Zolojka/Dwie Marysie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obie panienki były młode, bardzo ładne, zgrabne, miłe, wesołe i dobre, obie chętnie się śmiały, śpiewały bardzo pięknie, strzelały oczętami i chodziły wieczorami z młodymi ludźmi do Alei Komarowej, gdzie flirtowały zaciekle, mimo rojów komarów, które przez cienkie pończoszki do krwi cięły im nóżki. Obie miały dużo sukienek kolorowych (tanio w domu przez mamy i ciocie robionych, o czem nikt nie wiedział) i dużo klejnocików i innych błyskotek (tanich imitacyj, na których jednak nikt się poznać nie chciał). Obie były bardzo lubiane, obie nazywały się Marje i obchodziły imieniny tego roku właśnie 26 sierpnia. Obie pochodziły z tego samego bardzo dalekiego miasta i mówiły śpiewnym akcentem. Różniły się między sobą tylko tem, że jedna miała włosy złote a oczy czarne, druga zaś włosy czarne, a oczy niebieskie. Należy jeszcze dodać, że obie bardzo chętnie bawiły się, tańczyły i śmiały się na cały głos nieraz dopóźna w nocy, co im też z początku niektórzy za złe brali.
Ale mądre starsze mamy orzekły, iż skoro one tak głośno się śmieją, to znaczy, że są kozy, ale nie robią nic złego.
Mieszkały w tym samym domu, co pani Łucja.
„Kozy” przyjaźniły się z wielu chłopcami, ale przedewszystkiem z dwoma Jankami, z których jeden był brunetem i kochał się w Marji złotowłosej, podczas gdy Janek złotowłosy ubóstwiał Marję czarnobrewą. Obaj byli naprawdę przystojni i zgrabni i mieli bogatych rodziców. Mówiono o tych dwóch parach, iż „z tej mąki może być chleb”. Chłopcy nie mieszkali wprawdzie w tym samym domu, co panienki, ale nie można było powiedzieć, aby przebywali w swych mieszkaniach, bo cały dzień uganiali po świecie ze swemi Marysiami.
Co się tyczy towarzystwa kobiecego, to obie panienki najchętniej przyjaźniły się z córką swego gospodarza, młodą dziewczyną, na którą w rodzinie wołano Etta, co jest zdrobnieniem od Jadwigi, ale którą one nazywały Zolojką, ponieważ słyszały, że inne dziewczęta tak ją nazywają. Co zaś miałoby znaczyć to dziwne imię i od czego pochodzi, o tem nie wiedziały.
Etta była dziewczynką smukłą, kształtną, o regularnej bladej twarzy z jasno niebieskiemi oczami i gąszczu złoto-czerwonych włosów, ujętych w siatkę. Chodziła przeważnie w zielonym sweaterze z malinowym kołnierzem i wyłogami, w krótkiej spódniczce, szczelnie na biodrach opiętej i w „korkach”, to jest chodakach z grubą drewnianą podeszwą, co ją robiło jeszcze wyższą. W wietrzny dzień przewiązywała włosy, uszy i brodę czarnym szalem, który się jej nie podobał, bo był, jak mówiła — bardzo stary. Istotnie, był z bardzo starej i pięknej koronki. Dziewczyna była miła, a tylko usta jej małe, bardzo czerwone i zwykle zaciśnięte, były może złe lub okrutne. Ale któżby zwracał uwagę na takie drobnostki!
Panienki lubiały rozmawiać z Zolojką, bo dziewczyna chętnie słuchała ich opowiadań o „kraju”, czyli o życiu na lądzie. One same niewiele jeszcze tego życia widziały i nieraz powtarzały tylko to, co słyszały od drugich, ale gdy zaczęły opowiadać o olbrzymich teatrach, wspaniałych kobietach całych w złocie, perłach, drogich kamieniach i piórach strusich, kiedy zaczęły trajkotać o bajecznych ogrodach z drzewami wielkiemi jak kościoły, oświetlonych tysiącami różnobarwnych lamp i rozbrzmiewających muzyką, podczas której na gwiaździste niebo wzlatują ognie sztuczne, słowem gdy zaczęły bajdurzyć jak dzieci, same w to wierzyły, zaś dziewczyna była jak oczarowana.
Na tem tle powstała przyjaźń. Możnaby coś powiedzieć i o tem, że tak pięknego chłopca, jak czarnowłosy Janek, Zolojka w życiu swem nie widziała. Był naprawdę śliczny, żywy, wesoły, delikatny, lecz zgrabny, z ciemną, słodką twarzyczką i rumieńcami panienki, a nad wielkiemi oczami, do błękitnych gwiazdek podobnemi, miał jedwabiste brwi czarne, równe — jak namalowane. Kilka razy śnił się Zolojce.
Dzień imienin panienek był naprawdę wielkim i pięknym dniem. Obu „kozom” od samego rana składano życzenia i znoszono kwiaty. Nie trzeba przypuszczać, aby to były poważne deputacje jakich stowarzyszeń, ale kto panienki znał i wiedział, że dziś są ich imieniny — a one same postarały się, aby wiedzieli o tem wszyscy w wiosce — ten, przechodząc, zatrzymywał się u ich okna i składał życzenia, na które one odpowiadały wesołym chichotem i okrzykami. Przybiegały dzieci z kwiatami, znajome panienki, przychodzili i starsi panowie z pudłami cukierków, jakieś paczki przyniesiono z poczty, anonimowo przysłał ktoś skrzynkę wędzonych węgorzy i fląder, a oba Janki wystąpiły z olbrzymiemi pudłami i bukietami, uroczyście zapraszając solenizantki na obiad i zapowiadając im wielką niespodziankę na wieczór.
Strasznie trudną rzeczą było czekać do wieczora i dzień ten wlókł się w nieskończoność, ale się przecie skończył.
A wówczas, gdy czerwone promienie słońca zakrwawiły szafirowe niebo sokiem, jak mówiła złotowłosa Marysia — wiśniowym, zaś jej przyjaciółka — malinowym, gdy wogóle wieczór stał się tak cudowny, jak w teatrze, a woda na zatoce była, choć nie tak wonna, lecz równie złota jak rosół, u wybrzeża pojawiła się łódź żaglowa cała w kwiatach, zdobna w girlandy białych i czerwonych róż i w festony zieleni. Młody rybak, który łodzią kierował, wywiesił na niej dowcipnie białą banderę z czterema czerwonemi płonącemi sercami. Już poprzednio umieszczono na łodzi kosz z zimną kolacją i może jeszcze czemś zimnem, lecz przecie grzejącem. A potem do taktu przerażających pisków i chichotu wkroczyły na nią obie Marysie ze swymi Jankami, z których jeden niósł gitarę, drugi zaś mandolinę.
Pełna śmiechu, ukwiecona łódź wypłynęła na złote morze.