Zolojka/Szproty zjadły flądry

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Szproty zjadły flądry.

Wyjazd szewieca w nikim nie wzbudził podejrzeń. Wiedziano, że miał jechać do Wejrowa po skórę, rozumiano, że sprawy tak ważnej nie może załatwić w przeciągu kilku godzin i że nie obejdzie się przytem bez poważniejszego „breku”. Zresztą — cała uwaga mieszkańców wioski zestrzelona była na szprotach, które pokazawszy się zrazu masowo, zaczęły wyprawiać „dziwne cuda”, — jak mówił pan Kułak — wodząc rybaków za nos. Dopomagał im w tem wiatr, który, jak gdyby się zmówił ze szprotami, również wyprawiał cuda, kręcąc chorągiewką na kościele w sposób rafinowanie figlarny i złośliwy.
— Szlag mnie trafi! Szlag mnie trafi! — zapowiadał Kułak, przyglądając się temu widowisku.
Całą pierwszą partję szprotów wziął, aby ubiec konkurencję i pierwszy wystąpić z nowalją. Dlatego nie bał się nawet bardzo wysokiego prizu. Ale to było wszystkiego kilkanaście centnarów, ot, dość na podrażnienie apetytu kupców, których też obsyłał skąpo, wydzielając po kilka skrzyneczek na głowę. Przekonani, że sezon szprotowy już się rozpoczął, zasypywali go depeszami zamawiającemi większe ilości, gdy on miewał po dwa, po trzy centnary dziennie, i to niezawsze.
Że zaś „na kraju było mięko”, czyli na lądzie było ciepło, zaczęto odwoływać zamówienia na fląderki, które wobec niewielkiego popytu, dłużej leżąc, psuły się, a wogóle skutkiem pojawienia się znacznie tańszych i wydatniejszych szprotów „nie szły”.
Zaś szprotów jakby nie było. Błysnęły to tu, to tam, wiedziano że są, goniono za niemi, ale one wymykały się tak chytrze i zręcznie, jak gdyby w sztabie swym miały wywiadowców przenikających i znających doskonale plany i poczynania rybaków. Wreszcie zgasły zupełnie.
— Cóżeś ty taki kwaśny? — zapytał Tomasz Kułaka, gdy pewnego wieczora zaczęli — według wyrażenia „pioniera“ — „zalewać pały gorzałą z czarnemi kroplami“.
— Szproty zjadły mi flądry i poszły do lasu! — odpowiedział ponuro Kułak. — A ja sam im do tego pomogłem!
— Szproty zjadły ci flądry? Nic nie rozumiem.
— Widzisz, w każdym człowieku jest dziewięćdziesiąt pięć procent chama! — zwierzał się Kułak. — Tych marnych szesnastu centnarów szprotów nie powinienem był brać. Stary Juljusz Kohnka nie brał, jego odbiorcy o szprotach nic nie wiedzą, zażerają się w dalszym ciągu flądrami. Ja złakomiłem się na nowalję, chciałem błysnąć — no i błysnąłem. Rozpocząłem sezon szprotowy, a tymczasem szprotów niema, a wszyscy odbiorcy telegrafują mi: „Fląderki sztop!”
Tu golnął kieliszek wódki, zagryzł serem, uśmiechnął się i zaśpiewał:
— Od Warszawy aż do Petersburga
Fląderki moje — sztop! sztop! sztop!
Poczęstował Tomasza papierosem i rzekł:
— Jo! Przez szesnaście głupich centnarów szprotów, które należało rybakom zostawić, żeby je zjedli, straciłem flądry. No, ale wangorze jeszcze są i długo będą... Twój gospodarz ma z pewnością kilkadziesiąt centnarów, ale on chowa na czas, kiedy będzie najwyższy priz. Wtedy odrazu zgarnie jaki tysiączek złociszów... Jo, to mądry chłop... Specjalista od bitów...
— On? — zdziwił się Tomasz. — Nigdy nie zauważyłem...
— Jo! Ma cię może na bity ze sobą wziąć? Ty nic nie widzisz, nawet nie wiesz, jak ci pod nosem bity alają... Sam widziałem, i nieraz... W dzień bity wypatrzą, a w nocy krowę zaprzęgają i jadą na strąd alać... Z gospodarzem w zgodzie żyjesz? To powiedz mu, żeby uważał na syna, ...na Józka.
— Albo co?
— Mam wrażenie, że on staremu wangorze podbiera i gdzieś sprzedaje. U mnie jest robota nocna, bo rannym pociągiem towar ekspedjuję, więc włóczę się po nocy i niejedno widzę...
— Co ty opowiadasz! Przecież oni nie kradną. Nikt nigdy drzwi na klucz nie zamyka... Nieraz widziałem — w domu żywej duszy niema, a wszystko stoi otworem...
— Jo, jo, nie kradną w domach! — przyznał Kułak. — Ale wangorze, drzewo w lesie, niewody na morzu — to jo! I kłusownictwo, choć teraz już niema co strzelać, bo wszystko wystrzelali... Zresztą z Józkiem jest źle... Coś słyszałem...
Nagle trzasnął pięścią w stół...
— Psiakrew te szproty!
Weszła Zolojka.
Zostawiwszy korki w sieni, szła w grubych, wełnianych pończochach cicho, nieśmiało, jakby ociągając się.
Wzięła trochę rumu.
— Dla tatka? — spytał Kułak, który zawsze do wszystkiego się wtrącał.
— Nei, dla Józka! — odpowiedziała dziewczyna cichym lecz pewnym głosem, zwracając się ku niemu i śmiało patrząc mu w oczy. — Zaziębły jest. Groku chce.
— Wierzę! — roześmiał się Kułak. — Któż widział kąpać się w morzu w listopadzie i to w dodatku w nocy... A bretlindzi będą?
— Jak Bóg da! — rzekła, nie odwracając od niego wzroku.
— Zgrabna dziewczyna! — mruknął Tomasz.
— Jo, szykowna! Pamiętam ją, jak była jeszcze dzieckiem. Trzynaście lat miała — a teraz panna, tylko zamąż iść. A czemu nie przychodzisz do mnie na robotę? Dawniej przychodziłaś. Czterdzieści groszy na godzinę...
— Bretlingów niema — odpowiedziała Zolojka.
— Ja mam! I jutro będę miał i pojutrze!...
Uśmiechnęła się jakoś dziwnie.
— Puszka chodzi! — rzekła po chwili milczenia.
— A bodaj cię! — zgniewał się Kułak. — Westowa zyda!
— Jo! Dobra noc! — rzekła i wyszła cicho.
— Ta dziewczyna zna się na morzu, jak stary rybak! — mówił Kułak do Tomasza. — Nic dziwnego, chodzi ze starym na feszeraj, na bity, od dziecka włóczy się po strądzie... Zolojka... Przez nią, przez tę szelmę wpadłem teraz z temi szprotami... Przyszedłem na strąd, kiedy ciągnęli niewód, zobaczyć jak im idzie... Prawdę mówiąc, nie chciałem kupować! Wiedzieliśmy wszyscy, że te szproty pewne nie są, więc pocóż robić z siebie warjata? Ni stąd ni zowąd wystrzelić z kilku centnarami szprotów a potem spasować — idjotyzm. Juljusz nie kupił, Hermański też, nikt nie kupował, tylko ja... I nie chciałem! Ale jak na mnie spojrzała tak jakoś drwiąco, jakby mi chciała powiedzieć, że mnie ma za głupca, zezłościłem się i kupiłem na złość... Szelma... Przez nią wpadłem!
— Może się w niej kochasz? — rzekł Tomasz.
— Ja? — oburzył się Kułak. — Masz mnie za warjata! Ty może wierzysz w miłość?! Ja nie. Wierzę tylko w chuć — ale miłość — to kłamstwo!
— Miłość to kłamstwo! — powtórzył niemal z pogardą Tomasz, głęboko dotknięty tem zdaniem.
— Kłamstwo! — podkreślił Kułak. — Istnieje tylko chuć, potężny popęd natury, głos krwi — i to wystarcza. Miłość — głupstwo, zwłaszcza tu. Przez siedem lat nie widziałem ani jednej tragedji miłosnej. Tu się to załatwia zupełnie poprostu, a do tego sposobności mam dość... U mnie cała kupa dziewcząt pracuje... Ale ja nie chcę się w niczem uzależniać... Jaka tam miłość! Nie, z Zolojką jest co innego... Mnie się to zresztą nie pierwszy raz z nią zdarzyło. Czuję w niej jakiś sprzeciw, który mnie draźni... To bywa... Nie potrzeba na to miłości... Przypadkiem zauważysz opór, przekorność i naraz zaweźmiesz się... Ostatecznie one wszystkie są takie same, krnąbrne, dzikie, skryte, chytre...
— Jak morze! — wtrącił Tomasz.
— Nonsens! Morze nie jest ani złe, ani dobre. To żywioł i nic więcej. Ale to jest morze plus człowiek. Ujemny wykładnik morza!
— Nie lubisz rybaków!
Kułak pomyślał i odpowiedział:
— Żebyś ty wiedział, jak ja tych ludzi kocham... i jak strasznie nienawidzę!
A potem dodał:
— A Zolojka wcale mi się nie podoba. Chodzi sztywno, jakby kij połknęła...
— Nieprawda! — zaprzeczył Tomasz — widziałem ją raz, na strądzie. Wyskakiwała z łódki... Skoczyła z burty na piasek, a fala za nią goniła... Zolojka, już w skoku, przechylona w tył, obejrzała się, aby zobaczyć, czy jej fala nie dogoni i w tem przegięciu się swem sama zupełnie była do fali podobna... Nieopisany wdzięk! Ruch, rysunek, linja tego smukłego dziewczęcia ciała, zwrot głowy... To byłaby dopiero „Fala” dla rzeźbiarza...
— Denega! — rzekł Kułak. — Jo! To może...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.