Zolojka/W słońcu i w fali

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W słońcu i w fali.

Tomasz szedł, rozmyślając:
— Śliczna pani Łucja, kochana.
Oglądnął się niespokojnie i szepnął:
— Tsss! Tylko o tem cicho. Nie trzeba. Poco!
A potem pomyślał.
— Stary osioł z pana, drogi panie Tomaszu! Panu chyba spokojnie wolno już nazywać panią Łucję „kochaną“ i wolno panu ją kochać... I tak nic z tego nie będzie.
Westchnął.
— A jednak kiedyś, dawno już temu, wszystko mogło być inaczej... Tylko, że pan, panie Buszyński, nie umiał, nie rozumiał. Mogło było nie dojść do tego małżeństwa, mogła zostać pańską żoną, mogła nie wyjść za tamtego... Choć co panbyś jej dał?... A tamten dał dużo, kamieniczki, willę w Konstancinie, mająteczek ziemski i grube pieniążki — a to znaczy, wiele znaczy, zwłaszcza dla pięknej i ponętnej kobiety! Więc zostawmy ten temat, wielkim głosem wołając: ha, bardzo słusznie!
Stwierdzenie tego faktu widać sprawiło panu Buszyńskiemu ulgę, bo gdy po pół godzinie szukania znalazł na plaży ustronne miejsce, nadające się na kąpiel słoneczną i morską, pokiwał głową smętnie i powtórzył twardo:
— Bardzo słusznie!
A potem, gdy w pręgowatym kostjumie kąpielowym z godnością wszedł w fale morskie i stanąwszy w nich, obrzucił wzrokiem bezkreśne morze i bury horyzont, zakończył:
— Bardzo!
I zaczął się kąpać.
Lecz nawet kąpiel, choć rozkoszna, nie spłókała z jego głowy wspomnienia pięknej damy.
— Wdówka ponętna i w złoto oprawna — pomyślał, grzejąc się na gorącym piasku.
Ale czem prędzej odepchnął tę myśl od siebie.
To przecież nie miałoby żadnego sensu. Rzeczy dawno już przebrzmiałe. Pozostały po nich tylko wspomnienia słodkie i cierpkie zarazem, wspomnienia, do których się wraca, ale których ożywiać nie należy. A także przykro, że to już było dawno... Wszystko „było”, wszystko „dawno” — niby cóż zostało, co jest?
Z panią Łucją utrzymywał ścisłe przyjacielskie stosunki. Bywał u niej na prawach przyjaciela, nie w dzień wielkich przyjęć, lecz gdy nie było nikogo. Czasem przychodził codziennie, to znów pokazywał się raz na dwa miesiące. On ją podziwiał, ale życiem jej zajmował się mało pod pozorem, że nie ma prawa do tego, ona zajmowała się wszystkiem, co go dotyczyło i o wszystkiem wiedziała.
— Swoją drogą — myślał — dziwna kobieta. Czy ona jest zamknięta w sobie, czy też nie ma co skrywać... Odczucie artystyczne duże, zmysł estetyczny wrodzony, a równocześnie umysł praktyczny, wygodny, jakże kompromisowy!
Spojrzał w błękitne niebo.
— Czy ona była kiedy szczęśliwa? Czy kochała? Czy cierpiała? Mąż ją kochał, ale ona jego? Nie! Była żoną bez zarzutu, lecz to nie miłość...
Jaki otchłanny jest ten błękit nieba!
— Wogóle, czy ona. —
A słońce syci tę otchłań błękitną, jak rozpylone złoto.
— Ona. To znaczy kto? Bo właściwie — co to jest „ona?”
Powoli bijąc powietrze białemi skrzydłami w lazurze błysnął ptak.
— Dusza. Srebrny ptak. „Oni” to nazywają „mjewa” — to ładniej niż „mewa”. W tem jest żal i tęsknota morza.
Fale pluszczą, śpiewają, szemrzą... Rytm stary już w czasach Homera... Każda fala ma swą Odysseję... Każda srebrny wieniec składa na brzegu...
— Dusza...
— Dusza jest wszędzie.
Czoło zaczyna się perlić od potu. Ciężkie powieki opadają na oczy, pełne złotej gorącej mgły...
I cisza.
Spokojny i zadowolony z siebie wrócił pan Buszyński do domu. Obiad kazał przynieść do swego pokoju i zjadł go z wielkim apetytem na stole przystawionym do okna, przez które przyglądał się cichej, lśniącej zatoce i dalekiemu brzegowi po drugiej stronie. Kiedy się zabrał do świeżutkich skwierczących jeszcze na maśle fląderek z jarzynką, czuł się zupełnie dobrze.
A w tem doznał nieprzyjemnie niepokojącego uczucia, jakgdyby zapomniał o czemś, czy coś gdzie zostawił czy zgubił.
— Mam takie wrażenie — rzekł sobie — jak chłopak, który wyszedł na wycieczkę za miasto, a zapomniał zrobić jakieś zadanie... Coby to mogło być? Panie Buszyński, pan jesteś człowiekiem szczerym, pan powiesz prawdę! Co pana denerwuje? Co pana niepokoi?
— Mam być szczery?
— Jaki stalowy blask ma zatoka w tej chwili. Skąd ta chmura, która ją przesłania?
— Powiedz pan zaraz, tylko szczerze, bez wykrętów.
Doprawdy, czarna chmura idzie od drugiego brzegu.
— Powiedzieć? Więc — pani Łucja!
Nad tem trzeba się będzie dobrze zastanowić, trzeba zrozumieć, czy to wciąż jeszcze uczucie, czy też tylko niepotrzebny zamęt...
— Bo jednak ona, choć bardzo mądra, jest dziwnie pusta...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.