Zupa więzienna (Lange, 1912)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zupa więzienna |
Pochodzenie | Elfryda. Nowele i fantazje |
Wydawca | Spółka Nakładowa "Książka" |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Przestrzeń reduty — w formie trzech ćwierci koła — była dość obszerna dla przechadzek i gonitw, którym się młodzi więźniowie oddawali namiętnie od rana do wieczora. Podwórzec ten, otoczony dokoła spadzistym wałem, liczył z górą dziesięć tysięcy metrów kwadratowych. Chociaż był to już początek jesieni, jednakże palisady były jeszcze pokryte zieloną trawą i gęstwinami krzaków tarniny i lonicerji. Poza bramą reduty — patrząc z pewnego stanowiska na palisadzie — można było z dnia na dzień obserwować żółkniejące powoli ulistwienia klonów i purpurowy uwiąd sumaków. Kawki i wrony gromadami unosiły się nad naszą redutą, a niebo bywało owemi czasy jedwabiście szafirowe, o zachodzie zaś barwiło się szkarłatnemi wstęgami obłoków. Powietrze było tu wiejskie, czyste i świeże.
W głębi reduty stały z dwuch stron w sąsiedztwie wałów dwie kazamaty, t. j. budynki piętrowe, nieco niżej gruntu ziemi postawione.
W kazamatach było koło ośmnastu cel — czyli, jak tu mówiono, kamer; w każdej mieściło się po piętnaście do dwudziestu osób, a w większych na górnym piętrze do trzydziestu.
Wogóle — w naszym więzieniu nie można się było żalić na samotność; raczej przeciwnie na brak samotności, na nieco zbyt nieprzerwane towarzystwo prawie ciągle tych samych ludzi.
Zresztą w takich warunkach przymusowo się dziecinnieje. Była tu gromada młodzieży (razem około czterechset osób), skazanej na bezczynność; więźniowie zapełniali czas nieustanną gawędą, hałaśliwą i urozmaiconą; były tam wspomnienia z minionych dni i spory teoretyczne i skargi na niesprawiedliwość — i wielkie marzenia — i pieprzne anegdoty.
Owego dnia pod oknem kamery XV stał żołnierz, mówiący źle po rosyjsku. Gdy go zapytano, jakiej jest narodowości, odpowiedział:
— Ja Nalitwu. Saratowska gubernja.
Wzruszony Karabajtys zaczął z nim mówić po litewsku, ale się okazało, że szyldwach nic nie rozumie. Skąd wogóle Litwini w Saratowszczyźnie? Jest nas — mówił żołnierz — parę wsi, razem koło 3000 dusz.
Wezwano Września, jako eksperta w sprawach językowych:
— Jak mówicie: Bóg?
— Tak samo: Boch.
— Wyraz pożyczony. Jak po waszemu być?
— Ulem.
Wrzesień, obracając się do Karabajtysa, powiedział:
— Po fińsku olen, po węgiersku len-ni. A jak mówicie: mój ojciec, twój ojciec, jego ojciec?...
— Mon tetyöm, ton tetyöt, son tetyöze.
Natychmiast Wrzesień wyjaśnił:
— Po węgiersku: mienk atyam, tied atyad, öve atyja. Jak mówicie: jeden, dwa, trzy?
— Aki—hate—kolme.
— Po węgiersku: egy—kettö—harom.
Chcieliśmy dalej badać żołnierza, ale właśnie wezwano „karauł“ do wieczornej „powierki“ czyli sprawdzenia liczby więźniów.
Wrzesień skonstatował, że język żołnierza należał do grupy ugro-fińskiej, a Karabajtys, zmartwiony, „że naród, który się zowie „Nalitwu“, nie ma nic wspólnego z Litwą, śpiewał sobie pocichu:
Kur banguje Nemunelis,
Kur Szeszupe mera plauke:
Ten Lietuva mano szange,
Ten Lietuva mano brauge.
— Żeby nie ten mój proklatyj wygowor, to ja ci mówię, prostoby w aktory poszedł... Bo ja po polsku mówię doskonalno, tylko to udarenje... Ja to czuję... Ja się hodował w Pietierburgie — i zaraz poznasz: ot, z tamtych stron... A tak śpiewać, jak wy, po warszawsku — trudno mi się wyuczyć. Komik byłby ja, że nie daj Boh! Cała publika łopałaby od śmiecha.
Mordko, krawiec z Kielc, człeczyna spokojny, który niewiadomo zaco dostał się do naszej reduty, jęczał od czasu do czasu — i wołał:
— Oj, poco ja tu wlazł?
Tymczasem Promachow i szewc Rudawski, leżąc na swoich kojkach i ćmiąc okropną machorę, zaczęli spór bardzo głośny. Mówili o wojnie: Promachow, który uchodził za znawcę strategji, ostro napadał na całą organizację armji, ale Rudawski się obraził i z szewcką pasją mówił:
— Cała armja — k czortu może być! Ale nasz diewiatnadcatyj wostoczno-sibirskij strełkowyj połk, to były chwaty, że ojra! Żebyś nas widział pod Wafangou, tobyś gębę rozdziawił. Szedł ci tam grochot i była taka ojra, że lu! Potym walą Japonce — lu! Potym my na nich — lu! I sumatocha się robi okropna — i lu, lu! Pewnie, że cała armja psu na budę, ale co nasz pułk — to ojra!
Kułakowski z Fiszerem prowadzili poważną dyskusję, czy kooperacja jest dla socjalizmu użyteczna czy szkodliwa, a tymczasem Stern śpiewał sobie:
A kto chce rozkoszy użyć,
W rewolucji idź-że służyć!
W rewolucji, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz na cię wpadnie,
A prykładów nie żałuje,
Jeszcze końmi potratuje!
Lampa (z rodzaju kuchennych) już była zapalona i mdłym blaskiem oświetlała naszą kamerę. Wszyscy mniej więcej leżeli już na kojkach; jeden przy stole pisał list, a dwuch grało w więzienną grę „patyczki“.
Wąsowski — gospodarz z wyboru w naszej celi — robił rachunek wydatków i układał wypiskę na jutro, gdy weszła warta.
Obliczono, że jest nas siedemnastu, jak być powinno — i podoficer, człowiek starszy, z orderami na piersiach, zasłużony w ostatniej wojnie — pożegnał się z nami i wyszedł w ciemne podwórze, słabo rozświetlone blaskiem kilku latarń naftowych; poszedł sprawdzać inne kamery. Wrota naszej sieni zamknięto na klucz.
Chwilę była cisza i spokój, gdy naraz, blady i zdyszany, wpadł do nas zarządzający redutą porucznik Łysienko i pyta:
— Czy niema u was Bąka?
Bąk był to więzień z celi Nr. 1; nie było go u nas.
— Ale może gdzie się ukrył? może gdzie tu jest w kącie? może pod łóżkiem?
Zaczęliśmy badać wskazane miejsca, ale Bąka nie było.
— Może kto z was co wie? Mówcie. Taka nieprzyjemność!
Ale nikt nie wiedział nawet, że Bąk zniknął. Była to dla nas samych niespodzianka. Niepokój nas opanował.
— To był melancholik! — ktoś szepnął.
— Ślepy, jak kret! Trzeci numer szkieł.
— Może sobie zrobił co złego.
— Może z wału spadł w rów!
— Może samobójstwo!
Łysienko był najbardziej strwożony: w rubryce jego służby takie zniknięcie więźnia — to zła nota; a przytym co wieczór bywał on w pewnym zielonym domku, niedaleko reduty, gdzie mieszkała ładna panna, w której młody porucznik się kochał. Znaliśmy ten domek i tę pannę, gdyż co dwa tygodnie chodziliśmy do łaźni do miasta — i po drodze oglądaliśmy te cuda. Czy samobójstwo, czy wypadek, czy ucieczka — wieczór stracony i wygowor ze strony władzy.
— A może to żart (szutka)? — zawołał, czepiając się tej myśli, jak tonący brzytwy. — No, jeżeli żart — to... to... już bardzo gruby.
— Ale skąd Bąkowi do żartów! W ostatni poniedziałek nawet z ojcem się nie chciał widzieć. To melancholik!
— Już mnie ta melancholja! Czort ją pobierz!
Zaczęło się poszukiwanie więźnia po całej reducie. Przejrzano wszystkie cele po kolei: oczywiście towarzysze Bąka z kamery pierwszej byli najbardziej podejrzani, ale wiedzieli jak najmniej. Żołnierze z tak zwanej kancelarji, z latarniami w rękach — zaczęli krążyć dokoła placu, zaglądając we wszystkie kąty. Otwarto prochownię, ale Bąka w niej nie było. Również nie znaleziono go w kuchni. Nie było go nigdzie na dachu. Nie znaleziono go też w dyskretnej ubikacji, stojącej nieco zboku, którą badano szczegółowo, gdyż Łysienko przypuszczał możliwość, że się Bąk (melancholik!) utopił w najrozpaczliwszym elemencie.
Przeszukano również żywopłoty na palisadach, gdy jeden z żołnierzy zawołał radośnie: Jest! Jakoż po krótkiej chwili schwytał jakąś żywą istotę. Cała kancelarja z latarniami zbiegła się do odkrywcy — i przekonali się, że to był kot, zresztą niewiadomego pochodzenia i wogóle niemeldowany.
Alesza, t. zw. wzwodny, naczelnik kancelarji, mistyk z usposobienia, widział w tym dowód, że Bąk umarł i dusza jego błądzi w postaci kota; zawsze kiedy kto umrze, pokazuje się nieznajomy kot w okolicy.
Koło celi Nr. 1 — były od niepamiętnych lat nieotwierane drzwi, prowadzące do kurytarzy podziemnych. Drzwi otwarto — i jakiś czas żołnierze badali, czy nie znajdzie się tam śladów zbiega. Przypuszczano, że Bąk dorobionym kluczem „albo czym innym takim“ przedostał się tam i uciekł tą, zresztą bardzo niepewną i niewiadomo dokąd prowadzącą, drogą.
Najbardziej wstrząśniony, oprócz Łysienki, był naczelnik „karaułu“, stary żołnierz, który po kampanji japońskiej służył dalej w wojsku, marząc o awansie, a tymczasem sprawa Bąka była dla niego fatalna. Groziła mu surowa kara, a i żołnierze obawiali się niezadowolenia władzy wyższej i w jednej chwili ich zazwyczaj przyjazne usposobienie dla więźniów — zmieniło się w złowrogi pomruk.
Śród więźniów panował nastrój szczególny: zazdrość, zdumienie, zadowolenie.
— Tęgo się spisał — mówili wszyscy — a któżby się tego domyślił? Taki się zdawał nieprzedsiębiorczy, apatyczny człowiek?
Poczym rozważano kwestję, jak on to zrobił? ale co do tego nie mogliśmy dojść do żadnego wniosku.
Naraz dały się słyszeć trąbki na placu; poczym zabrzmiały inne poza redutą — i znowu inne, coraz dalej, niby echo. W dobre pół godziny nowa półrota zjawiła się w reducie — rozstawiono straże na samym placu i na wałach. Przybył runt, tj. dyżurny „po karaułam“, którego obowiązkiem jest czuwać nad sprawnością wartowników w różnych punktach fortecy (oczywiście „runtów“ jest w fortecy więcej, niż jeden).
Latarnie naftowe na podwórzu dawno już były zapalone, lecz teraz uważano je za niedostateczne. Alesza, mistyk duszą, ale bardzo trzeźwy w sprawach realnych — wpadł po coś na chwilę do kamery XV i zrozpaczony gadał po małorusku:
— Szczo wy nadiłali! Hetot Bonk utik, a tepericza nam bida! Od jutra to już palić się będzie ta wielka sztuczna lampa na środku placu...
— A co — zawołał jeden — Bonk mołodeć!
— Ech, ja was-by usich ta u Sibir! A już do kniazia doszła wiadomość. — To rzekszy, Alesza wybiegł.
— Panowie — zawołał Tworkowski, zawsze przezorny, stary bywalec więzienny — jutro rano, najpóźniej o szóstej będzie rewizja we wszystkich kamerach. Noże, brzytwy — co kto ma — czuj duch!
Nie prędko się zasnęło, a niejeden we śnie widział Bąka, bujającego swobodnie po morzach i stepach.
Wkrótce po godzinie szóstej drzwi naszej celi się otwarły — i zbudziło nas hałaśliwe wejście kilkunastu osób, w czym zarządzający, runt, ośmiu żołnierzy z podoficerem i czterech żandarmów.
Rozkazano nam wstać natychmiast z „kojek“, przybrać się jakkolwiek i zgromadzić się w jednym punkcie koło okna.
Zaczęła się rewizja. Badano kuferki, walizy, tłumoki; podnoszono i przetrząsano sienniki, zaglądano w kąty, w buty, w piec, pod łóżka, pod wieszadła. Jeden z naszych towarzyszy, który niedawno wyszedł z wojska, za jedyny kostjum miał, prócz spodni — płaszcz żołnierski z guzikami cywilnemi; płaszcz ten służył mu również za kołdrę; przedmiot ten został mu skonfiskowany. Mordce wzięto jego krawieckie nożyce, staremu Z. skonfiskowano paszport, a Greczowi, który trochę rysował i miał całą tekę szkiców, jak kazamaty, podwórzec, wały z wartownikami i t. d. — aresztowano wszystkie owe arcydzieła.
Jak nam później tajemniczo, szeptem mówił Grisza:
— Znaleźli u jednego plan fortecy.
Owego dnia Grisza poszedł po wypiskę do miasta. Wypiska jest to spis przedmiotów, które są więźniom z miasta potrzebne: tytuń, prowjant, papier, marki, mydło, farby do wyrobów z chleba i t. d. Codzień gospodarze spisują życzenia więźniów i zbierają pieniądze. Ponieważ więźniów było koło 400, wypiski szło codziennie przecięciowo za czterysta złotych polskich (60 r.), z czego żołnierz pobierał 10% czyli koło 6 rubli zysku, nie licząc tego, co mu dawali kupcy. Codzień chodził inny. Jeżeli który był sprytny, jak pewien Juzik, chłop z pod Orenburga — to i nowiny przynosił. Griszy poleciliśmy, aby się wywiedział, co tam w mieście mówią o Bąku. Jakoś natychmiast po rewizji Łysienko wyjechał, a stary podoficer, naczelnik warty, surowe zaprowadził porządki; nie pozwalał wychodzić na dziedziniec, przełazić z celi do celi, nawet „do wietru“ puszczał tylko po czterech, a pod ubikacją stał bardzo czujny wartownik.
Rozmowy jednak prowadzono z więźniami.
Pod naszym oknem stał młody Czernihowiec, który nie mógł zrozumieć jednej rzeczy, tejsamej — której i my nie rozumieliśmy.
— Jak to jednak on się stąd wydostał?
— Ba — gadał ktoś na żarty — on był w cyrku i umiał skakać przez trzypiętrowy dom, a cóż dopiero przez taką palisadę.
— No, to i prawda! Takiemu nie trudno.
Koło 10 przybył Grisza z miasta i doniósł nam, że tam, na skutek depeszy o ucieczce Bąka, wieczorem aresztowano koło 40 osób podejrzanych; nad ranem przyjechał Łysienko, aby zbadać, który z nich jest Bąk.
— Ale Bąka nie okazałoś, a Bąk, mołodeć! niewiadomo gdzie... Za to stary unter pocierpi.
Tymczasem rozpoczęła się na placu nowa robota. Pośrodku stał tu słup, lekko zaokrąglony u szczytu; miała tam wisieć lampa acetylenowa, od pięciu lat nie zapalana. Trzeba ją było zawiesić, umocować, przygotować należycie, aby świeciła. Kto ją zawiesi? Kto się wdrapie na szczyt słupa?
Tłusty Alesza chciał się wdrapać, ale po siedmiu łokciach zsunął się na dół; ani Grisza, ani Paweł nie umieli sobie poradzić.
Kucharza Waśki nie można się było dowołać; wytłumaczył, że nie może porzucać zupy, i gorliwie pracował w swoim departamencie.
Łysienko i runt zaczęli się niecierpliwić. Kto wejdzie na słup? Tu mógłbym przemówić stylem Wiktora Hugo. Z gromady więźniów wystąpił bosonogi, licho odziany olbrzym o minie andrusa z nad Wisły i powiedział:
— Ja!
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Był to niejaki Lipski, z zawodu mularz, podejrzany o zabójstwo agienta policyjnego Grüna, a który dla jakichś powodów siedział w osobnej celi. W latach młodzieńczych Lipski nie jedną zdobył nagrodę słupa na igrzyskach wielkanocnych w Warszawie. Teraz chciał wszystkich olśnić raz jeszcze.
W minutę — jak wiewiórka — był na szczycie słupa; spuścił drut, do którego przyczepiono lampę, pociągnął ją ku sobie i umocował odpowiednio. Dla próby lampę zapalono, ale po chwili zgasła (długo nie używana). Próbowano jeszcze dwa-trzy razy; ciągle gasła, nareszcie się udało: lampa zapłonęła ładnym błękitno-białym płomieniem. Lipski spuścił się w minutę na dół, jakby płynął po powietrzu — i wrócił do swojej celi, dokąd go odprowadził żołnierz. Gdy zaś Lipski go pytał, poco ta lampa, ów odrzekł tajemniczo:
— Kniaź przyjedzie.
Osoba, zwana kniaziem — był to komendant fortecy, którego runt, zarząd, kancelarja i karauł oczekiwały gorączkowo.
Niemniej gorączkowo oczekiwał go nasz arcymistrz kuchni — Waśka.
Kilku żołnierzom nakazano jeszcze pościnać na wałach wszystkie krzaki, aby nikt się w tej puszczy nie mógł ukryć. I tak palisada reduty Nowogrodzkiej A fortu Kobryńskiego twierdzy B. L. — została wygoloną na gładko i na długi czas pozbawioną swych ornamentów.
Jednocześnie Alesza wyszedł na plac i zaczął czytać nazwiska jakichś trzynastu więźniów, którym nakazano natychmiast upakować swoje tobołki, gdyż, dla niewiadomych zresztą powodów — mieli być przeniesieni do tzw. okrużnej, mocno okratowanej budowli, poza naszą redutą, w innym miejscu twierdzy. Pozwolono im tylko poczekać na obiad. Kniaź będzie niedługo, a takich buntowszczyków — których zresztą wybrano na chybi trafi — pokazywać mu, to i niemiło.
Nadto cela Nr. 1 została zupełnie zniesiona: piętnastu jej mieszkańców rozmieszczono po innych kamerach, a trzech skazano na pobyt w okrużnej.
Było południe. Właśnie nieszczęsny bohater z pod Laojanu opuszczał redutę wraz ze swemi żołnierzami, przyszedł zaś nowy karauł. Nowi ludzie byli już zgoła wrogo usposobieni względem nas i zaprowadzili w więzieniu mały stan wojenny. Obliczono dokładnie ilość więźniów w każdej celi, żołnierze rozstawili się na wałach i koło okien — i znów gorączkowo oczekiwano kniazia.
Waśka nakoniec otworzył swoje tajemnicze laboratorjum i wydał Pawłowi krótki rozkaz:
— Dzwoń!
Paweł uderzył w dzwon, z którym krążył w różnych kierunkach na placu reduty — i tym sposobem wszystkich dyżurnych zawiadamiał, że obiad gotowy. Dyżurni galopem jęli pędzić do kuchni. Każda cela wysyła do kuchni dwuch ludzi (codzień innych), z których jeden trzyma dwa wielkie cynkowe kociołki do zupy; kociołki te zowią się baki. Drugi nosi dzbanki na gorącą wodę do herbaty. Na odgłos dzwonu dyżurni w podskokach, jakby na wyścigi, śpieszą do kuchni, aby tworząc queue, jak w kasie teatralnej, znaleźć się możliwie najbliżej Waśki.
Cela nasza (Nr. 15) znajdowała się prawie tuż obok kuchni; znalazłem się też (byłem dziś dyżurny) jednym z pierwszych w szeregu.
W kuchni był wielki komin o trzech olbrzymich kotłach: w jednym gotowano zupę (i mięso), w drugim kaszę, w trzecim wodę.
Waśka z nader uroczystą miną, dzierżąc potężnej miary łyżkę cynową w ręku — rozlewał zupę w baki. Już przy wejściu do kuchni uderzał cię dziś upajający zapach; nozdrza twoje doznawały rozkoszy niewymownej, a był to aromat grochowej zupy, którą mieliśmy dziś otrzymać. Biało-błękitna para buchała z kotła — i, wchodząc, byłeś gotów sądzić, że to kuchnia Wulkana, którego zastąpiła na chwilę jego wierna i urocza małżonka, Wenusa, jak mówił jeden z naszych towarzyszów.
Kiedy powróciłem do celi z bakami — i gdy zupę rozlaliśmy w miseczki, rynki, talerze — gdy ją powąchano, gdy jej posmakowano — niesłychany entuzjazm zapanował śród biesiadników.
— Co za zupa! Co za grochówka!
— Daj nam, o Panie Boże miłosierny, codziennie taką zupę!
— Książę bułgarski w dniu, kiedy został królem, nie jadł takiej zupy!
Jaka smaczna ta grochówka!
Nie jadłem takiej z rok!
Zapach nęci podniebie-e-e-enie.
— Niech żyje Waśka!
Waśka słynął jako znakomity artysta w swojej sztuce: zwłaszcza jego kasza hreczana była bajeczna. Była to wielka sołdacka gryka, tzw. żelazna, którą można dostać tylko w wojsku albo w więzieniu.
Trudno w słowach powiedzieć tej kaszy woń cudną.
Otrzymywaliśmy ją codziennie: był to nasz deser, prawdziwe delicje. Zupy Waśki — niestety — były zazwyczaj o wiele niższego gatunku, pozbawione wszelkiego smaku, a czasami nie można ich było wprost wziąć do ust.
Ale dzisiejsza grochówka! Chapeau bas!
Była to meta-grochówka, ambrozja, nad-ambrozja.
Winszowaliśmy też Waśce tego paroksyzmu gienjalności w sztuce kuchennej.
Waśka, duży chłop jarosławski, uśmiechnął się chytrze pod skąpym wąsikiem czarniawym, jego duża nieforemna piegowata twarz błyszczała z zadowolenia, a piwne, figlarne oko skakało naprawo i nalewo.
— Bo to kniaź miał być, niby dla rewizji — przez tego Bąka. Myślę sobie, i do kuchni zajrzy — pokosztuje zupy — to trzeba się pokazać.
O Bąku, jakżeśmy cię błogosławili za twój czyn bohaterski! Nagroda nas za to spotkała w postaci przewybornej zupy grochowej. Obyś dojechał szczęśliwie do przystani.
Nazwaliśmy ową zupę grochówką à la Bąk i często marzyliśmy o powtórzeniu uczty podobnej.
Niestety, kniaź zjawił się w reducie dopiero po czwartej — i siedział nie dłużej nad pięć minut — a do kuchni zajrzeć nawet mu na myśl nie przyszło.
Waśka, zniechęcony, wrócił do dawnej metody gotowania zupy.
Tak się skończyła dla nas historja ucieczki Bąka. Nastąpiły pewne obostrzenia, zwłaszcza ze strony wartowników. Wieczorem tego dnia nie zapalano już lamp naftowych, tylko wielką acetylenową, która cały plac jasno oświetliła, ale koło północy zgasła do szczętu i nasza reduta została pogrążona w bezdennym mroku. Znużony i znudzony tą ciemnością runt — przyszedł do nas na gawędę i siedział do trzeciej rano.
Tejże nocy Lipskiego wywieziono do Warszawy.
W jakie dziesięć dni potym niektórzy więźniowie otrzymali kartki obrazkowe z napisem:
Pozdrowienia z Zakopanego. Bąk.
Na co mu odpisano:
Cześć bohaterowi. Dzięki za grochówkę.