Zolojka/Znowu szewiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Majstrowi Wilhelmowi Kuhnce, szewiecowi z Gdańska, genjalnemu wynalazcy skorzni o jednym szwie, powodziło się dobrze. Łatał kunsztownie pantofelki, bez trudu liczne zgarniając złote, a prócz tego zgłosiło się do niego z podartemi skorzniami kilku rybaków, którzy chcieli w tej robocie talent mistrza wypróbować i zbadać gruntownie. Więc detki były, a na półce, wśród różnych przyrządów, pantofli i kawałków skóry, zawsze obok spirytusowej maszynki stała budla z fioletowym nektarem, oczy zaś szewca były aż białe i drżały jak tańczące gwiazdy.
Odwiedzano go w jego budzie często, ale najczęstszym gościem bywał Edward Kunsztowny, który majstrowi nieraz podsuwał talerz pełen smażonych śledzi lub fląderek i miskę bulwy. Ale majster zbytnio się do jadła nie kwapił, czasem tylko zupełnie niespodziewanie rzucał się na jedzenie, a wówczas jadł żarłocznie, jak zwierz. Najczęściej odstawiał talerz i z nieskrywanym wstrętem odwracając od jadła głowę, zakrywał je szybko przetłuszczoną gazetą.
— Mnie mdli, jak na jedzenie patrzę i aż mi kiszki skręca — mówił Edwardowi Kunsztownemu.
— To od breku, człowiecze! — stwierdzał dobrodusznie Edward Kunsztowny.
— Jo, od breku! — przyznawał również dobrodusznie genjalny szewiec. — Jedzenie musi na mnie czekać...
Człowiek był cichy, zgodliwy, pracowity, więc stary rybak wkrótce się z nim zaprzyjaźnił, zwłaszcza, gdy zauważył jego dobroć dla małego Eryka. Pijaczyna nieraz wołał do siebie chłopaczka, głaskał go po jasnej główce, coś mu opowiadał, a czasami podawał mu na zasmolonej łapie cukierki, które przynosił w kieszeni, skutkiem czego były oblepione kłakami i tabaką. To jednak nic nie znaczyło. Eryk pluł na cukierki, obcierał je o spodenki i chrupał z całą przyjemnością.
Po długich rozmowach wyszło na jaw, iż genjalny szewiec uciekł z Gdańska z powodu niezrozumiałych jakichś zatargów z klientelą, oraz z powodu zawiści drugich szewieców, zazdroszczących mu wynalazku skorzni o jednym szwie. W Wolnem Mieście pozostawił bialkę z dzieckiem, siedmioletnią córeczką, złotowłosą i niebieskooką, jak i mały Eryk, i teraz bardzo do niej tęsknił.
Edward Kunsztowny rozumiał to.
— Bez bialki i dziecka człowiekowi jest osobliwie smutliwie! — przyznawał. — Ale co na to poradzić?
Rozumiał, że Gdańszczanin, czując się w wiosce nieźle, pragnął żonę z dzieckiem sprowadzić. Ale z czego będzie żył? Jak goście wyjadą, zostaną sami tylko rybacy, między którymi szewców było tylu, iż gdański majster nie miałby żadnej roboty... Z samego szewiectwa niktby tu nie wyżył.. Chyba, gdyby tak skorznie o jednym szwie, jo, to byłoby co innego... Jo, skorznie z jednym szwem! Ale jest to możliwe? Takich skorzni nikt nie zrobi!
— Doch! — mówił genjalny szewiec z Gdańska. — Doch! — Jest możliwe! Ja to już mam obzorgowane! W Gdańsku Wysoki Komisarz międzynarodowy robić nie pozwolił i miejscowi konkurenci też nie, a potem powiedziano ludziom, że takie skorznie będą niezdrowe... Ale tu, między rybakami, możnaby spróbować... Trzeba na to trochę czasu, to jest prawda, bo zrobić nie tak łatwo, skórę odpowiednią trzeba dobrać, wszystko w głowie ułożyć tak, żeby rychtyg pasowało, ale do pomyślenia to wcale nie jest trudne. Nic prostszego pomyśleć: Skorznie z jednym szwem! Cóż wielkiego! Skorznie i jeden szew!
— Nie! — mówił z uznaniem Edward Kunsztowny. — To nie jest taka łatwa rzecz. Już samemu takiemu pomyśleniu każdy musi się dziwić i każdy je musi pochwalić!
Wówczas szewiec objaśniał długo i szeroko, na czem rzecz polega, a używał wyrażeń tak niejasnych, zawiłych, nieomal mistycznych, iż Edward Kunsztowny coraz wyższego był mniemania o jego niezwykłej uczoności. Cała maszoperja już głosiła sławę szewieca, którego też licznie nawiedzano.
A szewiec był gościnny, rozmowny i mówić umiał nietylko o skorzniach. W młodości był okrętnikiem, zwiedził kawał świata i teraz ze starymi rybakami wspominał oberże marynarskie zamorskich portów, rozpamiętywał zalety i wady dawnych zmurszałych żaglowców i dziwny los kolegów i kapitanów. Kiedy indziej zaś, siedząc na zydelku ze skrzyżowanemi nogami i z brodą w dłoni, owiewał gości upajającym aromatem denaturaciku, ogarniał ich, jak gdyby rozpalonem spojrzeniem białych, napół przytomnych oczu i zapuszczał się w tak mądre rozmyślania i dociekania filozoficzne, że rybacy zasypiali stojąc, lub spluwali i wychodzili osowiali z niezmiernym podziwem dla mądrości szewieca.
— Jakby chciał, toby potrafił zrobić skorznie z jednym szwem! — oświadczył po kilku takich wizytach jeden ze starszych rybaków.
— Jo, jo! Jakby chciał! — potwierdzał Edward Kunsztowny. — Tylko — czy będzie chciał. Bo jemu tu smutliwie, bialkę z dzieckiem w Gdańsku zostawił. Żeby robotę miał pewną, toby został, bialka mogłaby z dzieckiem przyjechać.
— Brekuje!
— Jo, brekuje! Ale Puszka też brekuje, a jaki kunsztowny! Prawdziwy szewiec zawsze brekuje. To od myślenia przychodzi. A jakaby to dla wioski była era, gdyby tu zamieszkał taki uczony szewiec! Taka to jest zacha, osobliwie!
— To jest prawda! — odpowiedział rybak. — Era byłaby wielka. Z całego półwyspu chodziliby ludzie do niego jak na odpust! Zobaczymy! Może to się da zrobić.