Zolojka/Lato się kończy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo że lato było bardzo piękne, słońce mocne a woda jeszcze ciepła, letnicy zaczęli zmykać, bo okres urlopów już się skończył. Wszędzie pakowano, likwidowano rachunki i żegnano się serdecznie, a młodzież rybacka zacierała z radości ręce na myśl o złotówkach, które się posypią za przenoszenie na stację kufrów i walizek. W sercach letników, z żalem rozstających się z morzem, budziła się równocześnie tęsknota do lądu, mnogich jego ułatwień i wygód, a rybacy cieszyli się, iż po gwarnym sezonie będą mogli trochę odetchnąć.
Ruch wszędzie był gorączkowy. Niejeden letnik w ostatniej chwili pisał gospodarzowi swemu podanie do władz, w którego skuteczność sam nie wierzył. Inny solennie obiecywał swe wstawiennictwo w ministerstwie w sprawie bezzwrotnej pożyczki na zakupno kutra lub na przebudowę domu. Panie, które rybaczkom obiecały w prezencie przysłać suknie czy bluzki, brały miarę i długo, poważnie omawiały rodzaj i kolor materjału. Niektórzy pożyczali na drogę powrotną, ze łzami wdzięczności i rozrzewnienia przysięgając zwrot sumy i dobrą wolę dokumentując półfuntem bonbonów przyniesionych dla dzieci, głaskaniem ich po główkach i przymilnem pytaniem: — Przyjedziesz do mnie do Warszawy, przyjedziesz? — Ci znów obdarowywali rybaków formaliną, błagając ich o konserwowanie krabów, szachwarów, wrotek, pcheł morskich i innych paskudztw, co też rybacy uroczyście przyrzekali. Damy chodziły od domu do domu zbierając podpisy na najrozmaitszych petycjach, w Alei Komarowej odbywały się masowe tragiczne sceny pożegnania i ślubowania dozgonnej miłości, zaś wędzarnie dymiły, bo przecie każdy chciał zawieźć na ląd skrzynkę fiąderek lub tłustych, smacznych węgorzy. Naogół było w tem dużo prawdziwej, szczerej serdeczności.
Plaża pustoszała z dnia na dzień. Zamiast ogorzałych bywalców pokazywali się na niej tatusie, którzy przyjechawszy na dwa trzy dni, aby zabrać rodziny, chcieli choć trochę morza użyć. Tu i tam pojawiały się na plaży „młodsze” z opustoszałych pensjonatów. Przyjeżdżali też na kilka dni ci, którzy na dłuższy urlop pozwolić sobie nie mogli i chodzili zachwyceni, olśnieni cudem morza.
— Pan długo jeszcze zostaje? — zapytała Tomasza pani Łucja.
— Nie wiem jeszcze! — odpowiedział. — Czasu mam dość, nie potrzebuję się nigdzie śpieszyć, a tak teraz pięknie, że mi odjazd nawet na myśl nie przyszedł. A pani kiedy myśli wracać?
— Mam zamiar pozostać tu do połowy września — rzekła pani Łucja. — Potem może wyjadę jeszcze trochę zagranicę.
— Poco? — zapytał.
— Poco się zwykle zagranicę jeździ! Zobaczyć coś nowego, odświeżyć się...
Wzruszył ramionami.
— Nie wierzę w to! — odparł. — Kilkakrotnie byłem po wojnie zagranicą i powiem otwarcie, że nudziłem się śmiertelnie. Jeszcze jechać w jakiejś sprawie a przy sposobności coś nowego zobaczyć, rozumiem. Ale dla przyjemności naginać się do obcych upodobań, zwyczajów — nie chce mi się. Z prawdziwą radością wracałem do kraju.
— Ma pan poczęści słuszność! — zgodziła się pani Łucja. — To też ja nie wiem jeszcze...
Nie wyjawiając jej ostatecznego celu, wtajemniczał ją zwolna w „cuda swych dróg”. Pokazywał jej wzruszające, tkliwe piękno polskiego morza.
— Nie zdaje mi się, aby było efektowne! — mówiła pani Łucja. — Widział pan fjordy?
— Widziałem. Powiedzmy sobie otwarcie — to, co pani tu widzi, jest niczem, choćby w porównaniu z takim Złotym Rogiem władywostockim, uznanym zresztą za twardy, zimny i surowy w porównaniu z wybrzeżem japońskiem. Ogromne góry, z których widać naprawdę niezmierzony ocean, wyspy, ożywiony ruch w porcie, dżonki na morzu, bogactwo i rozmaitość ryb, ludzie z Północy, z Chin, z Tybetu, ze Sachalinu, barwna różnorodność...
— Widzi pan. A tu?
— Tu jest co innego. W ostatnich dniach dużo włóczyłem się po morzu. Wyjeżdżałem na Bałtyk z cezą na fląderki, byłem kilka razy na zatoce, chodziłem trochę i myślałem z całych sił. Widziałem piękno obcych mórz, starałem się przeniknąć, odgadnąć piękno naszego morza.
— Dla chcącego niema nic trudnego! — rzekła z uśmiechem warszawianka. — Wszystko można w siebie wmówić.
Pan Tomasz pokiwał głową pobłażliwie.
— Wszystko na świecie jest piękne, proszę pani! — oświadczył. — Wszystko!
— Zależy od gustu.
— Przyznaję. Uznaje pani piękno gór i zmysł estetyczny Greków? Tak. A oni piękna gór nie uznawali. Nie istniało dla nich. Piękna — ich zdaniem — była tłusta, urodzajna równina i niewątpliwie piękne są i góry i równiny — trzeba tylko umieć wczuć się w nie. A tego można dokonać tylko zapomocą miłości wnikliwej niesłychanie a dzięki której niezrozumiałe staje się zrozumiałem i duszy kochającej oddaje całą treść swego życia. To jest zawsze cudowne, upewniam panią.
— Jakże mogę kochać to, co mi się nie podoba?
— Trzeba wogóle kochać, trzeba rozbudzić w sobie żywą miłość.
— Ach, święty Franciszek z Assyżu!
— Jakże żałuję, że pani tak dużo czytała! — wykrzyknął pan Tomasz z pewnem zniecierpliwieniem.
— Dlaczego? — zdziwiła się dama.
— Dla pani wszystko jest literaturą!
Szli plażą.
Wyprowadził ją na wydmę i pokazał jej ukryte za górą drzewa na skraju lasu.
— Cóż pani widzi?
— Wykrzywione, wykoślawione drzewiny...
— A to bohaterowie wybrzeża! Tak. Drzewiny pierwszego szeregu, te, na które z największym rozpędem padają burze morskie. Jakież one poszarpane! Jak sztandary bojowe! Jakże fantastyczne, żywe mają kształty, jak wymowne! Czyż pani nie odczytuje z nich siły wichrów, wiejących tu zimą? Czy nie pragnęłaby pani usłyszeć ich śpiewu wojennego w czas burzy, ujrzeć ich tańca wojennego? O, pani Łucjo! Gdybyśmy naprawdę kochali swoje morze, to dawno już znalazłby się poeta, któryby z szumu tych drzewin, stworzył wielką „Pieśń o Burzy!” i z pewnością znalazłby się malarz, któryby je odtworzył. Ale na to trzeba ojczyznę tak kochać, jak ją kochają Japończycy. My jeszcze nie umiemy.
Z wału widać było na turkusowej przestrzeni kilka parowców, z których jeden uciekał na Wschód, ku buro-amarantowemu pasowi na horyzoncie.
— Niech pani spojrzy w tę stronę, pani Łucjo! Cóż pani widzi?
— Prawdę mówiąc, małe parowce, idące do Gdańska, a jeden, zdaje się idzie w stronę Łotwy czy Prus Wschodnich.
— Tak. To jest wolność, wielki rozpęd i tęsknota człowieka związanego z ziemią. Te idą w tę stronę, tamten idzie sobie sam, swoją drogą, a widz mimowoli zamyśla się. Każdy widzi co innego, lecz każdy myśli, odczuwa i stoi — zapatrzony. Dać w dziele sztuki nie ten strzęp morza, lecz zapatrzenie się widza, byłoby wielką rzeczą, bo to byłaby kontemplacja Nieskończoności. Czy pani mnie rozumie?
Nieśmiałe, pytające spojrzenie poważnych oczu zwrócił na kobietę.
— To byłoby wielkie! A morze daje to. Budzi w nas poszukiwanie Nieskończoności. Powiększa, rozszerza dusze nasze... Gdybyż z tego widoku wykrzesał kto takie dzieło sztuki i przyniósł je do Polski, aby niem budzić!... Niech pani spojrzy teraz na tę plażę... Widzi pani na niej różnobarwne skrzące kamyczki, muszelki białe, bladoróżowe, niebieskie, zaiste jak kwiatuszki, wykwitające ze złotego piasku, i rozpięte na palach sieci — te srebrzyste, lejowate — więcierze na węgorze, tamte — bure, brunatne, popielate, żółte — mance śledziowe. Niech pani popatrzy tylko, jakie one są świetliste, jak pełne blasku słonecznego. Gdybym zapytał, czy rybacy rozpięli je tu, aby promienie słońca w nie łapać, odpowiedziałbym sobie: — Kto wie, kto wie?... Bo w ostatecznym rezultacie, kiedy się wszystko zważy, to jednak... Ha, bardzo słusznie.
— Chciałby pan zostać rybakiem? — wtrąciła pani Łucja.
— Pragnąłbym być człowiekiem prostego serca! — odpowiedział cicho. — Bez żadnych skleroz, zwapnień, nerwic, skurczów... Chciałbym mieć serce, jak cielę! — dodał, śmiejąc się. — Zazdroszczę cielętom!