
Wzięto szturmem klasztor. Bracia błagali Savonarolę, aby uciekał, lecz oddał się w ręce swych wrogów. Domenico poszedł za jego przykładem. Wtrącono ich do więzienia.
Napróżno dozorcy bronili lub udawali, że bronią Savonarolę przeciw zniewagom tłumu.
Jedni policzkowali go, wołając: „Zgadnij, mężu Boży, zgadnij, kto cię uderzył?“ inni przedrzeźniali jego głos i ruchy. Inni czołgali się na czterech łapach, szukając jakby czegoś i wołali: „Gdzie kluczyk? Gdzie kluczyk? Czy kto nie widział kluczyka fra Girolama?“
Były to aluzye do klucza, o którym mnich wspominał nieraz w swych kazaniach, grożąc, że nim otworzy „skrzynię rzymskiego bezprawia“.
Dzieci — te nawet, które należały swego czasu do „Świętej Armii Inkwizytorów“ — obrzucały go zgniłemi jabłkami.
Ci, którzy nie mieli nic pod ręką rzucali mu słowa obelżywe:
„Tchórz! Zdrajca! Judasz! Sodomita! Czarownik! Antychryst!“


Nazajutrz Leonard opuścił Florencyę. Za powrotem do Medyolanu z całym zapałem przystąpił do dzieła, które odwlekał ustawicznie, nie mogąc się odważyć na odmalowanie rysów Chrystusa w „Wieczerzy Pańskiej“.

IV.

W dzień w którym miała odbyć się „próba ognia“, w sobotę przed Niedzielą Palmową, 7-go kwietnia 1498 roku, umarł nagle Karol VIII, król Francyi.
Wieść o jego śmierci przeraziła Il Mora, albowiem miał po nim objąć tron najgorszy wróg Sforzów, ks. Orleanu, pod imieniem Ludwika XII.
Był on wnukiem Walentyny Visconti, córki pierwszego księcia Medyolanu; uważając się za jedynego prawowitego dziedzica Lombardyi zamierzał podbić i wytępić „gniazdo bandytów“, jak nazywał ród Sforzów.
Krótko przed śmiercią Karola VIII, Il Moro urządził na dworze „próbę nauki“ scientifico duello. Podobała mu się tak bardzo, że zapragnął ją odnowić w dwa miesiące potem. Sądzono powszechnie, że grożąca wojna skłoni go do odroczenia tych krasomówczych popisów. Lecz książę znajdował, że wypada mu udawać obojętność i dowieść wrogom, iż za łagodnych rządów dynastyi Sforza kwitną w Lombardyi nauki i sztuki — „owoce złotego pokoju“ i że on jest protektorem Muz, najświatlejszym z książąt włoskich.


Leonard był świadkiem tego drugiego pojedynku, który zamienił się w nudne dysputy scholastyczne. Nareszcie mógł wyjść z pałacu. Dla użycia przechadzki, udał się na przedmieścia Verceil. Tu na odludnej uliczce pasły się kozy. Wieczór był jasny, cichy, lecz na północy nad niewidzialnemi Alpami gromadziły się chmury, obramowane złotem, a pomiędzy niemi błyszczała gwiazda, samotna.
Leonard myśląc o dwóch pojedynkach, których był świadkiem: próbie cudów we Florencyi i próbie nauki w Medyolanie, powiadał sobie, że pomimo pozornej sprzeczności, obie są jednak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Idąc w zamyśleniu ujrzał siedzącą na schodach ganku sześcioletnią dziewczynkę; zajadała placek jęczmienny, posmarowany cebulą. Leonard stanął i przyzwał ją.
Spojrzała trwożnie, lecz ośmielona jego łagodnem spojrzeniem, uśmiechnęła się i zeszła ze schodów, stąpając ostrożnie wśród obierzyn kartofli, skorup jaj i raków. Artysta wyjął z kieszeni osmażoną w cukrze i złoconą pomarańczę, jedno z łakoci, któremi częstowano gości na dworze. Chował nieraz słodycze do kieszeni, aby na spacerach rozdawać je dzieciom.
— Złota kula! — szepnęła dziewczynka.
— To nie kula, skosztuj, zobaczysz jakie smaczne. To pomarańcza.
Dziecko spoglądało nieufnie i łakomie na ten nieznany owoc.
— Jak ci na imię? — spytał Leonard.
— Wołają na mnie Maja.
— A czy słyszałaś, Majo, jak kogut, osieł i kozieł poszli łowić ryby?
— Nie.
— Chcesz, żebym ci opowiedział?
Ręką białą i wypieszczoną głaskał dziewczynkę po włosach.
— Usiądziemy sobie tutaj — mówił. — Poczekaj. Miałem jeszcze parę ciastek z anyżem, bo widzę, że nie chcesz jeść złotej pomarańczy.
Szukał w kieszeniach. Na ganku stanęła młoda kobieta. Spojrzała na Leonarda, na swą córeczkę, kiwnęła przyjaźnie głową i usiadła przy kołowrotku.
Za nią wyszła staruszka, przygarbiona. Miała oczy jasne, jak Maja, — była to zapewne jej babka.
I ona rzuciła okiem na Leonarda: i nagle w dłonie klasnęła, nachyliła się nad prządką i coś jej szepnęła na ucho: ta zerwała się i krzyknęła:
— Maja! Maja! Chodź tu zaraz.
Dziecko nie spieszyło się ze spełnieniem rozkazu.
— Chodź-no tu, słyszysz? Poczekaj... ja ci dam!..
Maja, wystraszona, wbiegła na schody. Wtedy babka — wyrwała jej z rąk złotą pomarańczę i rzuciła ją w sąsiednie podwórko, na którem pasły się świnie. Dziecię w płacz uderzyło. Lecz stara szepnęła mu parę słów, wskazując palcem Leonarda, Maja uspokoiła się odrazu i spojrzała na niego wystraszonemi oczyma.
Artysta spuścił głowę i odszedł w milczeniu. Domyślił się, że stara zna go z widzenia i że mają go za czarownika nawet na tem odległem przedmieściu. Babka bała się, aby nie rzucił uroków na Maję.
Odszedł spiesznie, uciekał z bólem w sercu. Na wspomnienie tych oczu dziecięcych, niewinnych i wystraszonych, uczuł się jeszcze samotniejszym niż wobec tłumu, który chciał go zabić, jak heretyka lub wobec uczonego grona, do którego należał przed chwilą, a w którem szydzono z prawdy, jak z bredzeń szaleńca. Zdało mu się, że jest tak dalekim od ludzi, jak ta gwiazda samotna, którą widział na bezmiernem, przejrzystem niebie.
Wróciwszy do domu, zamknął się w pracowni z książkami i przyrządami fizycznemi. Kot, jedyny towarzysz nocy bezsennych, wskoczył na stół i otarł się o niego z pieszczotliwem mruczeniem. Serce artysty wzbierało goryczą, czuł się zniechęcony nietylko do ludzi, lecz i do siebie samego. Zdało mu się, że cała jego praca jest płonną, że nic nie zdziałał dla dobra bliźnich i że dzieci słusznie patrzą na niego ze strachem, jak na potwora.

V.

Nazajutrz rano Leonard wybierał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej, aby ukończyć głowę Chrystusa.
Na ganku czekał na niego mechanik Astro z zeszytami, pędzlami i pudełkiem farb. Leonard zobaczył na podwórzu stangreta Nastasio, czyszczącego klacz siwą jabłkowitą.
— Co tam słychać? — spytał malarz.
— Ha! nic dobrego, kary ogier zakulał.
— Dawno? — spytał Leonard zaniepokojony.
— Już cztery dni.
Nastasio nie patrzał na swego pana i szorował klacz tak mocno, że przestępowała z nogi na nogę.
Artysta chciał zobaczyć kulawego konia. Stangret poprowadził go do stajni. Obejrzawszy ogiera, Leonard wpadł w gniew, co mu się rzadko zdarzało.
— Kto ci kazał, ośle jeden, wzywać weterynarza?
— Jakże pozostawić chorego konia bez opieki?
— Idź do dyabła ze swoją opieką! Taki konował, nie ma pojęcia o anatomii, zmarnuje mi ogiera. Łotrze jeden, wynoś mi się zaraz z mego domu!
Stangret nie ruszał się z miejsca. Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że skoro mistrz ochłonie, będzie się starał zatrzymać go wszelkiemi sposobami, gdyż cenił w nim przywiązanie do koni i znajomość rzeczy.
— Chciałem właśnie sam odprawić się — rzekł Nastasio — należy mi się za trzy miesiące, a że konie chude, to nie moja wina, bo Marek nie daje mi pieniędzy na owies.
— Cóż to nowego? Jak on śmie nie słuchać moich rozkazów?
Stangret wzruszył ramionami i odwrócił się, chcąc pokazać, że ma już dość tej rozmowy; czyścił konia tak zawzięcie, jak gdyby chciał spędzić na nim swój zły humor.
— No i cóż, mistrzu? idziemy? — pytał Astro.
— Poczekaj — zawołał Leonard. — Muszę spytać Marka o ten owies. — Wszedł do domu. Marek był zajęty w pracowni. Z matematyczną dokładnością odmierzał farby, wedle wskazówek Leonarda.
— O! mistrzu, jeszczeście nie wyruszyli? Proszę was, zobaczcie, czym się nie omylił?
— Potem, Marku, potem. Słuchaj no: czy to prawda, że nie dajesz pieniędzy na owies.
— Nie daję.
— A to dlaczego? Wszak ci mówiłem; nie pamiętasz?
— Pamiętam, ale pieniędzy nie mam.
— Znowu! Powiedz sam, czy konie mogą obejść się bez owsa?
Marek rzucił pędzle.
— Słuchajcie, mistrzu — rzekł — wszak zająłem się wydatkami domowemi, abyście mieli głowę spokojną? Po co te pytania?
— Marku! — zawołał Leonard z wymówką — dałem ci trzydzieści dukatów, nie dalej, jak w zeszłym tygodniu.
— Trzydzieści dukatów! Dobrze! Policzymy! Kazaliście dać dwa dukaty Ludwikowi Pacioli, dwa nienasyconemu Galeotto Sacrobosco, pięć — katowi, który wykrada ciała wisielców, potrzebne wam do studyów anatomicznych; trzy — za naprawę pieca i szyb w oranżeryi, gdzie trzymacie gady i ryby; sześć dukatów za tę pasiastą dyablicę, żyrafę. Głodzimy się sami, żeby ją żywić, a mimo to zdechnie.
— Niech zdycha — odparł łagodnie Leonard — zrobię sekcyę, ona ma niezwykłe kości pacierzowe.
— Ach! mistrzu! mistrzu! Gdybyście nie mieli tych wszystkich zachcianek, gdybyście nie kupowali koni, trupów, żyraf, gadów i ryb, nie potrzebowalibyśmy pożyczać. Czyż nie lepiej mieć kawałek chleba powszedniego!..
— Chleb powszedni? Są wyższe cele... Czyż nigdy nie zrozumiesz doniosłości tych doświadczeń?.. — Znowu czuł się niezrozumianym, samotnym.
Uczeń milczał.
— Cóż teraz poczniemy? — rzekł Leonard po chwili. — Owsa niema. Konie zmarnieją. Nigdy jeszcze nie było z nami tak krucho.
— Było zawsze to samo i zawsze tak będzie... Zresztą już od roku nie dostaliście ani solda od księcia, Ambrogio Ferrari powtarzał codzień: „Jutro zapłacę!“ ale nic nie daje, drwi sobie z nas poprostu.
— Ja go nauczę drwinek! — zawołał Leonard — poskarżę się księciu. Zmuszę tego łotra Ambrogia, aby mi wypłacił wszystko, co do solda, a tymczasem życzę mu jak najgorszych świąt wielkanocnych.
Uczeń machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, że jeśli kto wyciśnie pieniądze od książęcego płatnika, to z pewnością nie Leonard.
— Dajcie pokój, dajcie pokój mistrzu! — rzekł, a wyraz czułości opiekuńczej złagodził jego ostre rysy.
Dla zaspokojenia potrzeb Leonarda, postanowił naruszyć drobną sumkę, przeznaczoną dla chorej matki.
— Gdyby — tylko takie kłopoty — zawołał Leonard. — Słuchaj, Marku, w przyszłym miesiącu potrzeba mi koniecznie ośmdziesięciu dukatów, bo to, widzisz... pożyczyłem... Nie patrz na mnie takiemi oczyma...
— Od kogo pożyczyliście, mistrzu?
— Od wekslarza Arnolda.
Uczeń załamał ręce.
— Od wekslarza Arnolda! — zawołał — To wam winszuję. Ładnieście trafili! Czyż nie wiecie, że to łotr skończony! Gorszy od żyda, od Maura!.. O! mistrzu! Cóżeście zrobili najlepszego? I czemuż nie było mi powiedzieć?
Leonard spuścił głowę.
— Potrzebowałem bardzo pieniędzy, mój Marku... Nie gniewaj się już na mnie.
Po chwili milczenia dodał nieśmiało:
— Przynieś mi książkę... Zobaczymy... Może znajdzie się rada.
Marek był pewien, że niema żadnej, ale ponieważ to mogło uspokoić mistrza, spełnił jego żądanie. Ujrzawszy wielką księgę, oprawną w zielony safian, Leonard skrzywił się, jak na widok otwartej rany.
Zagłębili się w cyfrach. Ale wielki matematyk mylił się przy dodawaniu i odejmowaniu. Nagle przypomniał sobie rachunek na parę tysięcy dukatów, który zupełnie wyszedł mu był z pamięci. Szukał go w szkatułce, wśród papierów, w szafie, ale napróżno, wpadały mu do rąk rachunki błahe, naprzykład ten, za płaszcz Salaina:

Srebrna brokatela 15 lirów 4 soldy
Ponsowy aksamit na oblamówkę 9

Sznury 9
Guziki 12

Podarł te niepotrzebne papiery i rzucił je pod stół.

VI.

Po dwu dniach stało się, wedle przewidywań Marka. Leonard zapomniał o tej rozmowie. Już nazajutrz prosił go o trzy dukaty na jakieś przedpotopowe szczątki, a prosił tak wesoło i swobodnie, że uczeń nie śmiał go zasmucać odmową; dał żądane pieniądze z sumy, przeznaczonej dla swej matki.
Pomimo nalegań Mistrza, nadworny skarbnik nie płacił mu pensyi: w owym czasie książę potrzebował pieniędzy na przygotowania do wojny z Francuzami.
Leonard pożyczał u kogo tylko się dało, nawet u swoich uczniów. Il Moro nie pozwalał mu kończyć pomnika Sforzy. Wszystko już było gotowe: posąg gliniany, metal do odlewu i piece, lecz gdy malarz przedstawił rachunek za bronz, Il Moro nie chciał go przyjąć.
Około 20-go listopada 1498, doprowadzony do ostateczności artysta napisał do księcia. Znaleziono bruljon listu w papierach Leonarda. Są to zdania urywane, jakby jąkanie człowieka, który wstydzi się prosić.
„Monsignore, — pisał — choć wiem, że Wasza Książęca Mość jest zajęta ważniejszemi sprawami, pozwalam sobie jednak przypomnieć dostojnemu Protektorowi moje smutne położenie i zwrócić Jego uwagę, że sztuki piękne są obecnie w zaniedbaniu...
„Od dwóch lat nie otrzymuję pensyi...
„Inne osoby, pozostające w służbie u Waszej Książęcej Mości mogą czekać, bo mają środki po temu; ale ja mam tylko mój pędzel, który, zresztą chciałbym porzucić dla korzystniejszego zawodu...
„Moje życie jest na usługi Waszej Książęcej Mości i gotów jestem każdej chwili zastosować się do jego woli...
„Nie skarżę się na zwłokę we wznoszeniu pomnika, bo wiem, że czasy ciężkie...
„Jest to dla mnie prawdziwem zmartwieniem, że dla zarobienia na życie, zmuszony jestem przerywać sobie pracę dla błahostek... Musiałem żywić sześć osób przez trzydzieści sześć miesięcy, a miałem zaledwie pięćdziesiąt dukatów...
„Nie wiem na co użyć sił...
„Czy myśleć o sławie, czy o chlebie powszednim?“

VII.

Na początku marca 1499 r. Leonard otrzymał nareszcie zaległą pensyę za dwa lata.
W owym czasie powstało trójprzymierze przeciw Ludwikowi Sforzy; zawarli je Papież, król Francyi i Wenecya. Il Moro, wystraszony temi wieściami, zamierzał, po zjawieniu się wojsk francuskich w Lombardyi, szukać schronienia u cesarza niemieckiego. Pragnąc podczas swej nieobecności utrwalić wierność poddanych, książę zniósł podatki i kontrybucye, popłacił swoich wierzycieli i obsypał dworzan hojnemi datkami. Wkrótce potem Leonard otrzymał nowy dowód łaski książęcej w postaci takiego nadania:
„Ludwik Maryan Sforza, książę Medyolanu, ofiaruje imć Leonardowi z Vinci, pod Florencyą, słynnemu artyście malarzowi, szesnaście morgów ziemi z winnicą, nabyte od zakonników z klasztoru św. Wiktora i położone w pobliżu Porte di Verceil“.
Malarz poszedł dziękować księciu. Wyznaczono mu posłuchanie na wieczór, lecz mistrz musiał czekać do późnej nocy, albowiem Il Moro był bardzo zajęty.
Po odprawieniu wszystkich interesantów, książę wyszedł na taras, zawieszony nad jedną z fos pałacowych.
Noc była cicha, od czasu do czasu dolatywał odgłos trąb i nawoływania straży lub zgrzyt łańcuchów przy podnoszeniu zwodzonego mostu.
Paź Ricciardetto wniósł dwie pochodnie, wsunął je w bronzowe klamry w murze i podał księciu półmisek, z okruszynami chleba. Zwabione światłem, podpłynęły białe łabędzie, prując białą piersią wodę fosy.
Izabella d’Este, siostra zmarłej Beatryczy, przysłała księciu te łabędzie z Mantuy. Lubił je zawsze, lecz od pewnego czasu przywiązał się do nich jeszcze bardziej i co wieczór karmił je sam, własnoręcznie. Była to jedyna chwila wytchnienia po trapiących go przez dzień cały sprawach politycznych, wojennych, po zdradach, które sam spełniał, lub które go spotykały od sprzymierzeńców.
Łabędzie przypominały mu dzieciństwo: będąc małym chłopcem, rzucał im okruchy w Viggeano.
Za plecami księcia otworzyły się małe drzwiczki i wszedł przez nie pokojowiec Pusterla. Skłoniwszy się głęboko, oznajmił:
— Imć Leonard czeka.
— Ach! prawda! Leonard! Czemużeś nie powiedział mi wcześniej. Wprowadź go zaraz.
Ludwik powitał artystę takim samym uśmiechem, z jakim patrzył na łabędzie.
Leonard chciał przyklęknąć, ale książę go podtrzymał i ucałował w czoło.
— Witam cię — rzekł — nie widzieliśmy się już dawno. Jakże się miewasz, mój drogi?
— Przybyłem, aby podziękować Waszej Książęcej Mości.
— Dajmy temu pokój. Tak drobne upominki nie są odpowiednie dla tak wielkiego artysty, ale poczekaj trochę, a zdołam wynagrodzić cię wedle zasług.
Wypytywał Leonarda o jego wynalazki i projekty, zwłaszcza o te, które mu się wydawały najmniej możliwemi do wykonania, a więc: o przyrząd dla nurków, o skrzydła do wzlatywania w górę i o rakiety, dzięki którym można będzie chodzić po morzu, tak jak po ziemi.
Lecz gdy Leonard chciał omawiać sprawy ważniejsze, jako to: ufortyfikowanie zamku, przekopanie kanału Martesana, odlanie pomnika w bronzie, książę zwracał rozmowę na inny przedmiot.
Nagle wpadł w zadumę, jak mu się nieraz zdarzało w ostatnich czasach; umilkł, spuścił głowę i wzdychał. Zapomniał o obecności malarza.
Artysta pożegnał go.
— A więc do widzenia — rzekł książę, kiwając głową. Zanim jednak Leonard doszedł do drzwi, Il Moro przystąpił do niego i położył mu ręce na ramieniu.
— Do widzenia — powtórzył głosem drżącym — do widzenia, mój Leonardzie — kto wie, czy zobaczymy się jeszcze.
— Czy Wasza Książęca Mość nas opuszcza?
Il Moro westchnął głęboko, ale nic nie odrzekł.
— Tak, tak — mój przyjacielu — mówił — po dłuższem milczeniu — przeżyliśmy ze sobą lat szesnaście, byłeś zawsze wobec mnie rzetelny i ja nie krzywdziłem cię chyba. W wiekach przyszłych, gdy będą wspominali Leonarda, przypomną sobie także o Ludwiku i rzucą mu parę słów pochlebnych.
Artysta nie lubił sentymentalnych wynurzeń, bąknął parę słów, które chował w pamięci i powtarzał, ilekroć mu wypadało prawić dworskie komplementy.
— Monsignore — rzekł — chciałbym mieć kilka istnień, aby módz je oddać na usługi Waszej Książęcej Mości.
— Wierzę w twoją szczerość — odparł Il Moro — może kiedyś wspomnisz mnie z żalem...
Nie dokończył, rozpłakał się, chwycił malarza w ramiona i pocałował go w usta.
— Niech cię Bóg strzeże! — mówił.
Po odejściu Leonarda, Ludwik siedział jeszcze długo na tarasie i przyglądał się łabędziom. Doznawał dziwnego wrażenia. Zdało mu się, że po smudze jego zbrodniczego żywota, Leonard przeszedł jak owe ptaki, płynące na wodach fosy, wśród strzelnic, najeżonych lufami armatniemi; przeszedł tak bezużyteczny i piękny, tak czysty i dziwaczny, jak te białe łabędzie. Nocną ciszę mącił tylko plusk wody — łabędzie mknęły po srebrnej tafli, błyszczącej w promieniach księżyca.

VIII.

Wyszedłszy od księcia, pomimo spóźnionej godziny, Leonard udał się do klasztoru San Francisco, gdzie przebywał jego dawny uczeń Giovanni Beltroffio, który przed czterema miesiącami zapadł na gorączkę tyfusową.
Stało się to 20-go grudnia 1498 r. Pewnego dnia, u swego mistrza, fra Benedetta, Giovanni zastał Dominikanina fra Pagolo, przybyłego z Florencyi. Na prośbę Benedetta i Giovanna ten mnich opowiedział im śmierć Savonaroli. Stracono go w dniu 23-cim maja 1498 r. o dziewiątej wieczorem na placu Książęcym przed tym samym Palazzo Vecchio, przy którem odbywało się „całopalenie znikomości“ oraz „próba ognia“.
Na rogu jednej z wązkich uliczek był ustawiony stos, a na nim — szubienica, tworzyły ją wbite w ziemię belki, do których przytwierdzono u góry poprzecznie deskę, zaopatrzoną trzema pętlicami i żelaznemi łańcuchami. Szubienica wyglądała, jak krzyż, choć stolarze chcieli jej odjąć ten pozór, skracając, to przydłużając deskę, nic jednak nie pomogło. Na placu zebrał się tłum, nie mniejszy od tego, który się przyglądał „próbie ognia“; pełno było ludzi nietylko na ulicy, lecz w oknach, loggiach i na dachach.
Skazańcy — Girolamo Savonarola, Domenico Buenvencini i Silvestro Marufi wyszli z pałacowych podwoi; kazano im stanąć przed trybuną biskupa Vasone, wysłańca papieża Aleksandra VI. Biskup wstał, położył rękę na ramieniu brata Girolama i głosem drżącym odczytał im ekskomunikacyjną bullę, nie podnosząc oczu na Savonarolę, który wpatrywał się w niego badawczo.
Ostatnie słowa wypowiedział z pewnem wahaniem:
Separo te ab Ecclesia militante atque triumphante. (Wykluczam cię z kościoła wojującego i tryumfującego).
Militante, non triomphante; hoc enim tuum non est! (Z kościoła wojującego, lecz nie z tryumfującego, bo nie jest w twej mocy) — sprostował Savonarola. Zdarto z wyklętych habity, pozostawiono ich w jednej koszuli. Szli dalej i stanęli przed trybuną komisarzów apostolskich, którzy im odczytali wyrok sądu duchownego, następnie — przed trybuną „Ośmiu Republiki florenckiej“; ci skazali ich na śmierć w imieniu ludu.
Wstępując na stos, Silvestro potknął się, Domenico i Savonarola zachwiali się także na nogach. Wykryto następnie, że miejskie łobuzy wetknęli drzazgi pomiędzy spojenia desek.
Pierwszy miał wstępować na szubienicę fra Silvestro Marufi. Wszedł na stopnie z taką twarzą, jak gdyby nie wiedział, co się z nim stanie, albowiem był z natury głupkowaty. Lecz gdy kat zarzucił mu pętlicę na szyję, mnich wzniósł oczy w niebo i zawołał:
— Oddaję ducha w Twe ręce, o Boże!
Następnie wskoczył na drabinę, bez pomocy kata; jego rysy wyszlachetniały, na twarzy odbiła się niezwykła inteligencya.
Ciało Silvestra zawisło na jednym końcu szubienicy, Domenica — na drugim, środkowe miejsce było przeznaczone dla Savonaroli.
Wstępując na stos, zatrzymał się i ogarnął lud oczyma. Zrobiła się taka cisza, jak zwykle przed jego kazaniami, gdy przemawiał w kościele Sante Maria del Fiore. Gdy zarzucono mu pętlę na szyję, ktoś zawołał:
— Spraw cud, spraw cud, proroku!
Skoro fra Girolamo zawisł w powietrzu, stary robotnik, o twarzy pobożnej i łagodnej, stojący tu już od paru godzin, przeżegnał się i zbliżył do stosu z rozpaloną pochodnią, z temi samemi słowy, które Savonarola wypowiedział niegdyś, podpalając stos „znikomości“.
Wiatr przytłaczał ogień do ziemi. Tłum zaczął uciekać, krzyczeć:
— Cud! Cud! Nie płoną!
Wiatr uspokoił się, ogień buchnął, i ogarnął, lizał wisielców. Zajęły się sznury, któremi ręce Savonaroli były związane, sznury odpadły, a ręce zdały się poruszać w płomieniach, jak gdyby błogosławiły ludowi.
Gdy stos zagasnął i pozostały już tylko spopielałe kości i strzępy niedopalonego ciała, przykutego do łańcucha, uczniowie Savonaroli otoczyli szubienicę, chcąc zebrać jego śmiertelne szczątki, lecz straż miejska odpędziła ich brutalnie. Wsypano popioły na taczkę, aby je wrzucić do rzeki, pod Ponte Vecchio. Lecz po drodze wielbiciele Savonaroli zdołali wykraść kilka szczypt popiołu i serce, które, podobno, zostało nietknięte.


Ukończywszy swe opowiadanie, fra Pagelo pokazał słuchaczom malutki woreczek pełen tych popiołów. Fra Benedetto całował go długo i zrosił je łzami.

IX.

Dwaj zakonnicy udali się potem na nieszpory, Giovanni pozostał sam.
Gdy wrócili, młodzian leżał na ziemi, bez czucia u stóp krucyfiksu; w zaciśniętych palcach trzymał woreczek z popiołami.
Przez trzy miesiące Giovanni był pomiędzy życiem a śmiercią. Fra Benedetto nie opuszczał go ani na chwilę. Czasami, wśród nocnej ciszy, siedząc przy łożu chorego, łowił uchem słowa, wychodzące z jego ust spieczonych.
Giovanni widział w malignie Savonarolę, Leonarda da Vinci, Najświętszą Pannę, kreślącą palcem geometryczne figury na piaskach pustyni i obznajmiającą Dzieciątko z prawami, które rządzą wszechświatem.
Beltraffio ocalał, dzięki pieczołowitości Fra Benedetta. W czerwcu 1499 roku, gdy już mógł utrzymać się na nogach, powrócił do pracowni Leonarda, pomimo próśb poczciwego zakonnika, który go od tego zamiaru odwodził.
W końcu lipca, tegoż roku, wojska króla Francyi, Ludwika XII, pod dowództwem Ludwika Luksemburskiego, Jana Jakóba Trivulce i d’Aubigne’go przebyły Alpy i wtargnęły do Lombardyi.


KSIĘGA X.
Ciche fale.
I.

W północno-wschodniej wieży pałacu Rochetti były drzwiczki, żelazne, w grubym murze, ozdobionym niedokończonemi freskami, w których Leonard przedstawił bożka Merkurego. Te drzwi prowadziły na kamienne schody, któremi wstępowano do wązkiego, sklepionego podziemia. W kufrach dębowych spoczywały tam skarby ks. Ludwika.
W nocy 1-go września 1499 r., nadworny skarbnik Ambrogio Ferrari, z dyrektorem książęcych dochodów, Borgonzio Bottą i jego pomocnikami, zajęty był wyjmowaniem z tych skrzyń pieniędzy, pereł, drogich kamieni; czerpał je pełnemi garściami, jak ziarno i wsypywał do skórzanych worków, kładąc pieczęć na każdym.
Służba wynosiła worki przez ogród i ładowała je na grzbiet mułów. W ten sposób zabrano sto czterdzieści worków, a w głębi skrzyń leżały jeszcze stosy dukatów.
Książę siedział we drzwiach skarbca przy stole, zarzuconym księgami rachunkowemi i nie zważając na to, co się działo dokoła, wpatrywał się w płomień świecy.
Od chwili, gdy mu doniesiono o ucieczce dowódcy jego wojsk, signora Galeasa Sansevirino, i o zbliżaniu się Francuzów do Medyolanu, Ludwik popadł w obojętność, w rodzaj katalepsyi.
Gdy pieniądze i klejnoty zostały usunięte z podziemia, skarbnik zapytał księcia, czy chce zabrać złote i srebrne naczynia. Il Moro spojrzał na niego, brwi zmarszczył, jakby dla zebrania myśli i zrozumienia słów, potem odwrócił się, machnął ręką i znowu utopił wzrok w świecy. Imć Ambrogio powtórzył swe pytanie, ale książę już go nie słyszał. Skarbnicy wyszli, nie wiedząc co począć, Il Moro pozostał sam.
Po chwili wszedł stary pokojowiec Pusterla i zameldował przybycie nowego komendanta fortecy, Bernardina di Corte. Książę powiódł ręką po czole.
— Wprowadź go, tak, wprowadź! — rzekł, wstając. Il Moro nie miał zaufania do potomków starożytnych rodów, wolał udzielać tytułów ludziom niskiego pochodzenia, ostatnich robić pierwszymi, a pierwszych — ostatnimi.
Wśród jego świty byli synowie zdunów, kowali, kucharzów, pastuchów. Ojciec Bernardina był naprzód lokajem, potem dozorcą kuchni, on sam nosił w młodości liberyę.
Książę wzniósł go do najwyższych godności i odznaczeń, dał dowód największego zaufania, powierzając mu obronę zamku medyolańskiego, jedynej fortecy, która się ostała w Lombardyi.
Il Moro przyjął nowego komendanta uprzejmie, prosił go siadać i tłómaczył mu, jak należy fortyfikować i bronić zamku.
— Bernardino — kończył — zaopatruję cię we wszystko: masz poddostatkiem pieniędzy, prochu, prowiantów, broni, trzy tysiące najemnego wojska otrzymało zapłatę z góry. Oddaję ci pod dowództwo fortecę, zdolną wytrzymać szturm trzyletni, lecz żądam, abyś stawiał opór nie dłużej, jak przez trzy miesiące. Jeżeli nie przybędę na odsiecz, uczyń, jak zechcesz. Oto i wszystko, co miałem ci powiedzieć. Niechże Cię Bóg strzeże, mój synu!
Ucałował go na pożegnanie.
Po wyjściu komendanta, książę kazał paziowi ustawić łóżko obozowe, odmówił modlitwy wieczorne, położył się, lecz nie mógł zasnąć. Leżał do północy, wreszcie wstał i zaczął chodzić po sali. Myślał o swych zgryzotach, o niesprawiedliwości losu, o niewdzięczności ludzkiej.
— Dlaczego mnie znienawidzili? Nazywają mnie łotrem i mordercą, lecz taką rzeczą Romulus, który zabił swego brata, i Cezar, i Aleksander, wszyscy bohaterowie starożytni są łotrami i mordercami. Chciałem wskrzesić dla nich wiek złoty, czasy Augusta, Trajana i Antonina. We Włoszech, zjednoczonych pod mojem berłem, zakwitłyby starożytne laury Apolina i drzewa oliwne Pallas Ateny; zaświtałaby era wieczystego pokoju, zapanowałyby muzy. Byłem pierwszym monarchą, szukającym sławy nie w krwawych wojnach, lecz owocach nauki i zgody.
Świeca zaskwierczała i zgasła. Książę drgnął, poczytywał to sobie za złą wróżbę. Poomacku doszedł do łóżka, rozebrał się i usnął.
Śniło mu się, że klęczy u stóp madonny Beatryczy, która, dowiedziawszy się o stosunku męża do Lukrecyi, lżyła go i trzepała po twarzy. Książę znosił to cierpliwie, radośnie nawet — cieszył się, że ją widzi żywą i zdrową.
Nadstawiał policzek, brał ciemne rączki księżnej i obsypywał je pocałunkami, płakał z miłości i ze współczucia dla niej.
Nagle Beatrycze zmieniała się w bożka Merkurego, tego właśnie, którego Leonard przedstawił we fresku nad żelaznemi drzwiami skarbca. Bożek chwytał go za włosy i wołał:
— Czegóż spodziewasz się, głupcze? Nie sądź, że twoje fortele wyprowadzą cię z kłopotu i oszczędzą ci kary boskiej za zbrodnie. Jesteś zdrajcą i mordercą.
Książę obudził się o pierwszym brzasku. Rycerze i najemnicy, którzy mieli go przeprowadzić do Niemiec — wszystkiego razem trzystu jezdnych, oczekiwali już w wielkiej alei i na drodze, wiodącej ku Alpom.
Książę dosiadł konia i udał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej, aby raz jeszcze pomodlić się u grobu żony.
Gdy pierwsze promienie słońca rozbłysły na niebie, smutny orszak wyruszył w stronę Insbruku; przez Como, Bellaggio, Bormio Balsano i Brisina.

II.

Jesienne deszcze popsuły drogi, podróż przeciągnęła się dwa tygodnie. 18-go września, późnym wieczorem dojeżdżano do celu. Książę, zmęczony i chory postanowił przenocować w jaskini, służącej za schronienie dla pastuchów. Łatwo byłoby o wygodniejsze i spokojniejsze schronienie, lecz wybrał naumyślnie to miejsce dzikie i odludne, dla przyjęcia delegata, którego cesarz Maksymilian, wysłał na jego spotkanie.
Pod stalaktytowem sklepieniem płonęło ognisko. Książę siedział owinięty w kołdry i futra i trzymał nogi na butelkach z gorącą wodą. Przy boku jego znajdowała się madonna Lukrecya, pogodna, jak zwykle; krzątała się właśnie, przyrządzając mu ziółka od bólu zębów, ta mięszanina składała się z wina, pieprzu, gwoździków oraz innych korzeni.
Wszedł wysłaniec cesarza.
— Patrz i zapamiętaj imć Odoardo — rzekł Ludwik, który znajdował pociechę w wielkości swojej niedoli — będziesz mógł powiedzieć swemu monarsze, gdzie i w jakim stanie zastałeś prawowitego władcę Lombardyi.
Był w napadzie gadatliwości, która go zwykle ogarniała po długiem milczeniu i zadumie.
— Lisy mają swe nory, kruki swe gniazda, ale ja nie mam kąta na ziemi, gdziebym mógł złożyć głowę.
— Corio — ciągnął dalej, zwracając się do nadwornego historyka — zapisz, że syn wielkiego Sforzy, potomek bohatera trojańskiego Angla, towarzysza Eneja, musiał nocować w jaskini wśród pastuchów.
— Monsignore, nieszczęścia Waszej Książęcej Mości godne są pióra nowoczesnego Tacyta — oświadczył Odoardo.
Lukrecya podała księciu płókanie, spojrzał na nią z zachwytem. Była istotnie śliczna. Miała twarzyczkę bladą i ściągłą, czarne włosy, zaczesane na uszy, pośrodku jej gładkiego czoła świecił brylant, wiszący na cieńkim, złotym łańcuszku; patrzyła na księcia z pod oka, serdecznie, tkliwie, z czułością macierzyńską, oczy jej były niewinne, jak u dziecka.
— Droga Lukrecya! — pomyślał książę — ta mnie nigdy nie zdradzi.
U wejścia do jaskini rozległo się parskanie wierzchowców i doleciały stłumione głosy. Pokojowiec Pusterla wbiegł i szepnął parę słów na ucho sekretarzowi, Bartolomeo Calco.
— Co się stało? — zapytał książę.
Wszyscy umilkli i spuścili oczy.
— Wasza Książęca Mości — zaczął sekretarz głosem drżącym, ale nie mógł dokończyć.
— Monsignore — rzekł wówczas nadworny lekarz Luigi Marliani, podchodząc do wygnańca — niech Bóg ma w swej opiece Waszą Książęcą Mość. Przygotujcie się na wszystko, Miłościwy Panie: nadeszły złe wieści.
— Mów, mów prędzej! — zawołał Il Moro, blednąc.
W otworze jaskini ujrzał człowieka w wysokich, zabłoconych butach. Wszyscy rozstąpili się przed nim. Książę, podbiegł do gońca, wyrwał mu z rąk kopertę, rozerwał pieczęć, przebiegł pismo oczyma, krzyknął i padł zemdlony. Pusterla i Marliani rzucili się z pomocą.
Borgonzio Botta uwiadamiał Il Mora, że 17-go września, zdrajca Bernardino di Corte wydał zamek Medyolański marszałkowi króla Francyi, Trivulce.
Książę lubił omdlewać i posiadał wybornie tę sztukę, posługując się nią czasem gwoli dyplomatycznym fortelom; tym razem omdlenie było prawdziwe.
Przez długi czas nie można go było ocucić, wreszcie otworzył oczy, westchnął, podniósł się, przeżegnał i szepnął:
— Od Judasza do dni naszych nie było większego zdrajcy od Bernardina di Corte. To wąż, wygrzany na mojem łonie.
Powiedziawszy to, przez cały dzień nie wymówił już ani jednego słowa.
W kilka dni potem w Insbruku, gdzie cesarz Maksymilian przyjął go nader uprzejmie, Il Moro, o późnej godzinie, chodził wzdłuż i wszerz po jednej z komnat cesarskiego pałacu; dyktował sekretarzowi Calco dwa listy wierzytelne dla ambasadorów, których wyprawił do Konstantynopola, wzywając sułtana do udzielenia mu pomocy przeciw Francuzom.
Zapieczętowawszy listy, książę modlił się długo i bardzo żarliwie, przed swym ulubionym obrazem, w którym Leonard da Vinci przedstawił Matkę Boską pod postacią kochanki księcia, Cecylii Bergamini.

III.

W dziesięć dni po wydaniu fortecy, Trivulce, witany radosnemi okrzykami ludu i biciem w dzwony, odbył tryumfalny wjazd do Medyolanu, jak do zdobytego miasta.
Król miał zjechać 6-go października. Mieszkańcy gotowali mu wspaniałe przyjęcie.
Syndykowie kupców wydobyli z katedralnego skarbca dwa złocone anioły, które za czasów republiki wyobrażały geniusze wolności. Sprężyny, poruszające skrzydłami, były zepsute. Dano je do naprawy mechanikowi nadwornemu Leonardowi da Vinci. W owym czasie malarz był zajęty budową nowej maszyny latającej.
W dżdżysty poranek przeglądał właśnie plany i robił matematyczne wymiary. Na stole przed nim stały miniaturowe skrzydła trzcinowe, pokryte jedwabną materyą; nie przypominały skrzydeł nietoperza, jak dawniej, lecz były podobne do olbrzymiej jaskółki. Jedno skrzydło, już ukończone, zajmowało całą wysokość komnaty, od podłogi do sufitu; pod tem skrzydłem siedział Astro i naprawiał sprężyny pozłacanych aniołów.
Leonard z całą dokładnością skopiował budowę ptaków, które Bóg stworzył jakby na wzór ludziom do maszyn latających.
— Nareszcie! Skończyłem! — zawołał Astro, próbując sprężyny. Anioły zatrzepotały skrzydłami, po pokoju przeszedł wiatr, cieńkie i lekkie skrzydło jaskółki poruszyło się, jak żywe. Kowal spojrzał na nie z czułością.
— Ileż to czasu marnujemy na te głupstwa — mruczał, pokazując aniołów — ale teraz, choćbyście mi dawali inną robotę, nie zabiorę się do niej, póki nie skończę tego skrzydła. Chciałbym mieć plan ogona.
— Jeszcze nie gotów, Astro.
— Jakto! jeszcze nie!
— Trudno, mój kochany, wiesz, że ogon naszego ptaka ma służyć za ster. Najmniejsza pomyłka, a wszystko na nic.
— Dobrze już, dobrze — znacie się na tem lepiej odemnie. Poczekam, ale tymczasem będę pracował nad drugiem skrzydłem...
— Astro — rzekł Leonard — nie spiesz się, bo trzeba będzie może co zmienić.
Kowal podniósł delikatnie trzcinowy szkielet, rozpostarty na sieci sznurów, skręconych z kiszek wołowych, i nagle, zwracając się do Leonarda, szepnął:
— Mistrzu, mistrzu! Choćby wasze obliczenia dowiodły, że nie można latać tą maszyną, ja jednak spróbuję na własną rękę i wzlecę w obłoki, muszę latać, jeszcze nie teraz...
Urwał. Leonard spojrzał na szeroką, płaską twarz kowala, wyrażającą niezwykły upór i zaciętość.
— Mistrzu powiedźcie mi prawdę — szeptał Astro, — czy my będziemy latali?
W tych słowach, brzmiało tyle obawy, a zarazem tyle nadziei, że Leonard nie śmiał rozwiać jego złudzeń.
— Zapewne — odrzekł, spuszczając oczy — nie można ręczyć. Ja jednak sądzę, że będziemy latali.
— A więc dobrze, to mi wystarcza. Już o nic więcej pytać nie będę. Skoro wy sami mówicie, że będziemy latali, to będziemy. — Wybuchnął śmiechem szczerym, dziecinnym.
— Co się stało? — pytał Leonard zdziwiony.
— Przepraszam was mistrzu, lecz gdy myślę o Medyolańczykach, o Francuzach, o księciu, to mnie pusty śmiech porywa. Oni tam biorą się za czuby i myślą zapewne: „Dokazujemy wielkich rzeczy!“ Biedne robaki, czołgające się po ziemi! Żaden z nich nie wie, jaki cud gotuje się tutaj. Wyobraźcie sobie, mistrzu, jak otworzą usta i oczy, gdy zaczniemy wzbijać się w obłoki. A będziemy latali nie tak, jak te drewniane anioły, poruszające skrzydłami ku uciesze gawiedzi. Ujrzą i oczom własnym uwierzyć nie zechcą. „To bogowie!“ — pomyślą. Mnie, to chyba nie wezmą za obywatela niebios, prędzej do dyabła, ale wy będziecie podobni do prawdziwego Boga, a oni może będą wołali: Antychryst. I przestraszą się i padną na kolana i bić wam będą pokłony. O! mistrzu Leonardzie... W głowie mi się plącze z radości!
Rzucał się, jak w malignie, pałały mu oczy.
— Jaka w tym człowieku silna wiara! — myślał Leonard. — Zawód mógłby go pozbawić zmysłów. Jakże takiemu wyznać prawdę?
W chwili tej rozległ się młotek u drzwi zewnętrznych. Po chwili zapukano do pracowni.
— Kogo tam licho niesie? — mruknął kowal. — Kto tam? — zawołał. — Mistrza niema w domu. Wyjechał z Medyolanu.
— To ja, Astra, Luco Pacioli. Na miłość Boską, otwieraj!
Kowal uchylił drzwi i wpuścił zakonnika, dawnego znajomego Leonarda.
— Co wam się stało, fra Luca? — pytał mistrz, widząc wzburzoną twarz mnicha.
— Nic mi nie jest; właściwie mam zmartwienie, ale o tem potem. O! mistrzu Leonardzie! Wasz Kolos!.. Gaskońscy łucznicy... na własne oczy widziałem... Francuzi niszczą konia.. Biegnijmy... Biegnijmy prędzej!
— Poco? — rzekł spokojnie Leonard, choć usta mu zbielały. — Cóż my na to poradzimy?
— Jakto! Nie będziecie chyba siedzieć tutaj z założonemi rękoma, podczas gdy ci barbarzyńcy niszczą wasze arcydzieło? Znam drogę do imć de la Trémouille. Trzeba się udać do niego.
— Będzie za późno — odparł artysta.
— Nie, pójdziemy prosto, przez ogrody, tylko spieszcie się!
Leonard, pociągnięty przez zakonnika, wyszedł z domu; biegli niemal, dążąc ku pałacowi.
Po drodze fra Luca opowiedział mu swoje własne nieszczęście. W wilię tego dnia, wśród nocy, lochy klasztoru św. Sulpicyusza zostały zrabowane przez lancknechtów. Byli pijani, a znalazłszy w jednej z sal kryształowe reprodukcye geometrycznych figur, wzięli je za jakiś szatański wynalazek „czarnej magii“ i roztrzaskali na drobne kawałki.
— Co im zawadzały moje niewinne kryształy? — biadał Pacioli.
— Proszę was, fra Luca — rzekł Leonard — nie myślcie o mnie — wracajcie do klasztoru. Ja sam potrafię dać sobie radę. — Mały zakonnik odbiegł szybko, klapiąc drewnianemi pantoflami.
Leonard przez most zwodzony wszedł na wewnętrzne podwórze zamkowe, zwane „Polem Marsowem“.

IV.

Ranek był pochmurny. Wiatr gasił ognie biwaków. Cały plac i sąsiednie budynki zostały zamienione na olbrzymie koszary. Dokoła pustych beczek, przewróconych dnem do góry, żołdacy grali w kości; słychać było śmiechy, złorzeczenia i piosnki pijackie we wszystkich językach. Te głosy umilkły za zbliżeniem się wodzów; ozwały się trąby szwabskich lancknechtów i myśliwskie rogi szwajcarskich najemników, przybyłych z kantonów Uri i Unterwald.
Doszedłszy do pałacu, malarz ujrzał swój kolos prawie nietknięty.
Zdobywca Lombardyi, Franciszek Sforza, — podobny do rzymskiego imperatora z łysej czaszki, z wyrazu twarzy do lwa i lisa, — jeszcze siedział na koniu, wspinającym się na tylne nogi, przedniemi tratując powalonego wojownika.
Dokoła posągu kręcili się szwabscy łucznicy, gaskońscy halabardziści, krzyczeli do siebie z odległości, a gdy nie mogli słów usłyszeć, porozumiewali się znakami. Leonard zrozumiał po chwili, że mówią o zamierzonym pojedynku pomiędzy dwoma łucznikami: Francuzem i Niemcem. Każdy z nich miał kolejno wypuszczać strzałę na odległość pięćdziesięciu kroków, wypiwszy poprzednio cztery dzbany mocnego wina. Plama na szyi Kolosa została obrana za tarczę celową. Odmierzano kroki: los miał rozstrzygnąć, kto pierwszy strzeli. Wiwandyerka przyniosła wina. Niemiec wydudlił cztery dzbany, potem stanął, naciągnął łuk, wypuścił strzałę, i chybił. Strzała, odtrąciła konchę lewego ucha, lecz nie tknęła oznaczonego miejsca.
Francuz zmierzył się, gdy nagle zawrzało wśród tłumu. Żołnierze rozstąpili się, przepuszczając wspaniały orszak, poprzedzany przez heroldów. Witano go okrzykami.
— Kto to taki? — zapytał Leonard, stojący przy łuczniku.
— To sire de la Trémouille.
— Jeszcze niezapóźno — pomyślał artysta. — Pobiegnę za nim, poproszę...
Ale stał na miejscu, nogi wrosły mu jakby w ziemię, doznawał takiego zdrętwienia woli, że gdyby w owej chwili chodziło o jego śmierć lub życie, nie byłby poruszył palca. Ogarniało go obrzydzenie na samą myśl, że trzebaby przeciskać się przez ten tłum żołdaków i fagasów, i biedz za potężnym panem, jak mu to radził Luca Pacioli. Tymczasem orszak przeszedł, Gaskończyk wypuścił strzałę i trafił do celu.
— Montjoye Saint-Denis! — zawołali jego towarzysze, podnosząc berety w górę. — Francya zwyciężyła.
Łucznicy otoczyli posąg i bawili się dalej w ten sam sposób.
Leonard chciał odejść, nie patrzeć, ale był jak przyrośnięty do ziemi. Ogarnęło go jakby senne odrętwienie. Patrzył na zniszczenie dzieła, w które włożył szesnaście najpiękniejszych lat życia i które było jednem z potężniejszych utworów ludzkiego geniusza od czasów Praksytela i Fidyasza.
Pod gradem kul, strzał i kamieni, kruszyła się glina, odsłaniając żelazny szkielet.
Słońce wyszło z za chmur. W blasku jego promieni, szczątki Kolosu przedstawiały się jeszcze smutniej — jeździec był podziurawiony, koń bez nóg, tylko berło i trzymająca je ręka, pozostały nietknięte, zaś na dole ocalał napis: Ecce Deus...
W chwili tej na placu ukazał się głównodowodzący wojskami królewskiemi, stary marszałek Trivulce. Rzucił okiem na Kolos, spojrzał jeszcze raz, oczy ręką osłonił i zwracając się do swego otoczenia, zapytał:
— Co to się stało?
— Monsignore — odparł jeden z jego poruczników głosem drżącym — kapitan Cockburn pozwolił łucznikom...
— Więc posąg Sforzy, — arcydzieło Leonarda da Vinci służył za tarczę celową gaskońskim łucznikom! — zawołał marszałek. — Wszedł w żołnierską tłuszczę. Byli tak zajęci strzelaniem, że nie spostrzegli jego zbliżenia. Marszałek chwycił za kołnierz Pikardzkiego łucznika i odrzucił go w bok. Nabrzmiały mu żyły na skroniach, policzki zapałały ogniem.
— Monsignore — bełkotał żołnierz, dygocząc ze strachu — Monsignore nie wiedzieliśmy... kapitan Cockburn.
— Czekajcie, łotry, psie syny — wołał Trivulce — pokażę ja wam kapitana Cockburn! Powywieszam wszystkich, nogami do góry.
Trivulce podniósł miecz, zamachnął się i byłby ciął żołdaka, lecz w chwili tej Leonard chwycił marszałka za rękę, a to tak silnie, że aż stary wojak ugiął się. Napróżno Trivulce próbował oswobodzić rękę z żelaznego uścisku.
— Coś za jeden? — spytał, patrząc na Leonarda ze zdziwieniem.
— Leonard da Vinci — odrzekł artysta spokojnie.
— Jak śmiałeś? — zaczął starzec z gniewem, lecz spotkawszy jasne i nieśmiałe spojrzenie artysty, umilkł.
— Więc to ty jesteś Leonardem — rzekł po chwili, przyglądając się malarzowi. — Puść mi rękę. Co za siła nadzwyczajna! zgiął mi żelazną bransoletę. Jesteś odważny, przyjacielu.
— Monsignore, błagam was, przebaczcie tym ludziom — prosił artysta pokornie.
Marszałek patrzył na niego znowu i głową kiwał.
— Dziwak! — mruczał. — Zniszczyli jego arcydzieło, a on jeszcze wstawia się za nimi.
— Wasza Łaskawości! Choćbyście powywieszali ich wszystkich, cóż z tego przyjdzie mnie i mojemu dziełu? Oni nie wiedzą, co czynią.
Starzec zamyślił się. Nagle twarz mu pojaśniała, w małych oczach zabłysła dobroć.
— Słuchaj, mistrzu Leonardzie — rzekł — jednego nie rozumiem. Jak mogłeś stać tutaj i patrzeć spokojnie na te barbarzyńskie zabawy. Dlaczego nie poskarżyłeś się przedemną lub przed panem de la Trémouille? Zdaje mi się, że przechodził tędy przed chwilą...
Leonard spuścił oczy i rumieniąc się, jak winowajca, rzekł:
— Nie śmiałem. Zresztą nie znam pana de la Trémouille...
— Szkoda, nieodżałowana szkoda! — mówił starzec, wpatrując się w szczątki. — Oddałbym stu moich najlepszych żołnierzy za twój Kolos...
Wracając do domu, artysta przechodził przez most, nad którym wznosiła się piękna loggia Bramanta, w której książę udzielił mu ostatniego posłuchania. Teraz paziowie i masztalerze francuscy bawili się w strzelanie do łabędzi, które Il Moro tak lubił. Biedne ptaki próbowały uciec przed strzałami, lecz nadaremnie. Fosy były ciasne, otoczone wysokiemi murami. Okrwawione łabędzie pływały wśród białych piór i rozsypanego po wodzie puchu. Jeden, świeżo raniony, wyciągnął szyję, rzucił w niebo okrzyk żałosny, zatrzepotał skrzydłami, chciał wzbić się do lotu — opadł nieżywy.
Leonard odwrócił się i przyspieszył kroku. Zdało mu się, że on sam jest, jak ten łabędź.

V.

W niedzielę, 6-go października, król Francyi, Ludwik XII, odbył wjazd do Medyolanu. Wśród towarzyszących mu panów znajdował się Cezar Borgia, ks. Valentinois, syn papieża. W chwili gdy orszak wyjeżdżał z placu katedralnego, dążąc na zamek, aniołowie medyolańscy zaczęli trzepotać skrzydłami.
Od chwili zniszczenia Kolosu, Leonard zaniechał już budowy maszyny latającej. Astro kończył ją sam. Artysta nie śmiał mu powiedzieć, że te skrzydła na nic się nie zdadzą. Kowal pracował zawzięcie, snując niewypowiedziane myśli i zamiary i od czasu do czasu spoglądał na mistrza. W jego jedynem oku żarzył się ogień ambicyi niedorzecznej, szalonej.
Pewnego poranku, w połowie października, Pacioli przybiegł do Leonarda, aby oznajmić, że król czeka na niego w zamku. Malarz szedł niechętnie. Był niespokojny, przed kilku dniami schował skrzydła maszyny latającej: obawiał się, aby Astro, trawiony żądzą latania, nie czynił prób przedwczesnych i szalonych.
Leonard wszedł na sale pałacu Rochetti, tak dobrze mu znane. Ludwik XII przyjmował syndyków i starszych zgromadzenia kupców miasta Medyolanu.
Malarz spojrzał z ukradka na swego przyszłego pana, króla Francyi.
Nie wyglądał on na tak potężnego monarchę: był wątły, chudy, miał piersi zapadnięte, twarz pomarszczoną, schorowaną, rysy płaskie, wyrażające dobroć pospolitą, mieszczańską.
Na wyższych stopniach tronu stał młodzieniec dwudziestoletni, przybrany w czarny kaftan. Nie miał na sobie ani jednego klejnotu, oprócz kilku pereł na odwiniętym rondzie kapelusza i złotego łańcucha z orderem archanioła Michała na piersiach; miał długie, blond włosy, rudą bródkę, zlekka rozszczepioną, płeć matową i oczy ciemno-niebieskie, rozumne i miłe.
— Powiedzcie mi, fra Luco — szepnął Leonard — kto jest ów młodzian?
— To syn Jego Świętobliwości — odparł mnich — Cezar Borgio, książę Valentinois.
Leonard słyszał o zbrodniach Cezara. Jakkolwiek nie było na to dowodów, nikt nie wątpił, że to on zamordował swego brata, Jana Borgia, nie chcąc być młodszym i pragnąc zrzucić purpurę kardynalską dla tytułu komendanta, lub „gonfaloniera“ Kościoła rzymskiego. Krążyły gorsze jeszcze pogłoski — mówiono, że przyczyną tego morderstwa była nietylko zazdrość o względy ojca, lecz i karygodna miłość.
— To niepodobna — myślał Leonard, przypatrując się tej twarzy spokojnej, oczom jasnym i niewinnym.
Cezar, czując zapewne wzrok Leonarda na swej twarzy, spojrzał także na niego i, nachylił się ku pięknemu starcowi, przyodzianemu w długą, ciemną szatę i szepnął mu coś na ucho, wskazując Leonarda, a gdy usłyszał odpowiedź starca, lekki uśmiech podniósł kąty jego ust. W chwili tej Leonard pomyślał:
— Tak, można się spodziewać wszystkiego po tym człowieku. Spełnił może zbrodnie gorsze od tych, które mu przypisują.
Główny syndyk zbliżył się do stóp tronu, ukląkł i podał królowi suplikę. Ludwik upuścił niechcący pergamin, syndyk chciał go podnieść, ale Cezar go uprzedził.
— Służalec! — szepnęli francuzcy panowie, stojący za Leonardem. — Rad jest, że mógł się pochlebić.
— Słusznie powiadacie — odparł drugi — Cezar spełnia wybornie lokajskie obowiązki. Trzeba go widzieć rano, przy ubieraniu króla — jak skacze, jak mu służy, jak wygrzewa koszulę!
Artysta zauważył ruch Cezara, lecz wydał mu się strasznym raczej, niż służalczym. Była to jakby podstępna słodycz dzikiego zwierza.
Tymczasem Pacioli niecierpliwił się, potrącał łokciem Leonarda: lecz widząc, że artysta ze zwykłą sobie nieśmiałością gotów stać cały dzień i nie znaleźć sposobności dla zwrócenia na siebie uwagi, chwycił się środków stanowczych, wziął go pod ramię i kłaniając się nisko, przedstawił go królowi, nie szczędząc przytem superlatywów, jak: prestantissimo, invinci, belissimo.
Ludwik wspomniał o Wieczerzy Pańskiej, chwalił twarze apostołów, lecz nadewszystko podobała mu się perspektywa. Fra Luca spodziewał się, że lada chwila Jego Królewska Mość poprosi Leonarda, aby oddał swój pędzel na jego usługi, lecz wszedł paź i wręczył królowi list świeżo nadeszły z Francyi.
Monarcha poznał pismo Anny „swej ukochanej Bretonki“ — donosiła mu o szczęśliwem powiciu syna. Obecni pospieszyli złożyć powinszowania. Tłum odtrącił Leonarda i jego towarzysza. Król spojrzał na nich, chciał przemówić, ale znowu coś mu przeszkodziło. Prosił uprzejmie damy, aby wypiły za zdrowie nowonarodzonego Delfina. Następnie przeszedł do innej sali.
Pacioli wziął pod rękę malarza i chciał go tam zaprowadzić.
— Nie, fra Luca — odparł spokojnie Leonard. — Dziękuję ci za starania około mojej sprawy, ale nie chcę się narzucać. Jogo Królewska Mość zajęta czem innem.
Wyszedł z pałacu. Na zwodzonym moście Bottiponte, u południowych bram pałacu dogonił go wysłaniec Cezara Borgii, imć Agapito. Ten, w imieniu swego pana, zaproponował mistrzowi posadę „nadwornego inżyniera“, ingegnere ducale, — to samo stanowisko, które Leonard zajmował u ks. Ludwika.
Malarz odpowiedział, że potrzebuje paru dni namysłu. Gdy zbliżał się do swego domu, spostrzegł na ulicy zbiegowisko. Przyspieszył kroku. Na zdruzgotanem skrzydle nowej maszyny latającej, Giovanni, Marek, Salaino i Cezary nieśli kowala Astro, okrwawionego, z twarzą śmiertelnie bladą.
Stało się to, czego mistrz obawiał się: Astro, chcąc wypróbować skrzydeł, wzbił się w powietrze, lecz po kilku poruszeniach maszyny latającej, spadł na ziemię i byłby się zabił, gdyby jedno ze skrzydeł nie uwięzło wśród gałęzi drzewa.
Leonard pomógł swym uczniom przenieść Astra do domu; położono go na łóżku. W chwili gdy artysta pochylił się nad nim, aby opatrzeć jego rany, kowal odzyskał przytomność i patrząc na Leonarda, szepnął błagalnie:
— Mistrzu, przebaczcie!

VI.

W pierwszych dniach listopada urządzono wspaniałe festyny na cześć nowonarodzonego księcia. Ludwik XII, po odebraniu przysięgi wierności od mieszkańców Medyolanu i po mianowaniu marszałka Trivulce swoim namiestnikiem w Lombardyi, powrócił do Francyi.
Odprawiono w katedrze nabożeństwo dziękczynne do Ducha Świętego. W mieście zapanował porządek, na pozór przynajmniej; ale lud niecierpiał Trivulca z powodu jego chytrości i okrucieństwa. Stronnicy Ludwika podburzali mieszkańców, rozrzucając obelżywe plakaty przeciw Francuzom. Ci, którzy kilka miesięcy przedtem go zdradzali, obrzucali przekleństwami i drwinami, teraz wspominali go, jak najlepszego monarchę.
Pod koniec stycznia, tłum, zgromadzony u bram Tessynu, zniszczył biuro francuskiej komory celnej. Tegoż dnia w willi Lardirago, w pobliżu Pawii, jakiś żołnierz chciał zbezcześcić włościankę lombardzką. Uderzyła miotłą napastnika, który jej pogroził siekierą.
Słysząc krzyki, nadbiegł ojciec dziewczyny; po krótkiej walce żołnierz zabił starca. Widzowie ujęli się za sierotą i zatłukli na śmierć żołdaka. Stało się to hasłem rozruchów.
Francuzi rzucili się na Lombardczyków, wymordowali mnóztwo ludzi i zrabowali miasteczko.
Gdy wieść o tem doszła do Medyolanu, padła, jak iskra na beczkę z prochem. Lud wyległ na place, na rynki i ulice, wołając:
— Precz z królem francuskim! Precz z jego namiestnikiem! Śmierć Francuzom! Niech żyje Il Moro!
Trivulce miał za mało ludzi, aby się bronić przeciw trzykroć stu tysiącom mieszkańców. Kazał ustawić armaty na wieży katedralnej, służącej tymczasem za dzwonnicę i zwrócił lufy na tłum rozszalały.
Miano dać ognia na komendę. Chciał jednak wpierw spróbować środków pojednawczych. Wyszedł naprzeciw napastnikom. Omal nie przypłacił życiem tej próby. Buntownicy ścigali go do bram Ratusza i byliby go zamordowali, gdyby oddział najemnych Szwajcarów, z kapitanem Coursini na czele, nie wyszedł z fortecy. Lud rabował, siekł, grabił, pastwił się nad wszystkimi Francuzami, którzy mu wpadli w ręce, nie oszczędzając też obywateli medyolańskich, podejrzanych o sprzyjanie cudzoziemcom.
W nocy, 1-go lutego, Trivulce opuścił potajemnie fortecę, oddając komendę kapitanowi Espe Codébecar. Tejże nocy Ludwik Il Moro, wracający z Niemiec, został entuzyastycznie przyjęty przez mieszkańców Como. Obywatele Medyolanu oczekiwali go, jak wybawcę.
Leonard, chroniąc się przed wystrzałami armatniemi, które zburzyły kilka domów sąsiednich, zamieszkał w piwnicy; urządził w niej kominy i parę izb mieszkalnych. Przeniesiono tu wszystkie kosztowniejsze przedmioty: obrazy, rysunki, rękopisy, książki, aparaty naukowe.
W owym to czasie artysta zdecydował się ostatecznie wejść w służbę Cezara Borgii. Lecz przed wyruszeniem do Romanii, gdzie wedle umowy z imć Agapitem, przybył dopiero latem 1500 r., Leonard chciał odwiedzić starego przyjaciela Girolamo Melzi i niebezpieczną chwilę wojen i buntów spędzić w jego odległej willi Vaprio, w pobliżu Modyolanu.


Rano dnia 2-go lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej, fra Luca Pacioli przybiegł do malarza, aby mu oznajmić, że zamek stoi w wodzie. Medyolańczyk Luigi da Porta, będący w służbie u Francuzów, podniósł śluzy kanałów, zasilających fosę zamkową. Woda zalała młyn u wrót zamku Rochetti, wtargnęła do piwnic, gdzie przechowywano proch, wino, chleb, masło oraz inne prowianty: głód miał zmusić Francuzów do wydania fortecy.
Na to właśnie liczył imć Luigi. Skutkiem wylewu, kanały połączone z fosą, a mianowicie w nizinnem przedmieściu Porte di Verceil wystąpiły z brzegów i zalały miejsce błotniste, wśród którego wznosił się klasztor Najświętszej Panny Łaskawej.
Fra Luca obawiał się, aby woda nie uszkodziła fresku, przedstawiającego Wieczerzę Pańską. Radził malarzowi zobaczyć, co się z nim dzieje.
Na to Leonard odpowiedział, z obojętnością udaną, że niema czasu na taką wędrówkę i że jest spokojny o Wieczerzę, umieszczoną tak wysoko, że woda nie mogła jej zalać.
Lecz skoro tylko Pacioli wyszedł, artysta pobiegł do klasztoru. Wszedłszy do refektarza, na kamiennej posadzce ujrzał strugi mętnej wody, osadu, pozostałego po wylewie. Czuć było stęchliznę. Jeden z mnichów opowiadał mu, że woda dochodziła do wysokości ćwierć łokcia.
Leonard zbliżył się do muru z freskiem.
Farby pozostały żywe. Malarz przyjrzał się obrazowi przez szkło powiększające. Dostrzegł malutką skazę na dole z lewej strony. Pod stołem, przy którym siedzieli apostołowie, u stóp Bartłomieja występowała pleśń, biała, puszysta, jak szron.
Serce zamarło w piersi Leonarda, lecz zapanował nad wzruszeniem i przyglądał się obrazowi uważnie, badawczo.
Pierwszy pokład wapna rozmiękł od wilgoci i odpadł od ściany, nadwerężając warstwę wierzchnią, pokrytą farbami. Były w niej pęknięcia, szczeliny, niedostrzegalne dla gołego oka, lecz dające dostęp siarce, która wygryzała stare, porowate cegły.
Wieczerza Pańska była skazana na zagładę; obraz mógł jeszcze przetrwać lat czterdzieści, pięćdziesiąt, przeżyć mistrza, ale największe jego arcydzieło nie miało przejść do potomności i zapewnić swemu twórcy sławy nieśmiertelnej.
Przed opuszczeniem refektarza, Leonard raz jeszcze ogarnął okiem twarz Chrystusa i uczuł nagle, że to dzieło jest mu drogiem.
Doznał takiego uczucia, jak gdyby po zniszczeniu Kolosu i Wieczerzy Pańskiej zerwały się ostatnie nici, łączące go z ludźmi — jeśli już nie ze współczesnymi, to przynajmniej z wielbicielami, przyszłych wieków: uczuł się jeszcze samotniejszym, niż dotąd. Wiatr rozwiał glinę Kolosu, pleśń pokryje niebawem ścianę, na której było odtworzone Oblicze Zbawiciela; wszystko, w co włożył ducha, znikało, jak cień.
Leonard wrócił do domu i odwiedził Astra. Beltraffio kładł mu zimne kompresy na głowę.
— Znowu maligna? — spytał mistrz.
— Tak — odszepnął uczeń.
— Wyżej, wyżej! — wołał chory. — Prosto do słońca. Byle nie osmaliły się skrzydła!.. Ty, szatanie... Zkąd się tu wziąłeś? Jak cię zowią? Mechanika? Pierwszy raz słyszę, żeby dyabeł nazywał się: „Mechanika“. Czemu zgrzytasz zębami? Przestań. Dość już tych żartów. Porywa mnie... porywa... Daj mi odetchnąć... Duszę się... To śmierć.. śmierć!..
Na twarz chorego wystąpiły ceglaste rumieńce, w oczach odmalował się przestrach. Biedakowi zdawało się, że leci w przepaść.
— Nie, nie — krzyczał — nie drwijcie z Niego! To moja wina! On mówił, że skrzydła jeszcze nie gotowe... Okryłem go hańbą... Słyszycie? Co to takiego? To ona, ta piekielnica: Mechanika.
Leonard żałował go i myślał:
— Umiera przezemnie! Przezemnie! Przyniosłem mu nieszczęście... tak, jak Giovanniemu.
Położył rękę na rozpalonym czole Astra. Biedak uspakajał się powoli, wreszcie usnął.
Leonard zeszedł do swojej podziemnej izby, zapalił świecę i pogrążył się w cyfrach i obliczeniach. Pracował długo i gorączkowo. Wreszcie skończył. Przypomniały mu się znowu jego zgryzoty: zniszczenie Kolosu, Wieczerzy Pańskiej i straszny upadek Astra.
— Czy to podobna? — myślał — aby wszystkie moje prace poszły w niwecz, aby nie zostało po nich śladu, ani sławy? Czyż zawsze mam być samotny, pogrzebany żywcem i skazany na ciągłe marzenia o skrzydłach?
Ale te myśli nie stłumiły radości, jaką zwykł czerpać w samej pracy.
— Choćbym pozostał na zawsze wśród ciemnicy, choćby nikt o mnie nie wiedział, ja o sobie wiem — myślał.
Duszę jego przepełniało poczucie siły i tryumfu, jak gdyby prawdziwie skrzydła wyrosły mu u ramion i unosiły go w przestworza.
Podziemie wydało mu się zaciasne. Pragnął widoku nieba. Wyszedł i podążył na plac katedralny.

VII.

Noc była jasna, świecił księżyc. Po nad dachami unosił się dym pożarów. Na tle łuny, jak cienie, przesuwały twarze ziejące wściekłością, białe sztandary z purpurowym krzyżem, godłem miasta Medyolanu, tyki z uwieszonemi na nich latarniami, muszkiety, strzelby, łuki, maczugi, lance, oszczepy, kosy i widła. Ludzie krzątali się, jak mrówki, pomagając wołom w przewożeniu olbrzymiego taranu ze starych tarcic, połączonych żelaznemi obręczami. Dzwony uderzały na trwogę, wtórowały im armaty. Najemnicy francuscy dawali ognia z fortecy. Przechwalali się, że zniszczą miasto. Do głosu dzwonów i armat łączył się nieustanny ryk tłumu:
— Śmierć Francuzom! Precz z królem! Niech żyje Il Moro!
To, co się roztaczało przed oczyma Leonarda było, jak widzeniem sennem, pozbawionem związku i ładu.
Na placu rynkowym, w Broletto, przy Wschodniej Rogatce wieszano pikardzkiego dobosza, szesnastoletniego chłopaka. Stał na drabinie, przypartej do muru. Miejski dowcipniś złotnik Mascarello pełnił obowiązki kata. Zarzucił mu pętlicę na szyję i stukając mu palcem po głowie, z udaną powagą mówił:
— Francuski żołdaku, mianujemy cię kawalerem orderu konopi. W imię Ojca, Syna i Ducha Św.!
— Amen — odpowiedział tłum.
Dobosz nie rozumiał, co się z nim dzieje, powieki mu drżały, jak u dziecka, któremu na płacz się zbiera. Skulił się i sam poprawił pętlicę na szyi. Dziwny uśmiech błądził na jego ustach. Lecz w ostatniej chwili, chłopak ocknął się z odrętwienia, spojrzał na tłum przestraszonemi oczyma, zbladł śmiertelnie, chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale zagłuszył go wrzask tłuszczy. Dobosz, rozumiejąc nareszcie, o co chodzi, sięgnął ręką do zanadrza, wyjął srebrny krzyżyk, zawieszony na łańcuszku — zapewne dar siostry lub matki, pocałował go i przeżegnał się. Mascarello strącił go z drabiny, wołając:
— Czcigodny kawalerze orderu konopi, pokaż nam, jak tańczą Francuzi!
Wśród ogólnego śmiechu chłopiec zawisł na żelaznej klamrze muru, w którą, w zwykłym czasie, wsuwano pochodnie.
O parę kroków dalej Leonard ujrzał starą kobietę, stojącą przed domem, rozwalonym od kuli armatniej.
— Ratunku! Ratunku! — wołała.
— Co wam się stało? — pytał szewc Corbolo.
— Mój wnuk dusi się tam — mówiła wśród łkań — sufit runął, zawalił łóżeczko... Może on tam jeszcze żyje. Mój Luco! Moje biedactwo!
W powietrzu świsnęła kula i padła wprost na dach rozwalonego domostwa. Wzniósł się tuman kurzawy, dach zapadł się z trzaskiem. Staruszka oniemiała.
Na placu Arrengo widniały gotyckie wieże katedry, w świetle podwójnem — niebieskiem od księżyca i szkarłatnem od blasku łuny.
Przed pałacem arcybiskupim ze zbitego tłumu rozlegały się wrzaski i jęki.
— Co tam się dzieje? — spytał malarz starego robotnika, o twarzy smutnej i wystraszonej.
— Oni sami nie wiedzą — odparł. — Podobno złapali szpiega Francuzów Giacoppo Crotto, dozorcę rynku. Mówią, że truł lud, pozwalając na sprzedaż nieświeżych produktów. A może to nie on? Biją tego, kto wpadnie pod rękę. Chryste Panie, zlituj się nad nami!
Z tłumu wyszedł szklarz Gorgolio, niosąc, jako trofeum, osadzoną na tyce głowę. Łobuz Faifanichio biegł za nim i wołał:
— Pies zdechł, jak psu przystało! Śmierć zdrajcom!
Stary przeżegnał się i szeptał słowa modlitwy:
A furore populi libera nos, Domine! — Od wściekłości motłochu, wybaw nas Panie.
Z zamku dolatywał głos trąb, bębnów i krzyki żołnierzy, przystępujących do szturmu. Nagle ziemia zatrzęsła się w posadach i zdało się, że całe miasto padnie w gruzy. Z wież fortecy odezwała się słynna armata, olbrzymi potwór, który Francuzi nazywali „Margot la Folle“, a Niemcy: „Die tolle Grete“.
Bomba padła na jeden z domów płonącego już Borgo Nuovo. Słup ognia strzelił w górę. Światło księżyca zbladło wobec krwawej łuny.
Wśród tłumu wszczął się popłoch, ludzie biegli, potrącali się, krzyczeli. Wśród tego zgiełku i popłochu, Leonard czuł się przedziwnie spokojnym, jak zwykle człowiek, którego myśli wzlatują w górę, nie zaś pełzają po ziemi.


Rano dnia 4-go lutego 1500 r. Il Moro wjechał do Medyolanu przez rogatkę Porta Nuova.
Poprzedniego dnia Leonard udał się do Vaprio, do willi swego przyjaciela Melzi.


VIII.

Girolamo Melzi służył dawniej Sforzom. Po śmierci młodej żony, w r. 1400 opuścił dwór i osiadł w odludnej willi, u podnóża Alp, o pięć godzin drogi od Medyolanu. Tam, zdala od świata, żył, jak filozof, uprawiając ogród, a wolne chwile poświęcając muzyce, którą kochał namiętnie. Opowiadano, że imć Girolamo oddaje się czarnej magii dla wywoływania obrazu żony...
Alchemik Galeotto Sacrobosco i fra Luca Pacioli odwiedzali go często, całemi nocami rozprawiając we trzech o teoryach Platona, i o systemie liczbowym Pytagorasa, rządzącym muzyką. Wizyty Leonarda były prawdziwą uciechą dla gospodarza. Artysta odwiedzał często owe strony i polubił tę willę w czasach, gdy kierował budową kanału Martesana.
Vaprio wznosiła się na lewem brzegu rzeki Adda. Jej wartki prąd wstrzymywały tamy i groble. Słychać było nieustanny plusk, podobny do szumu fal morskich. Wśród zielonych, dzikich wybrzeży Adda, krnąbrna i oporna ludzkiej woli, toczyła zielone swe wody, a obok niej płynął kanał, gładki, jak źwierciadło, utworzony z tych samych burzliwych nurtów, ale już i poskromionych ludzką wolą, obezwładnionych, zdrętwiałych.
Ta sprzeczność miała w oczach malarza znaczenie prorocze: zastanawiał się nieraz, co piękniejsze: czy twór ludzkiej woli i rozumu, — kanał Martesana, czy — dzika i burzliwa Adda, twór Boga. Obie były miłe jego sercu, wsłuchiwał się w ich głosy i rozumiał je dobrze.
U stóp tarasu, wznoszącego się nad ogrodem, roztaczał się widok wspaniały, — zielona dolina Lombardyi, — Bergamo, Treviso, Cremona i Brescia. Latem nad łąkami unosił się zapach siana. Na żyznych polach pszenica i żyto sięgały niemal gałęzi drzew owocowych, kłosy oplątywały gruszki, jabłka, wiśnie i śliwki. Cała dolina była jednym wielkim ogrodem.
Na północ, od strony Como, góry zaciemniały widnokrąg. Po nad niemi wznosiły się podnóża Alp, a jeszcze wyżej, w chmurach sterczały śnieżne szczyty.
Pomiędzy doliną Lombardyi uprawną i żyzną, a bezmierną przestrzenią Alp dzikich i pustych, malarz dostrzegł taki sam kontrast harmonijny, jak pomiędzy słodką Martesana, a wrzącą Addą.


Byli jeszcze dwaj inni goście w willi, a mianowicie: fra Luca Pacioli i alchemik Sacrobosco, któremu Francuzi zniszczyli dom w Medyolanie.
Leonard trzymał się na uboczu, przekładając samotność nad ich towarzystwo. Lecz zaprzyjaźnił się z synem gospodarza, Franciszkiem, małym chłopczykiem.
Dziecię było nieśmiałe i skromne. Przez długi czas unikało malarza, lecz kiedyś ojciec posłał je do pokoju mistrza. Francesco zobaczył tam szkła różnokolorowe, które służyły Leonardowi do naukowych doświadczeń. Artysta pozwolił chłopcu patrzeć przez nie. Tak mu się to podobało, że nie mógł oderwać się od tych szkiełek.
Zachwycił go też inny wynalazek Leonarda — ciemna kamera. Obraz, rzucony na biały papier, wydawał się w niej żywym; widziało się wyraźnie ruch koła młyńskiego, ptaka szybującego nad kościołem i wierzchołki topoli, smagane wiatrem. Francesco nie mógł wyjść z podziwu, klaskał w rączki i podskakiwał z radości.
Chłopiec źle się uczył w szkółce wiejskiej, nudziła go gramatyka łacińska, a wstręt go porywał na sam widok książki arytmetycznej.
Nauka Leonarda była zupełnie inną, zabawną, jak bajka. Pociągały go instrumenty optyczne, akustyczne, hydrauliczne, były to żywe zabawki. Malec gotów był słuchać od rana do wieczora opowiadań mistrza, ten zaś zwykle milczący ze starszymi, z Franceskiem mówił dużo, opowiadał mu przystępnie o wszystkiem, co go zajmowało.
W owym czasie Leonard pisał swój „Traktat o gwiazdach“ — Tractato sulle stelle. W noce marcowe, stawał z chłopcem na płaskim dachu willi, rysował plamy, widzialne na księżycu i objaśniał dziecku prawa, rządzące poruszeniami gwiazd.


IX.

Gdy drzewa zaczęły puszczać listki, Francesco i Leonard spędzali całe dnie w ogrodzie lub w sąsiednich laskach, przysiadając się budzącemu życiu roślin. Malarz rysował drzewa, kwiaty, usiłując tak, jak w portrecie, schwycić żywe podobieństwo i odrębność modelu, nie powtarzającą się na żadnym innym wzorze.
Opowiadał Franceskowi o rozmaitych gatunkach kwiatów, o ich życiu, o ich rozwoju.
Pewnego dnia przybył do willi poeta Giotto Preslinari, mieszkający w Bergamo, w pobliżu Vaprio. Leonard obraził go, nie chwaląc dostatecznie jego wierszy; poeta, chcąc mu dokuczyć, zaczął dowodzić wyższości poezyi nad malarstwem. Artysta milczał, wreszcie ubawiony zaciętością Giotta, zaczął mu opowiadać:
— Malarstwo — mówił — jest wyższem od poezyi bodaj już dlatego, że odtwarza dzieło Boskie. Dzisiejsi poeci opisują zamiast malować, zapożyczają pomysłów jedni u drugich, handlują poprostu cudzym towarem; zbierają niepotrzebne bezużyteczne odpadki; można ich porównać do przekupniów kradzionych przedmiotów...
Fra Luca, Melzi i Galeotto dawali kolejno replikę malarzowi.
Leonard zapalił się.
— Oko — mówił, — daje dokładniejszą znajomość natury od ucha. — To, co widzimy, jest godniejszem zaufania od tego, co nas dochodzi za pomocą słuchu. Dlatego właśnie malarstwo — poezya niema — jest bliższą wiedzy ścisłej od poezyi — malarstwu ślepego. Opis słowny jest szeregiem licznych obrazów następujących po sobie kolejno; wówczas gdy w malarstwie obrazy i barwy występują razem. łączą się w jeden zespół, jak akordy zlewają się w harmonię i spytajcie zakochanego, co woli: portret ukochanej czy jej opis, skreślony przez największego poetę?
— Opowiem wam, co mi się zdarzyło: — Pewien młody Florentyńczyk zachwycił się tak dalece główką kobiety, odtworzoną na jednym z moich religijnych obrazów, że nabył to płótno, chcąc zatrzeć wszelkie ślady religijnego tematu, aby módz swobodniej bez skrupułu całować tę twarz ukochaną. Ale sumienie wzięło górę nad miłością. Kazał wywieźć obraz z domu, bo go spokoju pozbawiał.
Spróbujcież, wy, poeci, wywołać taką siłę uczuć. Tak, panowie, nie mówię o sobie — wiem, ile mi braknie, lecz wielki malarz, gdy po mistrzowsku odtwarza piękno nieziemskie, lub potworną szpetotę, wywołuje zachwyt lub dreszcz wstrętu, rządzi wszystkiemi uczuciami, jak Bóg.


W ostatnich dniach marca do willi Melzi poczęły nadchodzić coraz gorsze wieści. Opowiadano, że wojska Ludwika XII pod dowództwem marszałka la Trémouill’a, już przeszły Alpy i dążą do Medyolanu. Il Moro podejrzewał swoich żołnierzy o zdradę, to też unikał bitwy i gnębiony złemi przeczuciami, stawał się „tchórzliwszym od zająca“.
Mało się troszcząc o króla Francyi i o księcia, Leonard z Franciszkiem błądzili po wzgórzach i dolinach. Czasami szli z biegiem rzeki, przyglądając się piaskom nadbrzeżnym, w których malarz spodziewał się znaleźć przedpotopowe szczątki zwierząt lub roślin.
W willi Vaprio Leonard ukończył obraz, zaczęty przed laty kilku we Florencyi.
Matka Boska siedziała wśród skał, w grocie podwodnej, prawą ręką tuliła do piersi małego Jana Chrzciciela, lewą obejmowała Syna, pragnąc jakby zespolić Człowieka i Boga w jednem uczuciu miłości. Jan, z rękoma złożonemi pobożnie, uginał kolana przed błogosławiącym go Jezusem.
Dość było spojrzeć na Dzieciątko nagie, siedzące z założonemi nóżętami, aby zobaczyć, że jeszcze chodzić nie umie. Lecz w rysach był rozum nadziemski, połączony z dziecięcą niewinnością.
Klęczący anioł podtrzymywał Dzieciątko jedną ręką, drugą — wskazywał Jana Chrzciciela, na twarzy anioła był uśmiech słodki i smutny, wyrażający złe przeczucie.
Słońce przezieralo przez mgłę wilgotną nad skałami, o fantastycznych, nieziemskich zarysach. Te skały były wyżarte przez słoną wodę. Wśród podmorskiego mroku jaskini zaledwie można było dojrzeć źródło podziemne, na którem pływały delikatne, blade lilie. Wtem półcieniu twarz Madonny, nawpół dziecięca, nawpół kobieca, jaśniała takim blaskiem, jak alabastrowa lampka, oświecona z wewnątrz. Królowa niebieska, Matka Boga i ludzi, wyłaniała się z głębi ziemi, z dna oceanu, aby zaświecić, jako Gwiazda Morza.
Było to zarazem dzieło artysty i wielkiego uczonego. Zlanie się światła i cieni, anatomia ciała, geologiczny ustrój ziemi, roślinność podwodna, wszystko to było owocem gruntownych i długoletnich studyów, wszystko zlewało się w jeden nadziemski zespół, w niemą muzykę, w hołd dla Matki-Dziewicy.
Malarz z jednaką wiedzą i miłością odtworzył delikatne żyłki na lilji wodnej i dołeczek w łokietku małego Jezusa, ruch wody w źródle podziemnem i bolesny uśmiech anioła.
Znał wszystko i kochał wszystko, bo wielka miłość jest córą wiedzy.

X.

Pewnego dnia mieszkańcy Vaprio zostali zaniepokojeni wieścią o zbliżaniu się wojsk francuskich.
Ludwik XII, chcąc pomścić bunt i zdradę, oddał Medyolan na pastwę najemników.
Kto tylko mógł, uciekał w góry, wlokąc za sobą wozy, naładowane sprzętami, kosztownościami. Wśród nocy, z okien willi było widać łunę pożarów.
Dzień po dniu spodziewano się bitwy, która miała rozstrzygnąć o losach Lombardyi. Pewnego dnia fra Luca Paccioli przybył z Medyolanu z ostatniemi wiadomościami.
Rankiem 10-go kwietnia, książę Ludwik, wyszedłszy z Nowary, wyprowadził wojsko na nieprzyjaciela, lecz najemnicy szwajcarscy, przekupieni przez marszałka Trivulce, odmówili udziału w bitwie.
Książę błagał ich ze łzami w oczach, aby go nie gubili, przysięgając, że w razie zwycięztwa, odda im połowę swych bogactw. Oni pozostali niewzruszeni.
Il Moro w przebraniu mnicha próbował uciec, lecz pewien Szwajcar z Lucerny, nazwiskiem Shattenhalb zdradził go i oddał w ręce Francuzów.
Ludwik XII kazał odwieźć jeńca do Francyi. Ten, który, wedle poetów, zaraz po Bogu, „rządził kołem Fortuny i sterem świata“, został zamknięty w okratowanej klatce, jak dzikie zwierzę.
Opowiadano, że książę prosił tylko o jedno, aby mu pozwolono zabrać „Boską Komedyę“.
Pobyt w wilii stawał się z każdym dniem bardziej niebezpiecznym. Francuzi rabowali Lomellinę, lancknechci — Seprio, Wenecyanie — okolice Martesana. Rozbójnicze bandy krążyły dokoła Vaprio.
Imć Girolamo z Franceskiem i ciotką Boną wybierał się do Chiavenny. Była to już ostatnia noc, którą Leonard spędzał pod dachem willi Melzi. Jak zwykle i w tym dniu skreślił w dzienniku to, co go zastanowiło w ciągu dnia.
„Ptak ma mały ogon, a szerokie skrzydła, a porusza niemi żywo i zwraca je zawsze pod wiatr. Spostrzegłem to właśnie, przyglądając się lotowi jastrzębia nad Vaprio, na drodze, wiodącej do Bergamo, rankiem 14-go kwietnia 1500 r.“
A tuż zaraz pod spodem, na tej samej stronicy, pisał:
„Il Moro utracił państwo, bogactwo, wolność. Wszystkie jego przedsięwzięcia zawiodły“.
Ani słowa więcej, jak gdyby upadek wielkiego domu Sforzów i nieszczęście człowieka, z którym zeszło mu szesnaście najpiękniejszych lat życia, były przypadkiem mniej doniosłym, od lotu drapieżnego ptaka.




KSIĘGA XI.
Będą skrzydła!
I.

Pomiędzy Pizą a Florencyą, w pobliżu miasta Empoli, na zachodnim stoku gór Sant-Albano, w Toskanii, leżała wioska Vinci, miejsce urodzenia Leonarda.
Po ukończeniu interesów we Florencyi, przed wyjazdem do Romanii dla wstąpienia w służbę u Cezara Borgii, artysta chciał odwiedzić tę wioszczynę, w której mieszkał jego stryj Francesco da Vinci, wzbogacony w handlu jedwabniczym.
On jeden z całej rodziny kochał Leonarda, malarz pragnął umieścić u niego mechanika Zoroastra Peretola, który nie powrócił jeszcze do zdrowia po swoim okropnym upadku. Górskie powietrze i wiejska cisza mogły go postawić na nogi prędzej od leków.
Leonard wyruszył z Florencyi na mule i jechał brzegiem Arna. W Empoli skręcił na drogę pizańską, wiodącą wśród pagórków. Dzień nie był upalny, chmury zasłaniały słońce, które od czasu do czasu wyłaniało się blade, jak zwykle przed silnym wiatrem północnym.
Grunt wznosił się stopniowo coraz wyższemi pagórkami. Leonard minął Sant-Ansano, Calistri, Lucardi i kapliczkę św. Jana. Zaczynało już zmierzchać, zabłysły gwiazdy.
I oto na zakręcie ukazały się pierwsze chaty — Vinci. Wzgórza zamieniły się na góry. Do jednej z nich, jak gniazdo jaskółcze, przylepiona była wioska. Ku niebu strzelała staroświecka wieża dawnej fortecy.
U podnóża góry, w miejscu, gdzie krzyżowały się dwie drogi, płonęła lampka przed posągiem Madonny. Artysta pamiętał tę statuę ze swoich lat najmłodszych. Przed Matką Boską klęczała zamodlona wieśniaczka, z twarzą, ukrytą w dłoniach.
— Katarzyna! — Leonard wyszeptał imię swojej matki, która była także wieśniaczką z Vinci.
Przebywszy most, rzucony na wodach wrzącego potoku, artysta wszedł na wązką ścieżkę, wiodącą pomiędzy murami.
Stanął wreszcie przed domostwem stryja Francesca, które niegdyś należało do jego dziadka. Tu zeszły mu lata dziecinne.
Poruszył mocno klamką. Nikt nie odpowiedział. Po chwili psy zaszczekały i wyszedł starzec, zgarbiony, z latarnią w ręku. Miał tępy słuch i nie mógł zrozumieć, co Leonard mówi do niego, lecz gdy go poznał, przypadł do rąk słynnego mistrza, którego piastował przed laty czterdziestu. W rozrzewnieniu swem powtarzał:
O signore, signore, Leonardo mio!
Stare psisko machało ogonem, chcąc się przypochlebić swemu panu. Jan-Chrzciciel — tak się mienił stary ogrodnik — oznajmił, że signor Francesco pojechał do swojej winnicy w pobliżu Madonna dell'Erba, ztamtąd zamierzał udać się do Marcigliano, gdzie miał znajomego zakonnika, który obiecywał, że go wyleczy z bólu w krzyżach. Miał powrócić za dwa dni dopiero.
Leonard postanowił czekać na stryja tembardziej, że nazajutrz oczekiwał przybycia z Florencyi Giovanniego Beltraffio z chorym Zoroastrem.
Stary ogrodnik wprowadził go do domu, zupełnie pustego, gdyż dzieci signora Francesca mieszkały we Florencyi. Krzątając się około wieczerzy, Jan Baptysta zawołał swoją wnuczkę, śliczną blondynkę szesnastoletnią i kazał jej przygotować wieczerzę.
Francesco, choć był bogatym, żył skromnie, jak jego ojciec, dziad i pradziad; ta skromność mogła się wydawać ubóstwem człowiekowi, przyzwyczajonemu do miejskich wygód.
Artysta wszedł do pokoju na dole, będącego zarazem bawialnią i kuchnią. Umeblowanie składało się z czarnej dębowej skrzyni, takich samych stołków i bufetu. W rogu stał komin z okapem, podłoga była ceglana. Nic tu się nie zmieniło od lat trzydziestu, oprócz okien.
Leonard przypomniał sobie, że dawniej, zamiast szyb wstawione były w ramy kawałki woskowego płótna; obecnie zastąpiły je szyby.
Stary ogrodnik rozniecił ogień w kominie i zapalił lampkę glinianą, zwieszającą się od pułapu na mosiężnym łańcuszku. Ta lampka swym kształtem przypominała wazony etruskie. W tym dzikim zakątku Toskanii przechowywały się jeszcze w mowie i w sprzętach ślady starożytnego pochodzenia mieszkańców.
Podczas gdy jasnowłosa dziewczyna krzątała się około wieczerzy, artysta po stromych schodach wszedł na górne piętro. I tu wszystko pozostało po dawnemu. Na środku izby stało olbrzymie łoże kwadratowe, w którem mogła zmieścić się cała rodzina. Tu stara babka Monna Lucia, żona Antoniego Vinci, sypiała niegdyś z małym Leonardem. Owe łoże, jako rodzinna pamiątka, przeszła na stryja Francesca.
U wezgłowia wisiał, po dawnemu, krucyfiks, a nad nim obraz Madonny i koncha na wodę święconą. Obejrzawszy te miłe kąty, Leonard wrócił do kuchni i zasiadł przy kominie.

II.

Artysta myślał o swoim ojcu, notaryuszu, Piotrze da Vinci, którego widział przed paru dniami we Florencyi, w jego własnym domu przy ludnej ulicy Via Ghibellina.
Byłto starzec siedmdziesięcioletni, jeszcze żwawy, rumiany, czerstwy o kędzierzawych, białych włosach. Leonard nie znał drugiego człowieka, przywiązanego do życia tak naiwnie, szczerze i bezwstydnie, jak jego ojciec.
Notaryusz miał niegdyś dla swego pierworodnego nieprawego dziecka przywiązanie ojcowskie, lecz gdy dorośli jego dwaj prawowici synowie, Antoni i Juljan, wszelkich dołożyli starań, aby poróżnić Leonarda z ojcem, gdyż bali się, aby ten nie oddał mu części swego mienia.
Artysta czuł się teraz obcym w rodzinie. Uważano go za niedowiarka. Martwił się tem zwłaszcza jego brat Wawrzyniec. Był jeszcze młodziankiem, co do wieku, ale bardzo rozwiniętym, należał niegdyś do armii Savonaroli. Teraz pracował w jednym z domów handlowych we Florencji. Pragnąc nawrócić brata, w jego obecności wszczynał z ojcem rozprawy o wierze chrześciańskiej, o konieczności pokuty i pokory, o „herezyach“, głoszonych przez filozofów. Żegnając się z Leonardem, ofiarował mu Traktat o zbawieniu, którego sam był autorem.
Leonard przerzucał właśnie karty owej księgi, wiała z nich pobożność tradycyjna w rodzie i przekazywana z pokolenia w pokolenie.
Na sto lat przed przyjściem na świat Leonarda, protoplaści Vincich byli już urzędnikami florenckimi, uczciwymi, i bogobojnymi tak, jak jego ojciec ser Piero. Archiwa handlowe z r. 1339 wymieniają przodka artysty, notaryusza, Gwidona Michała da Vinci.
Dziadek Leonarda, Antonio, posiadał w wysokim stopniu sztukę życia. Uczył swe dzieci, że nie trzeba pożądać odznaczeń, ani chwały, ani zaszczytów, ani wysokich dostojeństw wojskowych lub cywilnych, ani wreszcie wiedzy i nadzwyczajnych bogactw; że we wszystkiem należy trzymać się „złotego środka“.
Starsi me zzanamente é cosa piu sicura. (Trzymać się środka we wszystkiem, to rzecz najlepsza i najpewniejsza).
Leonard miał jeszcze w uszach głos dziadka, wyznającego tę zasadę, której czcicielem był obecnie jego wnuk, Wawrzyniec.
„Moje dzieci — mówił starzec — bierzcie przykład z mrówek, które wciąż troszczą się o jutro. Bądźcie przezorni, umiarkowani we wszystkiem. Do kogóż mógłbym porównać ojca rodziny? Porównam go chyba do pająka, wśród wysnutej ze siebie rozległej sieci“.
Dziadek wymagał, aby codziennie, w chwili gdy dzwon wzywał na Anioł Pański, wszyscy członkowie rodziny schodzili się na wspólną modlitwę. Co wieczór okrążał dom, zasuwał rygle, zamykał okiennice: nic nie uszło jego baczności. Znajdował, że rodzina powinna żyć pod jednym dachem, bo to było i milej, i oszczędniej. Na kobiety spoglądał z góry. — Powinny zajmować się kuchnią i dziećmi — a nie wtrącać się do spraw męskich: „kto ufa kobiecemu rozumowi — powiedał, — ten jest głupiec“.
Mądrość ser Antonio nie była pozbawiona chytrości.
— Moje dzieci — powtarzał — bądźcie miłosierni, jak tego wymaga nasz kościół; radzę wam jednak garnąć się raczej do przyjaciół szczęśliwych, niż do nieszczęśliwych, do bogatych raczej, niż do ubogich. Najwyższa sztuka życia polega na tem aby być chytrzejszym od chytrych, nawet w sprawowaniu miłosierdzia“.
Radził odmawiać uprzejmie tym, którzy proszą o pożyczkę.
— Zyskacie na tem podwójnie — mówił — naprzód zatrzymacie pieniądze, a powtóre będziecie mogli drwić z tego, który z was chciał zadrwić. A jeśli traficie na człowieka rozumnego, nabierze dla was szacunku za to, żeście potrafili mu odmówić bez dotknięcia jego miłości własnej. Mądry bierze, głupi daje.
Po trzydziestu latach, słowa te przypomniały się Leonardowi, i myślał, że całe jego życie zadawało kłam zasadom rozsądnego umiarkowania i trzeźwej oszczędności.

III.

Nazajutrz, Leonard wstał bardzo wcześnie i wyszedł z domu, aby rozejrzeć się po wiosce rodzinnej. Oczom jego przedstawiły się te same chaty, te same pola, łany ubogiej pszenicy. Nic tu się nie zmieniło od lat trzydziestu. Malarz podążył ku pogranicznej wiosce Anciano. Pamiętał, że wznoszą się tam ruiny starożytnego zamku Adimari i że w jednej z zapadłych wieżyc mieściła się dawniej wiejska oberża.
Na jej miejscu był dziś dom murowany, biały, a za nim ogród. Pracował w nim jakiś staruszek. Artysta zapytał go, co się stało z oberżą i dowiedział się, że jej właściciel umarł, a spadkobiercy sprzedali ziemię z ruinami bogatemu handlarzowi trzody z Orbianino, który zwalił mury, wybudował nowy dom i zasadził drzewa oliwne i winną latorośl.
Leonard dowiadywał się nie bez powodu o oberżę w Anciano: w niej bowiem ujrzał światło dzienne. U wejścia do małej górskiej wioszczyny, na rozstajnej drodze z Nievole do Prato i Pistole, przed laty pięćdziesięciu istniała osteria. Na szyldzie był napis: Bottiglierasprzedaż trunków. Przez drzwi, ciągle otwarte, było widać beczułki z winem, blaszane kubki i gliniane dzbany.
Wieśniacy okolicznych wiosek, dążący na jarmark do San Miniato lub Fucechio, myśliwi, polujący na dzikie kozy, celnicy florenckiej komory, słowem, kto tylko przechodził lub przejeżdżał tą drogą, zwykł był wstępować do osterii na kieliszek wina, partyę taroka i pogawędkę.
Obsługiwała podówczas gości szesnastoletnia sierota, rodem z Vinci, a imieniem Katarzyna.
Pewnego dnia wiosennego, w r. 1451, młody notaryusz florencki, Piotr Antoni da Vinci zaszedł do osterii. Bawiąc u ojca w Vinci, został wezwany do Anciano dla spisania kontraktu sprzedaży gaju oliwnego. Następnie wieśniacy zaprosili go do osterii. Piotr był człowiekiem uprzejmym, nawet względem prostaków, więc przyjął zaproszenie.
Usługiwała Katarzyna. Młody człowiek zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pod pozorem polowań na przepiórki odłożył swój wyjazd do Florencyi i codziennie odwiedzał oberżę, zalecając się do Katarzyny. Okazała się jednak mniej przystępną, niż sądził, ale nie napróżno ser Pietro uchodził za pogromcę serc niewieścich. Miał lat dwadzieścia cztery, ubierał się pięknie, był urodziwym, zręcznym i silnym, umiał prawić o swych uczuciach, a kobiety lubią słuchać wyznań miłosnych.
Katarzyna broniła się długo, oddawała się pod opiekę Madonny, ale koniec końców uległa. Na jesieni, gdy toskańskie przepiórki, utuczone na soku winnych gron, opuszczają dolinę Niewoli, dziewczyna uczuła się matką.
Pogłoska o stosunku ser Pietra z ubogą służącą z szynkowni w Anciano, doszła do uszu ser Antonia da Vinci. Zagroził synowi przekleństwem i wyprawił go natychmiast do Florencyi. Tejże zimy „dla ustatkowania młokosa“ — ożenił go z madonną Albierą Amadori, ani zbyt młodą, ani zbyt ładną, ale dobrze uposażoną i stateczną; wydał też Katarzynę za wyrobnika z Vinci, Accatabrighe del Vacca, człowieka już leciwego, o którym powiadano, że będąc pijanym, zatłukł na śmierć pierwszą żonę. Złakomił się on na obiecane trzydzieści dukatów i skrawek ziemi, pokryty gajem oliwnym i zgodził się osłonić swem nazwiskiem grzech cudzy.
Katarzyna nie stawiała oporu, ale ze zgryzoty rozchorowała się ciężko po przyjściu na świat syna. Zbrakło jej pokarmu, musiano wziąć kozę; ona to wykarmiła Leonarda.
Piotr poddał się woli ojca bez buntu, lecz ze smutkiem i prosił, żeby mu pozwolono przygarnąć Leonarda i zająć się jego wykształceniem.
W owym czasie nie wstydzono się dzieci nieprawych, ojcowie wychowywali je razem z prawowitymi, z upośledzeniem niekiedy tych ostatnich.
Dziadek zgodził się tem chętniej, że małżeństwo Piotra było bezpłodnem, i powierzył chłopca swej żonie, poczciwej monnie Lucii.
Zatem Leonard, dziecię miłości nieprawej młodego notaryusza i posługaczki szynkowej, wszedł do miłosiernego i pobożnego domu Vincich.
W archiwach miasta Florencyi, przy spisie ludności z r. 1457 znajduje się następująca adnotacya; — uczyniona ręką dziadka, notaryusza Antoniego da Vinci:
„Lionardo, figluolo di detto ser Piero non legeptimo, nato di lui et della Chaterina, al presente donna d’Accattabrighe del Vacca da Vinci d’anni 5“.
(Leonard syn nieprawny wyżej wymienionego Piotra, urodzony z niego i z Katarzyny, obecnie żony Accatabrigha del Vacca, rodem z Vinci, wieku lat 5).
Leonard przypomniał sobie matkę, jej uśmiech słodki i zagadkowy, trochę przebiegły i dziwny na tej twarzy pięknej, ale smutnej i surowej.
Ci, którzy ją znali za młodu, mówili, że syn jest do niej podobny z pięknych rąk, włosów jasnych, falujących i z tego właśnie uśmiechu. Po ojcu wziął silną budowę, niepożyte zdrowie i ochotę do życia; po matce piękność prawie kobiecą i wdzięczne ruchy.
Mały domek, w którym mieszkała Katarzyna z mężem, stał opodal domostwa Vincich. W południe, gdy dziadek drzemał, zaś Accatabrighe wychodził na pole, dziecko zakradało się do winnicy, przeskakiwało przez mur i biegło do matki. Czekała już na niego, przy kołowrotku, a ujrzawszy zdala, wyciągała ku niemu ramiona, tuliła do serca i okrywała pocałunkami jego usta i włosy.
Bardziej jeszcze od tych południowych, pociągały go odwiedziny wieczorne. W dnie świąteczne Accatabrighe szedł do szynku, lub do kumotrów, aby się upić i zgrać w kości, wówczas Leonard wstawał pocichutku wśród nocy, wyskakiwał z łóżka, w którem sypiał obok babki Lucji, otwierał okiennicę i po gzemsie, czepiając się gałęzi drzewa figowego, spuszczał się na dół i biegł do Katarzyny.
Wszystko mu wtenczas było miłe i trawa, i śpiew ptasząt, nawet kamienie i pokrzywy, raniące mu nogi, a nawet strach, aby babka nie obudziła się wśród nocy i nie spostrzegła jego nieobecności.
Gdy mu Katarzyna otworzyła ramiona, nie było już końca pieszczotom i pocałunkom, tulił się do niej pod kołdrą i było mu tak dobrze, jak nigdzie na świecie.
I monna Lucia kochała i strzegła wnuka. Pamiętał do dziś dnia jej suknię brunatną i białą krzyżówkę, otaczającą jej chudą kibić, pamiętał piosnki, które mu do snu śpiewała i zapach ciastek, które piekła, aby mu dogodzić.
Stosunki z dziadkiem, były mniej serdeczne. Ser Antonio początkowo uczył sam wnuka, ale chłopiec był leniwy. Gdy skończył lat siedm, oddano go do szkółki kościelnej w Santa Petronille, w pobliżu Vinci. Gramatyka łacińska nudziła go okropnie. Zdarzało się, że wychodząc z domu rano, zamiast iść do szkoły, wskakiwał do rowu i leżąc na wznak całemi godzinami śledził lot ptaków, albo zrywał kwiaty i przyglądał się każdemu listkowi zosobna, dziwując się ich kształtowi.
Gdy ser Antonio szedł do miasta, mały Nardo korzystał z dobroci babki i całemi dniami błąkał się po górach, wśród skał i urwisk. Ścieżkami, dostępnemi tylko dla kozic, wspinał się na najwyższe szczyty gór Albańskich, skąd było widać niezliczone łąki, pastwiska, lasy, pola i moczary, śnieżyste Alpy Apuańskie, a w dnie pogodne na dalekim widnokręgu niebieski skrawek Morza Śródziemnego.
Malec wracał do domu, podrapany, ogorzały, ale tak wesół, że monna Lucia nie była zdolna gniewać się na niego i taiła przed mężem te wędrówki. Chłopak rósł w odosobnieniu. Nie brał udziału w zabawach swoich towarzyszów szkolnych, wydawały mu się nieraz barbarzyńskie, zwłaszcza gdy dzieci dręczyły owady, wyrywały skrzydła muchom, motylom i ze śmiechem patrzały na ich męczarnie.
Pewnego dnia zobaczył, jak kucharka zarzynała prosię, biedne stworzenie wyrywało się i kwiczało przeraźliwie. Od owego dnia Leonard przestał jadać mięso.

IV.

W pobliżu Vinci, architekt florencki, Biaggio da Ravenna, budował willę dla ser Rucelai. Leonard przyglądał się godzinami całemi tej budowli. Pewnego dnia Biaggio wdał się w rozmowę z chłopcem i został zdumiony jego niepospolitym umysłem. Począł go uczyć arytmetyki, algiebry, geometryi, mechaniki, naprzód pobieżnie, potem coraz gruntowniej i obszerniej. Zdolności ucznia były nadzwyczajne, chwytał w lot każde objaśnienie, odgadywał niemal teorye.
Dziadek patrzył niechętnie na te postępy w naukach, gniewało go również, że chłopak jest mańkutem, uważał to za złą wróżbę. Sądzono wówczas, że tacy ludzie są w konszachtach z dyabłem. Uprzedzenie ser Antonia do wnuka zwiększyło się jeszcze, gdy usłyszał od znachorki z Faltunciano, że koza, która wykarmiła Leonarda, była własnością czarownicy.
Starzec czekał niecierpliwie, aby jego ulubiony syn Piotr obdarzył go wnukiem prawowitym. Nardo był jakby podrzutkiem.
Górale opowiadali nieraz o dziwnem zjawisku, właściwem tej okolicy: wiele roślin i ptaków miało tu białe listki i upierzenie. Wędrowcy twierdzili, że na dolinach Vinci zdarzało się spotykać białe fiołki i białe wróble.
Mały Nardo był także osobliwem zjawiskiem, w tej rozsądnej mieszczańskiej rodzinie, białym wróblem w gnieździe szpaków.


V.

Gdy chłopiec doszedł do lat trzynastu, notaryusz Piotr zabrał go do Florencyi. Odtąd Leonard bywał rzadko w wiosce rodzinnej. W jego dzienniku znajduje się krótka i zagadkowa wzmianka, datowana z 1494 r. był on podówczas na dworze księcia Medyolanu:
„Katarzyna przybyła 13-go lipca 1493 r.“
Możnaby sądzić, że mówi o służącej; w istocie chodziło o jego matkę.
To śmierci męża, Katarzyna, czując, że już niedługo będzie musiała rozstać się ze światem, zapragnęła ujrzeć syna. W tym celu przyłączyła się do pielgrzymów, wyruszających z Toskanii do Lombardyi dla adoracyi relikwii św. Ambrożego. Leonard przyjął matkę bardzo serdecznie. Zdało mu się, że jest małym Nardem, który nocami przybiegał do niej boso i tulił się pod jej kołdrę.
Staruszka, chciała wracać do wioski rodzinnej, ale ją zatrzymał, wynajął dla niej celę w klasztorze kobiecym, w pobliżu Santa Chiara przy rogatce Verceuil. Choroba przykuła ją niebawem do łoża, ale Katarzyna nie chciała się dać przenieść do mieszkania Leonarda, aby go nie krępować swoją obecnością. Oddał ją do najlepszego szpitala w Medyolanie do Ospedale Maggiore, zbudowanego przez księcia Franciszka Sforza, a pod względem wygody, nie ustępującego pałacom: tu odwiedzał ją codziennie, a w ostatnich tygodniach choroby nie odstępował od jej łoża.
Żaden z jego znajomych, przyjaciół i uczniów nie wiedział o przybyciu Katarzyny do Medyolanu. Artysta nie wspomina o niej w swym dzienniku. Raz tylko robi wzmiankę z powodu twarzy, spotkanej w szpitalu.
„Giovanina — viso fantastico — sta asca Catherina, all ospedale“.
(Giovannina, twarz dziwna, można się dowiedzieć od Katarzyny w szpitalu).
Gdy po raz ostatni przyciskał usta do kostniejących rąk matki, zdało mu się, że wszystko, czem jest, zawdzięcza tej ubogiej wieśniaczce z Vinci. Uczcił ją wspaniałym pogrzebem, jak gdyby była wielką damą, nie zaś posługaczką z szynkowni w Anciano.
Z dokładnością, odziedziczoną po ojcu zanotował koszta pogrzebu:

Wydatki na pochowanie Katarzyny 27 dukatów
Dwa funty świec woskowych 18
Za katafalk 12
Za przeniesienie zwłok 4
Za przeniesienie i wkopanie krzyża 8
4 księżom i i klerykom 20
Za bicie w dzwony 2
Grabarzom 16
Zarządowi cmentarnemu za prawo pochowania. 1
Razem 108 dukatów
Wydatki poprzednie:
Doktorowi 4 dukaty
Za świece i cukier 12
Razem 124 dukaty.

W sześć lat potem, było to w Medyolanie w r. 1500, po upadku ks. Ludwika, gdy Leonard pakował rzeczy, wyruszając do Florencyi, w jednej z szaf znalazł małe zawiniątko. Były to ubogie dary, które Katarzyna przywiozła mu z Vinci: dwie koszule z szarego płótna, utkanego przez nią własnoręcznie i trzy pary pończoch z wełny owczej, także jej własnej roboty. Nie nosił ich nigdy, bo był przyzwyczajony do cienkiej i kosztownej bielizny. Ale teraz, przyglądając się tym prezentom, zapomnianym wśród książek i naukowych przyrządów, uczuł się bardzo wzruszonym.
W następstwie, wśród swych wędrówek z kraju do kraju, z miasta do miasta, te drogie pamiątki towarzyszyły mu wszędzie, chował je przed ludzkiemi oczyma, jak ukrywał przed niemi swe najgłębsze i najświętsze uczucia.
Takie to wspomnienia lat dziecinnych oblegały duszę Leonarda, gdy błądził po dobrze znanych drogach.


VI.

Notaryusz Piotr Vinci robił świetne interesa, umiał żyć z ludźmi, a potrafił zwłaszcza zjednywać sobie przychylność duchowieństwa. Był mężem zaufania i doradcą prawnym kilku bogatych klasztorów, co mu przynosiło spore dochody, zaokrąglał majątek, nabywał domy i winnice w pobliżu Vinci, a swoją drogą nie zmieniał skromnego trybu życia, stosując się do przepisów swego ojca Antonia.
Po śmierci pierwszej żony, pocieszył się prędko i mając lat trzydzieści ośm poślubił śliczną i młodziutką Franciszkę di Lafrendini. I ten drugi związek był bezdzietnym.
W owym czasie Leonard mieszkał z ojcem we Florencyi. Ser Piero dał mu skromne wykształcenie, sądząc, że skoro nie ma dzieci prawowitych, on odziedziczy jego fortunę i zostanie notaryuszem, jak zwykle najstarsi synowie w rodzie Vincich.
W owym czasie przebywał we Florencyi słynny przyrodnik, matematyk, fizyk i astronom, Paolo dall Pozzo Toscanelli. Żył „jak święty“, wedle zdania współczesnych, był skromnym, bezinteresownym, pobożnym, nigdy mięsa nie jadał i nie znał kobiet. Miał twarz odrażającą, tylko oczy piękne i wyraziste.
Pewnego wieczoru 1470 r. nieznajomy młodzieniec zakołatał do drzwi jego domu, w pobliżu Pałacu Pitti. Toscanelli przyjął go dość chłodno, sądząc, że młodziana sprowadza banalna ciekawość. Ale po krótkiej rozmowie z Leonardem, olśniony jego zdolnościami do matematyki, zapragnął go kształcić.
W jasne noce letnie, błądzili razem po wzgórzach, porośniętych sosnami, jodłami i kosodrzewiną. Stara, opuszczona szopa, służyła im za obserwatoryum. Wielki uczony wtajemniczał młodzieńca w niezmienne prawa, rządzące światem. Te rozmowy pogłębiły niepospolity umysł Leonarda.
Ojciec zostawiał mu zupełną swobodę, radził jednak wybrać zajęcie korzystne. Widząc, że młodzieniec zajęty jest wciąż rysowaniem i lepieniem posążków z gliny, zaniósł jego roboty swemu dawnemu przyjacielowi, złotnikowi, malarzowi i rzeźbiarzowi Andrzejowi del Verocchio.
Wkrótce potem Leonard wszedł, jako uczeń, do jego pracowni.

VII.

Verocchio — syn ubogiego dekarza, urodzony w r. 1435, był o lat siedmnaście starszym od Leonarda. Mieszkał w małym domku nad brzegiem Arna i wyglądał raczej na rzemieślnika, niż na artystę. Miał twarz płaską, bez wyrazu, oczy malutkie, przenikliwe, odbijały duszę chłodną, obojętną, a ciekawą.
Verocchio uważał matematykę za podstawę nauk, a geometryę nazywał „matką wszelkiej wiedzy“, a więc i matką rysunku, który jest „ojcem wszystkich sztuk pięknych“. Wiedza i piękno były dla niego jednem i tem samem, a uważał, że niezwykła szpetota może być równie interesująca jak i niepospolita uroda.
W dniu, w którym Piotr da Vinci przyprowadził mu swego ośmnastoletniego syna, losy obu zostały rozstrzygnięte. Andrio był naprzód mistrzem, a potem uczniem swego ucznia Leonarda.
Ten wymalował anioła w obrazie, zamówionym przez zakonników, a mającym przedstawiać chrzest Zbawiciela. Wszystko, co Verocchio przeczuwał, czego szukał po omacku, wszystko to Leonard odgadł, znalazł i wcielił w tego anioła. Opowiadano potem, że mistrz, widząc się prześcigniętym przez ucznia, zaniechał malarstwa. Ale były to plotki. W istocie jeden uzupełniał drugiego. Nie zazdroszcząc sobie wzajem, nie wiedzieli sami, co jeden drugiemu zawdzięcza i co jeden zapożycza od drugiego.
Verocchio zajęty był wówczas odlewaniem w bronzie gruppy, przedstawiającej Chrystusa i apostoła Tomasza.
Po widzeniach niebiańskich fra Beato Angelico i marzeniach Sandra Boticelli, Leonard w ruchu Tomasza, przykładającego palce do ran Chrystusowych, przedstawiał po raz pierwszy to, czego jeszcze żaden artysta nie odtworzył: śmiałość człowieka wobec Boga, umysłu badawczego wobec cudu.

VIII.

Pierwszym utworem Leonarda był rysunek na kartonie, wykonany dwoma kolorami, jako wzór do złotolitego kobierca, który mieszkańcy Florencyi mieli ofiarować królowi portugalskiemu.
Rysunek przedstawiał Adama i Ewę. Pień jednego drzewa palmowego odtworzony był z tak drobiazgową dokładnością, że wedle wyrażenia współczesnych, „w głowie nie mieściło się, że człowiek zdobył się na tyle cierpliwości“. Wąż — kusiciel miał twarz kobiecą, przedziwnie piękną; zdawało się, że przemawia w te słowa:
„Nie, nie umrzecie, ale z chwilą, gdy skosztujecie tego owocu, otworzą wam się oczy i staniecie się podobni bogom, bo przed oczyma waszemi odsłoni się zło i dobro“.
I kobieta wyciągała rękę po owoc z drzewa wiadomości złego i dobrego z tym samym uśmiechem, pełnym ciekawości, z jakim Niewierny Tomasz dotykał ran Ukrzyżowanego.
W r. 1481 zakonnicy klasztoru San Donata zamówili u Leonarda obraz, przedstawiający hołd Trzech Królów.
W szkicu do tego płótna, młody artysta wykazał taką znajomość anatomii i taki dar odtworzenia uczuć ludzkich w ruchach, że nigdy jeszcze nie widziano nic podobnego na obrazie.
W głębi ukazywał się kościół w gruzach i postacie, pląsające wesoło; w cieniu drzew oliwnych siedziała Matka Boska z Dzieciątkiem zdziwiona i olśniona darami Trzech Królów. A oni syci lat i mądrości, przyglądali się cudowi wcielenia Boga w człowieka.
W swoich dwóch pierwszych dziełach Leonard wyraził późniejsze dążenia i ideały: Upadek człowieka przedstawiał mądrość węża, czyli śmiałość umysłu, Adoracya Magów prostotę dziecięcą w pokorze wiary.
Nie ukończył tego ostatniego obrazu, tak, jak w następstwie nie kończył prawie nigdy zaczętych płócien. Goniąc za doskonałością niedoścignioną, wytwarzał sobie tysiączne trudności, których pędzel nie mógł pokonać. „Nadmierna żądza — wedle słów Petrarki — jest wrogiem zadowolenia“.
Druga żona ser Piotra, madonna Francesca umarła młodo. Notaryusz, niezrażony temi stratami, ożenił się po raz trzeci z Margheritą di Guglielmo, która mu wniosła 365 dukatów posagu. Nowa małżonka nie lubiła Leonarda, zwłaszcza gdy urodzili jej się dwaj synowie, Antoni i Juljan.
Leonard był rozrzutny, ser Piero wspomagał go, ale niezbyt hojnie. Monna Margherita czyniła mężowi gorzkie wyrzuty, że krzywdzi prawowite dzieci dla syna, wykarmionego przez kozę czarownicy.
Leonard miał też wiele zawistnych wśród towarzyszów, których poznał w pracowni Verocchia: rzucali na niego różne oszczerstwa, znajdujące wiarę wśród motłochu. Gdy otworzył własną pracownię, rozpuszczano pogłoski, że jest heretykiem i niedowiarkiem. Pobyt we Florencyi stawał się coraz przykrzejszym. Ser Piero wyjednał dla syna korzystny obstalunek u Wawrzyńca Medyceusza. Leonard nie potrafił zyskać względów księcia, który wymagał od swego otoczenia służalczości i nie znosił umysłów śmiałych i samodzielnych.
Leonard czuł, że gdyby pozostał dłużej we Florencyi, musiałby walczyć z zawiścią, a walczyć nie lubił i nie umiał.
Traf przyszedł mu z pomocą. Artysta wytworzył lutnię srebrną w formie końskiej czaszki. Dźwięk i kształt podobały się ks. Wawrzyńcowi. Zaproponował wynalazcy, aby ją zawiózł w upominku od niego Ludwikowi Il Moro.
Leonard opuścił Floroncyę w r. 1482, mając lat trzydzieści i udał się do Medyolanu, nie w charakterze artysty ani uczonego, lecz jako muzyk nadworny, sonatore di lira. W swoim liście, do ks. Ludwika, artysta ofiarował mu swe usługi także jako budowniczy mostów ogniotrwałych, domów i pałaców, jako wynalazca bomb i armat nowej konstrukcyi.
Gdy po raz pierwszy ujrzał zielone łąki Lombardyi, roztaczające się u stóp śnieżnych Alp, uczuł odrazu, że rozpoczyna się dla niego życie nowe i że ta obca ziemia stanie się jego ojczyzną.


IX.

I oto teraz zwiedzając rodzinną wioskę, artysta przebiegł myślą, swój półwiekowy już żywot. Przypomniał sobie, że od lat najmłodszych śledził lot ptaków, że w krakaniu wron, w śpiewie słowików słyszał zawsze jedno słowo: „Latajmy! Latajmy!“ I nie raz płakał z zazdrości, że nie ma skrzydeł, jak one. Kiedyś nauczyciel wiejski opowiedział mu dzieje Ikara, syna Dedala, który próbując wznieść się w obłoki na skrzydłach, przylepionych woskiem, spadł na ziemię i zabił się; w parę tygodni potem nauczyciel pytał go, jaki bohater starożytności wzbudza w nim największy podziw, Leonard odparł bez wahania:
„Ikar, syn Dedala“.
Pamiętał, z jaką radością na wieżycy Maria del Fiore, wśród płaskorzeźb Giotta, przedstawiających rozwój nauk i wiedzy, ujrzał Ikara.
Będąc dzieckiem śniło mu się, że leży w kolebce, i nagle spuścił mu się na piersi orzeł i musnął go skrzydłami po twarzy. W tym śnie, widział przepowiednię, że całe jego życie będzie dążeniem do wzlotów.

X.

Gdy tak błądził po wzgórzach i drogach Vinci, oddając się wspomnieniom, uczuł, że go ktoś goni; obejrzał się i zobaczył Giovanna Beltraffio.
Uczeń podał mu list od imć Agapita, sekretarza Cezara Borgii, który wzywał go na służbę do Romanii.
Leonard wyprawił młodzieńca do domu stryja, a sam błądził dalej, snując nić wspomnień. Widział przekleństwo, ciążące nad wszystkiemi swemi dziełami i nad ludźmi, którzy mu byli drodzy i blizcy duchem — Kolos został zniszczony, „Wieczerza Pańska“ przeznaczona na zagładę, Astro stał na progu śmierci.
— Czyż i moje skrzydła nie uniosą w obłoki? — myślał z goryczą. Przypomniały mu się słowa Chrystusa, wyrzeczone do szatana: „Nie będziesz kusił twego Boga“.
A jednak czuł coraz silniej potrzebę przypięcia skrzydeł człowiekowi.
— Będą skrzydła! — szepnął — jeżeli nie ja, to kto inny, może długo po mojej śmierci, znajdzie sposób latania w powietrzu. A wtedy człowiek, podobny będzie Bogu.
I wyobrażał sobie napowietrznego króla, zdobywcę wszelakich granic, poskromiciela ciężarów, wielkiego orła z olbrzymiemi skrzydłami, szybującego po niebie. I dusza jego napełniła się radością, graniczącą ze strachem.

XI.

Leonard wracał do Anciano. U stóp jego leżała wioska Vinci, podobna do ula. Stanął, wyjął z kieszeni notatnik i zapisał:
„Z wysokości góry, która otrzymała nazwę od zwycięzcy — Vinci, vincere — zwyciężać po raz pierwszy, wielki ptak zerwie się do lotu, człowiek, cwałujący na łabędziu wprowadzi w zdumienie świat cały, wszystkie księgi przekażą jego sławę potomności, a sława spłynie też i na gniazdo, w którem się urodził“.
Artysta raz jeszcze ogarnął okiem wioskę rodzinną, tulącą się do podnóża Białej Góry i powtórzył:
„Nieśmiertelna chwała spłynie na gniazdo, w którem urodził się wielki łabędź“.
W dwa dni potem opuścił Vinci, udając się do Romanii, gdzie wstąpił w służbę Cezara Borgii.


KSIĘGA XII.
Aut Caesar — aut nihil.
I.

„My, Cezar, Borgia, z łaski Boga, książę Romanii, władca Andrii, pan na Piombino i t. d. i t. d... chorąży Św. Kościoła Katolickiego:
„Wszystkim namiestnikom, kasztelanom, dowódcom armii, kondottierom, oficerom, żołnierzom, wszystkim naszym wiernym poddanym rozkazujemy: przyjmować z należną uprzejmością okaziciela niniejszego pisma (i tych, którzy mu będą towarzyszyli) słynnego i miłego nam Leonarda z Vinci, naszego generalnego budowniczego, rozkazujemy, aby go przepuszczano wszędzie swobodnie, aby mu pozwalano oglądać wszystko, co zechce, zdejmować plany z fortec i warownych zamczysk i aby udzielano mu pomocy, jakiej tylko zażąda.
„Dan w Pawii, 18-go sierpnia roku Pańskiego 1502 ery chrześciańskiej i 2-go naszego panowania w Romanii.

„Caesar dux Romandiolae“.

Taki był glejt, wydany Leonardowi dla lustracyi fortec.
W owym czasie, skutkiem zdrad i szalbierstw, osławionym przez króla Francyi, Cezar Borgia zagarnął posiadłości Kościoła, ofiarowane Papieżowi przez cesarza Konstantyna. Zdobywszy miasta Faenza i Forli, ich prawowitych władców, ośmnastoletniego Astorra Manfredi i Katarzynę Sforza, którzy zaufali jego czci rycerskiej, wtrącił do rzymskiej fortecy św. Anioła. Zawarł traktat z ks. Urbino, Gwidobaldem di Montefeltro, aby tem łatwiej napaść na niego i zrabować go, jak to czynili rozbójnicy na gościńcach.
Jesienią 1502 r. wyruszył przeciw Bolonii, aby po zdobyciu tego miasta, uczynić zeń stolicę swych posiadłości. Strach ogarniał przywódców państw sąsiednich, rozumieli bowiem, że każdy z nich z czasem padnie ofiarą Cezara, i że ten, po zmiażdżeniu swych rywalów ogłosi się monarchą i autokratą Włoch.
28-go września wrogowie jego, a więc: Kardynał Pagolo, ks. Gravina Orsini, Vitellozzo Vitelli, Oliveretto da Fermo, Jan Paweł Baglioni, gubernator Peruzy, Antoni da Benaffro, wysłaniec zarządców Sienny i Pandoffo Petrucchi zjechali się w mieście Maggione i zawarli potajemny traktat przeciw Cezarowi. Vitelozzo Vitelli skłonił ich nawet do zobowiązania się przysięgą Hanibala: że zamordują, wtrącą do więzienia lub wygnają wspólnego wroga w ciągu roku.
Skoro tylko wieść o przymierzu, zawartem w Maggione, rozeszła się po Włoszech, przystąpiło do niego mnóztwo osób, pokrzywdzonych przez ks. Romanii. Księstwo Urbino podniosło bunt i wyzwoliło się z pod rządów Cezara. Zdradziły go jego własne pułki. Pomoc króla Francyi opóźniła się. Książę stał nad brzegiem przepaści, ale choć zdradzony i nawpół rozbrojony był jeszcze strasznym i groźnym.
Tymczasem wrogowie, straciwszy sposobną chwilę na waśnie i namysły, weszli z nim wreszcie w układy i zgodzili się na zawieszenie broni. Złudził ich podstępnemi obietnicami, przestraszył groźbami i dopiął celu: zasiał niezgodę. Ze zwykłą sobie przewrotnością, potrafił ich olśnić, usidlić, a chcąc niby dać im dowód przyjaźni i bezinteresowności nie tylko w słowach, ale i w czynach, wezwał ich przed mury miasta Sinigalia, i tu zaproponował, aby wzięli udział we wspólnej wyprawie wojennej.


Leonard był mężem zaufania Cezara Borgii. Upiększał zdobyte miasta pomnikami, pałacami, szkołami, bibliotekami, budował olbrzymie koszary na miejscu zniszczonej fortecy w Castel-Bolonese; urządzał port w Cesena i połączył go kanałem z fortecą w Piombino. Ustawiał maszyny wojenne, rysował plany i karty topograficzne, towarzyszył księciu we wszystkich jego wyprawach. Jak zwykle dzień po dniu spisywał swe myśli i wrażenia, lecz zamykając oczy na to, co się działo, ani słowem nie wspomniał o ks. Romanii.
9-go czerwca 1502 r. znaleziono w Tybrze, niedaleko Rzymu, zwłoki młodego księcia Faenza, Astorra i jego brata. Byli zaduszeni powrozami. Uwiązano im kamień i zrzucono zapewne z wieży św. Anioła. Wedle świadectwa współczesnych ciała były niezrównanie piękne, lecz strasznie pokaleczone. Głos publiczny przypisywał tę zbrodnię Cezarowi.
Otóż w owym czasie Leonard pisał w dzienniku:
„W Romanii używane są czterokonne wozy — koła przednie małe, tylnie — większe; taka kombinacya jest niedorzeczna, albowiem według praw fizyka — (patrz piąty paragraf mojej książki o Żywiołach) — cały ciężar spoczywa na kołach przednich“.
Był ślepy na pogwałcenie praw moralnej równowagi, a oburzał się pogwałceniem praw mechaniki w budowie wozów w Romanii.


II.

W drugiej połowie grudnia 1502 r. ks. Valentinois z całym swym dworem i całą armią opuścił Cezara, udając się do miasta Fano; leżało ono nad brzegiem Adryatyku, o dwadzieścia mil od Sinigaglia; tam miało nastąpić spotkanie Borgii z jego poprzednimi wrogami, Oliveretto Fermo, Orsinim i Vitellini. Pod koniec tego miesiąca Leonard opuścił Pezaro, jadąc do księcia.
Wyszedł zrana i spodziewał się przybyć na miejsce o zmroku. Ale zerwała się zamieć śnieżna. Muły ślizgały się i padały co chwila. Nagle jeden zadrżał i stanął dęba — poczuł wisielca, dyndającego na drzewie.
Noc zapadała. Podróżni popuścili cugle, spuszczając się na instynkt swoich wierzchowców. W oddali zamigotało światełko. Przewodnik poznał austeryę, stojącą na połowie drogi pomiędzy Pesaro a Fano.
Musieli kołatać długo do drzwi dębowych, szczelnie zaryglowanych. Wreszcie wyszedł zaspany chłopak stajenny z latarnią w ręku. Nie chciał przyjąć podróżnych, mówiąc, że wszystkie pokoje są zajęte i że braknie już miejsca w stajniach. Nie było tej nocy ani jednego łóżka, w któremby nie spało po trzy, cztery osoby, należące do świty księcia.
Leonard kazał przyzwać gospodarza i pokazał mu glejt z pieczęcią Cezara. Ujrzawszy ją, oberżysta ofiarował mu własny pokój, zajęty przez trzech dowódców francuskiego oddziału; byli pijani i spali snem kamiennym.
Leonard wszedł do pokoju, służącego za kuchnię i jadalnię, kiełbasy i kiszki zwieszały się od pułapu, w kominie płonął ogień, a w ogniu na rożnie piekło się prosię. Wśród wrzawy i kłótni goście zajadali, grali w karty. Leonard zasiadł przy kominie, czekając na zamówioną wieczerzę.
Przy sąsiednim stole siedział stary kapitan książęcych kopijników, Baltazar Scipione, skarbnik dworski, Alessandro Spanoccia i wysłaniec z Ferrary, Pandalfo Calenuccio, a obok nich mężczyzna nieznany Leonardowi, rozprawiający głosem piskliwym i wymachujący rękoma:
— Mogę wam to udowodnić, signori — wołał — dowiodę przykładami, zaczerpniętemi z historyi starożytnej i nowoczesnej. Przypomnijcie sobie tylko państwa, które zdobyły sławę wojenną: Rzymian, Lacedemończyków, Ateńczyków i wiele innych. Wszyscy wielcy zdobywcy tworzyli armie z obywateli własnego kraju: Ninus brał Asyryjczyków, Cyrus — dowodził wojskiem Persów, Alexander zastępami Macedończyków. W prawdzie Pyrrhus i Hannibal wygrywali bitwy przy pomocy wojsk najemnych, ale w tych wypadkach szalę zwycięstwa przeważały nadzwyczajne zdolności dowódców, którzy umieli w obcych żołnierzach wzbudzać odwagę i poświęcenie. Zresztą, kamieniem probierczym sztuki wojennej jest piechota, przewaga armii nie leży ani w konnicy, ani w broni palnej.
— Nie zapalaj się zbytnio, ser Niccolo — odrzekł kapitan kopijników z grzecznym uśmiechem — broń palna z dniem każdym zdobywa większe znaczenie. Dzisiejsze środki obronne stoją daleko wyżej od dawnych. Za pozwoleniem waszmości, jeden szwadron naszej francuskiej konnicy lub jeden korpus artyleryi z trzydziestu bombami zwyciężyłby nietylko przednią straż, ale i całą rzymską piechotę.
— Złudzenie! Złudzenie! — mruknął ser Niccolo. — Dzisiejsi wojskowi mają bielmo na oczach, ale kiedyś horda barbarzyńców północnych zwali się na Włochy, wtedy dopiero poznają oni słabość swych najemników i na własnej skórze stwierdzą, że artylerya i jazda nic nie warte w porównaniu z dobrą piechotą, ale nauka przyjdzie po niewczasie. Nie rozumiem, jak można upierać się przy sądach, którym oczywistość kłam zadaje.
Leonard przyglądał się temu człowiekowi, prawiącemu o starożytności tak, jak gdyby żył w czasach przed-chrystusowych i widział na własne oczy bitwy: Cyrusa i Alexandra.
Nieznajomy był ubrany w ciemno ponsowy kaftan, bardzo fałdzisty, krojem używanym przez wysokich dostojników Republiki florenckiej. Ale szata była stara, wytarta, a kołnierz od koszuli niezbyt czysty; ręce miał duże, trzeci palec prawej zawalany atramentem, twarz jego była sucha, koścista, oczy w pierwszej chwili wydawały się złośliwe, ale przyjrzawszy się, można w nich było dostrzedz nieśmiałość i dziecinną niemal słabość woli.
Imć Niccolo rozwijał w dalszym ciągu swoje teorye, o sile piechoty, zdumiewając Leonarda głęboką wiedzą, śmiałością poglądów, a jednocześnie naiwnem, bezkrytycznem uwielbieniem dla starożytnych. Artysta nie doczekał końca rozprawy, gospodarz zaprowadził go do pokoju, przeznaczonego na spoczynek.

III.

Nad ranem rozszalała się wichura. Przewodnik nie chciał wyruszać, dowodząc, że w taki czas nikt by psa na dwór nie wygonił. Leonard musiał przebyć cały dzień w oberży. Zeszedł do jadalni. Tu mistrz Niccolo tłómaczył młodemu sierżantowi francuskiej artyleryi zapalonemu graczowi reguły, które czerpał w niezłomnych prawach matematyki abstrakcyjnej; stosując te przepisy, można było wygrywać w kości napewno i zwalczać kapryśną fortunę. Wyłuszczał swój system bardzo wymownie, ale za każdym razem, gdy go chciał poprzeć przykładem, nie dopisywało mu szczęście ku wielkiej radości widzów i ku jego własnemu zdumieniu. Pocieszał się, dowodząc, że zastosowanie reguły było mylne. Gdy przyszła chwila płacenia długu, okazało się, że imć Niccolo ma pustą kaletę.
Nad wieczorem z dużemi kuframi, z liczną służbą i zwierzyńcem zjechała, słynna wenecka kurtyzana, Lena Griffa.
Gospodarz zajazdu znalazł się w trudnem położeniu: nie śmiał odmówić tak bogatej i „ustosunkowanej“ damie, a nie miał gdzie ją pomieścić. Wreszcie wszedł w układ z pewnym kupcem z Ankony, który za znaczną obniżką przypadającej od niego zapłaty, zgodził się przenocować w kuźni, pozostawiając swój pokój służbie kurtyzany. Dla niej samej zażądano pokoju, w którym rozgościł się był imć Niccolo z dwoma oficerami francuskimi d’Yves i d’Allegre. Gospodarz prosił ich, aby poszli na noc do kuźni.
Niccolo rozgniewał się za taką propozycję i czynił gospodarzowi ostre wymówki, że dla pierwszej lepszej ladacznicy wypędza mężów poważnych i statecznych. Do tej rozmowy wmięszała się oberżystka, niewiasta wymowna i swarliwa, nadmieniając, wykrzykując, że imć Niccolo zamiast podnosić wrzawy, powinienby raczej zapłacić za to, co zjadł i wypił i zwrócić cztery dukaty, które jej mąż w swej dobroduszności pożyczył mu przed tygodniem. Było zapewne trochę prawdy w tych roszczonych pretensyach, bo imć Niccolo umilkł nagle i widocznem było, że rozważa, jakby ustąpić z honorem.
— Mój łaskawco — rzekł do niego Leonard, — gdybyście zechcieli podzielić ze mną pomieszkanie, uważałbym to sobie za wielki zaszczyt.
Niccolo spojrzał na mistrza, zmięszał się jeszcze bardziej, ale po chwili zapanował nad wrodzoną nieśmiałością i dziękował w słowach, pełnych godności.
Poszli do pokoju Leonarda; artysta oddał najlepsze posłanie swemu towarzyszowi. Im bardziej mu się przyglądał, tem bardziej czuł się zaciekawionym. Przedstawili się sobie wzajem; okazało się, że ów nieznajomy jest sekretarzem Rady Dziesięciu Republiki florenckiej i że nazywa się Machiavelli.
Przed trzema miesiącami Republika wyprawiła go dla prowadzenia układów z Cezarem Borgia, aby ułudnemi obietnicami skłonił go do zawarcia przymierza zaczepno-odpornego przeciw wspólnym wrogom: Oliveretto, Orsini i Vitelli. Rada Dziesięciu czyniła obietnice dwuznaczne, aby trzymać księcia w odwodzie. Machiavelli nie był upoważniony do zawierania układów, miał tylko wyjednać kupcom florenckim wolny przejazd wzdłuż Adryatyku.
Usłyszawszy nazwisko Leonarda, imć Niccolo oświadczył z całą szczerością:
— Wiem, że jesteście wielkim artystą, ale ja nie znam się na malarstwie, a nawet go nie lubię. Słyszałem jednak, że Cezar Borgia uważa was za wielkiego uczonego, że jesteście biegli w naukach politycznych i wojskowych. I dlatego chciałbym porozmawiać z Waszmością. Te nauki są moją ulubioną dziedziną. Nie potrafię mówić o cenie wełny i jedwabiu; gdy w mojej obecności toczą się takie rozprawy, milczę uparcie, ale gdy mowa o polityce, wtedy wsiadam na ulubionego konika i nie daję nikomu wysadzić się z siodła. Poświęciłem się badaniu wewnętrznego ustroju republik i monarchii, a badam je bezstronnie, jak matematyk — cyfry, dociekam prawdę, choć wiem, że nikt nie lubi jej słuchać. Ha! gotuję sobie może los Girolama Savonaroli!

IV.

Rozmawiali długo. Pomiędzy innemi, Leonard pytał go, dlaczego mówiąc z kapitanem kopijników, odmawiał znaczenia fortecom i broni palnej. Były-li to żarty?
— Wcale nie — odparł Niccolo, — wszak dawni Spartanie i Rzymianie, nasi mistrze w wojennej sztuce, nie znali prochu.
— Ale doświadczenie i badanie natury nauczyły nas wiele i przynoszą codzień nowe niespodzianki, o których starożytni marzyć nawet nie śmieli.
Machiavelli obstawał przy swojem zdaniu.
— Czyż ludzkość, czyż niebo i ziemia inne są dzisiaj, niż dawniej? — powiadał.
Żadne rozumowania przekonać go nie zdołały. Ten człowiek, gdy chodziło o starożytność, stawał się scholastycznym pedantem. Widząc, że go nie przekona, Leonard położył się, Ser Niccolo siedział jeszcze długo, i pisał raport do swoich mocodawców we Florencyi, donosząc im o każdym kroku i każdym słowie księcia Romanii, wyłuszczając jego tajone zamiary, które on bystrym rozumem przeniknął. Pomimo lekkiej formy, raport był nacechowany wielką mądrością polityczną.

V.

Nazajutrz rano powietrze ucichło, i słońce przedarło się przez śnieżne chmury. Gdy Leonard obudził się, w pokoju nie było już Machiavella. Artysta zeszedł do kuchni, kazał kulbaczyć muły i posilał się przed drogą. Opodal imć Niccolo rozmawiał z nowoprzybyłym gościem, młodzieńcem ubranym wytwornie, o twarzy pospolitej. Leonard dowiedział się niebawem, że to imć Lucio, synowiec Franciszka Vettori, bogatego i wpływowego obywatela z Florencyi, który okazywał dużo przychylności Machiavellowi. Młodzian był też krewnym gonfaloniera Florencyi, Piotra Soderini. Udając się do Ankony, obiecał wyszukać Niccola w Romanii i oddać mu list od przyjaciół florenckich. Rozmowa była żywa. Machiavel krzyczał i wymachiwał rękoma.
— Napróżno gniewacie się — mówił młodzieniec — stryj Francesco upewnia, że dostaniecie pieniądze niebawem. Już w zeszły piątek członkowie Rady obiecali...
— Mam ze sobą dwu ludzi i trzy wierzchowce — przerwał mu niecierpliwie Machiavel — nie zdołam ich wyżywić obietnicami członków prześwietnej Rady. Gdyby litościwi ludzie nie okazali mi współczucia, sekretarz Republiki florenckiej umarłby z głodu. Musiałem pożyczać po parę dukatów. Czy to nie wstyd dla miasta, które przedstawiam?
Wiedział, że skargi są daremne, ale chciał przynajmniej wylać żal, nagromadzony w sercu. Nie krępowała go obecność artysty.
— Oto nasz współobywatel — mówił — wielki mistrz Leonard da Vinci (gonfalonier zna go zapewne — Lucio ukłonił się nisko) — otóż imć Leonard był świadkiem — zniewag, które musiałem znosić wczoraj od oberżysty — ciągnął dalej Niccolo. — Żądam, słyszycie?.. żądam, aby mi dano dymisyę.
Mówił takim tonem, jak gdyby miał przed sobą całą Radę Dziesięciu.
— Jestem ubogi — wołał — moje interesa osobiste idą jak najgorzej — wreszcie trawi mnie choroba. Te upokorzenia wpędzają mnie do grobu. Mam już dość zniewag, głodu. Pisałem już do waszego stryja...
— Stryj przedstawił waszą prośbę, ale Rada Dziesięciu uważa wasze usługi za tak pożyteczne dla państwa, że nie chce słyszeć o dymisyi. „To ucho i oko naszej Republiki“ — powiadają. — Mogę was upewnić, że wasze listy czytywane są bardzo pilnie i że wzbudzają zachwyt we Florencyi. A gdy piszecie w tonie żartobliwym, nasi dostojni mężowie pokładają się od śmiechu.
— Ha! więc to tak — zawołał Machiavel. — Moje listy mają szczęście podobać się kierownikom nawy państwowej, podziwiają oni wytworność stylu imć Niccola, przyznają mu zasługi, a ja tymczasem żyję, jak pies, marznę, przymieram głodem, znoszę upokorzenia, a wszystko dla dobra naszej świetnej Republiki. Niechże ją dyabli porwą razem z jej Radą!
Chwytał go gniew bezsilny, brutalny. Pragnąc odwrócić rozmowę, Lucio oddał Machiavelowi list od jego młodej małżonki monny Marietty. Niccolo odczytywał z lubością te słowa, kreślone na szarym, grubym papierze, ręką niewprawną.
„Słyszałam, że w tamtym kraju panują gorączki i rozmaite inne choroby — pisała. — Możesz sobie wystawić, jak jestem niespokojna. Myślę o tobie we dnie i po nocach. Dzięki Bogu, nasz chłopak zdrów. Zaczyna być podobnym do ciebie i dlatego wydaje mi się pięknym, a jest tak duży i żwawy, jak gdyby miał rok conajmniej. Pamiętaj o nas i wracaj prędko. Bardzo cię o to proszę. Na miłość Boską powracaj! A tymczasem niech Bóg, Najświętsza Panienka i potężny św. Antoni mają cię w swojej opiece i zachowają cię zdrowo“...
Leonard spostrzegł, że oblicze Machiavela rozjaśniało się słodkim uśmiechem. Ale ten uśmiech znikł niebawem. Niccolo zapanował nad swem wzruszeniem, przyoblekł twarz w zwykłą surowość, zmiął list, wsunął go do kieszeni i mruknął:
— Któż to rozpuścił pogłoskę o mojej chorobie?
— Niepodobna było utrzymać jej w tajemnicy — odparł Lucio — Monna Marietta chodziła od jednego z waszych przyjaciół do drugiego, nawiedziła członków Rady Dziesięciu, zapytywała, gdzie jesteście, co porabiacie.
— Wiem, wiem, nudna baba!
Machnął ręką i dodał:
— Sprawy państwowe powinny być oddawane w ręce ludzi bezżennych. Trzeba wybierać: między polityką, a kobietą — niepodobna służyć obu razem.
Spuścił oczy i głosem piskliwym zapytał:
— Wszak nie myślisz żenić się, młodzieńcze?
— Tymczasem nie — odparł Lucio.
— Nie rób-że tego głupstwa. Niech cię Bóg chroni! Ocenić się, znaczy to samo, co szukać węgorza w worku, pełnym wężów. Życie małżeńskie jest ciężarem, któremu nie podołałyby ramiona Atlasa, a cóż dopiero zwykłego śmiertelnika. Prawda, mistrzu Leonardzie?
Artysta wpatrywał się w niego badawczo i widział, że Machiavel kocha serdecznie i tkliwie monnę Mariettę, ale wstydzi się swej miłości i ukrywa ją pod maską szyderstwa.
Gospoda wyludniała się. Podróżni odjeżdżali w różne strony. Leonard gotował się do drogi i prosił Machiavela, aby mu towarzyszył, ale ten wstrząsnął głową i odparł, że musi czekać na pieniądze z Florencyi, aby zapłacić gospodarzowi należność i módz wynająć konia. Usłyszawszy to, Leonard prosił go usilnie o przyjęcie trzydziestu dukatów. Po długich wahaniach, Machiavel wziął pieniądze.

VI.

Wyruszyli razem. Po drodze Niccolo mówił bez ustanku. Każda zmiana krajobrazu budziła w nim wesołe lub poetyczne uwagi. Około południa dojechali do rogatek Fanno.
Wszystkie domy były przepełnione wojskiem Cezara. Dzięki urzędowi nadwornego architekty, Leonard dostał dwa pokoje z widokiem na plac. Oddał jeden towarzyszowi podróży; Machiavel wyruszył na zwiady i powrócił z ważną nowiną: główny dowódca księcia, don Ramiro de Lorqura został stracony w sam dzień Bożego Narodzenia. Jego bezgłowy tułub leżał w kałuży krwi pomiędzy książęcym pałacem a Rocca Cesena, obok na lancy była zatknięta głowa.
— Dlaczego został stracony? — niewiadomo — kończył Niccolo. — Zdania są sprzeczne. Chodźmy wysłuchać pogłosek.
Przed starą katedrą San Fortunato tłumy czekały na pojawienie się księcia; miał przejeżdżać tym placem, udając się do obozu na przegląd wojska. Leonard i Niccolo wmięszali się w pospólstwo.
— Wytłómaczcie mi, przyjacielu, dlaczego kazał go zabić? — pytał rzemieślnik o twarzy poczciwej i dobrodusznej. — Powiadano, że kochał go, jak żadnego ze swoich dowódców.
— Dlatego właśnie ukarał go tak srogo — tłómaczył kupiec w popielicowej szubie — Don Ramiro zdradził księcia. Nękał lud w jego imieniu, brał na tortury, wtrącał do więzienia, aby jaknajwięcej pieniędzy wyłudzić z nieszczęśliwych. A przed księciem udawał baranka. Sądził, że jego bezprawia nie wyjdą na jaw. Ale przyszła kreska i na niego. Nadużycia doszły do uszu książęcych, a Cezar nie darował swemu ulubieńcowi, ujął się za lud gnębiony. Teraz ci, którzy mają nieczyste sumienia, spuszczają nosy na kwintę, bo widzą, że gniew jego straszny, a sąd sprawiedliwy.
— Umie karcić, umie przebaczać — mówili jedni. — Trudno o lepszego księcia — powiadali drudzy.
— To prawda — przyznał jakiś włościanin. — Bóg ulitował się nad Romanią. Dawniej obdzierano nas ze skóry, podatki były kulą u nogi. Od czasu, jak rządy objął książę Cezar — niech go Bóg ma w swojej opiece — od tego czasu możemy oddychać swobodniej.
— Wziął w opiekę wdowy i sieroty — wtrącił stary zakonnik.
— Lituje się nad biednym ludem.
— Nikogo nie krzywdzi.
— O! mój Boże! mój Boże! — wzdychała stara żebraczka, płacząc z rozczulenia. — Niechże go Matka Boska ma w swojej opiece!..
— Słyszycie, mistrzu? — rzekł Machiavel — głos ludu, głos Boga. Zawsze to mówiłem. Tylko z doliny widzi się górę, tylko zstępując wśród pospólstwo, można poznać jego władców.
Zagrały trąby. Zawrzało wśród tłumu.
— To on! To on! Patrzcie! — podawano sobie z ust do ust. Ludzie stawali na palach, wyciągali szyje. W oknach ukazywały się głowy. Młode dziewczyny i mężatki wybiegały na balkony, aby przyjrzeć się pięknemu, jasnowłosemu Cezarowi.
— „Cesare biondo e bello“. — Była to rzadka sposobność, albowiem książę nie ukazywał się prawie nigdy ludowi.
Naprzód szli muzykanci, bijąc w cymbały, potem gwardya romańska, potem halabardnicy, wybrani wśród najpiękniejszych młodzieńców, w żupanach w połowie żółtych, w połowie czerwonych. Niccolo nie mógł się napatrzeć temu pułkowi, godnemu starożytnego Rzymu. Potem szli paziowie w żupanach z złotej brokateli, w szkarłatnych pąszkach, na których były wymalowane paprocie, pochwy ich mieczów były ze złotej łuski, sprzączki wyobrażały siedm głów wężowych, wyrzucających jad w górę. Taki był herb księcia. Wszyscy nosili imię „Caesar“ wyhaftowane złotemi zgłoskami na piersiach. Zamykali pochód stradyoci albańscy w zielonych turbanach, uzbrojeni w jatagany.
Il maestro del campo, Bartłomiej Capranica szedł, trzymając miecz chorążego Kościoła. Za nim na karym bachmacie jechał władca Romanii: Cezar Borgia, ks. Valentinois w płaszczu blado-niebieskim, usianym liljami Francyi. Jego bronzowa zbroja ze złotym lwem na piersiach, błyszczała, jak źwierciadło, jego kask był w kształcie smoka z rozpostartemi skrzydłami.
Twarz Cezara — (miał podówczas lat 26) — wydłużyła się od czasu, gdy Leonard widział go po raz pierwszy w Medyolanie, na dworze Ludwika XII. Rysy jeszcze się zaostrzyły. Blond włosy i przedzielona bródka trochę przyciemniały. Oczy ciemno szafirowe, rzucały spojrzenia bystre, przenikliwe. Długi, spuszczony nos przypominał dziób jastrzębia, ale na tej nieprzeniknionej twarzy była rozlana pogoda, osłaniająca chytrość i przewrotność.
Za księciem jechała artylerya, najlepsza we Włoszech, maszyny wojenne, ciągnione przez woły, wlokły się z głuchym łoskotem. W promieniach zachodzącego słońca, armaty, kirasy, kaski, lance, rzucały błyskawice. Zdało się, że Cezar, w blasku złota, jak zwycięzca idzie prosto z tą kulą ognistą i krwawą.
Tłum, cichy, zachwycony, podziwiał bohatera, nie śmiejąc witać go okrzykiem, zachwycony i wystraszony w równej mierze.
— Matko Najświętsza — szeptała, stara żebraczka. — Że też Bóg pozwolił mi oglądać jego jasne oblicze.
Była pewna, że miecz, który papież dał Cezarowi dla obrony św. Kościoła, był mieczem samego Michała Archanioła.
Leonard uśmiechnął się, widząc, że twarz prostaczki miała ten sam wyraz zachwytu, co oblicze Machiavela.


— Czy chcecie, bym wam powiedział, co myślę o egzekucyi don Ramera? — rzekł Niccolo, gdy powrócili do domu. — Zanim książę podbił Romanię, znosiła tyranię mnóztwa drobnych paniątek, szerzyły się grabieże, gwałty i bunty. Chcąc zaprowadzić porządek w krótkim czasie, Cezar mianował namiestnikiem swego starego i wiernego sługę don Ramira de Lorquera. Ten strasznym rygorem i okrucieństwem ukrócił bunty. Niebawem zapanował spokój. Gdy książę dopiął celu, pod pozorem, że dowiedział się o jego przedajności, kazał schwytać namiestnika, obciąć mu głowę i wystawić ją na publicznym placu.

Ten widok przeraził i zadowolił tłum w równej mierze. Cezar osiągnął potrójną korzyść ze swego czynu: naprzód wyplenił kąkol niesmaków; powtóre skorzystał z owoców okrucieństwa swego namiestnika, — uwalniając się od wszelkiej odpowiedzialności za jego czyny; wreszcie poświęcając ludowi ukochanego sługę, dał dowód wysokiej sprawiedliwości.

VII.

Wczesnym rankiem nazajutrz przybył pokojowiec pałacowy, prosząc, aby Leonard stawił się tegoż dnia przed obliczem Jego Książęcej Mości. Cezar chciał z ust jego usłyszeć, czy zadowolony z mieszkania. Pokojowiec przynosił artyście od swego pana podarek, składający się, wedle obyczaju współczesnego: z worka mąki, z beczułki wina, barana, ośmiu kapłonów i dwu skrzynek ciast.
Widząc, że książę obsypuje Leonarda grzecznościami, Niccolo prosił go o wstawienie się za nim i o wyjednanie mu audyencyi.
Leonard podążył do pałacu, o jedenastej wieczorem, zwykłej godzinie audyencyonalnej.
Tryb życia Cezara był dziwny, książę zmieniał porządek natury: z nocy robił dzień i na odwrót; czasami ważne posłuchania odkładał z miesiąca na miesiąc. Zimą i latem zwykł był kłaść się o piątej po północy; jutrzenka świtała dla niego o trzeciej po południu, a słońce wstawało o czwartej. On wstawał o piątej wieczorem, zjadał obiad w łóżku, a następnie zajmował się sprawami państwowemi. Lubił otaczać się tajemniczością, nie tylko przez zamiłowanie do obłudy, komedyanctwa, lecz i przez zręczną rachubę.
Rzadko bardzo opuszczał swój zamek, a zawsze w masce. Ukazywał się ludowi w chwilach uroczystych, a wojsku tylko na polu bitew, w niebezpieczeństwie. To też każde jego pojawienie się było jakby cudem. Patrzono nań, jak na pół-boga. Lubił zadziwiać i celował w tej sztuce.
O jego rozrzutności krążyły bajeczne pogłoski. Opowiadano, że wydaje 1800 dukatów dziennie. Gdy przejeżdżał ulicami miasta, biegły za nim tłumy, wiadomem było albowiem, że jego konie orszaku były podkute srebrem lub złotem i że podkowy lekko przybite odpadały po drodze; przeznaczał je na podarki dla ludu.
Opowiadano też nadzwyczajności: o jego sile, wśród walki byków w Rzymie, młody Cezar jednem cięciem pałasza rozpłatał czaszkę turowi.
Od paru lat nękała go „padaczka“, nie zdołała jednak go strawić. Był niepożyty.
Cezar odznaczał się na różnych polach: jako bohater nieustraszony, jako jeździec wytrawny, jako pierwszorzędny elegant i tancerz.
Pewnej nocy, podczas godów swej siostry Lukrecyi, na łaskę losu opuścił zdobywaną fortecę, prosto z obozu przyjechał do pałacu oblubieńca Alfonsa d’Este ks. Ferrary, wbiegł w masce, okręcił się kilka razy po sali przy dźwiękach muzyki. Po lekkim i wdzięcznym tańcu poznano go odrazu i wszyscy zawołali jednogłośnie: „Cezar! Cezar niezrównany!“


Stary ratusz gotycki w Fano służył księciu za tymczasową rezydencyę. Minąwszy ciemną sień, Leonard wszedł do komnaty, w której stała świta. Mówiono pół-głosem, czuć było obecność władcy za ścianą.
Malutki staruszek, poseł z Rimini, czekający już od trzech miesięcy na audyencyę, wysypiał się na krześle.
Od czasu do czasu otwierały się drzwi, sekretarz Agapito wzywał tego lub owego przed oblicze księcia.
Za każdym razem poseł z Rimini budził się, wstawał, a widząc, że nie przyszła jeszcze kolej na niego, wzdychał i zabierał się znowu do drzemki.
Leonard czekał nie dłużej jak godzinę. W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Agapita. Sekretarz skinął na artystę.
Długim kurytarzem doszli do sypialnej komnaty; ściany były wysłane jedwabnym kobiercem, przedstawiającym łowy na dzika. Herbowy byk Borgiów powtarzał się na wszystkich ornamentach. W marmurowym kominie buchał ogień, oliwa, płonąca w lampkach, była zmieszana z esencyą fiołków; Cezar lubił zapachy.
Wedle zwyczaju leżał ubrany na nizkiem łożu, stojącem pośrodku pokoju. Ukazywał się tylko w dwóch pozycyach, albo leżący, albo na koniu. Leżał oparty na łokciu, chłodny, tajemniczy, przyglądał się dworzanom, grającym w szachy, a jednocześnie słuchał raportu Agapita: miał dar skupiania uwagi na kilku przedmiotach jednocześnie. W palcach obracał napełnioną wonnościami, szklaną kulkę, która nie opuszczała go nigdy, również jak mały sztylet damasceński.

VIII.

Przyjął Leonarda z właściwym sobie, czarującym wdziękiem. Nie pozwolił mu ugiąć kolana, wyciągnął do niego rękę i posadził go przy sobie na fotelu.
Wezwał artystę, aby zasięgnąć jego zdania co do planów nowego klasztoru i kaplicy szpitalnej. Książę wznosił je dla uwiecznienia swych miłościwych rządów.
Agapito podał mu ody skomponowane na jego cześć przez Francesca Uberti. Książę przyjął je łaskawie i kazał nagrodzić poetę. A ponieważ żądał, aby mu przedstawiono nie tylko wiersze pochwalne, ale i satyry, więc Agapito wręczył mu utwór neapolitańskiego poety Mancioni, osadzonego w fortecy św. Anioła w Rzymie: nazywał on Cezara „mułem, poturczeńcem, bratobójcą i bezbożnikiem“.
— Jak Wasza Książęca Mość zechce ukarać tego łotra? — pytał sekretarz.
— Odłóżmy tę sprawę do mego powrotu. Sam go nauczę grzeczności — odparł Borgia.
Wiadomo było, jak Cezar „uczy grzeczności“ poetów: za obrazy mniejsze od tej kazał im ucinać ręce i przekłuwać język rozpalonem żelazem.
Po ukończeniu raportu, sekretarz wyszedł.
Zjawił się na jego miejscu nadworny astrolog Valguglio, przybywający z nowym horoskopem. Książę słuchał go uważnie, wierzył bowiem w nieomylność przepowiedni i w potęgę gwiazd.
Odprawiwszy skinieniem ręki astrologa, zwrócił się do budowniczego. Leonard przedstawił mu plany i karty wojskowe. Było to dzieło nietylko uczonego, zgłębiającego ustrój ziemi, wykazującego podział wód, źródła rzek, rodzaj gruntu, ale i dzieło artysty, przedstawiające kraj, widziany à vol d’oiseau. Cezar wpatrywał się w plany, żądał objaśnień, twarz jego wyrażała zadowolenie. Wreszcie spojrzał na Leonarda, podał mu rękę z uśmiechem dobrotliwym.
— Dziękuję ci — rzekł — byleś mi służył, jak dotychczas, potrafię cię wynagrodzić. — Czyś rad z pomieszczenia, z zapłaty? Mów. Pragnąłbym zadość uczynić wszystkim twym żądaniom.
Korzystając ze sposobności, Leonard wspomniał o Machiavelu.
Cezar wzruszył ramionami.
— Dziwny to człowiek — rzekł — prosi mnie o audyencyę, a gdy go wezwę, milczy. Nie rozumiem po co przysłano mi tego dziwaka. Słyszałem, że pisze jakieś dzieło o polityce i sprawach państwowych. Ha! przyjmę go, ale późnej...
Wybiła trzecia. Wniesiono księciu wieczerzę, z jarzyn i ryb; popił je kieliszkiem białego wina. Jako prawowity Hiszpan, odznaczał się wstrzemięźliwością.
Artysta pożegnał Cezara, ten dziękował mu jeszcze za jego plany wojenne i chcąc go uczcić, kazał go odprowadzić trzem paziom z pochodniami.
Leonard opowiedział o swojej audyencyi Machiavelowi. Ten, przeraził się, słysząc, że artysta zdjął dla księcia plany z okolic Florencyi.
— Jakto! wy, obywatel Republiki oddajecie ją na łaskę jej najgorszego wroga.
— Wszak Cezar uchodzi za naszego sprzymierzeńca — odparł artysta.
— Uchodzi! — powtórzył sekretarz Florencyi z goryczą. — Gdyby ten fakt doszedł do wiadomości naszego rządu, pomówionoby was o zdradę.
— Czyż być może? — zadziwił się naiwnie Leonard. — Ale Wy nie uważaliście mnie za zdrajcę, ser Niccolo — dodał — w sprawach politycznych jestem, jak dziecię.
Popatrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieli, że pomiędzy nimi leży niezgłębiona przepaść pojęć: dla jednego ojczyzna nie istniała, drugi kochał ją „więcej, niż własną duszę“.

IX.

Owej nocy Niccolo wyszedł, nie mówiąc gdzie idzie i po co. Wrócił nazajutrz popołudniu, zmęczony, przeziębnięty, wszedł do pracowni Leonarda, zamknął drzwi za sobą i oznajmił, że już oddawna chce mu powierzyć pewną tajemnicę. Opowiedział mu co następuje:
Przed trzema laty w odludnem miejscu, w Romanii, pomiędzy Cervia a Porto Cesenatico, zamaskowani i zbrojni jeźdźcy napadli na oddział jazdy, eskortujący z Urbino do Wenecyi madonnę Dorotę, żonę Baptysty Caracciolo, kapitana piechoty prześwietnej Republiki. Porwali ją wraz z jej kuzynką Maryą, piętnastoletnią dziewicą, nowicyuszką z klasztoru w Urbino i odtąd nie słyszano o niej wcale.
Rada Dziesięciu i Senat Wenecyi zwracali się ze skargą do Ludwika XII, do króla Hiszpanii i do papieża, pomawiając księcia Romanii o wykradzenie Doroty, ale nie było dowodów. Cezar odpowiedział, że nie wie o niczem.
Krążyły pogłoski, iż madonna Dorota pocieszyła się niebawem, i że towarzysząc księciu we wszystkich jego wyprawach, zapomniała już o mężu.
Marya miała brata imć Dyonizego, który był kapitanem w wojsku florenckim i obozował w Pizie. Ten pod przybranem nazwiskiem zjechał do Romanii, dotarł do księcia, zdobył jego zaufanie, wszedł podstępem do fortu Cesena i uprowadził Maryę, przebraną za chłopca. Lecz dogoniono ich na granicy państwa Peruzy. Brat został zabity, a siostrę osadzono znowu w fortecy.
Machiavel, jako sekretarz Republiki florenckiej, zajmował się tą sprawą. Dyonizy zawarł z nim przyjaźń, zwierzył mu się ze swych śmiałych zamiarów i opowiadał, co słyszał o siostrze od jej dozorców, którzy ją czcili, jak świętą.
Gdy Dorota znudziła Cezara, przelał swe łaski na Maryę. Słynny pogromca kobiet był pewny, że jego miłość zostanie odwzajemnioną. Ale nadzieje go zawiodły. Natrafił na niezwykły opór. Mówiono, że książę odwiedza ją codzień w celi, przesiaduje z nią długo sam na sam, ale co się działo między nimi — nikt nie wiedział.
Otóż Niccolo zamierzał wyzwolić Maryę i prosił o pomoc Leonarda. Artysta przyrzekł mu ją chętnie. Obmyślili razem plan ucieczki i wyznaczyli ją na dzień 30-ty grudnia. W tym czasie książę miał wyjechać z Fanno.
Na dwa dni przed ową datą, jeden z przekupionych dozorców przybiegł późnym wieczorem, aby ich ostrzedz, że są zagrożeni denuncyacyą. Niccolo nie chciał temu dawać wiary, mówiąc, że strachy są przesadne. Był znowu w złym humorze, nie miał pieniędzy.
— Co za przeklęte życie! — skarżył się. — Jeżeli Bóg nie zlituje się nademną, rzucę wszystko, monnę Mariettę, chłopca i ucieknę na skraj świata, schowam się w jaką dziurę i będę uczył wiejskie dzieci, dopóki nie zgłupieję do reszty, bo niema nic gorszego, jak czuć, że mogłoby się dokazać wielkich rzeczy, a natomiast gnije się powoli, dzień po dniu z założonemi rękoma.
W wilję dnia oznaczonego na wykradzenie Maryi, Niccolo udał się do sąsiedniej wioski, aby poczynić przygotowania do ucieczki. Leonard miał się z nim spotkać nazajutrz rano.
Pozostawszy sam, oczekiwał złych wieści lada chwila, był coraz pewniejszy, że przedsięwzięcie nie uda się.
Nagle ktoś do drzwi zapukał. Artysta otworzył. Wszedł Niccolo, blady, zmieniony.
— Wszystko na nic — rzekł z rozpaczą, padając na krzesło. — Znaleziono Maryę w więziennej celi, z poderżniętem gardłem.
— Któż ją zamordował? — pytał Leonard.
— Niewiadomo, ale sądząc z ran — nie książę. Powiadają, że zabiła się sama.
— To niepodobna! Dziewczę tak młode, tak bogobojne!
— Wszystko jest możliwe — mówił Niccolo — nie znacie Borgii. Ten człowiek nie zawaha się przed niczem. Zmusił może tę świętą do targnięcia się na własny żywot... Dawniej, gdy ją mniej strzeżono, widziałem ją dwukrotnie. Była szczuplutka, blada, nawet nie ładna. Z czego podobała się temu łotrowi, — trudno zrozumieć. O! mistrzu Leonardzie, jakie to było nieszczęśliwe stworzenie!
Niccolo odwrócił się, aby ukryć łzy, napływające mu do oczu.

X.

Dnia 30-go grudnia, o świcie główny korpus armii Cezara, złożony z dziesięciu tysięcy piechoty i dwu tysięcy jazdy, opuścił Fano, udając się do obozu, rozłożonego w pół drogi do Sinigaglia, nad rzeką Metanre; tam miał czekać na księcia, który postanowił wyruszyć 31-go grudnia, jako w dniu wybranym przez astrologa Valguglio.
Po zawarciu przymierza z Cezarem, spiskowcy z Maggione, mieli wyruszyć z nim na wspólną wyprawę do Sinigaglia.
Miasto poddało się bez oblężenia, ale gubernator oświadczył, że otworzy bramy tylko przed księciem. Dawni wrogowie Borgii, a obecnie jego aljanci, przeczuwając jakiś wybieg, w ostatniej chwili nie stawili się na miejscu oznaczonem. Cezar umiał ich omanić znowu fałszywemi obietnicami, uspokoił ich pochlebstwem.
Niccolo chciał zobaczyć, jak to się skończy, więc nie czekał na Leonarda i wyruszył zaraz za księciem.
Artysta wyjechał w kilka godzin po nim. Droga, od Pesaro, szła brzegiem morza, na lewo piętrzyły się góry, maczające prawie stopy w wodzie. Dzień był szary, powietrze ciężkie, jakby odrętwiałe. Krakanie wron zwiastowało odwilż. O zmierzcha ukazały się wieże Sinigaglia.
Miasto było wtłoczone w wąwóz, prowadził doń most, rzucony na rzece Misa. W owej epoce Sinigaglia była jakby olbrzymim rynkiem, nawpół wschodnim; tu kupcy włoscy zamieniali swe towary na produkty ormiańskie, tureckie, greckie, perskie, słowiańskie, czarnogórskie i albańskie.
Ale w owym dniu najludniejsze nawet ulice były puste, wszędzie znać było ślady rabunku; potłuczone okna, wyrwane zawiasy, porozrzucane towary znaczyły ślady zwycięzcy. Tlały jeszcze podpalone budynki, a nad bramami pałacu na żelaznych obręczach wisieli straceńcy.
W świetle pochodni, na rynku przed ratuszem Leonard ujrzał Cezara w otoczeniu zbrojnych hufców. Kazał sobie przyprowadzić żołnierzy, którzy dopuścili się rabunku; imć Agapito odczytywał im wyrok; prowadzono ich zaraz na szubienicę.
W chwili, gdy artysta szukał oczyma znajomych dworzan, aby ich zapytać: co się stało, wśród tłumu zobaczył florenckiego sekretarza.
— Słyszeliście, mistrzu? — zagadnął go Niccolo.
— Nie, nie wiem i rad jestem, że was spotykam.
— Jakto! nie doszło jeszcze do waszych uszu, że stała się rzecz niesłychana, wiekopomna. Cezar zemścił się na swoich wrogach. Aresztowano spiskowców. Oliveretto, Orsini i Vitelli oczekują wyroku śmierci.
Oto, jak się rzeczy miały:
Przybywszy rano do obozu nad rzeką Metanre, Cezar wyprawił naprzód dwustu jeźdźców, następnie piechotę, wreszcie podążył sam z resztą jazdy. Dotarłszy do bram Sinigaglia, gdzie droga skręca na lewo i bieży wzdłuż rzeki Misa, ustawił jazdę w dwa szeregi, jeden zwrócił plecami do rzeki, drugi do pola, zostawiając pomiędzy niemi przejście dla piechoty, która, nie zatrzymując się, przeszła po moście i wtargnęła do miasta.
Sprzymierzeńcy — Oliveretto, Vitelli, Gravina i Paolo Orsini, wyjechali na jego spotkanie w licznym orszaku. Zeskoczył z konia, aby ich powitać, obejmował i całował ich serdecznie, nazywając „drogimi braćmi“.
Tymczasem dowódcy jego pułków, stosując się do otrzymanego rozkazu stanęli po obu stronach każdego z aljantów. U bram pałacu sprzymierzeńcy chcieli pożegnać księcia, ale ten, z całą uprzejmością zaprosił ich do sali audyencyonalnej.
Skoro tylko weszli, zaryglowano drzwi: wypadło na nich ośmiu ludzi zbrojnych; po dwu na jednego; schwycili aljantów i związali prawie bez oporu, gdyż napadnięci byli tak zdumieni, że stracili przytomność.
Krążyły pogłoski, że książę pragnie pozbyć się ich raz na zawsze i każe ich udusić w lochach podziemnych.
— O, mistrzu Leonardzie — kończył Niccolo. — Szkoda, żeście nie widzieli, jak on ich ściskał i obejmował! Jedno nieopatrzne mrugnięcie okiem, a byłby zgubiony, ale on umie udawać; na jego twarzy była rozlana szczerość i serdeczność. Jest to najpiękniejsze ze wszystkich szalbierstw i podstępów od czasu, jak istnieje polityka. — Leonard uśmiechnął się.
— Istotnie — rzekł — nie można odmówić księciu przebiegłości, ale nie rozumiem waszego zachwytu wobec zdrady.
— Zdrady! — podchwycił Machiavel. — Wy to nazywacie zdradą! Gdy chodzi o dobro ojczyzny, niemasz wierności ni zdrady, okrucieństwa ni miłosierdzia. Wszystkie środki są dobre, byle doprowadziły do celu.
— Cóż to ma wspólnego z dobrem ojczyzny? Sądzę, że książę myślał tylko o własnej korzyści.
— Więc wy nawet nie rozumiecie, że Cezar jest przyszłym autokratą Włoch, że zjednoczy je i połączy pod swoim berłem? Wszak to jasne, jak słońce. Nigdy jeszcze Włochy nie były w tak smutnem położeniu; nawpół martwe czekają na człowieka, który opatrzy ich rany, położy kres wyzyskowi Lombardyi, rabunkom Neapolu, przekupstwom Toskanii i wyleczy kraj z niedołęztwa. Włochy we dnie i w nocy modlą się do Boga o Wybawcę, a tym Wybawcą jest Cezar!
— Ha! zobaczymy — odparł Leonard. — Ale chciałbym wpierw dowiedzieć się, dlaczego dziś właśnie uwierzyliście w to boskie posłannictwo Cezara? Czy was przekonała zasadzka na słabszego przeciwnika? Przed kilku dniami nazywaliście jeszcze tego bohatera — potworem.
— Istotnie, — odparł Niccolo — plan tej zasadzki i jej zręczne urzeczywistnienie nie dowodzi niepospolitych, a koniecznych sprzeczności. Monarchowie powinni mieć w sobie dwie natury: jedną okrutną, drugą boską. Ludzie zwyczajni, po spełnieniu zbrodni upadają pod brzemieniem wyrzutów sumienia; ale bohater, wybraniec losu, może wszystko podeptać, wszystko zgwałcić i pozostać spokojnym, jak dzikie zwierzę lub bogowie starożytni. Po raz pierwszy dostrzegłem ten rys znamienny w Cezarze i dlatego stałem się jego czcicielem.


Pogląd Machiavela dzielili wszyscy książęta włoscy; dali temu wyraz, winszując mu pięknej zdrady bellissimo inganno. Ludwik XII, dowiedziawszy się o zasadzce pod Sinigaglia, nazwał to czynem, godnym Rzymianina. Margrabina Mantuy, Izabella Gonzaga, obdarzyła Cezara setką jedwabnych różnokolorowych masek na zbliżający się karnawał!

XI.

Nadeszło lato. Leonard wraz z Cezarem przybył do Rzymu i prowadził studya anatomiczne w szpitalu San Spiritto, Beltraffio pomagał mu, ale był ciągle smutny i zamyślony. W mieście panowała malarya. Pod koniec lipca gorączka przybrała groźne rozmiary. Codziennie umierał ten lub ów z papieskich dworzan. Aleksander VI posmutniał i coraz rzadziej opuszczał swe komnaty.
5-go sierpnia Papież podążył do willi kardynała Adryana. Pomimo ostrzeżeń lekarzy, jadł na kolacyę ulubione potrawy pieprzne i popijał je ciężkiem winem sycylijskiem; do późnego wieczora pozostał na wilgotnem powietrzu. W nocy miał nudności. Lekarze nie mogli się zgodzić — jedni dowodzili, że to zgniła gorączka, drudzy — że ulanie żółci, inni, że uderzenie krwi do głowy. Papież był coraz słabszy, wreszcie 16-go sierpnia zastosowano środek, uważany za niechybny: było to lekarstwo ze stłuczonych na proszek drogich kamieni. Lecz i to nie pomogło.
Owej nocy papież obudził się i szukał na piersiach złotej kuli, zawierającej parę kropel krwi Chrystusowej. Nie znajdując relikwii, zamknął oczy i szepnął:
— Trzeba umierać. Wszystko skończone.
17-go sierpnia rano uczuł się tak słabym, że nie mógł już ręki podnieść. 18-go spowiadał się przed swym nadwornym kapelanem biskupem Carinoli Piotrem Gamboa i przyjął święte Oleje. Czytano nad nim modlitwy za umierających. Kilkakrotnie poruszał ustami bez dźwięku, wreszcie szepnął:
— Módlcie się do Matki Boskiej. Prędzej! Prędzej!
Kardynał Herda odmówił Stabat Mater Dolorosa.
Na twarzy Aleksandra VI rozlała się błogość, jak gdyby już widział Tę, Której opiece i orędownictwu polecał się zawsze w swych modłach. Chciał podnieść się, ręce wyciągnąć, ale opadł na poduszki.
— Nie odtrącaj mnie, Matko! — szepnął i wydał ostatnie tchnienie.


W owym czasie Cezar Borgia był pomiędzy życiem a śmiercią.
Jego nadworny lekarz Gaspare Torella, poddawał go dziwnej kuracyi. Kazał rozpłatać brzuch mułowi i we wnętrzności zwierzęcia wkładał chorego wśród największej gorączki, wyjmowano go potem i wrzucano do zimnej kąpieli. Nie ta kuracya zapewne, lecz nadzwyczajna moc woli pacyenta zdołała przemódz chorobę.
Przez cały czas Cezar nie tracił panowania nad sobą, śledził bieg wypadków, słuchał raportów, dyktował listy, wydawał rozkazy.
Na wieść o śmierci Papieża kazał przenieść się podziemnym kurytarzem z Watykanu do fortecy św. Anioła.


XII.

W owym czasie Leonard pracował zdala od świata, malując obraz, zaczęty oddawna na obstalunek OO. Franciszkanów do kościoła Santa Maria del Annunciata, we Florencyi.
Wśród górskiego krajobrazu, na wyżynach, zkąd było widać tylko szczyty, siedziała Matka Boska, z Dzieciątkiem na kolanach. Jezus chwytał Baranka za uszy i jedną nóżkę podnosił figlarnie, jak gdyby chciał go dosiąść. Zabawie tej przyglądała się św. Anna. Z wyrazu twarzy, ze spuszczonych oczu, a zwłaszcza z zagadkowego uśmiechu była podobna do Leonarda.
Dziecinna twarzyczka Matki Boskiej tchnęła skromnością i prostotą, i była uosobieniem doskonałej miłości, tak, jak twarz Anny symbolem doskonałej wiedzy.
Leonard zajęty był jednocześnie rysowaniem maszyn swego wynalazku.


Śmierć papieża miała wpłynąć na losy Cezara i temsamem na przyszłość Leonarda. Pomimo obojętności życiowej, artysta czuł, że szczęście odwraca się od niego.
Na wieść o zgonie Aleksandra i o chorobie Cezara, wrogowie i nieprzyjaciele Borgiów porozumieli się wzajem i wtargnęli do rzymskiej Kampanii. Konklawe, zwołane dla wyboru nowego papieża, domagało się wydalenia Cezara z Rzymu. Ci, którzy niedawno drżeli przed nim, gotowi byli teraz go deptać.


Na jesieni 1503 r. gonfalonier republiki florenkiej, Piotr Sodercini, wszedł w układy z Leonardem i wyprawił go do Obozu w Pizie, w charakterze wojskowego inżeniera, dla budowy machin wojennych.



KSIĘGA XIII.
Monna Liza Gioconda.
(1503—1506)
I.

Osiedliwszy się we Florencyi, Leonard urządził pracownię przy ulicy Martelli. Właściciel domu ser Pierro de Barto był zamiłowanym w matematyce; niebawem zawiązał ściślejszy stosunek z artystą.
Na początku wiosny 1505 r. pewnego poranku lekka mgła, niby dymek, przysłaniała słońce: było to ulubione światło Leonarda; dowodził, że jest najkorzystniejsze dla twarzy kobiecych.
— Czemuż spóźnia się? — może nie przyjdzie? — myślał artysta o tej, której portret malował od lat trzech z niezwykłą wytrwałością.
Krzątał się po pracowni, oczyścił pędzle, zdjął pokrowiec z obrazu, puścił fontannę, bijącą w podwórzu, dla jej zabawy, przyniósł w koszu kawałki chleba, dla oswojonej sarenki, którą lubiła karmić. Wreszcie przed fotelem rozłożył puszysty dywan i usadowił na nim białego kota, kupionego dla jej przyjemności.
Andrea Salaino nastrajał skrzypce; na srebrnej lutni, wynalezionej przez Leonarda, pobrząkiwał muzyk Atalante. Leonard zapraszał najwybitniejszych artystów, śpiewaków i poetów, aby ją rozerwać. Śledził na jej twarzy myśli i wrażenia, budzone rozmową, poezyą i słodkiemi dźwiękami. Z czasem te popisy stawały się coraz rzadsze, wiedział, że już są zbyteczne, że Monna Lisa nie nudzi się w jego towarzystwie; nie przerywano tylko muzyki, gdyż pomagała malarzowi.
I oto teraz wszystko już było gotowe na jej przyjęcie, a ona nie przybywała. Leonard, tak spokojny zazwyczaj, był dziś podrażniony.
— Możeby po nią posłać? — myślał. — Czemuż się spóźnia, wszak wie, że ją czekam z upragnieniem.
Giovanni, śledzący mistrza nieznacznie, widział jego niepokój.
Nagle wietrzyk musnął wodę fontanny, Leonard nastawił ucha, Giovanni po wyrazie jego twarzy domyślił się, że to nadchodzi ona.
Naprzód weszła siostra Kamilla z nizkim ukłonem — była to nowicyuszka jeszcze nie wyświęcona, która jej towarzyszyła zawsze do pracowni malarza. Za Kamillą szła oczekiwana przez wszystkich — kobieta trzydziestoletnia w skromnej szacie, osłonięta czarną gazą. Była to monna Liza Gioconda.
Beltraffio wiedział, że jest Neapolitanką, że pochodzi ze starożytnego rodu. Jej ojciec Antonio Gerardini utracił cały majątek podczas najazdu florenckiego w r. 1495; była trzecią żoną obywatela florenckiego Francesca del Giocondo.
W chwili, gdy Leonard zaczynał jej portret, artysta przekroczył już pięćdziesiątkę, a mąż Lizy miał lat czterdzieści pięć. Należał do Rady Dziesięciu Republiki florenckiej. Był to człowiek przeciętny, taki, jakich spotyka się co krok: ani zły, ani dobry, pracowity, oszczędny, — zajęty sprawami publicznemi i agronomią; żonę uważał za najwytworniejszy sprzęt swego domu, lecz mniej dbał o piękność monny Lizy, niż o wyborowy gatunek sycylijskich byków lub o cło, pobierane za świeże skórki baranie.
Mówiono, że wyszła za mąż nie z miłości, lecz z rozkazu ojca i że jej pierwszy narzeczony z rozpaczy szukał śmierci na polu bitwy. Krążyły też pogłoski, że ma licznych wielbicieli i że dla wszystkich jest chłodna i nieprzystępna; nawet najzłośliwsi, a takich nie brakło we Florencyi, nie mogli nic zarzucić monnie Giocondzie. Skromna, pobożna, miłosierna, była rządną gospodynią, wierną małżonką i czułą matką dla swej Dianory, dwunastoletniej dziewczynki.
Tyle tylko wiedział o niej Beltraffio. Ale monna Liza, przybywająca do pracowni Leonarda, wydawała mu się inną zgoła kobietą.
Przez lat trzy nie osłabło, lecz zwiększyło się jeszcze wrażenie, jakiego Giovanni doświadczał za każdem ukazaniem się tej kobiety. Uważał ją za nadprzyrodzone zjawisko, tłómaczył to sobie, że ponieważ przywykł widzieć jej twarz na portrecie, a sztuka mistrza była niezrównaną, więc żywa monna Liza wydawała mu się mniej rzeczywistą od tamtej. Ale było w tem wrażeniu coś głębszego.
Giovanni wiedział, że Leonard widuje ją tylko w obecności osób trzech, wśród licznego grona gości lub wreszcie wobec nieodłączonej siostry Kamilli, a jednak czuł, że pomiędzy nimi jest tajemnica, która ich łączy węzłem nierozerwalnym, i że to nie jest tajemnica miłosna, lecz coś zgoła innego od uczucia, które ludzie miłością zowią.
Giovanni słyszał nieraz z ust Leonarda, że artysta dąży zwykle do oddania podobieństwa własnej twarzy i postaci w rysach osób, które maluje. Mistrz tłómaczył to sobie w ten sposób, że dusza ludzka będąc twórczynią cielesnej powłoki, za każdem nowem odtworzeniem ludzkich kształtów, powtarza bezwiednie rysy, które wytworzyła niegdyś dla siebie samej, a ta dążność jest tak silna, że nawet w portretach, po przez zewnętrzne podobieństwo pierwowzoru przebija, jeśli już nie twarz, to dusza malarza.
To, co się działo pod oczyma Beltraffia, było jeszcze dziwniejsze. Młodzieniec dostrzegł, że nietylko monna Liza, oddana na płótnie, lecz i ta druga, żywa, staje się coraz podobniejszą do Leonarda, jak to się zdarza ludziom, żyjącym ze sobą przez lat szereg. Podobieństwo istniało nietyle w samych rysach, choć i tu było zdumiewające — ile w wyrazie oczu i uśmiechu.
Giovanni przypomniał sobie, że już widział ten uśmiech w pierwszym obrazie mistrza na twarzy Ewy, matki rodzicielki, stojącej wobec drzewa wiadomości złego i dobrego. Anioł w „Madonnie wśród skał“, Leda z łabędziem i wiele innych główek niewieścich, namalowanych przez Leonarda, miały ten sam uśmiech zagadkowy. Możnaby sądzić, że artysta całe życie szukał odbicia własnej piękności i znalazł ją wreszcie na twarzy Giocondy.
Giovanni wpatrywał się nieraz w ten uśmiech wspólny im obojgu, i jej, i jemu, ogarniał go lęk, zdawało mu się snem, a sen rzeczywistością; jak gdyby monna Liza nie była istotą żywą, ani małżonką florenckiego obywatela imć Gioconda, najpospolitszego z ludzi, lecz istotną wyśnioną, wymarzoną przez mistrza, jego sobowtórem niewieścim.
Artysta zaczął malować. Nagle odłożył pędzle, wpatrywał się w twarz Lizy — najlżejszy cień, najmniejsza zmiana wyrazu nie uchodziła jego baczności.
— Madonno — rzekł — coś was trapi.
Liza podniosła na Leonarda oczy głębokie, spokojne.
— Istotnie — odrzekła — Dianora zasłabła... Przez całą noc nie spałam.
— Jesteście może zmęczeni. Odłóżmy seans na inny dzień — rzekł malarz.
— Nie, nie — broniła się — Czyż wam nie żal tracić takiego dnia? Patrzcie światło tak blade, a cienie tak przejrzyste. Lubicie takie oświetlenie. — Wiedziałam — dodała, po chwili milczenia — wiedziałam, że będziecie na mnie czekali. Przyszłabym wcześniej, ale zatrzymała mnie madonna Sofonisba — swojem gadulstwem...
— Więc to dlatego! Nie dla choroby Dianory! Ha! prawda, nieraz czcze gadaniny zasępiają nam duszę i drażnią nas bardziej od naszych własnych zmartwień.
Kiwnęła głową, widać było, że już oddawna przyzwyczaili się rozumieć bez słów: dość im było spojrzenia.
Zabrał się znowu do roboty.
— Opowiadajcie mi — prosiła monna Liza.
— O czem? — zapytał.
Po chwili namysłu, rzekła:
— Opowiedzcie historyę o królestwie Wenery.
Lubiła najbardziej opowieści, na tle osobistych wspomnień Leonarda, jego podróży, jego spostrzeżeń nad przyrodą.
Na dany znak mistrza, Andrea Salaino wziął skrzypce, zaś Atalanta — srebrną lutnię; przy tym wtórze Leonard opowiadał głosem dźwięcznym, przyciszonym. — Była to jakby kołysanka.
„Ci, którym przeznaczono zginąć na morzu, wśród burzy, widzą wyspę Cypr, królestwo bogini miłości. Wielu kapitanów, zwabionych jej pięknością, kierowało ku niej swe statki, a zawsze pochłaniały je fale zburzone. Ileż to okrętów poszło na dno, ile rozbiło się o skały, stojące na straży tej wyspy. Do dziś dnia sterczą tam ich szkielety, nawpół zagrzebane w piaskach nabrzeżnych, pokryte morskiemi trawami. Tyle tułowiów bieleje tam na słońcu, że patrząc, możnaby przypuścić iż nadszedł już dzień Sądu Ostatecznego, w którym morze wyplunie wszystkie pożarte okręty. A nad wyspą rozpościera się niebo, wciąż pogodne, słońce świeci blaskiem słodkim, powietrze jest tak przejrzyste i ciche, że płomień palących się kadzideł u podnóża świątyni strzela w górę tak prosto, jak marmurowe kolumny i czarne cyprysy, odbijające się w gładkiej tafle jeziora. Fontanny szepcą o miłości do ucha rozbitków, wiatr niesie im zapach kwiatów i drzew mirtowych, a im sroższa burza wre i kipi na morzu, tem większy spokój w królestwie Wenery“.
Umilkł, a wraz z jego głosem zgasły dźwięki lutni i skrzypiec. Zapanowało milczenie, piękniejsze i wymowniejsze od pieśni. Słychać było tylko szmer fontanny. Monna Liza utopiła wzrok w oczach artysty z uśmiechem tajemniczym, podobnym do cichej, przejrzystej wody, której dna dojrzeć nie sposób.
A Giovanniemu zdało się, że w chwili tej Leonard i monna Liza podobni są do dwu źwierciadeł, odbijających wzajem swój obraz w nieskończoność.

II.

Nazajutrz, w Palazzo Vecchio malarz pracował nad „Bitwą pod Aughiari“, obrazem, obstalowanym przez Republikę. Wracając do domu, Leonard zatrzymał się na placu przed Dawidem Michała Anioła.
Ten posąg z białego marmuru, odrzynający się na tle wieży, strzegł, jakby Ratusza Florencyi. Ciało młodzieńca było chude, muskularne, ręka prawa trzymała procę, w lewej był kamień. Było to dzieło Michała Anioła, największego wroga Leonarda, choć ten był zawsze gotów służyć mu radą i pomocą.
I oto teraz stojąc przed tym posągiem, czuł w nim duszę, równą swojej, lecz odmienną, tak jak czyn jest odmiennym od rozmyślania, namiętność od chłodu, burza od spokoju. Ta obca siła pociągała Leonarda, budziła w nim ciekawość, żądzę zbadania jej głębi.
Podczas budowy florenckiej katedry niezręczny rzeźbiarz uszkodził marmurową bryłę. Za przybyciem Leonarda do Florencyi ofiarowano mu ją do obrobienia, ale podczas gdy on namyślał się, wahał, obliczał i mierzył ze zwykłą sobie powolnością, inny artysta, młodszy od niego o lat dwadzieścia trzy, Michał Anioł Buonarotti, odebrał mu obstalunek i pracując z nadzwyczajną szybkością we dnie i nocami, w ciągu dwudziestu pięciu miesięcy ukończył posąg Dawida.
Leonard pracował szesnaście lat nad pomnikiem Sforzy, kolosem glinianym, a nie śmiał nawet w duchu określić, ile czasu zajęłoby mu wykonanie marmuru tak olbrzymich rozmiarów, jak Dawid.
Florentyńczycy uznali Michała — Anioła, jako szczęśliwego współzawodnika Leonarda w sztuce rzeźbiarskiej.
Obecnie ów rywal, choć nie był oswojony z pędzlem, malował scenę wojenną do Sali Rady i ze zdumiewającą śmiałością wytaczał walkę Leonardowi na polu malarstwa.
Im większą dobroć i pobłażliwość spotykał Buonarotti u swego rywala tem bardziej go nienawidził. Jego zimną krew brał za pogardę, zbierał skwapliwie wszystkie pogłoski, nieprzychylne dla swego współzawodnika, szukał z nim kłótni i korzystał z każdej sposobności, aby urazić tego, którego nienawidził, uznając w duchu jego wyższość.

III.

W owym czasie ważna sprawa zmusiła Leonarda do opuszczenia Florencyi. Wyruszył z Machiavelem.
Od dawien dawna Republika prowadziła walkę z sąsiedniem miastem Pizą — ta walka wycieńczała obie strony. Rada Dziesięciu poleciła Leonardowi urzeczywistnić jego własny projekt, polegający na odwróceniu wód Arna przed Pizą i przelaniu ich za pomocą kanału na moczarów Liwurny. Miało to przeciąć komunikacyę oblężonego miasta z morzem, przeszkodzić dostawie żywności i zmusić Pizańczyków do poddania się.
Początkowo robota zapowiadała się dobrze. Poziom wód rzeki został obniżony, lecz niebawem wynikły trudności, pociągające za sobą wielkie nakłady i koszty, a oszczędni ojcowie miasta targowali się o każdego dukata.
Latem 1505 r. po burzy, wezbrane wody rzeki wystąpiły z łożyska, zalały i zniszczyły część usypanej grobli. Leonard został wezwany na miejsce robót.
W wilię wyjazdu artysta wyszedł wieczorem na przechadzkę za miasto. W oddali w świetle widać było Florencyę; w podwójnem świetle zmierzchu i księżyca miasto wydawało się, jak olbrzymi kwiat srebrny.
Leonard zauważył, że każde miasto, tak, jak każda osoba ma swój zapach odrębny. Zdawało mu się, że Florencya pachnie wilgotnym pyłkiem irysów, zmięszanym z wonią werniksu i farb starych, bardzo starych obrazów.
Począł myśleć o Giocondzie. Znał jej życie nie lepiej od Giovanna. Dziwił się, że była żoną imć Francesco, człowieka pospolitego tak pod względem powierzchowności, jak i umysłu, zajętego jedynie handlem. Artysta podziwiał nieziemską piękność monny Lizy, wydawała mu się istotą wyśnioną, ale bliższą od wielu rzeczywistych. Były jednak chwile, gdy czuł, że jest ziemianką.
Monna Liza nie należała do rzędu kobiet uczonych, zwanych wówczas dotte eroine. Nie popisywała się nigdy swojemi wiadomościami literackiemi. Leonard dowiedział się przypadkowo, że zna język grecki i łacinę. Była skromna, cicha, mówiła mało, ale zawsze rozumnie. Niektóre jej odezwania chwytały go za serce i były jakby łącznikiem pomiędzy ich duszami. Gdy takie słowo z ust jej padło, Leonard czuł, że jest mu najbliższą istotą na świecie, miał ochotę przycisnąć ją do piersi i złożyć pocałunek na jej czole. Tłumił jednak to pragnienie, starał się patrzeć na nią, jak na istotę bezcielesną, czysto duchową.
Czy łączyła ich miłość?
Leonard nie znał uczucia, zwanego zwykle tem mianem. Tak, jak nie jadał mięsa, nie dlatego, żeby to uważał za karygodne, lecz że wydawało mu się to wstrętnem, tak samo strzegł się stosunków z kobietami, albowiem miłość fizyczna w małżeństwie czy w cudzołóztwie wydawała mu się nie tyle grzeszną, ile brutalną i obrzydliwą.
Lecz jeśli nawet kochał tę istotę wyjątkową, to jednak nie pragnął niczego więcej, nad duchowe z nią obcowania, nad mistyczną rozkosz przelewania jej rysów na płótno. Ten portret był jakby dziecięciem, zrodzonem z niej i z niego.
Artysta czuł wszelako, że ów stosunek idealny i czysty, był niebezpieczniejszym od zwykłych węzłów miłosnych. Kroczyli oboje nad brzegiem przepaści, po ścieżynie, której nikt jeszcze przed nimi nie deptał. Chwilami malarz zastanawiał się, czy ma prawo w tę duszę, tak sobie pokrewną, siostrzaną, zapuszczać ten sam wzrok ciekawy, którym badał tajemnice prawa mechaniki i matematyki, lub rozkład trupa.
Czyż ta przyjaciółka, ta siostra nie odtrąci go za taką ciekawość, jakby to uczyniła każda inna kobieta?
Zdawało mu się czasami, że ją skazuje na śmierć powolną i straszną. Przerażała go jej uległość. Dopiero w ostatnich czasach zrozumiał, że będzie musiał postanowić, czem ona ma być dla niego na przyszłość: istotą z krwi i kości, czy tylko snem. marzeniem, odbiciem jego własnej duszy w źwierciedle niewieściem? Liczył jednak, że rozstanie oddali konieczność decyzyi i rad był niemal, że musi opuścić Florencyę. Lecz — teraz gdy wybiła godzina rozłąki, pojmował, że rozłąka nie odwlecze, lecz przeciwnie przyspieszy chwilę stanowczą.
Pogrążony w tych myślach, szedł bezwiednie, jak lunatyk, obudziły go z tego pół snu dźwięki pieśni. Na rogu uliczki był balkon; pod nim mężczyzna śpiewał serenadę swej ukochanej.
Była to stara pieśń miłosna, skomponowana niegdyś przez Wawrzyńca Medyceusza, do karnawałowego korowodu Bachusa i Ariadny, pieśń smutna, przeplatana wesołemi dźwiękami i zwrotkami. Leonard lubił ją, bo mu przypominała lata młodzieńcze, więc łowił uchem te słowa:

Ouant'è bella giovinezza,
Che si fugge tuttavia,
Chi vuol esser lieto, sia:
Di doman non c'è certezza[2]

Ostatni wiersz wzbudził w artyście smutne przeczucia.

U progu starości, wśród smutku i osamotnienia los zsyłał mu duszę bratnią. Czyż ją odtrąci, wyrzecze się jej, jak nieraz wyrzekał się życia dla marzenia? Czy znowu poświęci teraźniejszość przyszłości, rzeczywistość — urojeniu. Cóż wybierze: Giocondę żywą czy też istotę nieśmiertelną? Wiedział, że wybierając jedną, utraci drugą, a obie było mu równie miłe; wiedział też, że nie może już dręczyć dłużej monny Lizy. Ale miał wolę słabą, chwiejną. Żal mu było zarówno: poświęcać żywą nieśmiertelnej, jak nieśmiertelną żywej, tę, która istniała, tej, która miała żyć wiecznie na obrazie.
Szedł powoli, a za nim biegły słowa pieśni:

Di doman non c’è certezza.


IV.

Dnia następnego monna Liza przybyła do pracowni Leonarda o zwykłej godzinie, ale po raz pierwszy przybyła sama, bez swej nieodstępnej towarzyszki, siostry Kamilli. Gioconda wiedziała, że to ich ostatnia rozmowa.
Pokój był zalany oślepiającem światłem. Leonard spuścił firankę i nagle zapanował półmrok tajemniczy, przeźroczysty, w którym piękność monny Lizy zajaśniała żywszym blaskiem.
Byli sam na sam.
Artysta pracował w milczeniu, zapomniał o myślach, które go trapiły dnia poprzedniego, o koniecznej rozłące, o wyborze pomiędzy dwoma rodzajami uczuć. Zdawało mu się, że teraźniejszość i przyszłość nie istnieją, że czas stanął w swym biegu, że ta istota ukochana siedzieć tak będzie w nieskończoność z tym swoim dziwnym uśmiechem.
Wiedział, że wszystko przecierpi, że gotowa umrzeć dla niego. Chwilami patrzał na nią z taką samą ciekawością, z jaką przyglądał się skazańcom, idącym na śmierć, gdy badał każde drgnienie ich twarzy.
Nagle spostrzegł, że jakaś myśl obca, którą nie on wzbudził, odbiła się na twarzy jego modelu, jak wietrzyk na zwierciadlanej tafli wód. Chcąc tę myśl odegnać i wprowadzić znowu Giocondę w zaczarowane koło swoich własnych złudzeń i marzeń, począł głosem śpiewnym, stłumionym opowiadać jej zagadkową opowieść.
„Nie mogłem oprzeć się pokusie obejrzenia tajników natury nieznanym ludziom — mówił; — szedłem wśród nagich, ponurych skał i wreszcie dotarłem do jaskini. Stanąłem u wejścia, pełen trwogi.
„Po krótkiem wahaniu, spuściłem głowę, przyłożyłem lewą dłoń do prawego kolana i zasłoniłem sobie oczy ręką prawą, aby przywyknąć do ciemności. Wszedłem i postąpiłem parę kroków. Marszczyłem brwi, mrużyłem oczy, chcąc wzrok zaostrzyć; szedłem poomacku, nie widząc nic przed sobą. Ciemności były nieprzeniknione. Po dłuższej chwili poczęły walczyć we mnie dwa uczucia: strachu i ciekawości, obawy przed ciemną grotą i żądzy zbadania jej tajemnic“.
Umilkł. Cień nie zchodził z czoła Giocondy.
— I które z dwóch uczuć przemogło? — spytała.
— Ciekawość — odparł.
— Zgłębiliście tajemnicę jaskini?
— Przekonałem się, że można ją zgłębić.
— Czy objawicie to światu?
— Wszystkiego powiedzieć nie mogę, ale chciałbym natchnąć ludzi tak wielką siłą ciekawości, aby zdołali zwyciężyć obawę.
— A jeśli ciekawość nie zdoła, mistrzu Leonardzie? — zagadnęła z roziskrzonym wzrokiem, — a jeśli potrzeba czegoś więcej, czegoś potężniejszego dla zbadania najdalszych, a może najcudniejszych tajemnic jaskini?
Zajrzała mu w oczy z uśmiechem, którego nie widział jeszcze na jej ustach.
— Czegóż potrzeba więcej? — zapytał.
Milczała.
W chwili tej promień światła przeniknął przez szparę firanki i odegnał z twarzy Giocondy ów cień zagadkowy.
— Wyjeżdżacie jutro? — szepnęła.
— Nie, dziś wieczorem — odparł.
— I ja wyjadę niebawem.
Malarz spojrzał na nią, chciał coś powiedzieć, ale milczał. Domyślał się, że wyjeżdża, by nie pozostać we Florencyi sama, bez niego.
— Imć Francesco, mój mąż — ciągnęła dalej monna Liza — wyrusza na trzy miesiące do Kalabryi dla interesów. Prosiłam go, aby mnie wziął ze sobą. — Artysta odwrócił się, brwi zmarszczył i spojrzał jakby z urazą na ów promień słońca brutalnie szczery.
— Zasłońcie okno — rzekła monna Liza, — mam jeszcze chwilę czasu i nie jestem zmęczona. Możecie malować dalej.
— Nie. Już dość! — zawołał, odrzucając pędzle.
— Nie ukończycie tego portretu nigdy.
— Dlaczego? — spytał z obawą. — Czy to wasze ostatnie odwiedziny w pracowni?
— Będę przychodziła, gdy wrócę, ale za trzy miesiące mogę być tak zmienioną, że mnie wcale nie poznacie. Wszak mówiliście sami, że twarze kobiece zmieniają się szybko?
— Chciałbym skończyć — mówił jakby do siebie — ale dziwny ze mnie człowiek: chwilami zdaje mi się, że chcieć nie potrafię, lub że to, czego pragnę, jest niemożliwem do osiągnięcia.
— Niemożliwem? — powtórzyła ze zdziwieniem. — Słyszałam zresztą, że nie kończycie nigdy waszych prac, bo wymagacie za wiele od siebie.
W słowach jej odczuł skargę nieśmiałą, pełną pobłażliwości.
Ogarnęła go rozpacz.
Ona wstała i rzekła, jak zwykle:
— Czas już na mnie. Żegnam was, mistrzu Leonardzie. Szczęśliwej podróży.
Zdało mu się znowu, że widzi na jej twarzy rozpaczną wymówkę i prośbę.
Wiedział, że to chwila niepowrotna. Wiedział, że nie powinien milczeć, a jednak im bardziej pragnął, wytężał wolę dla zdobycia się na decyzyę, tem większą czuł niemoc, tem większą przepaść dostrzegał pomiędzy nią a sobą. A monna Liza uśmiechała się swoim zwykłym, pogodnym uśmiechem. Ale teraz dopiero spostrzegł, że był on podobnym do uśmiechu, na twarzach zastygłych od dotknięcia śmierci. Ogarnęła go litość bezmierna i obezwładniła do reszty.
Monna Liza podała mu rękę, ucałował ją w milczeniu, po raz pierwszy od czasu, jak się znali. W chwili tej uczuł, że ona się nachyla i muska ustami jego włosy.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece! — rzekła.
Gdy oprzytomniał, już jej nie było. W pracowni panowała cisza letniego popołudnia, straszniejsza od ciszy podziemi.
Zadźwięczały mu w uszach słowa pieśni:

Di doman non c’è certezza.


V.

W dwa miesiące potem Leonard dowiedział się o śmierci Giocondy z ust starego kupca, przybyłego z Florencyi. Doniósł mu o tem bez ogródki:
— Prawda, nie słyszeliście zapewne — rzekł w toku rozmowy. — Co za nieszczęście! Biedny imć Giocodno! Owdowiał po raz trzeci! Już miesiąc upływa, jak monna Liza umarła! Niech się dzieje wola Boża!
Leonardowi pociemniało w oczach. Był blizkim omdlenia. Lecz nadzwyczajnym wysiłkiem woli zapanował nad sobą. Jego twarz pozostała nieprzenikniona.
Po pierwszem wstrząśnieniu wewnętrznem, wywołanem tą wiadomością, zaczął wmawiać w siebie, że kupiec skłamał, żeby zobaczyć, jak on przyjmie tę nowinę i żeby módz potem opowiadać o jego przerażeniu, dając nową podstawę plotkom, krążącym już oddawna o uczuciach wzajemnych Leonarda i Monny Lizy.
Jak to zwykle bywa w podobnych razach, w pierwszej chwili straszna rzeczywistość wydała mu się niemożliwą. Ale wieczorem usłyszał potwierdzenie tej wieści z ust wiarogodnych: Imć Giocondo wracał z żoną z Kalabryi, monna Liza Gioconda zasłabła w drodze w małem miasteczku Lagonera i zmarła na febrę, jak mówili jedni, na zapalenie gardła — jak twierdzili inni.


VI.

Kanał, który miał pozbawić Pizę wód Arna, okazał się chybionem przedsięwzięciem.
Podczas jesiennych wylewów, rzeka zalała rozpoczęte roboty, zamieniając kwitnącą i żyzną dolinę w moczary. Olbrzymia praca i ogromne pieniądze zostały zmarnowane napróżno. Kierownicy robót ziemnych składali całą winę na Leonarda i Machiavela. Biedny Niccolo zachorował ze zmartwienia.
Wkrótce potem zmarł ojciec Leonarda. Artysta zapisał ten fakt w swoim dzienniku ze zwykłą sobie zwięzłością.
„9-go lipca 1504 roku, we środę, o siódmej zrana, wyzionął ducha mój ojciec ser Piotr da Vinci, notaryusz nadworny Podestatu. Dożył lat dziewięćdziesięciu. Pozostawia dziesięciu synów i dwie córki“.
Ser Piero kilkakrotnie wobec świadków wyrażał zamiar przypuszczenia do równego działu z innemi dziećmi swego pierworodnego, nieślubnego syna Leonarda. Czy zmienił to postanowienie, czy też dzieci ślubne nie zastosowały się do jego woli? — Bądź co bądź, oświadczyły one jednogłośnie, że Leonard nie ma prawa do spadku i że nic nie otrzyma. Malarz, za radą swoich wierzycieli wszczął proces o swój dział, wynoszący zaledwie trzysta dukatów. Proces ciągnął się długo i tylko mu wydatków przysporzył.
Spadały na niego wciąż nowe utrapienia. Rząd Republiki czynił mu gorzkie wyrzuty, że wziął z góry pieniądze, a obstalunku na czas nie skończył.
Pewnej nocy zimowej Leonard siedział sam w swojej pracowni. Wiatr huczał i dudnił w kominie, mury domu drżały, jak gdyby do nich szturm przypuszczono, płomień świecy dygotał, krople deszczu smagały szyby.
Po dniu spędzonym w ciężkiej pracy, Leonard czuł się zmęczonym, złamanym. Chciał czytać, ale nic nie rozumiał, słowa tańczyły mu przed oczyma. Patrzał na stos ksiąg, na instrumenty fizyczne, astronomiczne, na globusy i ogarniało go dziwne zniechęcenie. Czuł się niepotrzebnym, bezużytecznym na świecie. — Przypominał sobie, jak bezwiednie był szczęśliwym w dzieciństwie, gdy błądził po górach, przysłuchując się śpiewom ptasząt, wchłaniając zapachy ziół i marząc o wielkich przedsięwzięciach.
I jakiż był plan jego życia? Cóż ziściło się z owych marzeń? Wszystkie jego dzieła poszły na marne, wszystkie zamierzenia chybiły. Pozostało tylko zniechęcenie i nuda. Przypominał sobie słowa Machiavela:
„Najgorszą rzeczą na świecie nie są ani kłopoty, ani zmartwienia, ani choroby, ani ubóstwo, ani nawet śmierć, lecz — nuda“.
Zbliżył się do obrazu, stojącego na stalugach i pokrytego ciężką makatą, podobną do całunu.
Był to portret monny Lizy Giocondy.
Nie odsłonił go nigdy od ostatniego seansu, i oto teraz zdawało mu się, że widzi go po raz pierwszy. Taka siła życia biła z tej twarzy, że artyście przyszły na myśl opowieści o zaczarowanych portretach, które, przekłóte igłą, sprowadzają śmierć osoby odmalowanej. Tu stało się przeciwnie: artysta zabrał życie istocie żywej, aby niem obdarzyć umarłą. Fałdy sukni i gazy zdawały się poruszać od oddechu; wpatrując się w tę twarz cudną, widziało się jakby tętnienie żył pod skórą i mruganie powiek i uśmiech, rozchylający usta.
Ta postać była niby żywą, a jednak nieuchwytną w swej niezmiennej młodości, bardziej starożytną od skał fantastycznego, przedhistorycznego krajobrazu, który jej tło stanowił.
Teraz dopiero, jak gdyby śmierć otworzyła mu oczy, Leonard zrozumiał, że piękność Monny Lizy uosabiała to wszystko, czego on szukał w przyrodzie z ciekawością nienasyconą; zrozumiał, że tajemnica świata była tajemnicą monny Lizy.
Zeszła z nią do grobu. I cóż znaczyło jej spojrzenie, w którem tak długo odbijała się jego własna dusza, jak w źwierciedle?
Co mówił jej uśmiech? Czy to, czego nie dopowiedziały usta podczas ich ostatniego widzenia, gdy mówiła, że dla zbadania cudownych tajników jaskini trzeba czegoś więcej, oprócz ciekawości.
A może był to uśmiech obojętny, z jakim umarli patrzą na żywych?
Artysta czuł, ze śmierć Giocondy nie była przypadkową i że gdyby chciał, mógł ją ocalić. Zdało mu się, że nigdy jeszcze nie widział tej twarzy tak blizko i tak bezpośrednio. Od chłodnego a pieszczotliwego spojrzenia Giocondy dreszcz go przenikał.
Pierwszy raz w życiu Leonard bał się spojrzeć w przepaść, nie chciał poznać jej głębi.
Zasłonił tę twarz ukochaną, której widok sprawił mu rozkosz i męczarnię jednaką.


Na wiosnę, skutkiem próśb namiestnika króla Francyi, Karola d’Amboise, Republika zwolniła Leonarda od jego zobowiązań, pozwalając mu opuścić Florencyę na trzy miesiące i udać się do Medyolanu.
Rad był opuścić swe miejsce rodzinne, tak, jak przed laty dwudziestu, gdy z przed jego oczu znikały śnieżne szczyty Alp, strzegące zielonych łąk i dolin Lombardyi.


KSIĘGA XIV.
Dla wskrzeszenia umarłych.
(1506—1513)
I.

Roku następnego, 1507, malarz otrzymał od Republiki nieograniczony urlop i wszedł zupełnie w służbę Ludwika XII, zamieszkał w Medyolanie.
Upłynęło lat cztery. Pod koniec roku 1511, Giovanni Beltraffio, który był już słynnym mistrzem, pracował nad freskami w nowym kościele św. Maurycego, przy klasztorze żeńskim Monasterio Maggiore wzniesionym na ruinach rzymskiego cyrku i świątyni Jowisza.
Wpobliżu, za wysokim murem był opuszczony ogród pałacu, Carmagnola. Zakonnice odnajmowały ten gmach zrujnowany wraz z przyległościami alchemikowi Galeotto Sacrobosco i jego siostrzenicy, monnie Kassandrze, bawiącym od niedawna w Medyolanie.
Po pierwszym najeździe Francuzów, po zrabowaniu domu monny Sidonii, opuścili Lombardyę i przez lat dziesięć podróżowali po Wschodzie. Krążyły o nich dziwne pogłoski: powiadano, że alchemik wynalazł kamień filozoficzny, zamieniający ołów na złoto; powiadano dalej, że monna Kassandra zrabowała bogatego kupca ze Smyrny, którego poznała w Konstantynopolu. Mówiono wreszcie, że alchemik otrzymawszy od gubernatora Syryi znaczne summy na doświadczenia naukowe, uciekł z pieniądzmi. Jedno było faktem niezaprzeczonym, a mianowicie, że opuścili Medyolan ubodzy, a powrócili z dużym majątkiem.
Dawna czarownica, wychowanka monny Sydonii, piękna Kassandra pościła, uczęszczała do kościoła i rozdawała jałmużny ubogim. Siostry klasztorne kochały ją bardzo, a nawet biskup okazywał jej szacunek. Jednak złośliwe języki dowodziły, że pobożność jest udana, że Kassandra pozostała poganką, że uciekła z Rzymu przed świętą Inkwizycyą i że wcześniej czy później oboje zostaną spaleni żywcem.
Ser Galeotto lubił zawsze Leonarda i dawał mu do czytania rzadkie dzieła, które przywiózł ze swych podróży. Giovanni zaglądał do niego coraz częściej, pod różnemi pozorami, a w istocie dla zobaczenia Kassandry.
Naprzód dziewczyna patrzała na niego podejrzliwie, odgrywała przed nim rolę skruszonej grzesznicy, mówiła o swoim zamiarze wstąpienia do klasztoru, ale, widząc, że obawy i podejrzenia są płonne, nabrała szczerości.
Przypominali sobie dawne rozmowy z przed lat dziesięciu, gdy byli prawie dziećmi oboje i spotykali się na odludnem wzgórzu obok klasztoru św. Radegundy, i gdy mu przepowiadała zmartwychwstanie bogów olimpijskich.
Teraz żyła w odosobnieniu, jak zakonnica; bywała często chora lub udawała chorobę, godzinami całemi przebywając w swoim pokoju, urządzonym jak muzeum.
Kassandra opowiadała młodzieńcowi o swoich podróżach, o cudach, które widziała, o wspaniałości i majestacie opuszczonych świątyń pogańskich nad brzegiem morza Jońskiego i o swoich pracach, o przebytych niebezpieczeństwach. A gdy ją pewnego dnia zapytał: czego szukała w tych wędrówkach, czemu znosiła tyle utrapień, odrzekła mu słowami swego ojca nieboszczyka Luigi Sacrobosca: „Dla wskrzeszenia umarłych“.
W oczach jej zabłysł płomień, po którym młodzieniec poznał dawną czarownicę. Mało się zmieniła: twarz jej pozostała chłodna, nieprzenikniona, jak maska; miała po dawnemu, usta zacięte, bez uśmiechu i oczy złote, przejrzyste, jak bursztyn. Ale teraz, pod wpływem choroby lub może trapiących ją myśli, dolna część twarzy nabrała spokoju, słodyczy, a nawet nieśmiałości. Czar, wiejący od niej pociągał jeszcze bardziej Beltraffia obecnie, niż przed laty dziesięciu i budził w nim ciekawość, obawę i współczucie.
Podczas podróży po Grecyi, Kassandra odwiedziła miejsce rodzinne swej matki, wioskę Mistra, wznoszącą się na ruinach Lacedemony wśród nagich wzgórz Peloponezu, gdzie przed półwiekiem zmarł Plotin, ostatni mistrz mądrości helleńskiej. Zebrała jego książki, listy, oraz legendy, rozpowszechnione przez jego uczniów, którzy wierzyli, że dusza Plotina opuściła Olimp, aby się wcielić w osobę ich mistrza.
Opowiadając Giovanniemu szczegóły tych odwiedzin, Kassandra powtarzała słowa Plotina, wypowiedziane na trzy lata przed śmiercią.
„W kilka lat po mojej śmierci, wszystkie narody świata będą miały jedną jedyną religię“. A gdy zapytywano, jaka to będzie religia: Chrystusowa czy Mahometańska, odparł:
— Ani jedna, ani druga, lecz nowa, niewiele różniąca się od dawnego pogaństwa.
Przytaczając te słowa, Kassandra wpatrywała się w młodzieńca swemi złotemi oczyma.
— Giovanni — spytała go po chwili milczenia — czyś kiedy słyszał o człowieku, który żył przeszło tysiąc lat temu, a marzył także, jak Plotin, o wskrzeszaniu umarłych, o cesarzu Flawiuszu, — Klaudyuszu Julianie?
— O Julianie Apostacie?
— Tak, sam mienił się zaprzańcem i Galilejczycy tak go nazywali.
Giovanni odparł jej, że widział raz we Florencyi misteryum, skomponowane przez Wawrzyńca Medyceusza, a przedstawiające męczeństwo dwu młodzianków, których Juljan Apostata kazał zgładzić z powodu ich wiary. Przypominał sobie jeden wiersz tego misteryum, słowa Juljana, ginącego od miecza; w ostatniej chwili wołał:
— Zwyciężyłeś, Galilejczyku! O Cristo Galileo, tu hai pur vinto!
— Słuchaj, Giovanni, — mówiła Kassandra — w smutnych dziejach tego człowieka jest wielka tajemnica: obaj cesarz Juljan i uczony Plotin nie dopięli celu dlatego, że znana im była tylko połowa prawdy, a ta, bez drugiej połowy jest kłamstwem: zapomnieli proroctwa, które powiada, że bogowie zmartwychwstaną wtedy dopiero, gdy ziemia złączy się z niebem i gdy wszystko, co jest dwojgiem, będzie jednem. Nie zrozumieli tych słów i dlatego oddali swe dusze bogom olimpijskim, nadaremnie.
Przerwała, bojąc się jakby kończyć swoich wywodów. Po chwili milczenia szepnęła:
— Gdybym ci mogła wszystko powiedzieć... ale jeszcze za wcześnie. Dodam tylko tyle: między bogami olimpijskimi jest jeden, bliższy ludziom od innych, bóg promienny i ponury, miłościwy i bezlitosny. Nie żądaj, bym ci wszystko powiedziała, ale wytłómaczę ci to kiedyś.
Giovanni nie rozumiał, lecz czuł, że już ani wiara fra Benedetta, ani nauka Leonarda nie zadowolnią jego pragnienia wiedzy. W niejasnych przepowiedniach Kassandry dostrzegał promień światła, a spodziewał się, że z czasem zrozumie lepiej jej słowa. Czepiał się tej nadziei, jak tonący deski zbawienia.
Węzły, łączące go z Kassandrą, stawały się coraz ściślejsze.

II.

W owym czasie przybył do Medyolanu słynny doktór Teologii, inkwizytor O. Giorgio Casale, wysłaniec papieża Juljana II dla poskromienia czarowników. Protektorowie Kassandry ostrzegli ją o niebezpieczeństwie. Postanowiła uciec do Francyi lub Anglii. Giovanni miał ją ujrzeć po raz ostatni przed jej wyjazdem. Obiecała, że mu swą tajemnicę wyjawi.
O wyznaczonej godzinie znalazł się przy furtce ogrodowej. Była zamknięta. Dobijał się długo. Nikt nie przychodził. Wreszcie młodzieniec zakołatał do furty klasztornej i od furtyana dowiedział się strasznej nowiny: O. Giorgio Casale przybył wcześniej, niż go się spodziewano, a zaraz po przybyciu kazał uwięzić Galeotta Sacrobosco i jego siostrzenicę, jako podejrzanych o czarną magię.
Galeotto zdołał umknąć, ale Kassandra została aresztowana i wtrącona do podziemi Inkwizycji.
Usłyszawszy o tem, Leonard udał się do swoich przyjaciół: głównego skarbnika Ludwika XII i namiestnika króla Francyi w Medyolanie, Karola d’Amboise, aby ich prosić o ratowanie Kassandry. Giovanni przedsięwziął liczne kroki, na własną rękę, a przy tem biegał z listami Leonarda i kołatał do trybunału Inkwizycyi.
Tu poznał pierwszego sekretarza fra Giorgia, Michała Walderę, doktora teologii; był on bardzo uprzejmym dla Beltraffia. Udawał wielkie przejęcie się losem Kassandry, a tymczasem wyciągał Giovanna na słówka, dowiadywał się o życiu Leonarda, o jego poglądach, zajęciach. Giovanni zmiarkował niebawem o co chodzi i milczał uparcie.
Michał Waldera opowiadał mu ciekawe rzeczy o potędze szatańskiej, o znakach, po których łatwo poznać dzieci, zrodzone z dyabła i czarownicy: nie rosną one, są ciężkie i bardzo łapczywe na pokarm. Czasami zapraszał go na posiedzenie Trybunału. Giovanni szedł, w nadziei, że dowie się tam czegoś o losach Kassandry, ale były to próżne złudzenia. Dowiedział się tylko, że monna Sidonia została także wtrąconą do więzienia.
Główny inkwizytor fra Giorgio Casale, był zgarbionym staruszkiem o twarzy chudej, łagodnej i słodkiem spojrzeniu. Ci, którzy go znali osobiście, mówili, że to człowiek dobry, bezinteresowny, cnotliwy, prowadzący życie ascetyczne. Przyglądając mu się, Giovanni widział, że cierpi razem z ofiarami i że pragnie torturami skłonić je do wyrzeczenia się szatana i spraw jego i tem samem ocalić je od wiecznego potępienia.
Krążyły pogłoski, że fra Giorgio wykrył w Lombardyi spisek dwunastu tysięcy czarowników i czarownic, sprzysiężonych na zgubę Włoch. Egzekucye mnożyły się z dniem każdym.
Wreszcie Michał Waldera oznajmił Giovanniemu, że wina Kassandry została stwierdzona, że ją uznano za najniebezpieczniejszą z adeptek czarnej magii i że będzie ukarana odpowiednio.
Słysząc to, młodzieniec chciał się oznajmić, że jest jej wspólnikiem, aby zginąć z nią razem. Jednak milczał — nie ze strachu, lecz z dziwnej obojętności, która go nagle ogarnęła. Były to jakby czary. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, nie miał siły walczyć z odrętwieniem.
Jak lunatyk szedł prosto przed siebie. Dotarł do klasztoru św. Franciszka. Wszedł do celi fra Benedetta. Mnich był nieobecnym, wyruszył na parę dni do Bergamo. Młodzieniec padł na łóżko i zapalił świecę. Nad łóżkiem, na białej ścianie wisiał czarny krucyfiks. Giovanni podniósł oczy i zdało mu się, że z ust Ukrzyżowanego słyszy słowa:
„Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni“...
Chciał modlić się, ale nie mógł. W sercu i w głowie miał pustkę. Ukrył twarz w dłoniach i przeleżał tak długo, bardzo długo. Wreszcie uczuł piekące pragnienie. Słaniając się, jak pijany, wstał, dowlókł się do dzbana z wodą i pił chciwie.
Nagle wydało mu się, że widzi pod krucyfiksem postać skuloną w czarnym habicie z kapturem, nasuniętym na oczy. Zdziwił się, bo pamiętał, że drzwi zamknął na klucz. Nie przeraziło go to zjawisko. Przeciwnie, doznał ulgi. Zbliżył się do tajemniczej postaci. Mnich wstał i odrzucił kaptur. Oczom młodzieńca ukazała się twarz biała, marmurowa, chłodna, przecięta krwawą linią ust, oczy żółte błyszczały, jak stal, czarne włosy tworzyły hełm nad głową i zdawały się obdarzone życiem, jak węże na głowie Meduzy.
Powoli uroczyście, Kassandra — ona to była bowiem — podniosła ręce. Czarny habit opadł na ziemię, wyłoniło się z niego marmurowe ciało Afrodyty.
Giovanni raz jeszcze spojrzał na krucyfiks.
— Biała Dyablica! — krzyknął przeraźliwie i runął na podłogę.
Nazajutrz fra Benedetto za powrotem ze swej wycieczki znalazł go nieprzytomnym. Młodzieniec miał zapalenie mózgu.

III.

Pewnej nocy Leonard siedział w pracowni, wsłuchując się w ryk wiatru. Myślał o Monnie Lizie i o śmierci, te dwie myśli łączyły się nieraz w jego rozpamiętywaniach. Nagle ktoś do drzwi zapukał. Artysta wstał i otworzył. Do pracowni wszedł młodzieniec nieznajomy, miał twarz wesołą i oczy poczciwe.
— Mistrzu Leonardzie! — zawołał — czy mnie poznajecie?
Malarz spojrzał na niego uważniej i przypomniał sobie swego małego przyjaciela Franciszka Melzi, z którym błądził po lasach Vaprio. Od tego czasu upłynęło lat dwanaście. Chłopak wyrósł na mężczyznę. Artysta, poznawszy go, ucałował serdecznie.
Franciszek przybywał z Bolonii, gdzie jego ojciec osiedlił się po najeździe Francuzów w r. 1500, nie chcąc patrzeć na klęskę swej ojczyzny. Starzec chorował długo, wreszcie umarł. Syn przybył do Leonarda, pamiętając jego obietnicę.
— Jaką obietnicę? — zapytał mistrz.
— Jakto? Czyż zapomnieliście? Było to parę dni przed naszem rozstaniem, w wiosce Mandello, nad jeziorem Lecco, u stóp góry. Zeszliśmy do opuszczonej kopalni, wyście nieśli mnie na ręku. Gdym usłyszał, że wyjeżdżacie do Romanii i wchodzicie w służbę u Cezara Borgii, rozpłakałem się rzewnie, oświadczyłem, że ucieknę z domu i będę wam towarzyszył. Ale nie chcieliście mnie brać ze sobą i daliście mi słowo, że za lat ośm, gdy wyrosnę...
— Ach! tak! przypominam sobie! — przerwał mu Leonard.
— Dzięki Bogu! Wiem, że jestem wam niepotrzebny, ale proszę was, nie odpędzajcie mnie od siebie. Zresztą choćbyście mnie wyrzucili za drzwi, powrócę. Róbcie ze mną, co chcecie, ja z wami zostanę. Chcę być waszym uczniem.
— Mój drogi chłopaku! — zawołał Leonard wzruszony.
Ucałował go i przycisnął do piersi tak, jak przed laty.

IV.

Po opuszczeniu Florencyi w r. 1507, Leonard został mianowany „nadwornym malarzem“ króla Francyi Ludwika XII, lecz nie otrzymywał pensyi stałej i musiał żyć z przygodnych zarobków. Zapominano o nim często, a nie umiał przypominać się obrazami, nadsyłanemi w chwili sposobnej. Pracował coraz mniej i coraz wolniej i był wciąż w kłopotach pieniężnych. Pożyczał od kogo tylko mógł, nawet od swoich uczniów, nie płacił starych długów, a robił wciąż nowe. W przedpokojach wielkich panów wyczekiwał cierpliwie swojej kolei. Podczas gdy Rafael, korzystając z hojności papieża, stawał się bogatym rzymskim patrycyuszem, podczas gdy Michał Anioł odkładał na czarną godzinę, Leonard nie miał prawie dachu nad głową.
Postanowił opuścić Medyolan i wejść w służbę Medyceuszów. Papież Juljan II umarł, nastąpił po nim Giovanni Medyceusz, znany pod nazwą Leona X. Brata swego Juljana mianował papieskim chorążym — taki sam tytuł nosił niegdyś Cezar Borgia. Juljan wyruszył więc do Rzymu i wziął ze sobą Leonarda.
Artysta opuścił króla Francyi dla nowego pana, tak jak niegdyś opuścił Wawrzyńca dla Ludwika, jak opuścił Il Mora, dla Cezara, Cezara dla Soderiniego, a Soderiniego dla Ludwika XII. Wyruszał ze smutkiem na swą nieskończoną wędrówkę.
„23-go września 1513 roku — pisał w swoim dzienniku ze zwykłą sobie zwięzłością:
— „Opuściłem Medyolan, udając się do Rzymu. Towarzyszą mi: Francesco Melzi, Solaino, Cezary, Astro i Giovanni“.




KSIĘGA XV.
Leonard da Vinci, Michał Anioł i Rafael.
(1513 — 1515)
I.

Papież Leon X, wierny tradycyom rodziny, był protektorem sztuk i nauk. Otaczał się poetami, muzykami, malarzami i uczonymi. Poeci odznaczający się łatwością tworzenia, mogli być pewni zarobków i łask Jego Świętobliwości. Rozpoczął się „wiek złoty“ dla naśladowców i czcicieli Cycerona i Wirgiliusza; gładka forma była ich artykułem wiary. „Samo przypuszczenie, że poeci nowocześni mogą prześcignąć starożytnych jest grzechem“ — mówili, domagając się, aby papież pozwolił zaliczyć Platona w poczet świętych.
W kilka dni po przybyciu do Rzymu. Leonard wyczekiwał na swoją kolej w przedsionkach Watykanu. Nie pierwszy to raz kołatał o audyencyę, ale trudno ją było uzyskać nawet ulubieńcom Papieża. Po trzechgodzinnem wyczekiwaniu, artysta odszedł z sercem przepełnionem goryczą. Wiedział, że tego dnia Leon X przyjmował Michała Anioła i rozmawiał z nim długo.

II.

Od pewnego czasu Leonard miewał dziwne przeczucia. Zawody osobiste, niepowodzenia na dworze Leona X i Juljana Medyceusza już go nie martwiły — przyzwyczaił się do nich, był jednak smutnym, przewidywał nieszczęście.
Artysta, jak za czasów Aleksandra VI. mieszkał o parę kroków od Watykanu, za bazyliką św. Piotra w jednym z budynków, należących do Mennicy. Gmach był stary i ciemny. Po wyjeździe Leonarda do Florencyi przez lat kilka pozostawał pustym, zakradła się doń wilgoć, nadając mu jeszcze smutniejszy pozór. Powróciwszy z Watykanu, Leonard wszedł do dużej sali sklepionej, jej okna wychodziły na mur sąsiedniego domu, tak, iż pomimo dość wczesnej godziny panowały tu ciemności.
W odległym rogu siedział Astro, heblował deski i zawodził monotonną pieśń, naśladującą krakanie kruków.
Serce Leonarda ścisnęło się znowu smutnem przeczuciem.
— Co ci jest, Astro? — spytał łagodnie.
— Nic — odparł mechanik, który po swym upadku utracił władze umysłu — mnie nic nie jest, ale Giovanni szczęśliwy... odleciał.
— Gdzie — Giovanni?
Mechanik zabrał się znowu do heblowania.
— Astro — rzekł Leonard, ujmując go za rękę, — przypomnij sobie, co chciałeś mi powiedzieć. Słyszysz, Astro, gdzie Giovanni? Odpowiadaj... Co mu się stało?
— Jakto! nie wiecie! — on jest tam, wysoko, wysoko... taka...
Szukał słów, ale nie mógł się wyrazić. Zdarzało mu się to często. Przekręcał słowa, jąkał się.
— Nie wiecie? — mówił spokojnie. — No, to wam pokażę.
Wstał i kulejąc wszedł na schody. Zaprowadził mistrza na strych. Było tam gorąco i duszno. Przez okienko wpadał promień słoneczny. Na ich widok stado gołębi wyfrunęło przez ten otwór.
— Patrzcie, on tutaj! — rzekł Astro, wskazując palcem w głąb strychu. Pod jedną z belek poprzecznych, Leonard ujrzał Beltraffia, z oczyma szeroko otwartemi, wpatrywał się jakby w twarz mistrza.
— Giovanni! — zawołał Leonard i rzucił się ku niemu — twarz miał wykrzywioną przedśmiertnym bólem — dotknął ręki — była lodowata. Uczeń wisiał na jedwabnym sznurze, odciętym od maszyny latającej i przewleczonym przez żelazną obręcz.
Astro popadł znowu w nieświadomość, z oczyma przymrużonemi z wesołym uśmiechem i rzekł:

Krrroa, Krrroa
Wrony latają

Latają na skrzydłach
Krrroa, Krrroa!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Leonard chciał uciekać, wołać o pomoc, ale nie mógł ruszyć się. Stał, osłupiały z przerażenia, między swymi dwoma uczniami — wisielcem i obłąkanym...


W kilka dni potem, zbierając papiery Giovanna, mistrz znalazł jego dziennik i odczytał go uważnie. Na ostatniej stronicy, pod datą samobójstwa, były skreślone słowa:
„Kassandra, Biała Dyablica... widzę ją wszędzie... zawsze... Bądź przeklęta... Chrystus i Antychryst to jedno... Lepiej śmierć... Oddaję ducha w Twe ręce, o Panie. Litości... Miłosierdzia!..“

III.

Po śmierci Giovanna pobyt w Rzymie stał się Leonardowi nieznośnym. Niepokój, wyczekiwanie, bezczynność doprowadziły go do najwyższego rozstroju. Czuł nawet wstręt do ulubionych niegdyś zajęć, nużyło go malarstwo, książki; — nie mógł usiedzieć w domu sam na sam z Zoroastrem i z widmem Giovanna. Odwiedzał często ambasadora francuskiego, który był w korespondencyi z Machiavelem i opowiadał o nim malarzowi.
Biedny Niccolo nie miał szczęścia; wszystkie jego przedsięwzięcia chybiały, wszędzie towarzyszyło mu niepowodzenie. W listach swych skarżył się na wszystko i na wszystkich.
Odczytując je, Leonard widział wspólność losów własnych z losami tego niepospolitego człowieka i przypominał sobie jego słowa: że do końca życia będę bez dachu, bez chleba, bo „na świecie jest miejsce tylko dla plebsu“.
Istotnie Leonard był zapoznany w Rzymie, tak, jak Machiavel we Florencyi i tak samo, jak on, miał poczucie swego geniuszu, a zarazem swej niemocy.
Leon X, zrażony powolnością pracy, zwątpił w jego twórczość; chcąc mu dać jakie takie zajęcie, polecił mu udoskonalić stemple do bicia monet papieskich. Leonard nie gardził żadną pracą, nawet najskromniejszą, to też znakomicie wywiązał się z obstalunku. Sporządził maszynę, z pod której monety wychodziły nie z postrzępionemi brzegami, jak dotąd, lecz zupełnie równemi i gładkiemi.
Nie wynagrodzono go odpowiednio. Artysta upadał pod brzemieniem długów; wszystkie zarobki szły na pokrycie procentów. Gdyby nie zasiłki, udzielane mu stale przez Franciszka Melzi, który wziął po ojcu trochę grosza, Leonardowi brakłoby chleba.
Latem 1514 r. dostał malaryi. Pierwszy raz w życiu chorował. Nie chciał wzywać lekarzy, ani przyjmować lekarstw. Francisco pielęgnował go troskliwie i był jedynym promieniem w życiu artysty, który przywiązywał się do niego coraz bardziej.
Bóg zesłał mu tego anioła stróża na pociechę i osłodę starości, w chwili, gdy go opuścili możni tego świata. Od czasu do czasu próbował kołatać do ich pamięci. Podczas choroby kilkakrotnie pisał do Juliana Medyceusza, prosząc go o robotę.
Po kilku miesiącach wyzdrowiał, ale czuł się jeszcze bardzo osłabionym, ogarniały go niepokoje, strachy. Zabierał się kolejno do matematyki, anatomii, malarstwa lub do budowy machiny latającej; rzucał jedno, rozpoczynał drugie i porzucał je dla trzeciego z takim samym niesmakiem. W chwilach zniechęcenia, dla rozrywki, wyrabiał woskowe lalki, skrzydlate ropuchy, cudaczne węże i morskie potwory.
Pewnego dnia Leonard słyszał, jak Cezary Sesto, odprowadzając gości, mówił:
— Teraz bawimy się w cacka dla dzieci. Nasz stary dziecinnieje. Zaczął od skrzydeł, kończy na lalkach woskowych. Góra porodziła mysz... Podobno papież lubuje się w trefnisiach. Powinienby wezwać na to stanowisko Leonarda.
Ten nieznaczny żart był bliższym prawdy, niż się wydawał.
Gdy wieść o dziwacznych wyrobach Leonarda doszła do uszu Leona X, zapragnął obejrzeć te cacka. Dworzanie przekładali artyście, że nadeszła dla niego chwila, w której mógł wystąpić do walki z Michałem Aniołem i Rafaelem, lecz, jak zwykle, Leonard był głuchym na dobre rady, nie potrafił skorzystać ze sposobności i uchwycić koła fortuny.
Widząc, że Cezary jest nieprzychylnym mistrzowi, Francesco ostrzegał mistrza, ale ten nie chciał go słuchać.
— Nie mów o nim źle — powiadał — on mnie kocha, choć zdaje mu się, że nienawidzi. Jest nieszczęśliwy, nieszczęśliwszy od...
Nie dokończył, ale Melzi zrozumiał, że chciał powiedzieć: „nieszczęśliwszy od Giovanna Beltraffio“.
— Zresztą — ciągnął Leonard dalej — może to ja jestem winien wobec niego.
— Wy? wobec Cezara? — pytał Francesco ze zdziwieniem.
— Tak, mój drogi. Chwilami zdaje mi się, że mu przyniosłem nieszczęście, że wogóle przynoszę je każdemu, kto się do mnie zbliży. Mam „złe oczy“.
Zadumał się i dodał:
— Nie, Francesco. On mnie nie opuści, nie zdradzi. To są dziecinne pogróżki i bunty. Z czasem zrozumie, że go kocham, a wtedy odsłonię mu wszystkie tajemnice sztuki i wiedzy, aby po mojej śmierci obwieszczał je światu.
Już latem, podczas choroby Leonarda, Cezary znikał i był nieobecny tygodniami całemi. Pewnego dnia na jesieni wyruszył i nie ukazał się więcej.
Leonard spytał o niego Francesca. Ten, zmięszany, spuszczając oczy, odpowiedział, że Cezary pojechał do Sienny dla ozdabiania kościoła. Mistrz udał, że wierzy temu pobożnemu kłamstwu i począł mówić o czem innem. Tylko usta mu zadrżały i opuściły się, nadając twarzy wyraz niezwykłej u niego pogardy.
W kilka tygodni potem, Leonard i Francesco przechodzili przez most Św. Anioła. Nagle z bocznej uliczki wyszedł orszak, złożony z kilkudziesięciu pieszych i konnych. Leonard spojrzał przelotnie na korowód, sądząc, że to świta jakiego rzymskiego dostojnika lub zagranicznego posła, lecz jeden z młodzieńców zwrócił jego uwagę. Był ubrany we wspaniały żupan i dosiadał białego, jak mleko, arabczyka, osłoniętego drogocenną makatą, uzda wierzchowca wysadzona była drogiemi kamieniami.
Zdało się artyście, że już gdzieś tę twarz widział. Nagle przypomniał sobie bladego, wątłego młodzieniaszka, w czarnym, wytartym kubraku, z dziurami na łokciach. Spotkał go przed ośmiu laty we Florencyi, w klasztorze Santa Maria Nowella; był tam wystawiony obraz Leonarda „Bitwa pod Anghiari“. Ów młodzieniec zbliżył się wówczas do niego i rzekł z nieśmiałym zachwytem:
— Niema od was większego artysty na świecie, mistrzu Leonardzie. „Michał Anioł nie wart rozwiązać rzemyka u waszego obuwia“. Ów młodzieniec stał się szczęśliwym rywalem Leonarda i Michała Anioła „bogiem malarstwa“. To był Rafael Sanzio. Jego twarz, dziecinna wówczas, utyła, przybladła i sposępniała.
Wyjeżdżał ze swego pałacu Borgo, udając się do Watykanu na audyencyę u Papieża. Otaczał go, jak zwykle, rój uczniów, przyjaciół, wielbicieli. Nie wyruszał nigdy bez honorowej eskorty, złożonej przynajmniej z pięćdziesięciu osób. Każdy jego spacer był jakby tryumfalnym pochodem.
Rafael poznał Leonarda i z przesadną grzecznością zdjął beret i skłonił mu się nizko.
Ci z pośród jego uczniów, którzy nie znali Leonarda, odwrócili się zdziwieni, co to za starzec skromnie ubrany, któremu „boski“ mistrz kłania się tak nizko. Leonard nie widział zwróconych na siebie oczu. Patrzył na młodzieńca, jadącego przy boku Rafaela i okazującego mu cześć najwyższą; patrzył i oczom swoim nie wierzył. A jednak to był istotnie Cezary di Cesto.
Sprawdziły się smutne przeczucia Leonarda.
Opuścił go ostatni uczeń, w którym on pokładał wielkie nadzieje...

IV.

Papież, ulegając prośbom swego brata, obstalował u Leonarda mały obrazek.
Według swego zwyczaju, artysta nie spieszył się z wykonaniem. Z dnia na dzień odwlekał, udoskonalał farby, tworzył nowe mieszaniny farb do projektowanego dzieła.
Dowiedziawszy się o tem, Leon X zawołał:
— Ten dziwak nigdy nic nie stworzy. Myśli o końcu przed zaczęciem!
Dworzanie podchwycili ten żarcik i rozpuścili go po mieście. Leonard został ośmieszony. Ludzie odwrócili się od niego, wymazali go z pamięci, zapomnieli o nim, jak o umarłym.
Nie omieszkano powtórzyć Leonardowi słów papieża. Wysłuchał ich obojętnie...


Od pewnego czasu Leonard zmienił się bardzo, postarzał, osiwiał i trochę wyłysiał. Włosy miał jeszcze gęste z tyłu głowy, ale coraz rzadsze przy skroniach i nad czołem.
Niebieskie oczy, osadzone głęboko, zachowały wyraz przenikliwy, ale już z nich nie biła energia i nadludzka niemal siła woli, które niegdyś opromieniały tę twarz szlachetną. Dziś malowało się na niej znużenie. Pogardliwa gorycz i niesmak osiadły w spuszczonych kątach ust. Byłto jeszcze Prometeusz, ale Prometeusz zrezygnowany, stary.
Francesco przyglądał mu się nieraz z pod oka i ogarniała go litość bezmierna, tkliwa.

V.

1-go stycznia 1515 r. zmarł król Francyi, Ludwik XII. Ponieważ nie miał syna, na swego następcę wyznaczył najbliższego krewniaka, Franciszka Waleryusza, który zasiadł na tronie, jako Franciszek I.
Zaraz po koronacyi, młody król postanowił wyruszyć na podbój Lombardyi. Z niesłychaną szybkością przebył Alpy, ukazał się nagle we Włoszech, odniósł zwycięztwo pod Marignon i wszedł tryumfalnie do Medyolanu.
Mniej więcej w tym samym czasie Julian Medyceusz wyruszył do Sabaudyi.
Widząc, że niema co robić w Rzymie, Leonard postanowił szukać szczęścia u nowego króla i na jesieni tegoż roku podążył do Pawii, gdzie przebywał ze swoim dworem Franciszek I.
Zwyciężeni — dawali tam festyny na cześć zwycięzców. Leonard w charakterze mechanika został zaproszony do komitetu, organizującego rozrywki, a to dzięki wspomnieniom, jakie pozostawił w Lombardyi z czasów Ludwika Il Moro.
Zbudował automatycznego lwa. Na jednym z bankietów ten lew przeszedł przez całą salę, stanął przed królem na tylnych łapach, a przedniemi rozpruł sobie piersi, z których wypadły lilije Francyi.
Ta zabawka przyczyniła się bardziej do ustalenia losu Leonarda, od wszystkich jego obrazów, odkryć i wynalazków.
Franciszek I zciągał na swój dwór uczonych i malarzy włoskich. Papież nie puścił od siebie, ani Rafaela, ani Michała Anioła. Król zaprosił Leonarda, ofiarował mu siedmset dukatów rocznie i na mieszkanie pałacyk Cioux w Turenii, wpobliżu Amboise.
Artysta przyjął propozycyę i w sześćdziesiątym czwartym roku życia ów wieczny tułacz opuścił ojczyznę bez nadziei powrotu i bez żalu.
Wyruszył ze swoim starym sługą Vilanice, ze służącą Maturyną, z Franciszkiem Melzi i Zoroastrem Peretola.

VI.

W owej porze roku trudno było podróżować po Piemoncie. Droga szła doliną wzdłuż dopływów Padu i przerzynała wąwóz pomiędzy górą Tabor, a górą Cenis.
Podróżni wyjechali z wioski Bordenecchia przed świtem, aby jeszcze za dnia dotrzeć do wąwozu. Muły juczne i wierzchowe szły wolno, pobrzękując dzwoneczkami.
W dolinach świtała już wiosna, ale na szczytach panowała zima. Powietrze było suche, mroźne, zdala widniały śnieżne Alp szczyty.
Na jednym z zakrętów Leonard z Francescem przyspieszyli kroku, artysta chciał jeszcze raz ogarnąć okiem łańcuch gór.
Dzwoneczki umilkły w oddali. Wśród ciszy podróżni słyszeli tylko tętna serc własnych i od czasu do czasu huk lawiny, odbijający się echem od góry do góry, od skały do skały.
Leonard szedł, oparty na ramieniu ucznia.
— Patrzcie, patrzcie, mistrzu — zawołał młodzieniec, wskazując przepaść, otwierającą się u ich stóp — oto dolina Doria-Riparia[3]. Widzimy ją zapewne po raz ostatni. Za tym wąwozem zniknie nam z oczu na zawsze. — Tam, Lombardya, Włochy — dodał ciszej.
Łzy zamigotały mu w oczach.
— Po raz ostatni — szepnął.
Mistrz spojrzał we wskazanym kierunku, przenosząc wzrok z góry Tabor na górę Cenis, a z niej na Rocchia Melone. Odrzynały się ostro na tle nieba, jak mur olbrzymi, którym Bóg dwa kraje odgrodził.
Blada twarz Leonarda ożywiła się rumieńcem. Patrząc na śnieżne szczyty, na lazurowe niebo, myślał o Giocondzie i o śmierci, bo zawsze łączył je ze sobą razem.


KSIĘGA XVI.
Śmierć.
I.

W samem sercu Francyi, nad brzegiem Loary wznosił się zamek Amboise. Wieczorem, gdy ostatnie promienie słońca, utopiły się w rzece, białe, kamienne mury wyglądały, jak opalowe, a gmach wydawał się zaczarowanym pałacem.
Do stóp wieżyc tuliły się czarne dachy miasta. Wązkie i kręte uliczki zachowały cechę średniowieczną. Domy były ciemne, ozdobione figurkami świętych, mnichów, godłami i symbolami. Na każdym kroku znać było zamożność i... ospałość.
Gdy król przybywał do Amboise na łowy, miasteczko się ożywiało, ulice rozbrzmiewały szczekaniem psów gończych, rżeniem koni, głosem rogów myśliwskich; nocami zamek lśnił od świateł.
Po wyjeździe króla, miasto wpadało znowu w letarg, budząc się z niego tylko w niedziele i w święta, gdy postrojone mieszczki, w koronkowych czepcach szły do kościoła. Po za tem ulice bywały puste, ciszę przerywał tylko świegot ptactwa lub zgrzyt hebla po desce.
W letnie wieczory, w alejach topolowych za miastem, dzieci bawiły się grzecznie, poważnie, śpiewając stare piosnki i krążąc w koło.
Na południo-wschód od zamku, o dziesięć minut drogi, przy młynie wznosił się pałacyk królewski, zwany Cloux, a należący niegdyś do masztalerza Ludwika XI.
Z jednej strony opasany był rzeką, z drugiej murem, woda, ocieniona brzozami, zdawała się drzemać, jak w studni lub stawie, choć bieg jej był rączy i wartki.
Pałacyk, zbudowany z cegły różowej, ujęty jak w ramę, w białe kamienne płaskorzeźby, z zewnątrz wydawał się zupełnie nowy i świeży.
Franciszek I przeznaczył tę ładną siedzibę dla Leonarda da Vinci.

II.

Król przyjmował zawsze Leonarda serdecznie, rozmawiał z nim o jego dawnych i zamierzonych robotach i nazywał go „ojcem“ lub „mistrzem“.
Leonard projektował przebudowanie zamku Amboise i przekopanie kanału, który miał zamienić w kwitnący ogród sąsiednią prowincyę, błotnistą, bezpłodną solonię. Kanał miał prowadzić od łożyska Loary do Saony, pod Mâcon i przez prowincyę Lugduńską, serce Francyi, połączyć Turenię z Włochami i otworzyć nową drogę z Europy północnej do brzegów Morza Śródziemnego. W taki to sposób Leonard chciał swoją nauką sprowadzić na ziemię obcą dobrodziejstwa, które jego własna ojczyzna odrzuciła.
Pewnego razu, zwiedzając okolicę, wstąpił do Loches, małego miasteczka nad brzegiem Indry, otoczonego żyznemi pastwiskami i wspaniałemi lasami. Był tam stary zamek królewski z basztą, w której przed laty ośmiu Ludwik Il Moro, książę Lombardyi, był więziony aż do swej śmierci.
Stary dozorca opowiadał Leonardowi o ucieczce księcia: ukrył się on w taczce pod słomą, ale że nie znał drogi, więc nazajutrz rano ludzie wysłani w pogoń, dopędzili go i znaleźli wśród krzaków.
Książę Medyolanu strawił ostatnie lata swego życia na pobożnych rozmyślaniach, modlitwach i odczytywaniu Dantego, jedynej książki, którą mu pozwolono zabrać, gdy opuszczał Włochy.
W pięćdziesięciu latach życia, wydawał się starcem zgrzybiałym. Rzadko bardzo, gdy go dochodziły wieści o zmianach politycznych, ożywiała mu się twarz i oczy płonęły dawnym ogniem.
Zmarł 17-go maja 1508 r., po krótkiej chorobie.
Wedle opowiadań więziennego dozorcy, Il Moro przed śmiercią wynalazł sobie dziwną rozrywkę: prosił o pędzle i farby, malował ściany i sufit swego więzienia. Leonard ujrzał napis, skreślony przez księcia lichą francuzczyzną:
Je porte en prison pour ma devise que je m’arme de patience par force de peines que l'on me fait porter.
(Wziąłem sobie w więzieniu za dewizę, żeby uzbrajać się w cierpliwość w miarę zadawanych mi przykrości).
Drugi napis zajmował cały sufit. Zaczynał się od olbrzymich liter gotyckich, wielkości paru łokci:
Celui qui
Lecz że zbrakło miejsca na suficie, dalsze litery stawały się coraz mniejsze i węższe: n’est pas contan...“ (Celui qui n’est pas content: ten kto nie jest zadowolony).
Rozmyślając nad losem nieszczęśliwego księcia, Leonard przypominał sobie, co mu opowiadał niegdyś wędrowiec, powracający z Hiszpanii, o smutnym końcu Cezara Borgii.
Za panowania Juliusza II skutkiem zdrady wpadł on w ręce swych wrogów. Wywieziono go do Kastylii i zamknięto w fortecy Medina-del-Campo; zdołał jednak uciec. Przybył do Pampeluny, na dwór swego szwagra, króla Nawary i wszedł u niego w służbę, w charakterze kondottiera.
Na wieść o ucieczce Cezara, Włochy zadrżały. Nałożono dziesięć tysięcy dukatów na jego głowę. Papież był zaniepokojony.
Pewnego wieczoru zimowego w r. 1507, wśród utarczki z najemnikami francuskiemi Beaumonta, pod murami Viana, Cezar rzucił się między nieprzyjacielskie szeregi, został opuszczony przez swoich i legł od strzał zatrutych. Żołdacy złakomili się na kosztowną zbroję, i szaty, obdarli go ze szczętem i rzucili nagie zwłoki do rowu.
Wśród nocy oblężeni wyszli z twierdzy i odnaleźli poległego księcia. Twarz zwrócona ku niebu, zachowała wyraz nieugiętej dumy: widać było, że ten człowiek zginął tak jak żył, bez obawy i wyrzutu.
Księżna Ferrary, Lukrecya Borgia, opłakiwała brata do końca życia.
Młoda wdowa, francuska księżniczka, Szarlota, tak się przywiązała do niego w ciągu paru tygodni pożycia, że po jego śmierci zamknęła się na zawsze w swoim zamku La Motte-Feuilly, opuszczając komnaty, powleczone kirem, tylko dla odwiedzania kościołów i rozdawania jałmużny, z prośbą o modlitwy za duszę Cezara.
Poddani księcia Romanii, nawpół dzicy pasterze i rolnicy, zachowali mu wdzięczną pamięć, był dla nich pół-bogiem, wskrzesicielem sprawiedliwości na ziemi. Wędrowni śpiewacy chodzili od miasta do miasta, od wioski do wioski, zawodzili „smutną skargę księcia Valentinois“, w której żalił się, że „nie może całego świata uszczęśliwić“.
Życie tych dwu ludzi — ks. Ludwika i Cezara, tak pełne świetnych czynów, przeszło jak cień, nie pozostawiając śladów po sobie. Leonard, porównywając je do własnego żywota, znajdował swój mniej jałowym i nie skarżył się już na losy.

III.

Odbudowanie zamku Amboise i przekopanie kanału Solonii skończyło się tak, jak wszystkie przedsięwzięcia tego rodzaju.
Doradcy wyperswadowali królowi, że projekt Leonarda jest zbyt śmiały i niemożliwy do wykonania. Monarcha osłabł w zapale, a wkrótce zapomniał o tych planach.
Artysta czuł, że pomimo uprzejmości Franciszka I, nie może już liczyć na niego, tak, jak nie mógł liczyć na Il Mora, ks. Ludwika i Cezara, na Wawrzyńca Medyceusza i Leona X. Zawiodła go ostatnia nadzieja, że będzie wreszcie zrozumianym, że przekaże światu myśli, już nie w postaci zamiaru, lecz czynu. Postanowił zaniechać dalszej działalności.
Na wiosnę 1517 r. Leonard wrócił do pałacu Cloux, chory, wyczerpany febrą, której dostał na moczarach Solonii. Polepszyło mu się latem, ale nie odzyskał już nigdy dawnego zdrowia.
Słynny bór Amboise zaczynał się niemal u wrót Cloux, za rzeką. Co wieczór, Leonard wychodził, oparty na ramieniu Francesca Melzi, zapuszczał się w głąb lasu i siadał na pniu, uczeń kładł się u jego nóg i czytał mu Danta, Biblię lub jakiego starożytnego filozofa.
Dokoła panowała cisza, przerywana świergotem ptactwa.
Pewnego dnia, uczeń, podniósłszy oczy, zobaczył, że mistrz jest jak odrętwiały; wsłuchiwał się w ciszę, patrzał na niebo, na liście, na kamienie i trawę z takim wyrazem, jakby je żegnał na zawsze.
Smutne przeczucie zawładnęło sercem Franciszka. Nieśmiało, pokornie, przyłożył usta do ręki Leonarda.
Artysta pogłaskał go po głowie, jak dziecię wylęknione, a w tej pieszczocie było tyle smutku, że serce młodzianka ścisnęło się jeszcze boleśniej.
Owego dnia malarz rozpoczął obraz dziwny, przedstawiający Bachusa. Porzucił go dla innego, jeszcze dziwniejszego: na którym odtwarzał Jana Chrzciciela.
Pracował zawzięcie i gorączkowo, jak gdyby przewidywał, że dni jego są policzone, że siły go opuszczą. Pragnął w tym ostatnim utworze wyrazić najdroższe tajniki swej duszy, te, które zazdrośnie ukrywał nietylko przed światem, ale i przed sobą samym.
Tło obrazu przypominało ciemność jaskini, o której opowiadał monnie Lizie Giocondzie. Ciemność wydawała się w pierwszej chwili nieprzeniknioną, ale w miarę, jak wzrok ją przenikał, cudem sztuki, z tych cieniów wyłaniała się twarz i nagie ciało młodzieńca porywającej, niewinnej piękności.

IV.

Na wiosnę 1517 r. odbywały się w Amboise festyny z powodu urodzin syna Franciszka I. Papież został zaproszony na ojca chrzestnego. Jako reprezentanta przysłał swego synowca Wawrzyńca Medyceusza, księcia Urbino, brata Juliana i narzeczonego francuskiej księżniczki Magdaleny, córki ks. Bourbon.
Wśród przedstawicieli różnych mocarstw europejskich spodziewano się na tę uroczystość ambasadora rossyjskiego, Nikity Karaczarowa; miał zjechać z Rzymu, gdzie przebywał na dworze Jego Świętobliwości.
Leon X był oddawna w stosunkach z wielkim księciem moskiewskim Wasylim Iwanowiczem, należącym do Ligi państw europejskich przeciw sułtanowi Selimowi, który, wzmocniwszy się podbojem Egiptu, groził Europie.
Wielki książę potrzebował także usług papieża, to też wysłał na jego dwór, jako ambasadorów, uczonego Dymitra Gerasimowa, oraz sędziwego dyplomatę, Nikitę Karaczarowa.
Głownem zadaniem ambasady rossyjskiej w Rzymie było wyszukać i przysłać do Moskwy człowieka zdolnego do eksploatacyi kopalni, budowniczego, artylerzystę, umiejącego obchodzić się z armatami murarza, któryby potrafił sam zbudować pałac, oraz zdolnego złotnika, lekarza i organistę.
Naczelnym sekretarzem Karaczarowa był Ilja Kopiła, mąż sześćdziesięcioletni, miał pod sobą dwu pisarzów, Eutycha Gagara oraz siostrzeńca Ilji Kopiły, Fedora Rudometowa, Fedkę, jak go powszechnie zwano. Wszyscy trzej byli zespoleni gorącem umiłowaniem sztuki obrazkowej: Fedor i Eutych posiadali ją w najwyższym stopniu, Ilja był jej subtelnym znawcą.
Będąc synem ubogiej wdowy z Uglicza, Eutych został oddany na naukę do malarza ikon, przeszedł wszystkie stopnie, zaczynając od noszenia wody i rozrabiania farb, a kończąc na takiem mistrzowskiem odtwarzaniu postaci świętych, że został wezwany do Moskwy, dla ozdobienia arcybiskupiego pałacu.
Tu zadzierzgnął węzły przyjaźni z Fedorem Rudometow, malarzem religijnym.
Bogaty pan z Moskwy, popierający młode talenty, zainteresował się ich losem, a pragnąc, aby poznali obce kraje i obcą sztukę, wyrobił im stanowisko sekretarzów w ambasadzie.
„Cuda“ miast włoskich wprowadzały Fedora w taki zachwyt, że zupełnie stracił głowę i z jednakim podziwem przyglądał się bibliotekom i katedrom, jak domom gry i rozpusty.
Obce kraje budziły nie mniejszą ciekawość w Eutychu Gagarze, jak w Fedorze, ale rozsądniejszy od swego przyjaciela, prosił Boga o rozpoznanie dobrego ziarna od kąkolu, nie gardził wszystkiem, co zagraniczne, jak Ilja Kopiła, ale nie zachwycał się wszystkiem, co obce, jak Fedko.


Jeden z ambasadorów rossyjskich w Rzymie, Nikita Karaczarow, wyruszył do Amboise na chrzest nowonarodzonego delfina. Wiózł królowi dary od wielkiego księcia, a mianowicie szubę z ponsowego atłasu, haftowaną złotem i podbitą gronostajami, drugą szubę, podbitą bobrami, sto sześćdziesiąt skórek soboli i niebieskich lisów oraz rzadkie okazy ptaków.
Wśród pisarzów i sekretarzów Nikita wziął ze sobą Ilję Kopiłę, Fedora Rudometof i Eutycha Gagara.

V.

Pod koniec kwietnia wczesnym rankiem, na drodze, prowadzącej przez las Amboise, nadleśny królewski ujrzał jeźdźców niezwykle ubranych i mówiących ze sobą nieznanym językiem.
Była to ambasada Nikity Karaczarowa.
Ciężkie, okute wozy wiozły dary. Fedor jechał obok na siwo-jabłkowitej klaczy. Jego olbrzymi wzrost zwracał powszechną uwagę. Miał twarz szeroką, o wystających kościach policzkowych, włosy czarne, jak smoła, a oczy jasno-niebieskie, z których przebijała nienasycona ciekawość i dziwna mięszanina zuchwalstwa i nieśmiałości, prostoty i chytrości, smutku i odwagi — łączące się nieraz w duszy słowiańskiej.
Fedor słuchał rozmowy swoich towarzyszów, dziwujących się obyczajom Włoch i Francyi.
Obok jechali, także konno, Ilja Kopiła i Eutych Gagar.
Twarz Ilji była sroga, ponura, miał włosy i brodę siwą, cała jego postać tchnęła powagą, ale z małych, błyszczących oczu przebijała chytrość.
Eutych mógł mieć lat trzydzieści, był tak szczupłym, że zdala można go było wziąć za młodzieniaszka. Nosił rzadką bródkę, miał twarz bezbarwną, jedną z tych, które nie wrażają się w pamięć. Rzadko ożywiał się, a wtedy w szarych oczach zapalały się niezwykłe błyski.
Kilka słów rozmowy doleciało Fedora, domyślił się, że Gagar i Kopiła rozmawiają o świętych obrazach.
— Malarze włoscy — mówił Ilja z oburzeniem — przedstawiają Najświętszą Pannę z gołą głową i zwichrzonemi włosami.
— Cóż w tem złego? — wtrącił Fedor.
— Nie znasz się na tem — zgromił go starzec. — Święci muszą być odtwarzani wedle opisów Ojców Kościoła.
— Wszystko, co piękne, powinno być świętem — dowodził Fedor.
— Nie! — zawołał Ilja z gniewem — bywa piękno grzeszne, takie pochodziło od szatana.
Młodzieniec nie mógł w to uwierzyć; tak jak swego czasu Giovanni Beltraffio szukał ideału, nie bacząc, gdzie go znajdzie.

VI.

Umieszczono ambasadę rossyjską w domu królewskiego notaryusza, imci Wilhelma Borreau, opodal wieży zegarowej; byłto jedyny dom wolny w całem mieście.
Eutych i jego towarzysz musieli poprzestać na małym pokoiku pod strychem. Młody artysta rozłożył przy oknie swoje pędzelki, farby i rejsbrety do malowania, w rogu nad łóżkiem zawisł obraz Matki Boskiej, patronki Uglicza.
Pokoik był malutki, lecz jasny. Z okna był widok na Loarę, na odległe łąki i lasy.
Pewnego wieczora, w kilka dni po przybyciu do Amboise, Eutych siedział przy oknie i malował. Jego towarzysze poszli na zamek, chcąc się przyjrzeć turniejowi, wyprawionemu na cześć ks. Urbino.
Dokoła panowała cisza, przerywana gruchaniem gołębi na dachu i głosem zegara, wybijającego z wieży godziny.
Eutych czytał swoją ulubioną książkę: „Podręcznik sztuki obrazkowej“, zawierający krótkie przepisy na każdy dzień miesiąca o sposobie przedstawiania świętych.
Dysputa pomiędzy Fedorem, a Ilją obudziła w nim wątpliwości i szukał rozstrzygnięcia ich na tych kartach. Odczytał wstęp o męczeństwie św. Katarzyny oraz św. Filareta, którzy w najpóźniejszej starości, byli jeszcze bardzo piękni i mieli „policzki jak jabłuszka“.
Zdawało się Eutychowi, że Fedor ma słuszność; że oblicza świętych powinny być jasne i wesołe, albowiem Bóg, „przyodziany jest w piękność“ i wszystko, co piękne, pochodzi od Boga.
Ale odwróciwszy kilka stronnic, przeczytał co następuje:
„9-y listopad, dzień świętej Teoktysty z Lesbos: ujrzał ją na pustyni myśliwy i dał jej płaszcz, aby osłoniła swą nagość. Stała przed nim, niepodobna już do ludzkiej postaci, miała oczy wpadnięte, a twarz tak straszną i żółtą, jak gdyby już oddawna leżała w grobie. Zaledwie mogła oddychać i mówiła głosem przyciszonym. Nie było w niej cienia ludzkiej piękności“.
— A zatem — myślał Eutych — to, co święte, może nie być pięknem i nawet pod straszną postacią ukrywa się nieraz dusza anielska.
Odłożył książkę na bok i wziął inną. Byłto stary psałterz, wydany w r. 1485.
Eutych zachwycał się niegdyś obrazkami, ilustrującsmi psalmy.
Ale dziś, gdy już oglądał starożytne rzeźby w pałacach Rzymu, Florencyi i Wenecyi, te obrazki nabierały w jego oczach innego znaczenia: rozumiał teraz, że mężczyzna z przechyloną czarą, z której wypływała woda, był bogiem rzek; że kobieta leżąca w trawie, to Ceres, bogini plonów; że młodzieniec, uwieńczony laurem, którego ciągnęły wrzące rumaki, to był Apollo; że brodaty starzec, dosiadający z kobietą zielonego potworu, był Neptunem z Nereidą.
Jakim cudem bogowie, wygnani z Olimpu, znaleźli przytułek na kartach tego starego manuskryptu?
Oszpeciła ich niewprawna ręka średniowiecznego mnicha, to też byli jakby onieśmieleni swą nagością, zasmuceni brzydotą, zdrętwieli od zimna wśród srogich proroków i ascetów. A jednak, tu i ówdzie, w zgięciu łokcia, w zarysie ramion, w okrągłej linii bioder przezierał błysk ich wiekuistej piękności.
Eutych w tych obrazach, które uważał za święte, dostrzegając ślady heleńskiej nieczystości, przeżegnał się dla odegnania złych myśli.
— Cała religia grecka to urojenie; nie było ani Apollinów, ani Nereid, — myślał — greccy filozofowie stworzyli te postaci. Piękno cielesne zostało wygnane przez Apostołów i Ojców świętych, a więc niech będzie przeklęte.
Spojrzał na zaczętą robotę.
Był to obrazek, przedstawiający Boga Ojca na tronie. Do stóp jego tuliły się sfery niebieskie, pod spodem był napis:
„Chwalcie Pana, niebiosa, chwalcie go, o ziemio, słońce i gwiazdy“.
Nad głową Pana Zastępów wzlatywały ptaki, w oddali było widać drzewa, góry, ogień, buchający z ziemi, zwierzęta i płazy, nad niemi unosiły się słowa:
„Chwalcie Pana, drzewa rodzajne i wy cedry górskie, i niech Go chwali wszelakie stworzenie w niebie, na ziemi i w wodzie“.
Po obu stronach Boga Ojca widać było twarze aniołów, świętych, sędziów, królów, patryarchów i szary tłum zwykłych ludzi. A nad temi postaciami wiła się wstęga z napisem:
„Wszelki duch Pana Boga chwali“.
Eutych dla wyrażenia uczuć, oszpecił te twarze, pokoszlawił członki, pragnąc odjąć im wszelki urok pogańskiego piękna. I korzył się przed temi postaciami i przed potęgą Wszechmocnego, powtarzając z przejęciem:
Wszelki duch Pana Boga chwali.

VII.

Franciszek I był zakochanym w całym rodzie kobiecym zbiorowo, a pojedyńczo kochał się co chwila w innej kobiecie. Zwykł był twierdzić, że w najbrzydszej można znaleźć przymioty zewnętrzne, których braknie pięknym.
Ilekroć wyruszał z dworem, oprócz ministrów, dostojników wojskowych i cywilnych, zwykł był zabierać ze sobą błaznów, astrologów, kucharzy, murzynów i cały hufiec „wesołych kobietek“ pod dowództwem „czcigodnej damy“ Joanny Linière.
Te kobietki przyjmowały udział we wszystkich uroczystościach, występowały nawet w procesyach i w tryumfalnych pochodach. Trudno było określić, gdzie się kończy dwór, a zaczyna ta zgraja. „Wesołe kobietki” były poniekąd damami dworu, a damy swą powolnością dla króla wyjednywały dla mężów złote łańcuchy, ordery Michała Archanioła.
Hojność króla dla kobiet była bezgraniczna. Obciążał kraj podatkami, byle zadowolnić zachcianki rozpustnic, a wciąż brakło mu pieniędzy. Gdy już nic nie było można wycisnąć z ludu, Franciszek zagarniał srebra wielkich panów, kazał nawet przetopić na pieniądze srebrną kratę, otaczającą grób św. Marcina w Tours, choć mienił się „najstarszym synem rzymskiego Kościoła“.
Za czasów świętego Ludwika rozpowszechniła się we Francyi legenda, o cudownej właściwości królów francuskich, wierzono, iż za dotknięciem ich ręki znikają strupy, goją się rany. Na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zielone Świątki skrofuliczni i kalecy napływali ze wszystkich stron Francyi, a nawet z Włoch, Hiszpanii i Sabaudyi.
Podczas festynów, wydanych z powodu chrzcin delfina, wielu chorych przybyło do Amboise. W dniu oznaczonym wpuszczono ich na podwórze zamkowe. Franciszek I dotykał ich kolejno.
Dawniej, gdy wiara była silniejsza, monarcha kładł mu palec na ranę, mówiąc: „Król dotknął cię, Bóg cię uzdrowi“. Lecz z czasem wiara osłabła, wyrażano przepowiednię w formie życzenia: „Niech cię Bóg uzdrowi, król cię dotknął“.
Po ukończonej ceremonii przyniesiono Franciszkowi I dzbanek z trzema płatami, umoczonemi w occie, w wodzie i w esencyi z pomarańczowego kwiatu. Król obmył sobie twarz, ręce i szyję.
Po smutnym widoku ludzkiej niedoli, uczuł potrzebę dać oczom wytchnienie.
Przypomniał sobie, że już oddawna zamierzał zwiedzić pracownię Leonarda. Wraz z paru osobami ze swej świty podążył do pałacyku nad wodą.
Pomimo osłabienia malarz pracował przez cały dzień nad obrazem, przedstawiającym Jana Chrzciciela.
Ukośne promienie zachodzącego słońca wpadały przez gotyckie okna dużego, kwadratowego pokoju z sufitem sklepionym. Korzystając z ostatnich blasków dnia, Leonard spieszył ukończyć prawą rękę świętego, którą krzyż wskazywał.
Pod oknami rozległy się kroki i wesołe głosy.
— Nie wpuszczaj nikogo — rzekł mistrz, zwracając się do Franciszka. — Rozumiesz, nikogo. Powiedz, że jestem chory.
Uczeń wyszedł do sieni dla odprawienia gości, lecz ujrzawszy króla, skłonił się nizko i otworzył drzwi na oścież. Leonard zdążył zaledwie osłonić portret Giocondy, bo nie chciał, aby spoczywały na nim oczy obojętne.
Król wszedł do pracowni.
Był ubrany bogato, lecz niegustownie, jaskrawo. Miał na sobie czarne, aksamitne spodnie, krótki kaftan z złotej brokateli z bufiastemi rękawami, na głowie płaski toczek ze strusiem piórem. Kaftan był wycięty w kwadrat i odsłaniał szyję szczupłą i białą, jak mleko. Z całej osoby królewskiej biły wonności.
Franciszek I miał podówczas lat dwadzieścia cztery, pochlebcy dowodzili, że twarz jego wyrażała taki majestat, że dość było na nią spojrzeć, aby poznać, że to król, choćby się o tem nie wiedziało. Istotnie, był wysokiego wzrostu, szczupły, zwinny i niezwykle silny, potrafił ujmować czarującem obejściem, lecz twarz jego przypominała kozła i małpę, podobny był do fauna: miał owal wązki, okolony brodą, kędzierzawą i czarną jak smoła, nos cienki, spiczasty, oczy bardzo przenikliwe, a chłodne, usta bardzo ponsowe i wilgotne.
Leonard, stosując się do etykiety, chciał ugiąć kolana przed królem, ten jednak nachylił się i pocałował go z szacunkiem.
— Nie widzieliśmy się już oddawna, mistrzu Leonardzie — rzekł uprzejmie. — Jakże wasze zdrowie? Czy nie masz jakich nowych obrazów?
— Jestem wciąż chory, Wasza Królewska Mości — odparł malarz — i chciał odstawić Giocondę na bok.
— Co to takiego? — spytał król, wskazując obraz.
— To stary portret. Już go Wasza Królewska Mość raczyła oglądać.
— Mniejsza o to. Chcę go raz jeszcze zobaczyć. Twoje obrazy mają tę własność, że im częściej je oglądać, tem silniej chwytają za serce.
Jeden z dworzan ściągnął zasłonę. Ukazała się Gioconda.
Leonard brwi zmarszczył. Król usiadł i wpatrywał się długo w milczeniu.
— Prześliczna! — zawołał wreszcie, budząc się z zadumy. — W życiu mojem nie widziałem piękniejszej kobiety. Któż to taki?
— To madonna Liza, żona obywatela florenckiego Giocondy.
— Czyś ją dawno malował?
— Przed laty dziesięciu.
— Czy się nie zmieniła od tego czasu?
— Umarła, Sire.
— Mistrz Leonard — odezwał się Saint-Gelais, poeta nadworny — pracował pięć lat nad tym portretem i jeszcze go nie wykończył: tak przynajmniej dowodzi.
— Jakto! mistrzu, powiadasz, że ten portret nieskończony! — zawołał król — czegóż jeszcze braknie? Twarz jak żywa, zda się, że usta przemówią... Można ci pozazdrościć, Leonardzie — mówił monarcha żartobliwie. — Pięć lat spędzonych sam na sam z taką kobietą! A cóż mąż robił przez ten czas? Gdyby nie umarła, nie skończyłbyś portretu do dziś dnia. — Śmiał się, mrugał roziskrzonemi oczyma, podobniejszy był jeszcze do fauna, niż zwykle. Nie przychodziło mu nawet na myśl, że monna Liza mogła pozostać uczciwą i dochować wiary mężowi.
— Tak, tak, mój przyjacielu — dodał z uśmiechem — znasz się na kobietach. Co za ramiona! jakie piersi! A wdzięki ukryte musiały być jeszcze powabniejsze!
Przyglądał się brutalnem okiem mężczyzny, który każdą kobietę rozbiera w myśli i obejmuje w posiadanie.
Leonard zbladł i spuścił oczy.
— Aby namalować taki portret — nie dość być wielkim artystą — ciągnął król dalej — trzeba zgłębić tajniki duszy kobiecej, ów labirynt Dedala, motek, którego sam szatan nie rozplącze. Wydaje ci się słodka, nieśmiała, pokorna; spuszcza oczy, jak mniszka, nie zabiłaby muchy, ale zaufaj jej tylko, a zmieni się w tygrysicę.
Leonard odsunął się na bok, pod pozorem ustawienia w lepszem świetle stalugi z nowym obrazem.
— Nie wiem czy to prawda — szepnął Saint-Gelais, na ucho królowi, tak że Leonard nie mógł go słyszeć. — Mówiono mi, że ten oryginał nietylko nie kochał monny Lizy, lecz że w życiu swem nie kochał żadnej kobiety i że do dziś dnia zachował czystość.
Król wzruszył ramionami i uśmiechnął się, jak człowiek dobrze wychowany, który słuchając największych bredni udaje, że w nie wierzy. Cóż go to zresztą obchodziło. On sam potrafił korzystać z uciech życia, inni mogli ich używać lub niemi gardzić — wedle woli.
— A cóż to za obraz? — spytał, ujrzawszy płótno na stalugach.
— Sądząc po winnych gronach, można wnosić, że to Bachus — wtrącił poeta.
— A ten? — rzekł król, wskazując drugi obraz.
— To także Bachus — odparł Saint Gelais po krótkiem wahaniu.
— Niepodobna — dziwił się Franciszek. — Włosy, piersi i twarz — kobiece, głowa przypomina monnę Lizę. Ten sam uśmiech.
— To może androgyne — domyślał się poeta.
Król, niezbyt światły, zapytał co to takiego. Saint-Gelais opowiedział mu starą bajkę Platona o istotach dwupłciowych, synach słońca i ziemi. Byli tak silni i dumni, że na wzór Tytanów chcieli owładnąć Olimpem i zdetronizować bogów. Ale Jowisz poskromił ich bunt i uderzeniem gromu rozdzielił ich ciała na dwie części: tworząc mężczyznę i kobietę. Owe dwie połówki, trawione tęsknotą ku sobie, ścigają się wzajem i pragną połączyć się w jedną całość.
Podczas tych objaśnień, Franciszek przyglądał się obrazowi z tem samem cynicznem spojrzeniem, z jakiem patrzył na monnę Lizę.
— Rozstrzygnij sprawę, mistrzu — rzekł, zwracając się do Leonarda. — Czy to Bachus, czy Androgyne?
— Ani jedno, ani drugie, sire — odparł malarz, rumieniąc się, jak winowajca. — To Jan Chrzciciel.
— Święty Jan Chrzciciel! — Niepodobna!
Przyjrzawszy się baczniej, król w ciemnej głębi obrazu dostrzegł malutki trzcinowy krzyżyk. To zespolenie świętości z pojęciami świeckiemi wydało mu się grzesznem, ale może dlatego właśnie podsyciło jego fantazyę; uspokoił sumienie argumentem, że artyście wolno tworzyć co chce i jak chce.
— Mistrzu Leonardzie — zawołał — kupuję oba obrazy. Jaka cena?
Sire — zaczął malarz nieśmiało — jeszcze nie wykończone... chciałbym...
— Ależ to żarty! — przerwał mu Franciszek. — Świętego Jana możesz skończyć — zaczekam. Ale nie pozwolę ci dotknąć Giocondy. Nie zdołasz już udoskonalić arcydzieła, a mógłbyś je popsuć przeróbkami. Chcę mieć ten portret zaraz. Wymień mi cenę, bez obawy. Nie będę się targował.
Leonard czuł, że trzeba znaleźć jakąś wymówkę, jakiś projekt do odmowy. Lecz cóż mógł powiedzieć człowiekowi, który najświętsze uczucia plamił swem pojęciem, nadawał im cechę trywialną i cyniczną. Jakże tu objaśnić królowi, czem był dla niego portret Giocondy i dlaczego nie chciał się z nim rozłączyć, choćby nawet ofiarowano mu wszystkie skarby świata?
Franciszek był pewien, że Leonard namyśla się, w obawie żeby nie sprzedać obrazu za tanio.
— Ha! skoro sam nie chcesz wymienić ceny — ja to uczynię — rzekł.
Spojrzał na monnę Lizę.
— Trzy tysiące dukatów. — Czy to dosyć? — zapytał. — Ha! niech będzie trzy tysiące pięćset.
Sire — zaczął znowu artysta głosem drżącym — proszę mi wierzyć...
Urwał, blednąc śmiertelnie.
— Jeszcze ci mało. Daję cztery tysiące, mistrzu Leonardzie. To chyba dosyć.
Szmer podziwu przebiegł wśród dworaków: żaden jeszcze mecenas sztuki, nawet Wawrzyniec Medyceusz, nie dał takiej ceny za obraz.
Leonard spojrzał na króla z nieopisaną trwogą. Gotów był upaść na kolana, błagać go, o zostawienie mu Giocondy. Franciszek, sądząc, że to wzruszenie jest objawem wdzięczności, wstał i ucałował znowu malarza. — A więc targ ubity! Cztery tysiące dukatów! — rzekł. — Otrzymasz pieniądze, skoro zechcesz. Jutro przyszlę po Giocondę. Bądź spokojny, otrzyma dobre miejsce. Znam jej wartość i przekażę ten obraz potomności.
Gdy król wyszedł, Leonard padł na krzesło; przyglądał się monnie Lizie z rozpaczą, nie chcąc wierzyć, że ona go opuści na zawsze. Przychodziły mu na myśl projekty dziecinne, niedorzeczne: ukryć ją i nie oddawać, choćby mu śmiercią grożono albo też wysłać z tym portretem Franciszka do Włoch i za nim podążyć.
Tymczasem ściemniało się w pracowni. Melzi wchodził kilka razy, ale nie śmiał przerywać zadumy Leonarda. Siedział on wciąż naprzeciw obrazu. Twarz jego wydawała się skamieniałą.
Wśród nocy artysta wszedł do pokoju Franciszka, który położył się, lecz nie mógł zasnąć.
— Wstawaj — rzekł. — Pójdziemy do Amboise. Muszę rozmówić się z królem.
— Już późno, mistrzu. Zmęczyliście się dzisiaj, trzeba oszczędzać sił. Odłóżmy to na jutro.
— Zapalaj latarnię i idź ze mną. Jeżeli nie chcesz, pójdę sam.
Widząc, że niema rady, Franciszek wstał i ubrał się. Podążyli do Amboise.

VII.

Do zamku było dziesięć minut drogi niewygodnej, stromej. Leonard szedł powoli, opierając się na ramieniu ucznia.
Wiatr świstał, napędzając chmury, gałęzie drzew drżały, wstrząsane jakby dreszczem febrycznym. Wśród drzew błyszczały oświetlone okna zamku. Słychać było dźwięki fletni i cymbałów.
Król wieczerzał w małem kółku i bawił się w zwykły sposób: kazał młodym mężatkom i pannom pić ze srebrnego puharu, na którym wyryte były sceny nieprzystojne, pokazywał je każdej z dam po kolei — jedne rumieniły się, inne płakały ze wstydu, inne zamykały oczy, żeby nie widzieć, a były i takie, które patrzały i udawały, że nie rozumieją.
Wśród tych wesołych damulek znajdowała się rodzona siostra króla, księżna Małgorzata, zwana „perłą pereł“. Słynęła z piękności i uczoności, ale kunszt przypodobania się był jej ulubioną sztuką. Całą swą miłość przelała na brata, kochała go z niesłychaną pobłażliwością, jego wady wydawały jej się cnotami, a twarz fauna — obliczem Apolina.
Franciszek nadużywał jej poświęcenia w pracach, chorobach, niebezpieczeństwach, które mu groziły. Niedość na tem, żądał jej pomocy w miłosnych przygodach.


Zameldowano Leonarda. Król kazał go przyjąć i powitał go wraz z Małgorzatą.
Malarz szedł zmięszany, ze spuszczonemi oczyma wśród wesołych dam i kawalerów; urągliwe spojrzenia ścigały tego starca o długich, białych włosach i smutnej twarzy.
— O! mistrz Leonard! — rzekł król, całując go w oba policzki.
— Czemże cię mogę poczęstować? Nie jadasz mięsa, ale zjesz może jarzyn i owoców.
— Dziękuję, Sire. Chciałbym powiedzieć parę słów Waszej Królewskiej Mości.
Monarcha spojrzał na niego badawczo.
— Co ci jest? — zapytał — czyś nie chory?
Odprowadził go na bok i wskazując mu siostrę, rzekł:
— Możesz przy niej mówić swobodnie.
— Mam nadzieję, że Jej Książęca mość zechce się za mną wstawić do króla — odparł Leonard z głębokim ukłonem.
— Mów — rzekł Franciszek — zrobię co tylko w mej mocy.
— Chodzi o ten obraz, Sire, o portret monny Lizy.
— Co? Jeszcze? Dlaczego nie wymieniłeś mi ceny odrazu? Sądziłem, że jesteś zadowolony.
— Nie o pieniądze mi chodzi, Sire.
— A o cóż?
Wobec uprzejmego, lecz obojętnego spojrzenia króla, artysta czuł znowu, że nie będzie mógł mówić o Giocondzie.
Sire — zaczął, opanowując nieśmiałość — niech Wasza Królewska Mość ulituje się nademną i zostawi mi ten obraz... już niedługo, do mojej śmierci. Potem zabierzecie go, Sire. Ja nie potrzebuję pieniędzy.
Umilkł, nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo więcej; z rozpaczliwą prośbą w oczach patrzał na księżnę.
Król zmarszczył brwi i ramionami wzruszył.
Sire — wstawiła się Małgorzata za artystą — bądźcie wspaniałomyślni, wysłuchajcie prośby mistrza Leonarda. On na to zasłużył.
— Więc i wy pani Małgorzato stajecie po jego stronie? Ależ to spisek!
Położyła rękę na ramieniu brata i szepnęła mu na ucho:
— Jakto, nie widzisz? On ją kocha jeszcze!
— Wszak już umarła!
— Czyż nie można kochać umarłych? Wszak mówiłeś sam, że wygląda jak żywa na portrecie. Nie martw tego starca, nie pozbawiaj go ostatniej pociechy.
Franciszek przypomniał sobie, że za lat dziecinnych czytał o nieśmiertelnym związku dusz, o miłości pozagrobowej, o rycerskiej wierności. Pragnął okazać się wyrozumiałym i wspaniałomyślnym.
— Ha! mistrzu Leonardzie — rzekł z uśmiechem — widzę, że nie sposób ci odmówić. Znalazłeś wymowną orędowniczkę. Bądź spokojny, nie zabiorę ci obrazu. Ale pamiętaj, że portret jest moją własnością. Każę ci wypłacić pieniądze z góry.
W oczach Leonarda zabłysła radość tak wielka, że król uśmiechnął się jeszcze uprzejmiej i poklepał go po ramieniu.
— Nie bój się, przyjacielu. Daję ci słowo monarsze, że nikt ci nie wykradnie monny Giocondy.
Łzy zabłysły w oczach księżnej. Król podał malarzowi rękę ze słodkim uśmiechem. Zagrała muzyka. Poczęły krążyć pary. Zapomniano o tym dziwnym gościu, który przeszedł wśród wesela, jak cień i zniknął w bezgwiezdnej, ponurej nocy.

VIII.

Francesco Melzi miał otrzymać mały spadek. Potrzebował dokumentów, znajdujących się u królewskiego notaryusza w Amboise, imć Wilhelma Borreau. Był to człowiek światły, uprzejmy i bardzo przychylny dla Leonarda.
Pewnego dnia, rozmawiając z Franciszkiem wspomniał, że wielki artysta, przybyły z Północy, zamieszkał w jego domu. A gdy Melzi wyraził chęć obejrzenia jego utworów, notaryusz zaprowadził go na strych i w oknie, tuż przy gołębniku, pokazał mu pracownię malarza obrazów świętych, Eutycha Gagara.
Za powrotem do domu, chcąc rozerwać mistrza, który był zanadto w swych myślach pogrążony, Francesco opowiedział mu o tej pracowni i namówił na obejrzenie obrazków młodego malarza.
Pewnego wieczoru, w kilka dni po nocnej wizycie u króla, udali się do domu Wilhelma Borreau. Towarzysze Eutycha poszli na bal maskowy, wydany na zamku, ale artysta, unikający widoku obnażonych ramion kobiecych, pozostał w swej małej pracowni i kończył obraz, zatytułowany: „Wszelki duch Pana Boga chwali“. Nagle za oknem usłyszał gruchanie, szelest skrzydeł. Eutych wiedział, że jego sąsiadka, młoda żona piekarza, hoduje gołębie. Przyglądał się jej nieraz z ukrycia. I oto ujrzał ją w oknie wśród bzów i jaśminów. Z otwartego stanika wyłaniała się szyja biała, okrągła. Twarz była różowa i włosy jasne.
Eutych spojrzał na to nęcące zjawisko i nie mógł oczu oderwać. Piekarka uśmiechnęła się do niego, mimowoli odpowiedział jej uśmiechem, ale w tejże chwili przypomniał sobie, że kobieta jest wcieleniem szatana, że należy unikać jej przynęt, i że stokroć lepiej dostać gorączki trawiącej, niż posiąść jedną z takich istot, albowiem gorączka wymorduje człowieka, ale go opuści, wówczas gdy kobieta, upatrzywszy sobie ofiarę, pastwić się będzie nad nią do śmierci.
Eutych, przypomniawszy to sobie w porę, zasiadł do roboty i namalował męczenniczkę złotowłosą, bardzo podobną do piekarki.
Wtem rozległy się głosy na schodach. Do pokoiku wszedł Błażej, stary tłómacz ambasady, a za nim właściciel domu, Leonard i Francesco Melzi. Gdy Błażej wytłómaczył Eutychowi, że goście pragną zwiedzić jego pracownię, ten zawstydził się, jak gdyby go złapano na złym uczynku. Stanął na boku zasępiony, ze spuszczonemi oczyma, spoglądając z ukradka na wielkiego mistrza.
Zdało mu się, że już tę twarz gdzieś widział — tak, była dziwnie podobna do oblicza proroka Eljasza, na jednym z obrazów w kościele w Ugliczu.
Obejrzawszy przybory malutkiej pracowni, zwłaszcza mikroskopijne pędzelki, Leonard zwrócił uwagę na obraz z napisem: „Wszelki duch Pana Boga chwali“.
Błażej tłómaczył go, jak mógł, ale mistrz sam zrozumiał temat i był zdumiony głębokością pomysłu. Oglądał też ciekawie „Podręcznik sztuki obrazkowej“. Był to wielki rękopis, illustrowany na marginesach ołówkiem lub czerwonym atramentem.
Leonard widział niedokładność rysunku, nieumiejętność oddania świateł i cieni, odtworzenia perspektywy, nieznajomość anatomii, ale jednocześnie zachwycał się odczuciem piękna i potęgą wiary.
Uderzyły go zwłaszcza dwie reprodukcye św. Jana Chrzciciela: na jednej trzymał w ręce lewej złoty kielich, z którego wychodziło dzieciątko; na drugiej miał dwie głowy: jedną żywą na ramionach, a drugą uciętą niósł oburącz na półmisku; obie te głowy miały wyraz okropny — z oczu szeroko otwartych przebijał strach, broda i włosy były powichrzone. Habit mniszy okrywał ciało, rozpościerając się nad niem w postaci skrzydeł; kości rąk i nóg były suche i wydawały się, jakby stworzone do wzlotu. Od ramion strzelały olbrzymie skrzydła, podobne do łabędzich lub do skrzydeł owych wielkich, fantastycznych ptaków grandi ucelli, o których Leonard marzył przez całe życie.
Przypomniały mu się słowa proroka Malachyasza:
„I przyszlę wam mojego zwiastuna i torować będzie drogę przedemną. Oto nadchodzi“.

IX.

Skoro tylko monarcha opuścił Amboise, miasto popadło znowu w martwotę i ciszę. Słychać było tylko wieczorami dzwony, wzywające na Anioł Pański, lub głos zegaru z wieży ratuszowej.
Leonard zaczął znowu malować Jana Chrzciciela, ale praca szła coraz trudniej i wolniej. Franciszek znajdował, że mistrz żąda od siebie rzeczy niemożliwych.
Czasami, o zmroku, Leonard odsłaniał Giocondę, wpatrywał się w nią długo, przenosząc oczy z jej twarzy na oblicze Jana Chrzciciela, a wtedy uczniowi zdawało się, była to może gra świateł i cieni — że wyraz twarzy kobiety i Młodzianka zmienia się na tych obrazach, że Zwiastun staje się Monną Lizą, a Monna Liza — Zwiastunem i że oboje nabierają życia.
Zdrowie mistrza podupadało z dniem każdym. Napróżno Franciszek błagał go, aby zaniechał pracy, Leonard był głuchym na te prośby.
Pewnego dnia jesiennego w r. 1518, stojąc przy staludze, zachwiał się i padł na ziemię. Francesco nadbiegł z drugiego końca pracowni. Przeniesiono Leonarda do pokoju sypialnego.
Jak zwykle, nie chciał wezwać doktora; przeleżał w łóżku sześć tygodni. Prawa strona ciała została sparaliżowana. Mistrz wracał do zdrowia bardzo powoli.
Przez całe życie posługiwał się obu rękoma z jednakową zręcznością, obie były mu potrzebne do pracy: rysował lewą, malował prawą. W tem zespoleniu dwu sił, jak dowodził, leżała jego przewaga nad innymi malarzami. Gdy skutkiem paraliżu skurczyły się palce prawej ręki, Leonard obawiał się, że już nie będzie mógł malować.
Wstał na początku grudnia, ale nie mógł wyjść z pokoju.
Kiedyś, popołudniu, gdy wszyscy pogrążeni byli w drzemce, Francesco, pragnąc o coś zapytać mistrza, a nie znajdując go w sypialnym pokoju, zeszedł do pracowni, otworzył drzwi pocichutku i zajrzał.
Od pewnego czasu Leonard był jeszcze bardziej ponury, niż zwykle, stronił od ludzi i nie pozwalał wchodzić do swego pokoju bez pytania; obawiał się, aby go nie podpatrywano.
Przez uchylone drzwi Francesco ujrzał mistrza, stojącego przed obrazem Świętego Jana: próbował malować prawą ręką, ale na twarzy znać było ból od wysiłku, zaciskał usta, marszczył brwi, kosmyki białych włosów przylgnęły mu do czoła, zlanego potem. Zdrętwiałe palce odmawiały posłuszeństwa, pędzel drżał w ręku mistrza, jak gdyby trzymał go niewprawny uczeń.
Francesco bał się odetchnąć, aby nie zdradzić swej obecności i z sercem ściśniętem patrzał na ten ostatni wysiłek ducha, żyjącego jeszcze w ciele już martwem.

X.

Zima owego roku była bardzo sroga: ludzie zamarzali na gościńcach i w lasach, wilki dochodziły do przedmieść, a stary ogrodnik upewniał, że doszły kiedyś pod sam pałac. Pewnego dnia Francesco znalazł w śniegu nawpół zmarzłą jaskółkę i przyniósł ją mistrzowi. Leonard rozgrzał ją swem tchnieniem i urządził jej gniazdko przy kominie. Chciał ją dotrzymać do wiosny.
Nie próbował już malować, wszystkie obrazy, rysunki, pędzle i farby odsunął w najdalszy kąt pracowni. Dnie schodziły mu wśród szarej nudy. Czasami odwiedzali go notaryusz i stary mnich, spowiednik Francesca i wesoły staruszek. Wtedy grywali w warcaby i w karty. Goście odchodzili o zmroku, a Leonard nie mając czem zająć długich wieczorów, chodził po pokoju, rzucając ukradkowe spojrzenie na Zoroastra. Był on jakby widomem szyderstwem z marzeń Leonarda. Przez całe życie dążył do przypięcia skrzydeł ludziom i jedynym owocem tych usiłowań było kalectwo tego biedaka.
Heblując drzewo lub strugając je, bo to były jego jedyne rozrywki, dawny mechanik nucił wciąż jedną i tę samą piosnkę. Jej złowróżbne dźwięki, przypominające krakanie wrony, rzucały jeszcze większy smutek na ciemną pracownię.
W całym domu panowała cisza grobowa, za oknami wiatr świstał, roznosząc tumany śniegu, stare gałęzie drzew szumiały groźnie: rzekłbyś, że złe duchy kłócą się ze sobą. Do ryku wiatru łączyły się inne, straszniejsze głosy — zawodzenie wilków w lesie.
Francesco rozpalał ogień w kominie. Leonard wygrzewał przy nim członki zdrętwiałe, uczeń grał na lutni i śpiewał pieśni rycerskie; pragnął muzyką rozproszyć smutne myśli ukochanego mistrza. Raz zanucił mu starą pieśń, skomponowaną przez Wawrzyńca Medyceusza, jako wtór do tryumfalnego pochodu Bachusa i Ariadny.

Quant'è bella giovinezza!
Che si fuge tuttavia!
Chi vuol esser lieto, sia:
Di doman no c'è certezza.

Mistrz słuchał z głową spuszczoną: przypominał sobie noc letnią, światło księżyca, padające na pustą ulicę i dźwięki lutni, spływające z marmurowej loggii i tę samą pieśń miłosną. A przy tych wspomnieniach myśli jego biegły do monny Lizy. Tę pieśń słyszał w wilją dnia, w którym pożegnał ją na zawsze.
Ostatnie dźwięki zamarły, zlały się z głosem huraganu. Franciszek Melzi, siedzący u stóp mistrza, podniósł oczy i ujrzał łzy na zmarszczonych, wychudłych policzkach starca.


Odczytując swój dziennik, Leonard wpisywał nowe myśli: o śmierci.

Pewnej nocy śnił, że go pogrzebano żywcem i że nadludzkim wysiłkiem odchylił wieko trumny. Następnego dnia przypomniał Franciszkowi obietnicę, którą go już poprzednio zobowiązał: że nie da go pochować, dopóki nie objawią się wyraźnie znaki rozkładu ciała.
W długie noce zimowe, nie mogąc zasnąć, Leonard przywoływał obrazy dzieciństwa; wspominał swe wynalazki, maszyny, któremi chciał zapewnić ludziom panowanie nad przyrodą.
Czasami, wśród nocy, Franciszek odczytywał mu Ewangelię, kojąc tem smutek zniedołężniałego starca.

XI.

Rankami artysta przez zamarznięte szyby przyglądał się śnieżnym zaspom, szaremu niebu i sadzi na drzewach. Zdawało mu się, że zima nigdy się nie skończy. Ale na początku lutego mrozy zelżały, od strony słonecznej sople lodu, zwisające z dachów, poczęły spływać kroplami, wróble świegotały, śnieg topniał, a przez chmury wyzierało niebo jeszcze blade. Słońce wpadało do pracowni, Leonard godzinami całemi siadywał w fotelu przy oknie, z głową spuszczoną, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach. W całej jego postawie było nieopisane znużenie.
Jaskółka przez całą zimę pozostała w pracowni; siadywała na ramieniu starca, tulił ją i głaskał, ogrzewając własnem ciepłem, a śledząc każde jej poruszenie, marzył znowu o skrzydłach.
Pewnego dnia wyjął z szafy stare zeszyty, rysunki maszyn i notatki do swoich dwustu „Ksiąg o życiu i naturze“. Z dnia na dzień, z roku na rok odkładał uporządkowanie tych papierów i zgromadzenie wszystkich urywków, dla wytworzenia z nich jednego wielkiego dzieła, ale coś zawsze stawało mu na przeszkodzie. Wiedział, że takie dzieło byłoby pożyteczne dla ludzkości, że odkrycia w niem zawarte zmieniłyby może jej losy; ale czuł, że praca olbrzymia, że jej nie podoła i że to wszystko zmarnuje się, jak tyle innych arcydzieł i pomysłów.
Odnalazł zeszyt pożółkły ze starości, zatytułowany „Ptaki“ i począł go odczytywać. W ostatnich latach już nie rysował planów maszyny latającej, ale myślał o niej bez ustanku. Postanowił spróbować jeszcze raz ostatni. Zabrał się do roboty z gorączkowym pospiechem, jak do każdego nowego dzieła, nie myśląc o śmierci, zwalczając chorobę, zapominając o śnie i pożywieniu. Całe noce trawił nad rysunkami i obliczeniami.
Tak minął tydzień. Francesco nie odstępował mistrza, śledząc niespokojnie jego twarz, ożywioną rozpaczliwym wysiłkiem i gorączkową żądzą dopięcia celu. Pewnego dnia, po trzech nocach bezsennych, ogarnęło go niezwalczone znużenie. Usnął na krześle, przy wygasłem ognisku.


Świtało już, jaskółka zaczynała świegotać. Leonard, z piórem w ręku, siedział nachylony nad papierami. Nagle głowa mu opadła, z ust wydobył się słaby okrzyk; starzec z całych sił oparł się o stół przewrócił go i runął na ziemię. Francesco, obudzony znienacka, w pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało. Zawołał służącego. Podnieśli mistrza i położyli go w łóżku.
Był to drugi atak paralityczny.
Chory leżał przez kilka dni bez przytomności, wysnuwając dalej w gorączce swoje obliczenia matematyczne. Zaledwie oprzytomniał, prosił o rysunki maszyny. Napróżno Francesco błagał go, aby to odłożył do zupełnego wyzdrowienia, Leonard nie chciał słuchać. Wziął zeszyt i schował go pod poduszkę.
Wracał do zdrowia bardzo powoli, nie mógł jeszcze wstawać z łóżka. Melzi nie odstępował go na chwilę, drzemał przy nim w fotelu.
Pewnej nocy, obudziwszy się po krótkim śnie, spostrzegł, że niema Leonarda na łóżku. Z sercem, ściśnionem trwogą, zbiegł do pracowni i przez uchylone drzwi zobaczył mistrza, siedzącego przy stole, z głową opartą na dłoni. Nagle starzec chwycił pióro i jął przekreślać kartki, zapełnione cyframi. Odwrócił się, zobaczył ucznia, chciał wstać.
Franciszek podbiegł, aby go podtrzymać.
— Mówiłem ci — rzekł artysta z dziwnym uśmiechem — mówiłem, że wkrótce skończę. Otóż skończyłem. Bądź spokojny. Nie zacznę nanowo. Zapomniałem, com wiedział. Nie już nie umiem i nie mam siły myśleć, zajmować się tą maszyną. Do dyabła ze wszystkiem! Do dyabła! — wołał, gniotąc zeszyt. Wreszcie podarł go na drobne kawałki.
Od tej nocy jego stan pogorszył się. Franciszek czuł, że już mistrz nie wyzdrowieje. Dniami całemi pogrążony był w martwocie, jakby w omdleniu.
Uczeń zachował wiarę serdeczną, ślepą; wiedział, że mistrz nie spełnia praktyk religijnych, ale czuł, że pomimo tego nie jest ateuszem. I to go pocieszało. Ale trwożyła go myśl, że Leonard może umrzeć bez pokuty i żalu za grzechy. Dałby własną duszę, aby zbawić ukochanego mistrza. A jednak nie śmiał wszczynać w obec niego tej sprawy drażliwej.
Pewnego wieczoru, siedząc jak zwykle przy chorym, spuścił głowę i zadumał się: trapiło go widmo śmierci bez Boga.
— O czem tak myślisz? — spytał go Leonard.
— Fra Guglielmo był dzisiaj u mnie — odparł Francesco nieśmiało. — Chciałby was odwiedzić, ale mówiłem mu, że nie wpuszczamy nikogo.
Mistrz spojrzał uczniowi w oczy i wyczytał w nich trwożną prośbę.
— Nie o tem myślałeś, Francesco — rzekł. — Dlaczego nie chcesz mi prawdy powiedzieć?
Uczeń milczał. Leonardowi żal się zrobiło tego wiernego i kochającego serca, nie chciał pozostawić w nim obawy o swe zbawienie.
Spojrzał ua ucznia, pogłaskał go po ręku i rzekł ze słodkim uśmiechem.
— Mój synu, poproś fra Guglielma, żeby przyszedł jutro. Chciałbym wyspowiadać się i komunikować. Poproś także notaryusza.
Francesco nic na to nie odrzekł, lecz ucałował rękę Leonarda z głęboką wdzięcznością.


XII.

Nazajutrz rano, 23-go kwietnia — była to Wielka Sobota — przybył notaryusz. Leonard podyktował mu swoje ostatnie rozporządzenie: chcąc okazać, że nie chowa urazy do swoich braci, z którymi toczył proces, zapisywał im czterysta dukatów; swemu uczniowi, Franciszkowi Melzi przekazywał swoje książki, przyrządy naukowe, rękopisy, manuskrypty i resztę honoraryów, należnych od króla; swemu służącemu Baptyście zapisywał meble z pałacu Cloux i połowę swojej winnicy w Medyolanie; drugą połową obdarzył Andrea Salaino; wreszcie płaszcz sukienny, zupełnie nowy, kaptur futrzany i dwa dukaty przekazywał starej kucharce Martynie. Wykonawcą testamentu mianował Franciszka Melzi, zobowiązując go do zajęcia się pogrzebem.
Uczeń wraz z notaryuszem postanowili urządzić ten żałobny obchód w taki sposób, aby zadać kłam pogłoskom o niedowiarstwie Leonarda i przekonać ludzi, iż umarł, jako wierny syn Kościoła.
Artysta zgodził się na wszystko, a chcąc okazać Franciszkowi, że popiera jego projekty, odnośnie do pogrzebu, przeznaczył dziesięć liwrów na światło i msze za swą duszę, a nadto pół liwra na jałmużny.
Gdy testament został spisany, do pokoju chorego wszedł fra Guglielmo ze świętemi Olejami i pozostał sam na sam z chorym.
Po wyjściu od niego, pocieszył Franciszka oznajmieniem, że mistrz spełnił wszystkie obrządki, przepisane przez Kościół i że okazał uległość woli Bożej.
— To dusza wzniosła i serce czyste — mówił zakonnik ze wzruszeniem.
Podczas nocy Leonard dusił się. Brakło mu tchu. Francesco pewien był, że to już agonia. Ale następnego poranku — w dzień Wielkiej Nocy, Leonard uczuł się lepiej, choć duszność nie ustępowała. Pragnąc mu dostarczyć więcej powietrza, Francesco otworzył okno. Pod jasną kopułą nieba szybowały gołębie, szelest ich skrzydeł zlewał się z dźwiękiem dzwonów, obwieszczających Światu Zmartwychwstanie Pańskie.
Chory doznawał chwilami takiego wzruszenia, jak gdyby ciążył mu na piersiach kamień. Chciał otrząsnąć się z tego ciężaru, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. To znowu zdawało mu się, że wznosi się na skrzydłach, ale to samo brzemię spadało mu znowu na piersi, walczył z niem, aż wreszcie, oswobodzony ze wszystkich pęt, wzlatywał ku niebiosom.
Wśród tych gorączkowych przywidzeń, żył jeszcze dni kilka, odrętwiały, nawpół martwy. Nakoniec 2-go maja fra Guglielmo i Francesco zauważyli, że oddycha coraz słabiej. Zakonnik odmówił modlitwy za konających.
W godzinę potem, uczeń, przyłożywszy rękę do serca mistrza, przekonał się, że już bić przestało. Zamknął mu oczy.
Francesco i stary sługa obmyli ciało, otworzono drzwi i okna na oścież. Jaskółka trzymana w pokoju na dole, wyfrunęła na schody i dostała się do pracowni.
Zatoczyła kręgi dokoła zwłok, omijając płonące świece i usiadła na ramieniu Leonarda, a potem na jego rękach złożonych. Po chwili zatrzepotała skrzydłami, wzbiła się w górę i przez otwarte okno, wyleciała na swobodę.
Francesco pomyślał, że mistrz, nawet po śmierci dokonał tego, ku czemu zmierzał przez całe życie: ułatwił wzlot boskiemu stworzeniu.
Wedle woli nieboszczyka, ciało pozostało w pokoju przez trzy dni, dopóki nie objawił się rozkład.
Pogrzeb był uroczysty i wspaniały: przed trumną szli zakonnicy, prałaci, proboszczowie, wikaryusze, sześćdziesięciu żebraków niosło pochodnie; we wszystkich czterech kościołach w Amboise odprawiono żałobne nabożeństwa, ubodzy dostali hojne jałmużny. Przekonało to ludzi, że Leonard był wiernym synem Kościoła.
Pochowano go na cmentarzu przy kościele św. Florentyna, ale grób, zapomniany niebawem porósł chwastami i zrównał się z ziemią. Wspomnienie mistrza zgasło w Amboise. Miejsce jego wiecznego spoczynku pozostało nieznanem dla wieków potomnych.
Uwiadamiając braci o zgonie artysty, Francesco pisał:
„Nie zdołam wyrazić mojego bólu po śmierci człowieka, który był dla mnie drugim ojcem. Dopóki żyć będę, nie przestanę go opłakiwać, albowiem kochał mnie wielką i tkliwą miłością. Zresztą mniemam, że wszyscy powinni opłakiwać zgon Leonarda da Vinci: bo już drugiego podobnego świat nie ujrzy. Oby Wszechmocny udzielił mu wiecznego spokoju!“

XIII.

W dniu śmierci Leonarda, Franciszek I polował w lasach Saint-Germain. Dowiedziawszy się o zgonie artysty, kazał natychmiast opieczętować pracownię i zamknąć ją do chwili swego przybycia do Amboise, albowiem pragnął wybrać najlepsze płótna.
Zresztą Franciszek I miał w owym czasie ważniejsze troski. Na pięć miesięcy poprzednio, 12-go stycznia 1519 r. zmarł cesarz Maksymilian. Trzech królów: francuski, hiszpański i angielski dobijało się o koronę świętego Imperyum, walcząc intrygami i podstępem. Franciszek I marzył o połączeniu w swem ręku berła Francyi z berłem rzymskich cesarzów. Gotów był wydać trzy miljony na przekupienie wyborców, a chcąc zjednać dla swej sprawy papieża, obiecywał mu urządzić krucyatę przeciw Turkom i oswobodzić Grób Święty. Przysięgał, że w trzy miesiące po swoim wyborze, wkroczy do Konstantynopola, jako zwycięzca i zatknie znowu krzyż na bazylice św. Zofii. Leon X namyślał się, rozważał.
W owym czasie jeden z dwu ambasadorów rossyjskich przy Stolicy Apostolskiej, Dymitry Gerasimow, powrócił już był do Moskwy. Drugi, Nikita Karaczarow pozostał w Rzymie, lecz chcąc zasięgnąć dokładniejszych wieści o usiłowaniach podejmowanych przez Franciszka I, celem zdobycia tronu św. Imperyum, Nikita wraz z legatem papieskim udał się do Francyi. I znowu, jak podczas pierwszej podróży, zabrał ze sobą starego sekretarza Ilję Kopiłę, tłomacza Błażeja i dwu pisarzów Eutycha Gagara i Fedora Rudometow.
Eutych kreślił swe wrażenia w dzienniku.
„Miasto zwane Florencyą — pisał — jest duże, nie widziałem jeszcze równie pięknego. Kościoły wspaniałe, a pałace z białego marmuru, jak świątynie. A jest tu także kościół zbudowany z marmuru białego i czarnego, z wysoką wieżą, prowadzi do niej czterysta pięćdziesiąt schodów. Com widział, starałem się opisać, ale nie wszystko rozumiem“.
Istotnie, nie umiał określić, co go uderzyło najbardziej. Płaskorzeźby Giotta, zdobiące niższe piętra katedry Najświętszej Panny del Fiore, przedstawiały stopniowy rozwój ludzkości, hodowlę bydła, rolnictwo, wynalazek okrętów, warsztatów tkackich, eksploatacyę metalów, rysunek, muzykę, astronomię. Przyglądając się tym przejawom handlu, przemysłu, nauk i sztuki; Eutych ujrzał podobiznę mechanika Dedala: miał ciało pokryte ptasiemi piórami, skrzydła przymocowane rzemieniem, rękoma wprawiał w ruch skrzydła, aby się wznieść do lotu.
Ta właśnie płaskorzeźba, natchnęła Leonarda myślą zbudowania maszyny latającej.
Zagadkowa postać skrzydlatego człowieka uderzyła tem bardziej Eutycha, że właśnie malował obraz, przedstawiający Skrzydlatego Zwiastuna. Nieświadomie odczuwał różnicę pomiędzy skrzydłami materyalnemi Dedala, a duchowemi skrzydłami Jana Chrzciciela, poprzednika Chrystusowego.


Franciszek I wyjechał z Saint Germain, udając się na łowy do Fontainebleau, a następnie do Amboise. Tu w pierwszych dniach czerwca 1519 r. złączył się z nim ambasador rossyjski Nikita Karaczarow. Jak przed dwoma laty zamieszkał u notaryusza królewskiego Wilhelma Borreau, przy głównej ulicy, obok ratuszowego zegara.
Zaraz po przyjeździe król zwiedził pracownię Leonarda. Tego samego wieczoru księżna Małgorzata wraz z księciem elektorem Brandenburskim oraz kilku dostojnikami zagranicznymi, a w ich rzędzie Nikitą Karaczorowem podążyła do pałacu Clous.
Fedor namówił swego wuja Ilję oraz Eutycha, aby udali się tam również. Przybyli właśnie, gdy księżna, obejrzawszy pracownię, wychodziła już ze swym orszakiem. Melzi przyjął nowych gości bardzo uprzejmie, jak wszystkich zwiedzających pracownię, bez względu na ich urodzenie i stanowisko.
Trzej sekretarze przypatrywali się nieznanym maszynom, globusom, przyrządom astronomicznym, olbrzymiemu kryształowemu oku, służącemu do badań światła, instrumentom muzycznym, anatomicznym rysunkom i szkicom potężnych machin wojennych.
Fedor patrzył na te aparaty, jak na dzieło astrologa i alchemika. Uwagę Eutycha zwróciło przedewszystkiem olbrzymie skrzydło. Franciszek, przy pomocy tłómacza Błażeja, wyjaśnił mu, że to część maszyny do latania i że mistrz przez całe życie pracował nad jej budową.
Eutych przypomniał sobie człowieka skrzydlatego na płaskorzeźbie we Florencyi i zamyślił się głęboko.
Przyglądając się obrazom, stał długo przed Janem Chrzcicielem. Wziął go naprzód za kobietę; nie mógł uwierzyć, że to święty; dopiero po chwili dojrzał krzyż, wyłaniający się z cieniów i skórę wielbłądzią, opasującą biodra młodzianka. Im dłużej patrzał, tem więcej zachwycał się jego pięknością.
Stał przed obrazem, jak w zachwyceniu, a serce biło mu niezrozumiałem dla niego samego wzruszeniem.
Ilja Kopiła splunął ze wstrętem.
— Szatański pomysł! — rzekł, odciągając młodego pisarza.
Jeżeli to Zwiastun, to zapowiada — nie Chrystusa, lecz Antychrysta. Chodźmy ztąd, aby oczu nie skalać.

XIV.

Pomimo, iż zjazd był niewielki w Amboise i można było umieścić się wygodniej, Eutych, jak przed dwoma laty zamieszkał pod dachem, przy gołębniku. Miła mu była cisza i samotność. Powróciwszy z pracowni, aby odegnać pokusę, zasiadł do malowana świętego obrazu, na którym odtwarzał Jana Chrzciciela. Zwiastun miał dwie głowy i skrzydła olbrzymie, stał na piaszczystej górze.
Eutych zabrał się gorliwie do pracy, ale nie zdołał odegnać wspomnienia tamtego obrazu. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Wyszedł i błądził długo nad brzegami Loary. Słońce zaszło, pierwsze gwiazdy zabłysły, odbijając się w wodzie, powietrze było ciche, ale brzemienne burzą. Natura nie uspokoiła wzburzonego serca Eutycha. Powrócił do swej izdebki, zapalił lampkę przed obrazem Matki Boskiej z Uglicz i modlił się długo i żarliwie, potem zasłał suknem starą skrzynię, służącą mu za łoże i próbował usnąć, ale nadaremnie. Ratuszowy zegar wybijał godzinę po godzinie, a w głowie młodego malarza wirowały wciąż myśli bezładne, nie umiał ich powiązać; usnął dopiero nad ranem snem gorączkowym.

XV.

I oto ukazała mu się kobieta z ognistemi skrzydłami, siedząca na półksiężycu. Nad nią była rozpoczęta świątynia z napisem: „Mądrość budująca sobie przybytek“. Przed kobietą — wcieleniem Mądrości klęczeli prorocy, biskupi, aniołowie, niosący hostye, a opodal stał Jan Chrzciciel, miał ręce i nogi długie, jak u czapli i skrzydła olbrzymie, podobne do tych, które młody artysta malował na świętym obrazie. Ale twarz była inna — zgrzybiała, pokryta zmarszczkami, czoło i broda długa, siwa. Starzec przypominał proroka Eljasza, a zarazem mistrza, który przed dwoma laty zwiedził pracownię Eutycha. Tak, to był Leonard da Vinci, wynalazca ludzkich skrzydeł.
Wtem rozległ się głos dzwonów, aniołowie i prorocy zaintonowali: „Aleluja!“ Skrzydlaty Zwiastun rozwinął pergamin i odczytał te słowa:
„Oto nadchodzi Ten, który będzie torował drogę przedemną. I wnijdzie do Świątyni Pana, którego szukacie, ów Zwiastun pożądanego pokoju“.
Rozległ się grzmot, zaszeleściły skrzydła, rozkołysały się dzwony, łącząc się w jeden hymn pochwalny na cześć świętej i wiekuistej Mądrości.


Eutych obudził się. Przez okno zaglądał świt. Dokoła panowała cisza.
Malarz usiadł pod okienkiem, zatemperował gęsie pióro i wyjął z szufladki swoje niedokończone dzieło: „Nowy podręcznik sztuki obrazkowej“. Dnia poprzedniego skreślił był te słowa:
„Jak powstały święte obrazy? Ich twórcą pierwotnym nie jest człowiek, lecz Bóg-Ojciec, który zrodził Syna, czyli Słowo, twój żywy Obraz“.
Eutych umaczał pióro i dopisał:
„Ja, nędzny grzesznik, otrzymawszy od Boga dar talentu, nie chciałem go zagrzebać w ziemi. Wy, bracia, dla których pracuję, błagam Was, zanoście modły do Pana, abym ja, który malowałem Jego Oblicze oraz oblicza Jego sług, Świętych i Męczenników, mógł je oglądać twarzą w twarz w krainie wiekuistej światłości, w której Wszelki duch Chwali Pana Zastępów na wieki wieków Amen“.


Koniec






  1. Gdy pluniesz na ziemię, kwiaty rodzą się odrazu
    Jak fiołki na wiosnę.
  2. Jakże młodość jest piękną I przemijającą! Spiewaj więc, śmiej się, Bądź szczęśliwym. Chwytaj szczęście w przelocie, Bo jutro jest niepewne.
  3. Przypis własny Wikiźródeł w oryginale jest też Дориа-Рипария, ale poprawna nazwa rzeki w północnych Włoszech to Dora Riparia





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.