Elfryda/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Elfryda | |
Podtytuł | Nowele i fantazje | |
Wydawca | Spółka Nakładowa "Książka" | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ANTONI LANGE
ELFRYDA
NOWELE I FANTAZJE.
WYDANIE DRUGIE.
SPÓŁKA NAKŁADOWA „KSIĄŻKA“, KRAKÓW
SKŁADY GŁÓWNE: WARSZAWA, G. CENTNERSZWER i SKA; LWÓW,
H. ALTENBERG; NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMPORTING Co.
Przedruki, nieuprawnione przez autora, wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do tłumaczeń i przeróbek zastrzeżone.
Prawa autorskie w Rosji co do tłumaczeń itd. zarezerwowane na zasadzie ustawy z d. 20/III. (3/IV.) 1911 r.
Copyright by Antoni Lange, nineteen hundred twelve.
Czcionkami Drukarni Ludowej w Krakowie, ulica Filipa 11. — 2-12.
SPIS RZECZY:
Str. 1 23 45 65 135 157 177 197 215
|
Latour-Latur, patrzący na świat po malarsku — zwracał nam kilka razy uwagę na szczególną postać, która krążyła po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej, jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.
Postać owa był to stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się później, imieniem Ignacy Widłak.
Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z szeroką czarną siwiejącą brodą i dziwnie ognistym czarnym okiem — kroczył on po naszej ulicy od 11-ej wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw publicznych w nocy.
Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt trotuaru i powolne kroki, miarowe, ciężkie; najczęściej stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę, podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w pobliżu latarni i, położywszy książkę na ścianie jakiego domu — z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice. Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę, koloru marengo, z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał, tak iż tylko część twarzy była widoczną. W pasie przewiązywał się sznurem, a wychudła twarz przy szpakowatej brodzie i ognistym oku — nadawała mu minę niby średniowiecznego mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie. Okazało się, że Iwonicz go zna i nawet raz, gdyśmy zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną — mówił o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że temu człowiekowi ma dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę, choć była to prawda bardzo gorzka.
— A ty, — zapytałem Latour-Latura — czy masz mu co do zawdzięczenia?
— Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych, a może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie na drogę cnoty...
— A toż to misjonarz jakiś, w tak skromnej postaci ukryty...
— Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę bzik... Człowiek godny uwagi... Jak wiecie, nasza ulica jest nieco malfamée... Oczywiście nie dla tego, że ja tu mieszkałem, albo dla tego, że mieszka Władek (wskazał na mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż zanadto. Wracałem raz do domu późno w nocy i, natknąwszy się na stróża nocnego — z głupia frant, ot tak! dla farsy, pytam go: — Powiedzcie mi też, dobry ojcze, gdzie tu tego... rozumiecie?... — On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada: — Na miłość boską, panie — i pocóż to panu dzieweczki? Pan wygląda na uczonego człowieka — i pocóż to panu rozpusta?... Żali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym głosem gadał za to, iż się kochał w pieśniach wszetecznych, a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż się kochał w całowaniu onych drażniąt: takie pana kary wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty wszeteczne — to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione — i innych na potępienie wodzą! — Tak mi gadał o piekle i jego zgrozach ognistych — nocny stróż z ul. Poprzecznej. Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się koło niego, bo chcę go wziąć za modela i można zrobić pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić, nie pije, nie pali, nie przyjmuje pieniędzy...
∗
∗ ∗ |
Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadzaliśmy naprzód Kazia, a potym wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną. Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z mroku nocy. Okna — jak martwe źrenice — patrzały w nicość; tu i owdzie świeciły lampy — może to sypialnie dzieci, może kto umarł, może jaki poeta pisze coś bezsenny.
Kasztany — w liczbie kilku — rosnące wzdłuż chodnika — niewidoczne prawie we dnie — teraz po nocy, kiedy ludzi niemasz na ulicy, nabrały energicznych kształtów, jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.
Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św. Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.
Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony — i dziewczyny uciekały przed policją.
— Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te dziewuchy tak lecą?
— Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to, panowie, patrol szedł... Zawsze lepiej się pilnować! Nieszczęsne — wszeteczne sieroty — potępione są na wieki — biedne wysłannice djabła — całą nieskończoność godzin smażyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy... Tam — one będą goreć w piecu żelaznym bez końca — niechże więc tu przynajmniej kar ziemskich unikną... Choć i to mało im pomoże... Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów — a te żałości, co je gryzą we środku, w samym sercu... o Boże miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich grzeszną duszą...
— A wy znacie te kobiety?
— Jeszcze-by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na palcach. Dwa lata bez mała przyglądam się im — to i wiem, przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła. Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy kłaniają po pas. Ta Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze włosy — przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden podoficer kozacki — i co miała robić? Wstyd był jeno i uciekła do Warszawy. Rok temu — pamiętam — wyglądała jak wisienka, świeże, młode dziewczę... Ale dziś już ma taką twarz, co to odrazu widać: potępiona!
— Twarz grzechu!
— Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na grzechu. Ale kiedy już tak — to panu powiem, że tu jest jedna bardzo poczciwa. Taka czarniawa — chodzi w sukni kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swoim położeniem i dla tego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna — już zebrała 140 rubli... musi jeszcze trochę nagrzeszyć.
— 230 razy po dwa ruble — obliczyłem staremu.
— Może być — ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to już się zmieni na bardzo porządną osobę...
— Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie je wszystkie, jak dobry ojciec...
— Pewnie, że znam. Toć bez mała dwa lata włóczę się po tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem, co się tu w każdym domu we środku odbywa...
— Djabeł kulawy! — zawołałem.
— Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po świecie... Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już się wypełniają czasy...
— Jak to?
— Ano, koniec świata już blizki. Nie więcej zostało nam, jak 97 lat i 5 miesięcy żywota. Nieszczęśliwi, bądźcie gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi zasłonę... Sam tu, grzeszniku — mówi on — przystąp do tej kraty żelaznej, a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz; jeden tylko ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani... Siły ludzkie i anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg — dekretem wolnym, lecz nieodwołalnym — tę moc sobie odjął, aby mocy piekła nie nadwątlić...
— Co też wy, ojcze, mówicie?
— Są już znaki, że Antykryst niedaleczko... Sam tu niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia — a takie wozy to nieomylny znak, że już koniec świata blizki... Jest o tym książka pobożna, napisana przez jednego świętego człowieka...
— A cóż wy tam za książki czytacie?...
— Ot, same książki pobożne — o Antykryście, o piekle, o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i djabłach...
— Nadobna literatura! Ciekawe książki!
— Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy ostateczne — siódmy tydzień świata — że już Bóg chce odpocząć, bo się okrutnie zamęczył tym czuwaniem nad grzeszną ziemią — więc teraz już ta grzeszna ziemia pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom czas wielki myśleć o zbawieniu duszy...
∗
∗ ∗ |
— A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej dziewuchy?... Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć lepiej ją na pokutę, do Magdalenek...
— Nie, proszę pana... Do tych bogatych paniów, co to nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą — i zawsze jej w twarz rzucają gorzkie — brzydkie słowa — nie posyłam żadnej... Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była, Józia, co się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach uciekła i powiada: wolę skonać — wolę się utopić, niż się męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to wcale nie są delikatne... Poczciwa Józia płakała, do nóg im się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!... Aż Józia uciekła...
— No, a Bronka?
— Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli, to się weźmie do pracy.
— To się nazywa „per aspera ad astra“.
— Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.
— Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.
— I po japońsku nie rozumiem. Japończyki — to srogie pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak że pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon — to blizko piekła — tam jest jedna góra ognista — przez nią widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św. Franciszek Ksawery, przez owych pogan umęczony... Ale świętemu przejść przez piekło — to fraszka; bo go piekielny ogień wcale się nie ima! Zato biada — biada grzesznikowi...
— A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie...
— Bliżej panu do piekła niż do czyśćca nawet. Ja wiem, że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny ptak... Przyleci — załopocze skrzydłem — zakracze — w okno spojrzy — i ucieknie...
— Aż mnie ciarki przeszły... Bójcie się Boga, nic o tym nie wiedziałem...
∗
∗ ∗ |
— Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak — to wysłaniec szatana, na zwiady chodzi... A gdyby go dotknąć, to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy... Czy go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan niewierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć... Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania... Djabeł tu sobie hula naprawo i nalewo. A jeszcze panu powiem, że te dziewuchy — to prędzej bardzo nieszczęśliwe — i tym będzie przebaczone, ale zato inne — ho, ho! Smażyć się będą w ogniu po łopatki — po sam czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły rozkosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był zaręczony z jedną panną, z pod Nr. 37 na drugim piętrze. Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta trójka — to, proszę pana, była hultajska trójka, a nietylko, że nikt o tym nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte — a pan Iwonicz to nie inaczej — tylko klęczał przed swoją... Julja się nazywała... Codzień tam bywał o ósmej — jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi... Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły — wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: Macie, ojcze. — Dziękuję, niepalący... A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?... Na to ja: Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby że ja jestem warjat. Ale ja nie warjat... Tylko mówią pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak: Niech no pan tu chwilę postoi — to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwuch panów — zadzwonili — stróż bramę otworzył — weszli widać na górę — i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną, jeden z Julją, a drugi z Lucią — i mama też była z niemi — a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał, że piorun w niego trzasł... A jeden pan zawołał: — Do Bristolu! — i pojechali... Dopiero panu Stefanowi powiedam: Tak a tak! Że pan jest poczciwy człowiek, to niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie, jak pan myślał... Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale Opatrzność pana ochroniła...
W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście, mógł chłopiec wpaść w gorzką rozpacz — i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna i burgunda spijał.
∗
∗ ∗ |
Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego stróża domu. Stróż ten, Jakób, miał minę nożowca i ożenił się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę niższego rodzaju. Oczywiście, w stróżowskim stanie miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym domu miał dwa mieszkania; tak zwaną „dyżurkę" w bramie, oraz izbę w suterenie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej po północy Jakób kombinował sobie, że już wszyscy lokatorzy są w domu, że więc może opuścić dyżurkę — i szedł do swej Cytery.
Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej. Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę, kołatałem klamką, ale w rozkosznych objęciach swej ukochanej — Jakób nie słyszał nic. Gdym tak łomotał rozpaczliwie i mówił sobie: — Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! — usłyszałem za sobą głos:
— Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może — powiedział Widłak.
— Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie... Jakób świeżo po ślubie — to się z żoną gzi, a migdali...
— Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu boskich...
— No, a jakże mam mówić?...
— Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że nie inaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a znowu ten grzech — to Sakrament — i niemałą z tego człowiek ma uciechę.
— Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dla czegóż ja mam stać na ulicy tak długo?
— Pewnie sprośna to konieczność ku utrzymaniu pokolenia Adama, ale chłop powinienby mieć zastanowienie... i nie zapominać otwierania bramy. Obowiązek — to święta rzecz...
Co prawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym zastanowienie, ale w tej chwili kląłem tę bezmyślną dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.
— Nie mam że racji, ojcze Widłaku?
— Bo i pewnie. Im prędzejby się ludzie przestali rodzić, tym prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste zboże rajskie wybranych.
— Mój ojcze, zapominacie o jednym, że tylko sam Pan Bóg zna dobrze numerum electorum — liczbę wybranych — i dopóki ta liczba się nie wypełni — koniec świata nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko, to i nieprędki może być koniec świata.
Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju, ale niemasz klucza, coby tę bramę otworzył.
— Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad panem krąży, to jednak widzę, że się pan rozumie na rzeczach pobożnych.
— Cóż to za ptak? — mówiłem, cisnąc guzik elektryczny. — Nigdym go nie widział.
— Niech pan uważa na swoją duszę... Ja tego ptaka znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie, jak go zobaczę — pędzę za nim, a baczę, przy którym oknie się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską — ubić naszczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu — i od djabelstwa...
— Kiedyż to do was przychodził ten ptak?
— Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja — tyle jako pan — światowy człowiek. Niemało nagrzeszyłem — Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę pobożności... Nieczysty byłem, jako wieprz — i żądzom zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi całe piekło pokazał — i ten ogień straszny a niewygasły po wieki wieków — i te katownie grzeszników — nawróciłem się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz szatańskie pokusy!... Dawniej — to ja byłem — jako mówię — światowy człowiek — i służyłem za stangreta. Więc jak byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u Magdalenek, to tam stało się tak. Bo ta hrabinia to była bardzo elegancka pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał — Boże mi odpuść to wszetecznictwo! ale niedość tego, bo ta hrabina miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa i substelna, a czarne miała oko, jak ten djabelski ptak; więc ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę dziewuchę kochał. Z początku — to jedna o drugiej — nic nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co chciała, żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać: ty taka — ty owaka! — to mnie wygnały precz. Byłem potym za stangreta u jednego bankierza, chrzczonego żyda; a jego żona znów mi się kazała kochać, a za to mi dawała różne prezenty... Teraz dopiero widzę, z jakiego niebezpieczeństwa łaska boża mnie wyrwała; bo wiadomo, że Antykryst ma się narodzić z żydówki! Cóżby to było — o nieszczęsny Widłaku (tu bił się mocno w piersi) — gdyby się Antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem — jedna dziewczyna, co chciała, żebym się z nią kochał — zdradziła mnie przed onym bankierzem i ten mnie znowuż wygnał precz. Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do mnie — to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi gadały, a co mnie naściskały, nacałowały — o, wszeteczne wysłanki djabła. Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka, co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy porzuciłem furmaństwo — i przystałem za nocnego stróża.
— Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne — zauważyłem, choć moja myśl dzieliła się między losy Widłaka, a moje fatalne położenie.
Prawie godzina minęła od chwili, gdym zaczął dzwonić. Widocznie, że już tej nocy nie będę spał u siebie; chyba pójdę gdzie do znajomych albo do hotelu. Zwierzyłem się z tą myślą Widłakowi, prosząc go zarazem, aby rano o siódmej, skoro tylko zobaczy Jakóba, powiedział mu o tym zdarzeniu i gorzkie mu palnął kazanie. Sama myśl wygłoszenia oracji pobożnej wielce się spodobała Widłakowi; obiecał mi, że napewno to zrobi; poczym ruszyłem w stronę Marszałkowskiej dla wyszukania noclegu. Szliśmy jakiś czas razem, a Widłak, pochylając ku mnie głowę, zaczął mi naraz mówić półszeptem.
— Chciałem się pana o jedną rzecz zapytać! Bo to pan ma pewnie znajomość z djabłem, pan jest uczony człowiek, to mi pan wytłumaczy. Mam ja, proszę pana, takie gorzkie myśli, że ich księdzu boję się powiedzieć. Bo dla czego djabeł jest taki mocny, że nawet od Boga mocniejszy? Djabeł łowi dusz więcej, a Bóg mniej; piekło jest aż przepełnione, a w raju pusto. Więc jeżeli Pan Bóg o tym wie, dla czego na ludzkie dusze tyle zsyła obłąkań? Bo jeżeli Pan Bóg wie, że ja będę grzeszył, to już jakbym grzeszył z woli samego Boga. Bo wszystko
jest w ręku Boga — i djabeł jest w ręku Boga — i wszystko, co djabeł robi, to robi za pozwoleństwem Boga. Grzech jest też z woli Boga — i samego djabła stworzył Bóg.
— Ale przecież to były zbuntowane anioły.
— Albo to o tym Bóg nie wiedział? Tak samo wiedział. I te anioły — to były buntowszczyki, bo taka była Jego święta wola. Widać, że Pan Bóg uważał grzech za potrzebny. To i djabeł jest potrzebny, a taką ma służbę katowską, tyle co strażnik ziemski, albo dozorca w hareszcie... Toć jeżeli bez grzechu świat być nie może, bo Pan Bóg sam wyznaczył osobne gospodarstwo do tego — to jakże Pan Bóg będzie karał za grzechy?... To mi się zdaje dziwne u Boga...
Słuchałem ciekawie, bo mię interesował wielce sam fenomen tych rozmyślań sceptycznych.
— Zapewne — mruknąłem — to byłoby dziwne.
— A widzi pan... Więc o co mi idzie? Kto jest mocniejszy, djabeł czy Bóg, bo mi się czasem wydaje, że na ziemi więcej widać djabła, niż Boga. Ile to tego grzechu, a biedy, a ciemnoty, a chorób! Ile nieszczęść i lamentu! Choćby na tej jednej ulicy! Ja tu, panie, wiem, co się za każdym oknem dzieje; kto płacze, a kto się śmieje, kto się rodzi, a kto umiera... Ja wszystko wiem — i myślę, że na świecie to jest więcej żałości i biedy, niż grzechu... Czy to warto się rodzić, czy to warto żyć, czy to warto umierać, żeby na wieczne czasy siedzieć w piekle? Ale to wszystko wola Boża. Jednak przecież tu, jak policja złapie grzesznika, to go sąd skaże na 10 lat — na 20 lat — na posielenie — ale nie na wieczne czasy. Tak mi się to czasem widzi, że choćby człowiek nie wiem jak nagrzeszył — to cóż są grzechy wobec Boga? Czy On nigdy nie przebaczy? Otóż ja tego nie mogę zrozumieć! Kto mocniejszy? Bo ja to sobie tak myślę: albo djabeł jest mniejszy od Boga — to wszystko się mieści w Bogu, więc i djabeł jest w Bogu; albo djabeł jest większy od Boga, ale na to rozum nie pozwala, albo jest równy Bogu, a wtedy co? Bóg i djabeł — to jedność... Tak mi się zdaje — a nie mogę sobie wyprzeświadować, jak to jest naprawdę... I jeszcze się lękam, czy nie jestem heretyk — i czy nie będę potępiony, bo to czuję, że mi sam djabeł te myśli podsuwa...
Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem, niż on.
— Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres znajomego, który był wytrawnym djalektykiem), ten was uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi, ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę — dzieci?
— Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie już nieraz myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn — to jest poczciwości dziewczyna — i już nawet kilka razy mówiłem z nią o tym... Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za święty, ale dla czegóżbym nie miał przebaczyć zbłąkanej wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do serca?...
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się powstrzymał i powiedziałem:
— Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blizko piąta. Słyszeć się dały długie świsty fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny, mleka i drzewa płynęły z za rogatek ul. Marszałkowską. Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli ulicą. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.
„W sobotę, o godz- 7-mej, być na Posiedzeniu Towarzystwa Spraw Bezużytecznych“.
Gdy już wskazania zajęć sobotnich były systematycznie zanotowane — p. Seweryn wziął do ręki „Kurjer Wieczorny“. Przerzucił swym zwyczajem bardzo szybko artykuł wstępny, przegląd polityczny, telegramy, feljeton, wiadomości bieżące — i odrazu dziennik otworzył na tej stronicy, na której mieszczą się zawiadomienia o ślubach i nekrologja, gdyż wogóle najwięcej go zajmowało — kto się ożenił i kto umarł w Warszawie.
I naraz oczy jego padły na następujące słowa: „Ś. p. Leokadja z Orczyków Dunoyer, wdowa po pułkowniku N. ułańskiego pułku gwardji, po krótkich, lecz ciężkich cierpieniach zmarła w wieku lat 51". Dalej była wzmianka o dniu i godzinie pogrzebu: nikt na ten obrzęd nie prosił. Zmarła widocznie krewnych nie miała: ktoś obcy pewnie zajmował się jej pogrzebem, choć nie była to osoba
nieznana w mieście; owszem, imię jej często figurowało, zwłaszcza w rubryce dobroczynności.
P. Seweryn, przeczytawszy to nazwisko, aż się podniósł na krześle.
— Tam do licha! Leośka umarła? Nagle! Ktoby to myślał! Przyszedł na nią czas! Prędko! Szelma była, bo była, ale miała szyk, co się zowie! I gdyby nie to... Jak to lata płyną! 51! No-no! Ileż to czasu minęło od...
Zaczął rachować w myśli. Dwadzieścia trzy lata! Minęło — jak z bicza trząsł. Miała wtedy 28 lat, on był od niej o ośm lat młodszy. Zbliżał się do pełnolecia — i miał wkrótce być usamowolniony przez opiekę... Chwili tej wyczekiwał z niecierpliwością, gdyż miał otrzymać należną mu po rodzicach sumę 30.000 rubli, o której nieraz marzył cudownie. Co to możnaby zrobić za taką sumę! Czasami roił, aby wyjechać w podróż naokoło świata — i poznać całą kulę ziemską. Albo znów chciał założyć wielką gazetę, któraby miała sto tysięcy abonentów, albo właśnie rzucić się na drogę przemysłową: ufundować pierwszą w kraju fabrykę zegarków, o czym wówczas szeroko pisano. Albo wyjechać na naukę do Hejdelberga czy Paryża: studjowałby naprzykład ekonomję polityczną, albo wstąpiłby do szkoły rzeźbiarskiej. Albo znowu kupić majątek ziemski, albo jeszcze lepiej przedtym zrobić wyprawę do Monte-Carlo — rozbić bank, z miljonami wrócić do kraju i rozpocząć nową erę życia kulturalnego. Czasami jeszcze dalej unosiły go marzenia: wyjechać do Chin, zreorganizować armję, wyrobić sobie wpływy na dworze bogdychana, przy pomocy wojsk chińskich opanować Syberję, żyć tam samodzielne państwo i stamtąd zaszachować sąsiednie imperjum.
Marzył tak rozmaicie. Wreszcie fundusz spadkowy otrzymał — i po niezbyt długich rozmyślaniach złożył wizytę Leokadji Orczykównie, znanej swego czasu kokocie warszawskiej, jednej z najsławniejszych dam półświatka.
Nie był u niej po raz pierwszy; ona go wtajemniczyła w arkana miłości. Była to pierwsza kobieta, która na nim zrobiła potężne wrażenie, gdyż nie liczył kuzyneczki swojej Zosi, którą kochał jako gimnazista, a która już zamąż była wyszła i miała troje dzieci: stała się z niej tłusta baba.
Przy wszelkich rojeniach o podróżach, studjach, dziennikarstwie, przemyśle, o Monte-Carlo, Chinach i Syberji — zawsze wypływała mu, niewiadomo skąd, postać Leokadji — jako barwny cień, górujący nad wszystkim, pełen życia, śmiechu, pocałunków, rozkoszy, uroku...
Młodzieńcem był i krwi gorącej; ona zaś była tak foremna, tak kallipygos, jak mówią poeci; tak bogate miała popiersie, tak kasztanowate włosy, taki głos świergotliwy, takie żywe błękitno-ogniste, uśmiechnięte oczy, że nie miał siły opierać się jej wdziękom... Na czerwonych jej ustach krążył sardoniczno-dobrotliwy uśmiech, odkrywający śliczne, białe, zdrowe zęby...
Miała przytym niemały rozum życiowy — instynkt raczej, że choć w jej wykształceniu były nadzwyczajne luki — to jednak rozmowę umiała prowadzić interesująco i żywo... Natrafiła właśnie na Seweryna, kiedy ten naiwnym i pełnym zdumienia okiem stanął wobec życia i szukał drogi, którą miał iść... Nauka — przemysł — sztuka — Chiny — Leośka! Co za powikłanie! Ale żadna z tych bogiń nie miała tyle wdzięku i — i tyle potęgi, co ta Leokadja...
Zwyciężyła! Zwyciężyła tym, że gdy wszystko było zagadkowe i niepewne, w niej jednej znajdował młody człowiek bezpośrednie rozwiązanie (raczej odsunięcie) tych trosk, które w istocie najwięcej go poruszały. Zwyciężyła go równowagą każdego giestu i słowa — i spokojem niepoczytalnej pantery. Ona jedna była niewątpliwa. Ile razy zjawił się u niej, wszystko wydawało mu się jasne i proste — wszystkie niepokoje znikały — i stawało mu się oczywistym, że tu jest właśnie jego przeznaczenie...
Nie było mu tajnym, że on — Seweryn — wcale nie jest jedynym jej przyjacielem. Leośka wcale przed nim tego nie ukrywała — i on nie był o jej cnotę zazdrosny. Znalazł się na tak szczególnej linji życia, że i to wydawało mu się zupełnie naturalne, jasne i proste. Przyzwyczaili się do siebie. Ona z taką łatwością wyznawała mu miłość, a robiła to tak filuternie i po kociemu, że on — w jej obecności — wierzył w jej miłość.
Dopiero później ogarniało go zwątpienie. Miłość jego nic a nic nie przypominała mu sentymentu, jaki odczuwał przed pięciu laty do Zosi; również nie była nic a nic podobną do tych przygód, jakie wyczytał w powieściach; była zupełnie inna, bez tych ciągłych niepokojów, których oczekiwał, bez tego anielstwa i tych „godzin cudu“, o których mówią poeci.
W duszy jego panował, rzekłbyś, wielki spokój; cudów żadnych nie odczuwał, ale, mimo wszystko, Leokadja tak go oczarowała, że nawet na chwilę nie przypuszczał, aby mógł inną kobietę pokochać.
Prawie w tymsamym czasie, kiedy dochodził pełnolecia, jedna z jego ciotek zapoznała go z jakąś panienką i bardzo go zachęcała do małżeństwa. Panienka była to osiemnastoletnia, rumieniąca się ciągle, trwożliwa i małomówna dziewczyna, czysta jak lilja, ale — rzecz szczególna — jej urok niewinności znacznie słabiej oddziaływał na niego, niż urok zepsucia, jakie wiało od Leokadji.
I tu zwyciężyła Leokadja.
To też, kiedy uzyskał swoje 30 tysięcy, Seweryn zaproponował swojej kochance wyjazd do Paryża — pod warunkiem wierności na przeciąg pożycia wspólnego, którego czas był nieokreślony... Oboje nie mówili ani słowa o wiecznej miłości...
Wyjechali. Pobyt w Paryżu był rozkosznym snem, ale snem niedłuższym nad trzy miesiące.
Seweryn najął Leokadji piękny hôtel na Rond-Point pól Elizejskich, kupił jej powozik i konie, trzymał stałą lożę w Operze i Komedji, a luksusowe urządzenie domu, zbytkowne parties de plaisir poza miasto, kuchnia nadzwyczajna itd. — wszystko to razem sprawiło, że po trzech miesiącach takiej zabawy, gdy Seweryn raz zajrzał do pugilaresu, znalazł w nim ostatnie pięćset rubli...
Pierwszy raz w życiu zaczął się zastanawiać nad swoją przeszłością, a zwłaszcza nad temi trzema miesiącami, które minęły jak jeden dzień — i nad tą schedą po rodzicach, która się rozpłynęła i rozwiała w nicość.
Trzeba dodać, że na parę dni przedtym młody człowiek usłyszał, mimowoli, rozmowę Leosi z woźnicą, którego przyjął do służby. Był to człowiek bardzo uczynny, który obiecywał Leosi zapoznać ją z pewnym wicehrabią brazylijskim, bogatym, jak Brazylijczyk z operetki; ona nader przychylnie go słuchała, dodając, że „ten pan“ (niby on, Seweryn) już jest au bout i niedługo nie będzie miał nic... Znajomość więc z wicehrabią była dla niej wysoce pożądaną i zupełnie na czasie...
To jawne złamanie warunku wierności i smętna próżnia pugilaresu — do żywego wzburzyły Seweryna.
Tegoż wieczora, bez pożegnania, opuścił Paryż — i, wypłukany niemal na czysto — wrócił do Warszawy. Po drodze napadł go stały paroksyzm rozmyślania nad tym, co zaszło między nim a Leokadją; tragicznie malował sam przed sobą swój upadek moralny i materjalny, a właściwie naprzód materjalny, a potym dopiero moralny...
— Bazarnica — mówił sam do siebie, nie bez patosu — życie mi złamała...
Przypominał sobie teraz jej kłamstwa, jej trywjalność, chciwość, rozrzutność, zepsucie...
— Zdeprawowała mnie. — Ach, gdyby spocząć u jakiej czystej dziewicy! Czemużem nie posłuchał ciotki?...
Nędza mię czeka. — Co ja zrobię?
Stało się. Czuł, że powoli w jego serce wsiąka gniew i nienawiść do tej kobiety, co go poprostu wyssała do szczętu. Wobec nędzy, którą widział przed sobą, czy mógł nawet myśleć o uniwersytecie lub szkole rzeźbiarskiej, o założeniu fabryki, lub dziennika, o podróżach — które są tak doskonałym środkiem rozwoju umysłowego, wreszcie o wyprawie do Chin, z którą poprostu związaną jest cała przyszłość tego kraju!
Wszystko stracone. Trzeba dodać, że nienawiść do Leośki nie odrazu w jego sercu osiągnęła swoje maksymum. Powoli dopiero, w miarę coraz większych przykrości życiowych — zmieniła się ona jak gdyby w oś jego istnienia. Cokolwiek się stało, w jego umyśle łączyło się z postacią tej kobiety — i z ich pobytem w Paryżu.
Długo borykał się z losem, aż nakoniec po wieloletnich wysługach w fabryce grzebieni osiągnął jaki taki dobrobyt. Miał 1500 rubli rocznie, ale czterdziestka była za pasem i nieraz w samotności rozmyślał o małżeństwie.
Nie udawało mu się jednakże. Biała lilja, którą mu swatała ciotka, wyszła zamąż; w krainie panieńskiej wieść nie tyle o jego romansie z Leokadją, ile o stracie majątku — rozeszła się lotem błyskawicy — i bardzo obniżyła jego walor: był teraz marnym grzebieniarzem. Zato panny bezposażne marzyły o nim — i niejedno otrzymał pismo różowe i rzewne, niejedno spojrzenie gorące, niejedno uściśnienie ręki... Ale to go nie wzruszało: szukał gotówki, dużej gotówki...
I tak mijały lata.
O Leokadji dochodziły go wieści z różnych stron. Znalazszy się w Paryżu sama jedna — rozpoczęła szerokie życie, jako femme galante. Stangret okazał się pośrednikiem dyskretnym i zręcznym.
Po wicehrabi zjawił się lord angielski, po nim un prince russe, potym ambasador sjamski i t. d. — Zresztą Leokadja żyła zawsze w poliandrji — i miała zwykle paru przyjaciół.
Żyła bogato, wydawała wiele, ale za mądrą poradą stangreta — znakomitą część swoich skarbów składała w banku. Po pięciu latach pobytu w Paryżu, wróciła do Warszawy — jak mówiono — z wielkim kapitałem. Podobno nabrała wykształcenia i manjer wielkiej damy, wiadomo było, że prowadzi życie zamknięte i ciche, burżuazyjne — i tylko czasami wyjeżdżała już to do Nicei, już do Biarritz lub gdzieindziej, skąd powracała, jak mówili złośliwi, z bogatym łupem. Jednego roku wróciła do Warszawy zamężna; mianowicie poślubił ją bawiący w Biarritz dla kuracji N. pułku ułańskiego gwardji pułkownik, Borys Hermogienowicz Dunoyer, człowiek lat 63, bardzo bogaty. Ten z pierwszego wejrzenia zakochał się w Leokadji i w jednej chwili sprawę postanowił. Po dwuch latach pożycia Dunoyer umarł, a wdowa odziedziczyła cały jego majątek, wynoszący blizko pół miljona.
Odtąd życie Leokadji osłania cisza tajemnicza. Wyjechała, niewiadomo dokąd — i dopiero dziesięć lat temu wróciła znów do Warszawy. — Zajęła się wychowaniem panien, urządzała u siebie wieczory muzykalno-wokalne, zajmowała się filantropją, popierała różne instytucje dobroczynne.
I naraz — p. Seweryn przeczytał jej imię w nekrologu Kurjera Wieczornego.
— Pięćdziesiąt jeden lat... Ja miałem wtedy dwadzieścia... Zwichnęła moje życie. Gdyby nie ona...
Właściwie p. Seweryn nie wiedział, coby było, gdyby nie ona, ale wyobrażał sobie, że byłoby coś nadzwyczajnego.
Machinalnie odwrócił stronicę dziennika i ujrzał rubrykę: „Ostatnie wiadomości“, niżej zaś tytuł: „Piękny testament“:
„Dnia wczorajszego — pisał Kurjer — zmarła w naszym mieście Leokadja Dunoyer, jedna z najzacniejszych matron, znana szeroko w sferach filantropji. Cały swój znaczny majątek (koło 700.000 rubli) zapisała na cele publiczne, jako to: (tu następowało szczegółowe wyliczenie)“.
P. Seweryn czytał z pałającą twarzą: mało go obchodzili różni paralitycy, szpitale, sieroty, czytelnie publiczne, ale wstrząsnęło nim i skronie mu zaczęły pulsować, gdy przeczytał ostatni kodycyl testamentu:
„30.000 rubli — Towarzystwu Spraw Bezużytecznych“.
Tu nie mógł już wytrzymać. Jednym haustem wypił ostygłą herbatę; przeczytał raz jeszcze, jakby chcąc się przekonać, czy to nie omyłka, zapalił papierosa i zamyślony wstał z krzesła...
Oko mu błysło dziwnym ogniem. Szybko wypalił papierosa i niecierpliwie rzucił go na ziemię. Poczym zaczął szerokim krokiem chodzić po pokoju — ręce włożył do kieszeni — i naraz śmiać się począł głośno i gorzko — tak, iż sam sobie wydawał się Mefistofelesem.
— Naszemu Towarzystwu zapisała 30.000 — Cha-cha! 30.000! Moje — moje trzydzieści tysięcy! Co za ironja! Co za wściekła — przeklęta ironja! Sam djabeł jej to poradził!
I znów chodził po pokoju tam i z powrotem.
— Nie — to niemożliwe! Matrona — jedna z najzacniejszych matron! Podły — przekupny dziennikarzu, wiem ci ja, co to za matroństwo!
Nienawidził ją teraz bardziej, niż kiedykolwiek.
— Czy to umyślnie przeciw mnie skierowane? Czy pamiętała o mnie? Czy mnie chciała nagrodzić? Nie — o tym chyba i mowy niema. Zapisała naszemu towarzystwu — pieniądze — znaczne pieniądze — trzydzieści tysięcy — Cha-cha! Z jakiego źródła pochodzą te pieniądze? Czyż nikt o tym nie wie? Ale ja wiem! Z prostytucji. (To wyrażenie bardzo mu się podobało). Tak, z prostytucji! Gdybym jej nie był spotkał w życiu, ożeniłbym się z Joasią albo z Florką — i byłbym dziś człowiekiem wybitnym, wpływowym... Miałbym stanowisko, odpowiednie memu urodzeniu i edukacji... A tak — wykolejony, zdeklasowany, upadły... Parobek ohydnego szwaba — nędzny grzebieniarz... I to wszystko przez nią — przez tę przeklętą kobietę! Syrena, co mię wyssała do szczętu i do ruiny doprowadziła! I jeszcze z za grobu „duchowi memu daje w pysk!“
Ta cytata ze Słowackiego wydawała mu się też bardzo zręcznie dobraną. Coraz żywiej podniecał sam siebie.
— Nie, do tego dopuścić nie można! Ja ją znałem — ja wszystko wiem — wszystko powiem! Trzeba, aby ktoś stał na straży czystości obyczajów, na straży honoru! Zdemaskuję obłudę tej dobroczynnej matrony! Nasze Towarzystwo nie może i nie powinno przyjąć tych skalanych funduszów.
Tu zatrzymał się na środku pokoju, brwi namarszczył, ręce założył jak Napoleon I., jedną nogę wysunął naprzód — i już roił, jak, przenikniony świętym oburzeniem — stoi na zgromadzeniu jutrzejszym Towarzystwa — i słyszy, jak prezes czyta:
— Panowie, mam do zakomunikowania wieść nader ważną i dla naszego związku bardzo cenną. Oto ś. p. Leokadja Dunoyer — prawomocnym testamentem zapisała naszemu Towarzystwu 30.000 rubli.
Wówczas on, Seweryn, wstanie i powie: — Proszę o głos, — a gdy mu prezes głosu udzieli, taką rzecz wygłosi:
— Panowie! Nie jestem urodzonym mówcą (skromność nie zawadzi) i rzadko kiedy głos zabieram w tym czcigodnym zgromadzeniu. Bywają jednak chwile tak wysokiej wagi moralnej, że i niemi są powołani, by mówić. Taka dziś chwila na mnie przyszła — i oto pozwalam sobie głos zabrać w celu ochrony moralnej tego szanownego stowarzyszenia. Proszę o przebaczenie, jeżeli będę mówił bez ornamentów; jestem człowiek prosty, czytałem w życiu nie jedno, ale nie potrafię tak dowcipnie, jak nasz kolega Miziorek (ostrego języka Miziorka trochę się lękał Seweryn: była to captatio benevolentiae) cytować pisarzy klasycznych i romantycznych. Jak mówię, jestem człowiek prosty i na skromnym stanowisku, ale kto wie, czy nie miałem wyższych przeznaczeń. Tak jest, panowie! w młodości swojej miałem godzinę, kiedy wielki, piękny, szeroki świat otwierał się przede mną. Złośliwy los jednakże postawił na mojej drodze istotę fatalną, która zwichnęła mi życie... Zresztą nie będę mówił o sobie: jestem dziś — zbiegiem smutnych okoliczności — figurą zbyt nikłą, abym mógł sobie na taki luksus pozwolić. Mam zamiar mówić o naszym stowarzyszeniu, o jego powadze moralnej wobec społeczności — o tym wreszcie, co nasz czcigodny prezes tylko co przeczytał... Słyszeliście, panowie, że niejaka Leokadja Dunoyer zapisała testamentem 30,000 rubli na korzyść naszego związku. Panowie! mam nadzieję, że w tym gronie znajdują się sami ludzie uczciwi. — Jako związek ludzi uczciwych, nie wątpię, że pieniędzy, z tego zapisu pochodzących — związek nasz nie przyjmie. (Zdumienie powszechne. „Ha-ha! Ho-ho!“ Kaszlanie. „Co mu przyszło do głowy? Taka znaczna suma!“ Ludzie są podli).
— Kto cię rodzi, dukaciku? (tak mówił dalej w myśli swej p. Seweryn). Przypomnijmy sobie to dawne porzekadło naszych ojców. Zastanówmy się, z jakich źródeł pochodzi majątek zmarłej, z jakich źródeł powstały te jej bogactwa, których cząstkę nam dziś daje? Z jakich źródeł? Mamże o tym głośno powiedzieć, co niejeden z was już sobie w myśli poszepnął (wstęp dyskretny: très noble). — Któż tu — z ludzi nieco starszych — nie wie, kim i czym była nieboszczka? (Jedna z najzacniejszych matron, cha-cha!) A jeżeli sami nie macie odwagi tego powiedzieć — to ja wam powiem (tu wejdzie na fortissima voce). Była prostytutką — była heterą — kobietą publiczną! (Głosy oburzenia — Co on gada? Niech przestanie!) Prawda, że zdobyła wielkie fundusze, ale czym była, tym była.
Złodziejem jest zarówno ten, co kradnie grosz, jak i ten, co kradnie miljon.
Prostytutką jest ta, co pod płotem umiera śmieciarką, jak i ta, co, zebrawszy wielkie pieniądze, zostaje wielką damą, filantropką i matroną! (Dosyć — dosyć! Ma rację! prawda!) Więc jakże, panowie — my, zgromadzenie ludzi uczciwych, czystych, szlachetnych (trzeba durniom pochlebiać) — my przyjmiemy te pieniądze, zrodzone z rozpusty, z grabieży młodych, niedoświadczonych chłopców, którzy mieli wyższe przeznaczenie, a których życie zostało zwichnięte? Pieniądze zrodzone z wyzysku głupoty i zwierzęcości ludzi? Pomyślcie, ile w tych pieniądzach jest łez, wylanych przez siostry, żony, matki, córki tych obłąkanych, co się dali opętać tej hurysie, tej heterze, tej syrenie? Nie — panowie! Towarzystwo nasze nie może przyjąć tego złota, skalanego grzechem! Panowie, podaję wniosek. Odrzucamy zapis Leokadji Dunoyer. Proszę poddać pod głosowanie.
Rzęsiste oklaski. Zachwyt powszechny.
— Niech żyje Seweryn! Doskonale powiedział! Powaga moralna naszego związku nie pozwala na przyjęcie tych pieniędzy!
Widzenie to czarowało go. Przekonał oczywiście wszystkich. Był to prawdziwie piękny moment jego życia. Czuł się bohaterem.
— Dziękuję wam, panowie! Spodziewałem się po was męskiego hartu i prawdziwej szlachetności ducha. (Ukłonił się z godnością i pogładził wąsa).
Nagle (co już oddawna Seweryn przeczuwał) odezwał się Miziorek, jeden z członków Towarzystwa, stały oponent wszystkich wniosków niepopularnych.
— Proszę o głos — i dalej mówił tak ów sofista. — Panowie, nie zgadzam się na wniosek p. Seweryna, a to dla trzech powodów: jeden natury czysto osobistej, jeden — ogólno-społecznej, jeden powód finansowy. Po pierwsze rzecz osobista. De mortuis nil nisi bene. Leokadję Dunoyer będzie sądził Bóg — my nie mamy prawa jej sądzić. To, co mówi p. Seweryn, ma charakter plotki i nic nas nie upoważnia do bezwzględnej wiary w jego słowa. Nie zamierzam ubliżać Sz. mówcy, ale każdy się zgodzi, że niema sądu na świecie, któryby potępiać miał oskarżoną na zasadzie twierdzeń jednego świadka. P. Seweryn mówi, że wszyscy wiedzą to i owo o zmarłej, a ja powiadam, że nikt tu nie wie nic, prócz pogłosek, a w sprawach konduity kobiecej, jak to mówi w jednej ze swych sztuk Dumas-syn — trzeba widzieć, widzieć i jeszcze widzieć — i dopiero wtedy rozumiesz, żeś nic nie widział i nic nie wiesz. Zgodnie z wnioskiem p. Seweryna, przedtym należałoby przeprowadzić badanie śledcze nad życiem zmarłej, a czyliż naszą to jest rolą, czy jesteśmy w rzeczy tej uprawnieni i kompetentni? czy takie badanie godzi się z naszą powagą moralną, czy nam poprostu wypada to robić? I cóż my wiemy o zmarłej? — Wiemy to, co przedziera się z pod nietykalnej zasłony życia prywatnego — na forum publiczne. Wiemy, że była prawowicie, podług obyczajów, poślubioną swemu małżonkowi; wiemy, że od chwili, kiedy owdowiała, oddawała się filantropji i zacnej pracy społecznej. Któż ją może za to potępić? któż może odrzucić czyjąś ofiarę dla tego tylko, że o nim ktoś jakieś nieokreślone i niedowiedzione rozsiewa pogłoski.
A zresztą przypuśćmy, że to, co mówi p. Seweryn, jest prawdą; przypuśćmy, że istotnie zmarła była jakiś czas kapłanką Afrodyty. Była nią Aspazja, Kleopatra, Małgorzata z Nawary, Lukrecja Borgia, Djana de Poitiers i wiele najświetniejszych kobiet, co tworzyły historję. Jeżeli doszła do tak wysokiego stanowiska, widać, że była gienjuszem w swoim rodzaju. Była uciechą życia nie jednemu zrozpaczonemu; była jego rozkoszą, uśmiechem, radością... Niewolno jej potępiać. Jeżeli przytym kilku głupców straciło majątek, życie i sumienie — to trudno. Napewno ci głupi zginęliby podobnież na siedem innych sposobów.
Weźmy teraz tę samą sprawę ze stanowiska społecznego. Świat nasz tak jest urządzony, że musi być część kobiet prostytutek, aby inne mogły być uczciwe. Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! Ktoś grzeszy, aby ktoś mógł nie grzeszyć. Kobieta potępiona — ześrodkowuje w sobie, akumuluje niejako potencjalne grzechy kobiet uczciwych, grzechy naszych żon i córek. Ona jest poprostu tarczą cnoty innych kobiet — ona się dla nich poświęca. Mówicie, potępiona? Nie — ofiara. Nietylko religja, ale rozum poprostu, głębsze wniknięcie w zawiły labirynt fenomenów społecznych — nakazują przebaczyć Marji Magdalenie. Kto bez grzechu, niech pierwszy na nią rzuci kamieniem. P. Sewerynie, podnieś kamień.
Oto, com chciał rzec, a nakoniec dodam słowo — niby cyniczne, ale mądre słowo Wespazjanowskie. Panowie, pieniądz nie ma zapachu, albo raczej wszelki pieniądz pachnie źle: tak poucza ekonomja nowoczesna. Do czego dąży ewolucja powszechna ustrojów nowożytnych? Do rzeczy ostatecznej: do zniesienia pieniędzy. Pieniądze umarłej — mówicie — pochodzą ze złego źródła; ale skąd pochodziły pieniądze, które ona zogniskowała u siebie? Pewno z również nieczystego źródła? Skąd pochodzą nasze własne dochody? Zbadajmy sumienie... I tu raz jeszcze powiem: kto jest bez grzechu... Panowie, Wespazjan mówił: nie wąchajmy pieniędzy. Stawiam wniosek: nie odrzucajmy zapisu Leokadji Dunoyer.
— Brawo, brawo! — Grzmot oklasków, wobec których oklaski mowy Seweryna były szeptem.
Seweryn czuł, że entuzjazm był na sali większy. Dokoła niego robiła się pustka. Jeżeli miał zwolenników, to ich liczba ogromnie zmalała. Chciał jeszcze coś mówić, ale się zawahał i tylko poprosił o głosowanie.
Wniosek Seweryna upadł większością 73 głosów przeciw 7.
Rzecz osobliwa. Seweryn poczuł nagle tajemną ulgę, jak gdyby cieszył się z upadku własnego wniosku, choć zewnętrznie wydawało mu się, że właśnie pragnął zwycięstwa. Bądź jak bądź, mowa jego była majestatyczna i szlachetna.
— Nędzne dusze — mówił do siebie. Nikt mię nie zrozumiał. Mniejszość tylko miałem za sobą. Zawsze wysokie myśli są tłumom niedostępne. I tak zbyt wiele głosów było za mną... Gdyby nikt! Sam jeden przeciw wszystkim — to piękne!
Zaczął znów przechadzać się po pokoju i rozmyślać nad mową Miziorka. Był istotnie zbyt zawzięty na Leokadję.
Prawda, że stracił przez nią majątek, ale kto wie, czyby mu ten majątek przyniósł korzyść. Ostatecznie żył, nie zginął; poznał życie, co jest najtrudniejsze ze wszystkiego; dorobił się stanowiska, skromnego co prawda, ale bądź jak bądź — ludzie go szanowali. Ona zaś — była, jak wiele kobiet tegosamego rodzaju, a życie jej udało się lepiej, niż jemu. Trudno, stało się. Był wówczas bardzo młody i niedoświadczony: nie on pierwszy i nie ostatni.
Z drugiej strony ten zapis — to przecież jego własne 30.000 rubli. Czy nie możnaby tak pokierować sprawą, aby one w całości wróciły do niego. Dowieść tego? niepodobna. Wszelkiej zasady prawdy — brak. Jego pieniądze gdzieś się, rozpłynęły, a to był zupełnie inny kapitał — kto wie czyj — może poprostu majątek wdowy po pułkowniku.
A jednak, czy właściwie nie należy mu się — jeżeli nie wszystko, to przynajmniej część? Oczywiście nie wielka część, ale, dajmy na to, połowa, trzecia część, dziesiąta... Nie, i tego nie można... Jedyna forma uzyskania części tej sumy — to pożyczka, a Towarzystwo nigdy nie udziela pożyczek wyższych nad 1,000 rubli.
Zaczął teraz marzyć: tysiąc rubli mając, możnaby pojechać do Szwajcarji, do Włoch...
A więc...
Ostatecznie wniosek jego został odrzucony. Byłoby dzieciństwem trwać w opozycji!
Siadł przy biurku i napisał:
„Do Szanownego Zarządu T. S. B. Upraszam niniejszym, aby Sz. Zarząd zechciał udzielić mi sumy rubli 1,000 (tysiąc) na potrzeby osobiste z kapitałów, zapisanych przez czcigodną i szlachetną panią Leokadję Dunoyer“.
Postanowił list wysłać z samego rana do sekretarza Towarzystwa, tak iż na posiedzeniu wieczornym będzie mógł już mieć odpowiedź.
A było to tak. Pewien bardzo tkliwy stosunek łączy mnie z panną Iloną Serblay, z pochodzenia Wiedenką, która obecnie zajmuje stanowisko nauczycielki u państwa Mirkowskich. Bywam czasami w tym domu, gdyż Mirkowski — to mój dawny kolega szkolny.
U nich też zapoznałem się z Ilką. Później spotkałem ją kilkakrotnie na ulicy; bywała już to z dziećmi, już bez dzieci. Ostatecznie takeśmy sobie przypadli do gustu, że zaczęliśmy sobie naznaczać pozaprogramowe godziny spotkań w Ogrodzie Botanicznym, na Powązkach, albo na dworcu kolei Wiedeńskiej.
Opisywać Ilki nie będę. Była to czarowna Wiedenka, pół-kotka, pół-dziecko, pieszczotliwa, dobra, naiwna i zuchwała zarazem. Lubiła muzykę, lody, czekoladę i czerwone wstążki. Mieszały się w niej różne rasy, składające ludność wiedeńską: oficjalnie była Niemką, ale miała w sobie więcej krwi węgierskiej, kroackiej, rumuńskiej i ormiańskiej, niż niemieckiej — i ta mieszanina tworzyła typ bardzo oryginalny, ognisty i pełny życia.
Bardzośmy się polubili — i tylko wyznaję, że niebardzo byłem pewny co do swoich zamiarów, gdyż chwiały się one wciąż — i bywały czasem wielce poważne, a czasem wielce niepoważne.
Dość powiedzieć, że dwa dni temu posłałem jej pocztą miejską list następujący (aby nas nie rozumiano, korespondowaliśmy po węgiersku):
— Legedesb lelkem! Ked. Hat órakor — Bécs paljaudvaron. Csokolom. Széretlek.
Poczym następował zygzak, oznaczający moje nazwisko.
W przekładzie list ten powiada:
— Najsłodsza duszo moja! Wtorek — o godzinie szóstej — na dworcu Wiedeńskim. Całuję ciebie. Kocham ciebie.
Była to już czwarta nasza schadzka. Trzy poprzednie trwały po dwie godziny — i w sercu mym pozostawiły rozkoszne wspomnienie.
Trzeba pamiętać, że Ilona musiała bardzo dyplomatycznie zachowywać się u państwa Mirkowskich, gdyż bardzo dbała o pozory i nie chciała narażać swej opinji. To też pierwiośnie naszego romansu rozwijało się powoli i wśród tysiąca niebezpieczeństw.
Pomimo przeszkód niesłychanych, pierwsze nasze spotkania cudownie się udały. Mniej więcej raz na tydzień. Za pierwszym razem przyniosła mi heljotrop, za drugim — tuberozę, za trzecim różę herbacianą. Ale czwarta — wczorajsza schadzka! Bogowie, jakież popełniłem grzechy, żeście mnie tak pokarali!
Siedziałem w domu i kończyłem artykuł do „Kokardy“. Była godzina kwadrans na szóstą. Miałem zamiar na dwadzieścia przed szóstą wyjść z domu. Robota moja była gotowa. Zacząłem więc powoli się kostjumować, aby być gotowym do walki o tę godzinę szczęścia. Miałem zamiar wyjść zaraz i wstąpić gdzie na koniak.
Naraz zadzwoniono. Otwieram: wchodzi pan Jerzy N. ze swą olbrzymią małżonką — oboje ludzie najmilsi, ale tak nie w porę...
— A bodajeście zapadli się w ziemię — pomyślałem w duchu, zarazem głośno mówiąc:
— Co za miła niespodzianka! Jakżem szczęśliwy! Czemuż mam przypisać ten zaszczyt?
Jako nieżonaty, bardzo rzadko bywałem rewizytowany, zwłaszcza przez panie. Sądziłem, że musiało zajść coś ważnego.
— Proszę, niech pani pozwoli! — Chciałem zdjąć burnus pani Jerzowej, ale ta, kołysząc małą główkę na wielkim korpusie, świegotliwym głosem rzecze:
— Dziękuję panu. My tylko na minutę...
Odetchnąłem. Spojrzałem potajemnie na zegarek: wpół do szóstej.
— Panie Walery — uroczyście zwróciła się do mnie pani Jerzowa — przychodzimy tu do pana, a właściwie ja przychodzę w pańskim interesie. Rzecz nieodwołalna: żenię pana z panną Klementyną. Jutro będzie u nas obiad — musi pan być koniecznie...
Omało com nie chwycił rewolweru do ręki.
— Klementyna — obiad — jutro — muszę być.
— Już — już nieprzytomny! Olśniony! Kocha się... Dawno już to przeczuwałam...
— Ja też się domyślałem — basem śmiać się począł pan Jerzy, który obok swej żony wyglądał jak przecinek. — I radzę, żeń się — żeń co prędzej... Klimcia — powiem panu do ucha — ma 15.000 rubli. Ale pan może kochać się bezinteresownie...
— Proszę cię, Jerzy, przestań! Nie rozumiesz zupełnie uczucia. Trywjalnie stawiasz całą kwestję. Cóż pan powie, panie Walery?
— Kiedy ja nie wiem. Ja wcale nie kocham tej panny — nie mam zamiaru się żenić.
— Cóż to znowu? Czemu pan ukrywa swoje uczucia? To nieładnie. Może to niedelikatnie wdzierać się w tajemnice pańskiego serca, ale my tacy panu życzliwi.
— Bardzo życzliwi — podchwycił Jerzy.
— Nie przeszkadzaj, Jerzy.
— My coś wiemy o panu... (Co oni wiedzą? Ilka?) Pan Klimci nieraz dawał do poznania...
— Nigdy w życiu — nie przypominam sobie — zaprzeczam temu (pięć minut po wpół do szóstej).
— Ależ jaki pan dziwnie rozstrojony! Boże, ci zakochani! Przecież my jesteśmy panu życzliwi. Taka żona — to skarb, prawdziwy skarb...
— Zapewne, skarb!
— A no, widzi pan! Pierwszy raz jestem u pana i odrazu widać — kawaler! (Niepodobna wyrazić, ile pogardy było w tym słowie). Kto panu robi porządki? Stróżka, czy przychodząca? Zresztą to wszystko jedno. Kurz na meblach, pokój źle zamieciony, pajęczyna na suficie, lampa zakopcona, łóżko nie usłane, jak należy... A tu na biurku — popiół, kruszyny, szmatki papieru, stearyna! Co za bezład! Nie, mój panie, pan powinien się ożenić...
— Może — może.
— Zresztą nie będę już nic o tym mówiła, bo widzę, jakby to pana żenowało... Ale (z przymileniem) we czwartek pan u nas będzie?
— Nie odmawiam — z przyjemnością. (Dziesięć po wpół do szóstej! A bodaj was pokręciło!)
— A co pan sądzi o ostatniej powieści Arbuza?
— Gienjalna! cudowna! nadzwyczajna!
— Pan chyba żartuje. Przecież to wprost upadek talentu, rzecz bardzo słaba.
— Istotnie. Dzieło kretyna — ramolli — idjota! (Zamorduję!). Zresztą nie czytałem.
— A to niechże pan tak mówi. Ja pozwalam sobie mieć o tej powieści takie zdanie (i tu zaczęła mi szeroko wykładać swą opinję o tej książce, potrącając przytym o teatr, wojnę japońską, wybory, Zakopane i inne stacje klimatyczne Europy, rozmaite gatunki miłości, literaturę modernistyczną i t. d.). Ale zdaje się, że pan dziś szczególnie rozdrażniony. Może pan zajęty, a my panu czas zabieramy... A chciałam jeszcze pomówić o ostatniej wystawie (za pięć szósta!...)...
Najsłodszym głosem, na jaki mogłem się zdobyć, odparłem:
— Prawdziwe szczęście to dla mnie, że mnie państwo zaszczycili swą wizytą, ale istotnie mam przed szóstą ważną konferencję — i muszę iść tam natychmiast (podkreślone).
Musiałem wyglądać bardzo zabawnie, bo państwo Jerzowie zaczęli się serdecznie śmiać i, przepraszając za zabrany czas, pożegnali się ze mną.
Skwapliwie im otworzyłem drzwi i odetchnąłem swobodnie. Natychmiast też dokończyłem tualety i pobiegłem w stronę dworca Wiedeńskiego.
Po drodze oczy moje zatrzymała wystawa składu cukierków i czekolady. Zacząłem się jej przyglądać. Kupię coś dla Ilony — ona lubi cukierki.
Witryna sklepowa świeciła od różnobarwnych pudełek i figur z czekolady: lalek w sukienkach z bibuły, piesków i królików, od słoików maku czerwonego, białego i zielonego.
Wraz ze mną tejsamej wystawie przyglądało się dwoje dzieci: dziewczynka w niebieskiej sukience i bosy chłopczyk w podartych majtkach marynarskich. Przyglądali się figurkom, jako najpiękniejszym dziełom łakomej sztuki.
Dziewczynka mówiła:
— Taką lalkę chciałabym mieć.
A chłopiec:
— Ja wolałbym konika!
Serce moje tak ukochało w tej chwili całą ludzkość (nawet państwu Jerzym przebaczyłem), że zamierzałem już i tym dzieciom kupić figurki czekoladowe, gdy zdarzył się niespodziewany wypadek.
Nie zauważyliśmy, że oprócz nas jeszcze jedna istota stała koło witryny sklepowej. Był to pies, z rasy małych buldogów, którego oczy naiwne i dobroduszne tworzyły zabawny kontrast z okrutnym wyrazem mordy, zbrojnej w mocne, białe, wystające nazewnątrz zęby. Stał tuż koło mnie i przyglądał się nie wiem czemu; raczej dzieciom lub mnie, niż wystawie.
Nie zwracałem na niego uwagi, gdyż milczał, sapiąc tylko pocichu, a ja całą duszę umieściłem w czekoladzie.
Naraz — najniespodziewaniej — poczułem ostre zęby buldoga, który — zdradziecko a milczkiem ugryzł mnie w łydkę tak, że poczułem dotkliwy ból. Odwróciłem się, a złośliwy pies zaczął gwałtownie szczekać, aż dzieci przestraszone uciekły. Ja zaś mimowoli spojrzałem w ukąszone miejsce i, o horror! spodnie moje były tam misternie podarte w formie prostokątnego trójkąta; na wierzchołku kąta leżała kropla nagle zastygłej krwi.
Pierwsza moja myśl była, że to pies wściekły, i że zginę od straszliwej, nieludzkiej choroby.
Nigdzie dziś — chyba u znachorów na głębokiej wsi — nie dostanie kobry!
Co tu robić? Do doktora! Ale na Boga — już minuta po szóstej! Odłożyłem to na później: mogę przeczekać sześć godzin, bo dopiero po takim czasie trucizna działa. Tymczasowo — rzecz z departamentu spraw zewnętrznych — ale bardzo ważna: trzeba przyprowadzić garderobę do porządku.
Siadam do dorożki.
— Hoża, Nr. x. do Szymona.
Szymon — był to dyrektor pośpiesznego zakładu reparacyjnego; w okamgnieniu ci tam poprawiano braki odzieży, czyszczono, myto, prano, szyto, cerowano. Wychodziłeś odświeżony.
Przyjeżdżamy. Mały pokoik dla klijentów, dalej kontuar, a za nim laboratorjum.
— Panie Szymonie! Wściekły pies mnie pokąsał (Szymon się cofnął) i rozdarł mi ubranie. W minutę proszę poprawić...
— Hm! proszę — niech pan tam siada (umieścił mnie za kontuarem) — niech pan z łaski swojej zdejmie „dolne“. Dziękuję. Eins, zwei, drei — będzie gotowe.
Za kontuarem siedziałem, jak w klatce. Szymon zamknął drzwi. Widać, już mnie uważa za wściekłego.
Czekałem, rozmyślając nad sobą. Czy pies był wściekły, czy nie? A nuż to było poprostu jakieś mistyczne avertissement. To czarostwo Klementyny! Za nic się z nią nie ożenię! Obejrzałem pokąsane miejsce: cztery plamy czarno-czerwone.
Dziesięć minut po szóstej! A jeżeli to był pies wściekły, jeżeli wobec Ilki usta mi się zaczną pienić, jak to bywa przy wściekliźnie, jeżeli ją pokąsam i pogryzę — o Boże, jaka przyszłość mnie czeka!
— Panie Szymonie! Prędzej.
Szymon przeze drzwi:
— Zaraz, panie, zaraz! (Nie chce wejść do izby). Wszystko się galante zrobi.
Po niejakim czasie (dwanaście po szóstej) podaje mi znów przeze drzwi pantalony. Istotnie, ani śladu rozdarcia.
Mistrz, bo mistrz! Cerownik — gienjusz! Michel Angelo sztucznej reparacji odzieży!
Ale boi się mnie. Nie chce wejść do pokoju. Muszę coś mieć na twarzy chorobliwego.
Ubieram się, zostawiam rubla i grobowym głosem mówię:
— Kwadrans na siódmą! Do widzenia.
Znów siadam do dorożki. Ośmnaście minut po szóstej.
Jestem na dworcu. Pewno już jej niema! Wpadam do sali — wypatruję oczy — ludzi potrącam. Jakaś otyła dama półgłosem szepcze: Ordynarjusz! Nie zwracam uwagi. Przeglądam każdą z sal po kolei. Niema jej — oczywiście obrażona poszła do domu. A może powróci. Zauważywszy, że mnie niema, udała się może na miasto za jakim sprawunkiem — i oto lada chwila powróci...
Błądzę znowu po sali — wprost impertynencko przyglądam się każdej kobiecie — od siedmioletnich do pięćdziesięcioletnich... Kto wie? może się przebrała: kobiety lubią tajemniczość.
Przez dwadzieścia pięć minut maszerując tam i z powrotem, zrobiłem ze trzy kilometry drogi. Jej niema i niema! Przez ten czas dwa razy na dworcu rozwijał się wielki ruch: dzwonienie, krzyk odźwiernego: do Skierniewic, do Piotrkowa, do Łodzi, do Częstochowy, do Granicy, do Sosnowca — i znów dzwonek i znów wołanie: do Skierniewic, do Łowicza, do Włocławka, do Aleksandrowa. Tłumy ludzi pchały się ku wyjściu, tragarze nosili kosze i walizy, lokomotywa świszczała i ryczała, pociąg ruszał. Sala była chwilę pusta, ale wnet ją zapełniali nowi ludzie. Tylko jej jednej niema i niema. A we mnie czuję już, jak działa virus wścieklizny.
Szczęki mi się krzywią — czuję to — nienaturalnie!
Nienawiść moja do państwa Jerzych, do buldoga i do Klementyny zwłaszcza zaczęła przybierać groźne rozmiary.
Ilka pewnie myśli, żem ją zdradził, a przecież niema wierniejszego serca, jak moje — w tej chwili.
Wyszedłem na platformę od strony miasta, aby spojrzeć, czy nie idzie!
Nie, nie idzie!
Spojrzałem na zegar, który od wewnętrznego światła czerwienił się na wieży dworca. Dziesięć do siódmej!
Nie przyjdzie. Zacząłem teraz błądzić po chodniku — zapędziłem się nawet w Marszałkowską: niemasz nadziei!
Poszła do domu — ona, tak skrępowana — oczywiście niezadowolona ze mnie. Teraz już czekam tylko na jej list: zerwanie. Jakże drogą stała mi się nagle ta utracona na wieki! Jakże moje zamiary względem niej stały się poważne, głębokie, uroczyste!
Siódma uderzyła, jak dzwon pogrzebowy. Lasciate ogni speranza! Robi mi się gorąco i zimno; oczy bielmem zachodzą; zębami dzwonię, gryzę własne wargi. Jestem otruty, wściekły, zgubiony! Jedno mi pozostało: jechać do doktora Szyrwida, który leczy chorych na wściekliznę.
— Doktorze, ratuj! Wściekły pies mnie pokąsał.
Doktór zaczął się ranom przyglądać i długo się nie mógł zdecydować.
— Nie, panie, to rana bardzo niewinna! Pogryzł pana zły, ale zdrowy pies. To samo przejdzie, tylko myć kwasem solnym.
Zacząłem z wielkiej radości całować doktora.
— Wybawco, mistrzu kochany!
Przynajmniej od tej zgrozy losy mnie zachowały. Było to więc jedynie czarostwo Klementyny.
Uspokoiłem się nieco. Wypiłem parę szklanek herbaty z dobrym koniakiem i postanowiłem o wpół do dziewiątej iść do Mirkowskich, aby się zobaczyć z Iloną.
Chciałem ją naprzód przeprosić, ale po chwili zmieniłem plan. Postanowiłem przeciwnie wystąpić jako pokrzywdzony, z wyrzutami... (To lepsza metoda). Przewidywałem jeszcze małą komedję wobec Mirkowskich: niby to na preferansa przychodzę.
Męża nie było w domu. Pani Mirkowska przyjęła mnie bardzo życzliwie, ze zwykłym wyrzutem, że tak rzadko bywam...
— Ależ pragnąłbym jak najczęściej... Zajęcia — praca... Człowiek wiecznie w kieracie. (Ilony niema. Czemu jeszcze nie przyszła?).
— Zapewne, zapewne. Ale nie należy zapominać przyjaciół. I dzieci nasze tak pana lubią! Michaś naprzykład chce być literatem i ciągle myśli o panu, a Józio nie może zapomnieć tego konia, co mu pan dał kiedyś na imieniny, choć koń już połamany... Ale najzabawniejsza jest Wandzia — bo chce, żeby pan był jej „żon“ — tak w panu zakochana... Ciągle tylko mówi: Walelek — Walelek!
— Nigdy człowiek nie przeczuwa, z której strony szczęście płynie... (Ilony ciągle niema).
— Muszę też panu tajemnicę powiedzieć! (Coś o niej). Michaś (nie, nie o niej) napisał powieść: straszny kryminał! Trzeba panu wiedzieć, że choć on ma dopiero trzynasty rok — jest to chłopiec nad wiek rozwinięty... Czyta dużo, a najwięcej lubi Mayne-Ride’a, Ponson du Terrail’a i Montépin’a. Chciałby też pisać okropne awantury. Muszę panu w sekrecie pokazać tę powieść, bo inaczej Michaś rozgniewałby się na mnie. Wie pan, co za ciekawe pomysły! A pisze o miłości, to umierać ze śmiechu. Tam jest naprzykład jedna margrabina...
Rozległ się odgłos dzwonka. Przyszła Ilona; przyszła jednak nie sama: odprowadziła ją służąca od Szternów, u których Ilona wieczorami udzielała lekcji języka niemieckiego. Ale nie wracała nigdy tak późno. Cóż więc to znaczyło?
Spojrzeliśmy na siebie. Ukłon z oddali. Była zmieszana. Zarumieniła się.
Dla czego przychodzi tak późno? Blizko wpół do dziesiątej. Sprawa nieczysta. A może jej odrazu powiedzieć tak, jak to radzi Chamfort:
— Pani! wiem o wszystkim. Przebaczam ci i żegnam.
Wbiegły dzieci, hałaśliwie witając Ilonę. Józio kochał ją bardzo, niemniej jak i Wandzia, ale ta już była w łóżeczku. Michaś natomiast przyglądał się jej ponurym i jakby podejrzliwym wzrokiem.
Czyżby ten malec kochał się w Ilonie? Zastanowiło mię to wielce. Bywają takie wypadki. Serce nieraz budzi się wcześnie. Ja sam, mając lat czternaście, kochałem się w matce jednego z moich kolegów: była to miłość, pełna cierpienia i czaru. O, gdyby człowiek dziś tak umiał kochać i cierpieć, jak wtedy. Może też ją podejrzewa, może też jest na nią oburzony?
Po tych powitaniach Ilona z dziećmi poszła do innego pokoju, i słyszałem tam dosyć gwarną rozmowę, w której przeważał głos Michasia i Ilony... Cóż to za tajemnica? Z pomieszanych głosów trudno było coś wyrozumieć... Można było tylko odgadnąć, że Ilona się gniewa, że jest na coś oburzona... Michaś z początku coś odpowiadał zuchwale, potym się sumitował i coś jej dyszkantem tłumaczył...
Siedziałem, jak na szpilkach, słuchając półuchem pani Mirkowskiej, a półuchem gwaru w sąsiedniej izbie...
Nagle dał się słyszeć śmiech Ilony, szeroki, srebrny śmiech, jak kryształowa kaskada!...
Wbiegła potym do pokoju, jak sarna, a jej rozpuszczone złote włosy i błękitna, jedwabna bluza przy szafirowej spódnicy — nadawały jej pozór istnej nimfy, roześmianej jakąś niebiańską wesołością.
Mimowoli podziwiałem umiejętność życiową Ilony: na stanowisku guwernantki cudzoziemki umiała ona tak politykować, że zachowywała się w domu, jak osoba należąca do rodziny, nigdy jednak nie przekraczając właściwego tonu. Trzeba też przyznać, że Mirkowscy byli to bardzo dobrzy ludzie.
A gdy pani Izabela pytała, co znaczy ten śmiech, Ilona zaczęła opowiadać nadzwyczajną historję, której część była — jak to czytelnik odgadnie — dla mnie tylko przeznaczoną i zrozumiałą.
— Wyobraźcie sobie — mówiła Ilona przez pół po niemiecku, a przez pół po polsku — co mi ten Michaś dziś zrobił. Byłam poprostu przerażona i bałam się do domu powracać. Od godziny szóstej do ósmej mam lekcje u Szternów. Wychodzę tedy we właściwym czasie — i, mimowoli się odwróciwszy, widzę, jak za mną idzie dwuch chłopców z tego domu, jeden lat ośmiu, drugi — dziesięciu. Nie zwróciłam na to uwagi. Idę dalej — i przy skręcie na dworzec Wiedeński znów się odwracam: chłopcy za mną. Ponieważ chciałam sobie nastawić zegarek, weszłam na dworzec, aby go uregulować podług zegara kolejowego. Była prawie szósta: brakło paru minut. Wstąpiłam jeszcze kupić gazetę. Prawie o szóstej wyszłam na platformę od strony miasta i znów zobaczyłam tych chłopców. Myślałam już, czy zostać na dworcu, czy wracać do domu, czy też iść na lekcję, bo mnie te chłopcy bardzo niepokoiły. Ostatecznie poszłam do Szternów przez ulicę Wielką do Hożej. Odwróciłam się koło Hożej, znowu te łobuzy szły za mną. Jakieś szpiegi, czy coś podobnego. Bardzo się bałam. Ktoś widać im kazał mnie śledzić — i ci krok w krok za mną.
Byłam szczęśliwa, kiedym się znalazła w mieszkaniu Szternów. O, jakże mi serce biło z trwogi. Co to jest? Jakaś tajemnicza ręka rozciągnęła nade mną swą władzę.
Lekcję odbyłam dość nerwowo, a kiedy o godzinie ósmej pożegnałam Szternów i znalazłam się na ulicy — patrzcie! znowu te dwa chłopcy stoją przed bramą i przyglądają mi się tajemniczo.
— Czego wy chcecie? — zapytałam — że tu ciągle za mną chodzicie.
— Nie możemy powiedzieć! — odparli.
— Was ist das? Co za sekret? Idźcie sobie precz, fort! — powiedziałam, ale oni nie ruszyli się z miejsca, tylko ten mały powiedział starszemu:
— Kupimy sobie bułek, bo jestem głodny.
Więc ja wróciłam na górę, a już zaczynało się robić ciemno i latarnie zapalono. Powiedziałam pani Sztern, co mi się przytrafiło, a ona nie chciała mnie puścić do domu, aż dopiero, kiedy chłopcy precz sobie pójdą! O dziewiątej wieczorem rzeczywiście już znikli; widać ich zmęczyło to długie oczekiwanie. Wtedy dopiero wróciłam z Kasią i całą drogę myślałam nad tym, co to ma znaczyć? Czy to jaki zazdrosny, zakochany pan, czy też policja mnie śledzi? Nic nie rozumiałam. I nareszcie Michaś mi tę sprawę wytłumaczył.
Było tak (tu Michaś aż się cały rozpromienił, jakby miał teraz następować hymn pochwalny na jego cześć): Michaś czytał jakąś okropną powieść Conan Doyle’a o jednym panu Lecoq, czy coś takiego, który zorganizował bandę ludzi, aby śledzić wszystkich swoich znajomych i wiedzieć o nich wszystko, co tylko wiedzieć można. Ludzie ci nazywali się Czerwone Walety, czy też Złota Szajka, już nie pamiętam. Owóż muszę panu powiedzieć, że Michaś sam pisze takie okropności i przytym chciał naśladować Lecoq’a. Więc naprzód chciał się dowiedzieć o mnie. Zawołał tych dwuch chłopców z naszego podwórka i dał każdemu po sześć groszy, mówiąc:
— Idźcie za tą panią krok w krok, śledźcie ją, co robi, gdzie się zatrzymuje, dokąd wchodzi, z kim się wita, z kim rozmawia i t. d., a potym mi to wszystko opowiecie. — Nakazał im tajemnicę: właściwie nawet niewolno im było z nikim rozmawiać, choć pod tym względem chłopcy nie wytrzymali.
Słowem Michaś chciał, jak Lecoq, mieć swoją szajkę i chciał sobie stworzyć osobliwą służbę wywiadowczą. Tak mnie przestraszył, że nie mogę wypowiedzieć.
— Przyznam ci się, mój Michasiu — rzekła mama — że mi się to niebardzo podoba. W naszej rodzinie nie było ajentów policyjnych.
— Ale ja tylko do powieści, proszę mamy — mówił zaczerwieniony Michaś. — Ja już tego nie zrobię.
— Mam nadzieję — zauważyłem nie całkiem bezinteresownie, podziwiając jednakże w duchu tę nową metodę zbierania materjału do powieści.
Niefortunny bywa czasem wtorek. A gdy bogowie chcą ci uczynić krzywdę, patrz! jakich wybierają sobie pośredników. Srodze mi dopiekli dzisiaj: ile klęsk w jeden dzień.
Przyszedł Michał i wraz z panią Izabelą zasiedliśmy do preferansa. Była potym wieczerza. Dostałem osobliwy sandwich ze serem szwajcarskim, wyciętym w litery Cs. hat. Zrozumiałem: Czwartek, szósta.
Przysiągłem sobie, że w ten dzień o wpół do piątej już mnie w domu nie będzie.
Z panną Klementyną żenić się ani myślę, a na obiad do państwa Jerzych pójść nie pójdę. Wytłumaczę się listownie jakim bądź kłamstwem, co mi zresztą uda się bez wielkiej trudności.
Czytelnicy „Stypy" przypominają sobie, jakie surowe wyrzuty czynili żałobni goście Karolowi, który na cmentarzu ognistą filipikę wygłosił przeciw kobietom, zbierał najzłośliwsze aforyzmy różnych pisarzy o płci nadobnej, a mimo to ożenił się w sposób zdradziecki i potajemny. Zażądano od niego spowiedzi. Jakoż Karol słowa dotrzymał: opowiedział nam historję swojej żony, niejakiej Janiny, zwanej Elfrydą, osoby w jego słowach nadzwyczaj zdumiewającej, do niemożliwości naiwnej i rzekłbyś nie realnej. Ale taki, zdaje się, los najzatwardzialszych sceptyków: zdaniem jego słuchaczy, a zwłaszcza Dantyszka, Okolicza i Fredzia — Karol był pod czarem jakiejś ułudy — i rzeczywista Elfryda była zupełnie niepodobna do tej, którą sobie wymarzył, stworzył i opisał nam Karol. Był on przytym, jak dotychczas, na tyle przezorny czy złośliwy, że nie zapoznał jej z nami.
Młoda Elfryda wybiegła w ranek,
By ślubny wieniec uszczknąć na skroń.
Tak miłym i dźwięcznym głosem śpiewała panienka, siedząca na oknie w salonie cioci swojej pani Marskiej, przez pół odwrócona na pokój, a przed pół na ogród za oknem.
Okno wychodziło na słońcem oblany, niewielki ogródek, który jednakże w mieście mógł uchodzić za dość obszerny. Wprost okna szła w małem oddaleniu główna aleja ogrodu, wysadzona dwoma szeregami czerwonych, ciemno-fijoletowych i białych malw, które się kołysały od powiewów zefiru i wydawały się zdala, jak procesja dziewcząt w kolorowych sukniach. Nad tą barwistą linją stały wysmukłe głogi i akacje, kwiatem różowym i biało-złotym obsypane, a w dalszej części trawnika wiśnie i jabłonki, z których kwiat wiosenny już oblatywał; wreszcie, jakby na straży, na czterech krańcach ogrodu — stały dwa kasztany i dwie topole nadwiślańskie, połączone linją kunsztownie wyciętych grabów. Ogród huczał od wrzawy pszczół, bąków i chrabąszczy, i świergotu pliszek, pośmieciuch i wróbli.
Całe to życie ogrodu, pełnego dziewanny, słoneczników i maku, gdzie parę krzaków róż i fantazyjnych ostów stanowiło niby wytwór kultury wyższej — całe to życie nadawało jakiś wiejski charakter temu miłemu ustroniu, w którym przebywałem.
Był to salonik dość obszerny o starym umeblowaniu z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych; o sprzętach mahoniowych, krytych czerwoną materją; w kącie stała serwantka, pełna różnych osobliwych przedmiotów z porcelany i szkła, a obok niej stary, długi fortepjan; stół duży, pokryty ciężkim dywanem — stał przed kanapą, a na nim stare albumy i kilka nigdy nie czytanych książek, w edycjach luksusowych. Pod zwierciadłem, pochyło zawieszonym, konsola z kandelabrami, a śród nich figurki porcelanowe: pasterze i pasterki. Pod piecem stało pudło, w którym świeżo pomieszczono dwa parotygodniowe szczeniaki.
W chwili, o której mówię — siedziała w saloniku pani domu, p. Marska, z małym, czarnym kotkiem na ręku, jej towarzyszka, p. Eliza, nauczycielka Francuzka, wreszcie na oknie siedziała owa młoda, śpiewająca panienka.
Spoglądała ona przez pół w ogród, uważając, jak słońce powoli płynie z ogrodu do salonu; przez pół zaś zwrócona była do nas; buzia jej się nie zamykała, i trzeba przyznać, była to panienka bardzo wymowna i rozmowna.
Zaczynała rok dwudziesty i miała figlarne, iskrzące się niebieskie oczy i nad wyraz różowe, świeże, półwilgotne wargi, a za niemi białe, jak perły, zdrowe ząbki, które przy ciągłym śmiechu nieustannie nam pokazywała; przy uśmiechu też powstawały dwa czarowne dołeczki w kącikach ust na biało-różowej, świeżej, jak wiśnia, twarzy. Niebieskawe żyłki snuły się koło szyi, a złote, bujne, niepokorne włosy dowolnie się wiły koło czoła, koło skroni, koło uszu... W tych włosach było coś anarchicznego.
To cudowne zjawisko w kretonowej bluzce lila i w sukni barwy chamois, w tualecie bardzo prostej i niewyszukanej, siedziało na oknie, założywszy ręce po napoleońsku i kołysząc nóżkami, aż się w słońcu jarzyły jej czarnozłote pantofelki i migały białe, ażurowe pończoszki.
Ciocia Marska siedziała koło kanapy na fotelu pod oknem i w zachwycie patrzała na dziewczynę, a panna Eliza nalewała czarną kawę w filiżanki.
Z panienką poznałem się niedawno, gdyż dopiero parę tygodni temu przyjechała do Warszawy wraz ze swoim bratem, studentem prawa, i zamieszkała u ciotki, którą odwiedzałem od czasu do czasu.
Osóbka ta, średniego wzrostu, ale zbudowana tęgo i postawnie, patrzała na mnie zabawnie wyzywającym wzrokiem i, lekko z białoruska przeciągając, tak mi opowiadała:
— Tak, proszę pana, mam na imię Elfryda. To bardzo śmieszne imię — romansowe. Ale mam takie imię przez mamę, a nawet przez tatusia, bo tatuś właśnie tak zrobił, jak mama kazała. A to było tak, że kiedy się mój tatuś z mamą ożenił, to bardzo się kochali, a raz mama śpiewała tę samą pieśń, co ja, bo ja tę pieśń bardzo lubię.
Młoda Elfryda wybiegła w ranek,
By ślubny wieniec uszczknąć na skroń...
Tam ją w dolinie czekał kochanek,
I w takie słowa przemówił doń:
Edgarem jestem, koronę noszę!
Powiedz, Elfrydo, czy kochasz mnie?
To bardzo miła śpiewka — i to uszczknąć ogromnie mi się podoba. Ale nie o tym chcę mówić. Kiedy mama tak parę zwrotek zaśpiewała, mówi do tatusia: — „Janku, jak będziemy mieli córkę, to ją nazwiemy Elfryda!“ — Ale ojczuś strasznie się rozgniewał: — „Niech Bóg broni — zawołał — to jakieś imię z teatru, z opery! Wolę Magdę albo Baśkę!“ — mamusia na to: — „Nie, nie! musi być Elfryda!“ — I tak się długo sprzeczali, aż nakoniec tatuś zawołał: — „Wolę wcale nie mieć córki, niż żeby się nazywała Elfryda!“ — Tak powiedział ojczuś w złą godzinę, a ja się bardzo tym zmartwiłam i nie chciałam się urodzić! Aż trzy lata minęło — bardzo smutnie — i raz tatuś mamę pocałował w rękę — i tak powiada: — No, niech już będzie Elfryda, byleśmy mieli dziecko. Więc, kiedy ojczuś tak powiedział, jak mama kazała, dopiero wtedy się urodziłam — i tatuś mnie nazwał Elfrydą, ale zawsze śmiał się ze mnie: — „ty, figura z Fra-Diavola!“ — Ale mamusia była zadowolona, bo postawiła na swoim... Bo mamusia jest trochę uparta, nawet bardzo uparta! Śliczna kobieta, żeby pan ją znał, toby się pan w niej zakochał na śmierć. Mamusia bardzo a bardzo ojca kocha, ale jak chce co zrobić, to napewno zrobi, żeby tam tatuś nie wiem jak długo mówił: — „nie i nie!“ — Tak to, panie, dostałam takie imię z opery, ale naprawdę, to panu powiem, że ja jestem Joasia, a tamto Elfryda, to tylko w oficjalnych bumagach...
Ciocia patrzała na dziewczynę okiem, pełnym miłości. Była to miła staruszka, niegdyś pewnie bardzo piękna osoba; przed piętnastu laty utraciła młodocianą córkę i całą swoją miłość przelała na Elfrydę.
— Jak ta laleczka szczebiocze — mówiła. — Zdaje mi się zawsze, że to małe dziecko, a przecież ma lat dziewiętnaście, niby to naiwna, ale bardzo mądre stworzenie i serce złote! Roztrzepana ogromnie, ale uczyła się doskonale i skończyła pensję w Rydze z nagrodą. Tu się zamierza dalej kształcić.
— Ale co też ciocia mówi! Nie mam wcale dziewiętnastu lat, tylko dwadzieścia i nawet jeszcze miesiąc — i wcale nie jestem naiwna, bo mam już dużo doświadczenia, i wcale nie mam złotego serca, bo najlepiej to chciałabym być, jak lady Makbet albo Lukrecja Borgia! Ale teraz inne czasy: trzeba się uczyć, i właśnie przyjechałam tu na latający uniwersytet, bo kocham naukę i chciałabym umieć wszystko od a do zet. Stasiek zapisał się na prawo; będzie adwokatem, ale teraz mówi, że się głównie uczy hulać. Ach, jak ja chciałabym hulać! jak ja chciałabym być chłopcem! To wielka niesprawiedliwość, że dziewczyna nie może się zmienić w chłopca! I cóż z tego, że ja się nauczę biologji, psychologji, fizjologji, antropologji, socjologji, ekonomji, malarstwa, rzeźby, muzyki, literatury, gieologji, statystyki i tego wszystkiego...
— O Boże! — zawołałem — tego wszystkiego chce się pani nauczyć?
— Rozumie się!
— Co za gienjusz! — mówiła ciocia.
— Rozumie się, i jeszcze wielu innych rzeczy: filozofji, metafizyki, trygonometrji, chemji, fizyki, mechaniki, i tańca, i gimnastyki!... I, proszę pana, poco mi ta cała nauka, jeżeli mi niewolno iść samej do teatru, ani do kawiarni, ani do kabaretu! Cóż to? niewolno mi być samodzielną kobietą? Jeżeli chcę się nauczyć tego wszystkiego, to właśnie żeby być samodzielną kobietą! Pan wcale nie wie, jaka ze mnie anarchistka! Ja cały świat przewrócę do góry nogami i będę żyła zupełnie inaczej... Ja zostanę prostytutką!...
— Co też ty wygadujesz, Lalu, na miłość Boga! — zawołała przerażona ciocia.
— O co wam idzie? czego się ciocia gniewa? czyż ja powiedziałam co złego?
— Ależ, dziecko, ta prosty...
— No, właśnie! Prostytutka: kobieta prosta, szczera, prawdziwa, naturalna i bez ceregieli...
— Mais elle ne comprend pas ce qu'elle parle — przerwała panna Eliza, która, choć nie mówiła po polsku, ale wszystko rozumiała.
— Czyż powiedziałam jakie głupstwo? Chcę być kobietą bez ceregieli i bez konwenansu... i będę sama chodziła do teatru i do kawiarni. Nawet bez panny Elizy, i bez cioci, i bez Staśka... Tylko chcę, żeby mnie kiedy Stasiek zaprowadził na jakie pijaństwo, żeby tak się zabawić po kawalersku... Palić papierosy umiem i piję koniak, jak grenadjer!
Słuchałem tej gawędy z zaciekawieniem, obserwując tę szczególną osóbkę, na którą spoglądałem z najwyższą sympatją. Panna Eliza dała Elfrydzie filiżankę kawy i ciastko kremowe, żeby jej „dzióbek zatkać“. Gdyż wraz z ciocią dystyngowana ochmistrzyni była pełna obawy, co powie nieobliczalna Elfryda. Panienka ze smakiem zjadła ciasteczko i wypiła haustem czarną kawę, już zimną, przyczym cudownie w górę podniosła swą łabędzią szyję, a potym znowu do mnie się zwróciła:
— Pan się ze mnie śmieje, bo panu się wydaje, że ja plotę, jak sroka! Ale ja nie jestem takie dziecko, jak się panu zdaje. Ja mam już dwadzieścia lat, ale czy pan myśli, że w Pogoryszkach można się rozwinąć umysłowo. Dopiero tu, w Warszawie, zaczęłam poznawać życie. Już byłam raz w cyrkule, w szpitalu odwiedzałam znajomą, byłam u rejenta, nawet w lombardzie byłam! A jakże! Wszystko widziałam. Ja jestem bardzo ciekawa, jak mamusia, i uparta, jak mamusia! Ja chcę wszystko poznać! Ja wiem, że pan się zbiera w jednej „knajpie“ (z dumą użyła tego wyrazu) ze znajomemi, i że wy tam urządzacie „Platońskie“ biesiady. Tak mi mówił doktór Lędźwiłł, i wiem, że tam bywa kilku poetów i malarzy, i kilku bardzo zabawnych ludzi: p. Henryk Nawara, Dantyszek, ten sławny pisarz, i profesor Tarło, i Styczeń: będę musiała kiedyś być na waszym zebraniu, to już pan mię tam wprowadzi! A możebym została inżynjerem, jak pan! Budowałabym mosty. Wie pan, chciałabym zbudować taki most do samego nieba!
— Ależ pani jest sama mostem do nieba! — zawołałem mimowoli.
— Ach, jak mi się to podoba, co pan powiedział! To coś, jakby z sonetów Michała Anioła!
I klasnęła w ręce, zeskoczyła z okna i zaczęła naraz skakać po pokoju, wziąwszy z rąk cioci czarnego kotka i, niby to skacząc, niby tańcząc, całowała to wypieszczone stworzonko i śpiewała:
Kochanków liczę na tuziny,
Sam na sam z chłopcem, to mi raj!
Poczym rzuciła kotka, który, łyskając zielonym okiem, uciekł z powrotem pod skrzydła cioci, a następnie zbliżyła się ku piecowi, gdzie w dość obszernym pudle na słomie leżały dwa grube, jak kluski, trzytygodniowe szczeniaki z gatunku wyżłów pokojowych. Wraz z niemi mieściła się tam wiecznie śpiąca, stara wyżlica, czarna z żółtą plamką na nosie. Szczenięta były ciemno-żółte, widać nie po matce. Gramoliły się niezgrabnie po swoim pudle i żałosnym skomleniem dawały znać o sobie. Stara suka znała dobrze Elfrydę, gdyż ta przybyła właśnie w dniu narodzin szczeniąt — i od pierwszej chwili roztoczyła nad matką i dziećmi najczulszą opiekę, tak, iż miała ona tutaj szerokie przywileje. Śpiąca suka nie protestowała zupełnie, gdy Elfryda wyjęła z pudła dwa szczeniaki i zaczęła się bawić z niemi, jak mała dziewczynka lalkami.
— Ach, jakie śliczne psiątka! — mówiła panienka, poczym jęła się im bacznie przyglądać i dodała. — To suczki.
— Mais Jeannette, tu es folle!
— Dla czego? Czym nie poznała się na tym?
— Naprzód o tym się nie mówi, a po wtóre, to nie suczki!
— Nie suczki? Więc jak ty odgadujesz? Elise! dites le moi, ma chèrie!
— Ah, mon Dieu! Quelle enfant terrible! Jak, o tym ci mówić teraz nie będę, ale tylko ci to powiem! Bijou jest piesek, a Żola — suczka!
— Ha, ha! — zaśmiała się Joasia. — Patrzcie, a Tereska mówiła, że to dwa pieski, ja znowu, że to dwie suczki, a tymczasem... To ciekawe!...
— Mogłaby też wiedzieć o tym panna Tereska...
— Jakim sposobem! To niełatwa rzecz! Przecież u małych dzieci do roku nie można poznać, czy będzie chłopiec, czy dziewczyna, a dopiero u szczeniaków...
Tak mówiła Elfryda, oburzona, że ludzie drwili z jej ciemnoty, ale to jej wyjaśnienie przyjęto wybuchem śmiechu tak serdecznego, że Elfryda zrozumiała odrazu: Palnęłam jakieś głupstwo.
W jednej chwili stała się czerwona, jak ogień; poczym poleciała wprost do okna i jednym susem, jak sarenka, wyskoczyła przez okno do ogrodu. Tu, niby strzała, pobiegła między szeregami malw, sama barwna, jak malwa, i, szybkolotna, ukryła się w zasłonie dzikiego wina, pokrywającego altankę u wylotu alei. Chwilę tam pozostała — i ukazała się znowu, wypływając z gęstwiny bzów. Wnet też usłyszeliśmy jej śmiech srebrny, niemal dziecinny, pełny radości osobliwej. Powróciła znów powolniejszym krokiem i, zbliżywszy się do okna, powiedziała do mnie:
— Wracam, panie Karolu, niech mi pan poda rękę!
Natychmiast z całą galanterją starzejącego się kawalera podałem jej rękę. Wyznaję, że dotknięcie tej młodej, białej rączki podziałało na mnie, jak prąd elektryczny — i sam nie wiem, dla czego obudziła się we mnie myśl, coby to była za rozkosz posiadać w domu taką czarodziejkę.
Lekko, jak bezcielesna istota, wskoczyła na okno i z okna znowu do pokoju. Ukłoniła się żartobliwie i śmiała się, niby szalona, aż jej skrzące się niebieskie oczy zdały się na chwilę raczej zielono-złote, niż niebieskie. Włosy jej zaś, zupełnie fantastycznie, niby złoty obłok, rozbujały się na główce, zasłaniając białe, szerokie czoło.
— Niech pan nie myśli, że ja jestem taka głupia! O tych pieskach, to mi się tylko tak wyrwało. Ale ja wiem wszystko, doskonale wiem! Stasiek mi to wszystko powiedział. Bo musi pan wiedzieć, że Stasiek to już prawdziwy mężczyzna, student uniwersytetu, lubi sobie wypić, pobawić się — i to wszystko. Stasiek, proszę pana, ma już kochankę. To jest jedna panna z teatru, śpiewa na scenie i tańczy! Tak, panie Karolu! Bo jakże młody człowiek mógłby żyć bez kochanki? Tak mi powiedział Stasiek. Pan pewno także ma kochankę, nieprawda? Mówili, że pan jest cynik. Czy pan jest naprawdę cynik? Cynik to jest ten, co się śmieje z miłości, a mówią, że pan nie wierzy w miłość. Czy to prawda? Ale swoją drogą, kochankę pan ma, tylko pan o tym nie chce mówić. To bardzo szlachetnie z pańskiej strony, bo każdy prawdziwy mężczyzna jest dyskretny.
I Stasiek jest dyskretny: nikomu o swojej damie nie powiedział, tylko mnie pod sekretem, bo ja jestem dobra do sekretu, a musiał mi powiedzieć, bo chciał jej sprawić suknię, ale nie miał pieniędzy, więc mi zabrał futro i zegarek — i zastawił w lombardzie za 50 rubli. Sama z nim byłam w lombardzie. Stasiek zapewne mieszkałby tu z nami i byłoby nam weselej, ale nie może, bo on tę damę przyjmuje u siebie. Szczęśliwy chłopiec! Jak jabym chciała być chłopcem! Zarazbym sobie wzięła za kochankę pannę Elizę.
— Mais tais-toi donc, petite drôle — wołała panna Eliza, rosła brunetka południowego typu francuskiego, o wielkich, czarnych, żywych oczach i śniadej cerze, osoba wcale przystojna, lat około trzydziestu, ubrana ciemno, dyskretnie i ze smakiem. Śmiała się, mówiąc do Elfrydy, bardzo zadowolona z jej oświadczyn — i, ująwszy ją za rękę, posadziła na swych kolanach — i zaczęła ją całować.
— Ależ ja cię kocham, Elizo! — mówiła Joasia, całując nawzajem Elizę. — Kocham cię bardzo i gdybym była chłopcem, tobym się ożeniła tylko z tobą!
Widok tego całowania rozmarzył mnie dziwnie, ale nie mogłem uczynić nic więcej, tylko nalałem sobie kieliszek benedyktynu. Elfryda tymczasem zeszła z kolan panny Elizy i z melancholją, niemniej zabawną od jej wesołości, zbliżyła się do fortepjanu. Zagrała kilka akordów z preludjum Szopena i na nowo zaczęła mówić.
— Jakie to dziwne, że kobieta nie może się ożenić z kobietą. Wielka szkoda! Ja nie mogę się ożenić, tylko muszę wyjść zamąż. I mamusia moja, kiedym wyjeżdżała do Warszawy, tak mówiła do mnie mądrze, bo mamusia jest bardzo mądra. „Pamiętaj — powiedziała — że te wszystkie nauki, filozofje i ekonomje, to nic po tym, a główna rzecz, żeby panienka wyszła zamąż i złapała sobie jakiego chłopca, żeby to był chłopiec nie za stary i nie za młody, żeby miał stanowisko i dobre dochody, np. żeby był inżynjerem...“ O, jak pan Karol! — tu klasnęła w ręce — słowo daję, mama pewno myślała o panu. To ja już chyba pana będę musiała „złapać“. Dla czego nie? To bardzo ładna rzecz być inżynjerem!
Robiło mi się słodko koło serca.
— A jeszcze mamusia powiada: „Musisz zrobić dobrą partję, przecież ty jesteś bogata: masz kamienicę w Poniewieżu... i pięćdziesiąt tysięcy“... Ale to wszystko nieprawda. Mamusia kłamie tak z miłości. Bo to wcale nie kamienica, tylko drewniany domek, a ja wcale nie mam pięćdziesięciu tysięcy posagu, tylko dziesięć. Więc to jest bardzo mało — i nie mogę zrobić świetnej partji. Czy pan jest świetna partja? Pan mi się bardzo podoba. Pan jest podobny do Staśka, ale tak, jakby Stasiek był już zupełnie dorosły człowiek. Albo nie!... Właśnie pan wcale nie jest do niego podobny. Stasiek to szaławiła, sowizdrzał, smarkacz. Ja lubię tylko ludzi poważnych, głębokich i dojrzałych. Właśnie, jak pan. Ja się znam na ludziach i mam dużo doświadczenia. Pan jest bardzo przystojny. Ach, jakby to było zabawne, gdyby się pan ze mną ożenił. Razem budowalibyśmy mosty dla pana starosty — nieprawdaż? Pan musi mnie nauczyć sztuki inżynjerskiej i całej technologji: to piękna sztuka. Ja umiem rysować, miałam zawsze z rysunków piątkę, ale robiłam tylko główki i landszafty. Muszę się nauczyć kreślenia takiego właśnie, jakie jest potrzebne inżynjerom. Ach, pan mnie będzie uczył tego kreślenia: dobrze, panie Karolu, mój drogi panie!
Pomyślcie, czy mogłem odmówić tak hypnotycznej prośbie mojej czarującej rozmówczyni? Oczywiście, choć się lekcjami nie trudnię, przystałem, umówiłem się na trzy razy tygodniowo i za dwa dni mieliśmy już zacząć pracę w charakterze urzędowym.
Wogóle zachowywałem się wobec Elfrydy niemal całkowicie biernie; zdawało się, że jestem bez woli i że ona mnie, jako nieoporną, bezwładną masę, samoistnie bierze w swe posiadanie.
Byłem upojony tym wiosennym śpiewem ptaka, co mógł świergotać byle jaką melodję, a wszystko wychodziło niezmiernie uroczo, jakby każdy ton miał rozmaite elastyczne znaczenia. Czas był już na mnie i opuściłem salon pani Marskiej, dziwnie poruszony. Mieszkanie było tak położone, że szło od ogrodu wzdłuż bramy i miało dwa okna, wychodzące na ulicę. Jedno z okien należało do pokoju panny Elizy, drugie do Joasi. Kiedym się znalazł na ulicy, z najbliższego okna usłyszałem okrzyk: „panie Karolu!“
Joasia już była w swoim pokoju i przesyłała mi ręką pożegnanie, które na mnie robiło wrażenie pocałunku. Ta krótka godzina czasu, przebyta u pani M., zdawała mi się jakby złoty moment, wykrojony przypadkiem z Edenu. Coś zaperliło się we mnie, jak puhar wina szampańskiego. Coś zakołysało się we mnie, coś zapachniało konwalją i jaśminem.
Zdawało mi się, że już moje życie uczuciowe dawno wygasło, a tymczasem naraz coś mię znowu wytrąca z drogi rozsądku i spokoju, i budzi w moim sercu nowy dreszcz wiosenny. Czy aby nie za późno? Rusałka, pełna magicznej siły, wcielenie pokusy, przebudziła naraz to, co już we mnie dawno zastygło, i ukazała mi perspektywy ślicznych zamków na księżycu. Wyznaję, żem nigdy w życiu nie był tak romansowo i romantycznie usposobiony, jak w owo popołudnie czerwcowe, gdym się pożegnał z Elfrydą. Nawet kiedy, jako gimnazista, kochałem się w Jadzi i kiedy, jako student, kochałem się w Czesi, nie miałem tego osobliwego dreszczu, tego drżenia całej mej istoty, jak teraz, kiedym ujrzał to niezwykłe zjawisko. Co innego historja z panią Julją: była to przygoda raczej tragiczna, a która dla nas obojga zakończyła się rezygnacją i rozeszliśmy się oboje z sercem nadkruszonym, choć nie popełniliśmy nic złego, owszem, był w naszym postępowaniu pewien heroizm; cała ta sprawa miała w sobie jakiś wielki, beznadziejny smutek.
Tu, przeciwnie, jakaś radość drgająca, jak promień słońca na zielonych liściach młodej brzozy — rozszerzała mi serce, iż czułem się wprost odrodzony i odmłodzony. Dawne wspomnienia były mi raczej podnietą, niż zaporą. Nigdy nie spotkałem takiej czarownej osoby — i myśl o niej popchnęła mnie momentalnie w kierunku najdalej idących postanowień.
Ożenić się! — co za szczególna idea. Natychmiast się roześmiałem sam do siebie z tego pomysłu, ale był to w gruncie rzeczy śmiech szczęścia.
Prawda, jest między nami znaczna różnica wieku: ona ma koło dwudziestu lat, a ja prawie o lat dwadzieścia jestem od niej starszy. Czy to uczciwie z mej strony łączyć się z tak młodą dziewczyną? Ale z drugiej strony, czy jest uczciwie zdeptać to szczęście, co się do mnie uśmiechnęło?
— To moja ostatnia miłość! — mówiłem sam do siebie. — Czy istotnie miłość? Jakiś mędrzec powiada, że u mężczyzny ostatnia miłość jest najsilniejsza.
Nie chciałem teraz widzieć się z nikim, choć miałem zebranie wieczorem; wolałem marzyć o tej syrence, którą dziś ujrzałem.
Wróciłem do domu — i zacząłem niby to gorliwie rysować plan jakiejś pompy ssąco-tłoczącej. I oto ciągle mi się zdawało, że koło mnie krąży jakaś niewidzialna postać w bluzce lila i w sukience „chamois“ — i że ma bujne rozwiane złote włosy i skrzące niebieskie oczęta — i nieustannie słyszałem jej śmiech i świegotanie, a każde jej słowo przybierało dla mnie znaczenie, cale odmienne od tego, jakie miało zewnętrznie; w słowach jej odczuwałem jakieś niesłychanie głębokie i wyraźne objawienia.
I żal mi było, że to tylko widmo i ułuda — i że jej tu niema — i roiłem, co to byłoby za szczęście, gdyby ta róża polna na zawsze u mnie zamieszkała, jako moja żona.
Zona! prawdę mówiąc, nigdy na serjo nie myślałem dotąd o małżeństwie, a dziś już po raz drugi coś mi w tym rodzaju migota. Ani Jadwiga, ani Czesia, ani tymbardziej pani Julja — nie wiązały się nigdy w mojej wyobraźni z ceremonją ślubną. Były to miłości mniej albo więcej poważne, mniej albo więcej trwałe, ale, że się tak wyrażę, pozaspołeczne.
Teraz dopiero po raz pierwszy — myśl ta stanęła tak jasno przede mną, żem się poniekąd uląkł paru moich przyjaciół, którzy wespół ze mną zaklęli się, że nigdy się nie ożenią. Spisek szczególny i właściwie nierozsądny. Zresztą mój akces do tego spisku był bardzo nieokreślony; poczyniłem na wszelki przypadek rozmaite zastrzeżenia: „Jakkolwiekbądź — to jednakże, w każdym razie, gdyby naprzykład...“ Ta niewyraźna formuła chroniła mnie przed zobowiązaniem bezwzględnym. Jednakże taki Nawara, albo Herkner, albo Styczeń niewątpliwie przeciw mnieby wystąpili: Zdrada — zdrada — wołaliby do mnie.
Z tego powodu wolałem się z niemi nie widywać — i głównie przesiadywałem w domu, albo też potajemnie, jak zbrodniarz, mówiąc stylem Schopenhauera — śpieszyłem na ulicę Zieloną — do małego domku z ogrodem.
— Widzisz, stary szaleńcze! — mówiłem sam do siebie. — A jednak instynkt gatunku — opanował i ciebie! I choć cię Schopenhauer ostrzegał, to przecież idziesz oślepiony i bezwłasnowolny. Pomyśl, takie studenckie historje w twoim wieku. Czy ci nie wstyd?
Alem już wszelki wstyd utracił. Chwilami budził się we mnie rozsądek, ale miał minę koślawej małpy, gdy moje szaleństwo było podobne do królewny z baśni.
Elfryda okazała się nadzwyczajną uczennicą. Co prawda i ja też byłem nader gorliwym nauczycielem — i wobec mojej panienki czułem się wprost natchniony, tak że kreślenie linji krzyżowych, hyperbol i parabol, linji spiralnych i sinusoid — wszystko to rozwijało się w moich oczach w jakieś symfonje poetyczne — i z tych lekcji tworzyła się jakaś zupełnie oderwana, nie mająca nic wspólnego z naszą pracą, symboliczna, nieskończona melodja.
Zaczynałem nie rozumieć, jak się to stało, że ja dotychczas mogłem istnieć bez Elfrydy — i nawet już wątpiłem, czym dotychczas wogóle egzystował.
Praca nasza odbywała się w pokoiku Elfrydy. Ponieważ miałem wtedy na niektóre rzeczy uwagę wprost przeczuloną, zauważyłem niedługo, że koło okna Elfrydy, już to bliżej, już dalej, czasem na chodniku przeciwnym, czasem po naszej stronie, krąży ciągle paru młodych ludzi, na oko sądząc, studentów, a którzy niewątpliwie czuwają tu dla Elfrydy.
Był tam jeden młodzieniec rudawy, barczysty, o minie bandyty, w kolosalnym kapeluszu, z grubym kijem w ręku: stał on godzinami pod latarnią na przeciwnym chodniku i ćmił papierosa za papierosem, niby to patrząc w niebo, a w gruncie śledząc nasze okno.
Był drugi elegancki mały brunecik, z melancholijnym okiem, w czarno oprawnych okularach na szerokim sznureczku i w niebieskim krawacie. Ten stał w pobliżu okna, koło bramy naszego domu — i właściwie tak się umieszczał, że nic nie mógł widzieć, ale oddychał powietrzem, którego warstwą bliższą oddychała Elfryda. Było jeszcze paru, co nie chcieli stać na miejscu, ale woleli badać sprawę metodą perypatetyczną — i krążyli po ulicy, aby od czasu do czasu rzucić okiem do pokoiku Joasi.
Jeden poważny młody człowiek, o minie profesora — stale robił sto kroków tam i z powrotem — i nagle pod okienkiem niby to przypadkiem się zatrzymywał i spoglądał w okno, za którym stała Elfryda; udając, że stało się tak od niechcenia — szedł z pośpiechem dalej, robił kilkadziesiąt kroków i wracał z powrotem.
Inny, wygolony, jak Anglik, pan w pelerynie, czupurny i żywy, o świdrującym czarnym oku, tę samą podróż odbywał w kierunku odwrotnym, ale ten zatrzymywał się pod oknem na dwie minuty i dłużej, śpiewając jakieś arje z operetek.
Zaprowadziłem zwyczaj radykalny; zapuszczałem firaneczki tak, że nic nie było widać — i doradziłem Elfrydzie, żeby zawsze tosamo czyniła, co też mi ona obiecała.
Młodzież ta — wyznaję — z lekka mię zaczęła niepokoić. Bez trudu domyśliłem się, co znaczy ta defilada. Widocznie chłopcy zauważyli ładną dziewczynę i krążyli koło okna, jak wilcy koło owczarni. Od panny Elizy dowiedziałem się nawet, że Joasia dostała w okolicy przezwisko: panienka z okienka.
Jakoż z czasów poniewieskich został jej obyczaj, mało znany w większych miastach, wyglądania przez okno. O ile była sama w swoim pokoju, rano czy wieczorem, stawała w oknie i przez otwarty lufcik patrzała na ulicę. Zresztą nie było tam nic ciekawego do widzenia: była to ulica spokojna, mało ruchliwa, oddalona od centrum, w niehandlowej dzielnicy; w każdym prawie domku był tam ogródek, a chodniki były wysadzone kasztanami. Domów wyższych nad dwupiętrowe widziałeś tu niewiele; byłeś niby na prowincji, gdzie się mniej więcej wszyscy, choć z widzenia, znają. Nic też dziwnego, że zjawienie się Elfrydy obudziło tu powszechne zajęcie.
Zapuszczanie firaneczki, ów bardzo prosty, obmyślany przeze mnie strategiemat stał się, jak to zrozumiałem później, powodem konsternacji w całej dzielnicy.
Elfrydę te wędrówki chłopców wielce bawiły. Serdecznie śmiała się z tych serenadowych przedstawień, a że była aż nazbyt żywa i mało przezorna, przeto, wyglądając przez okno, nieraz wymieniała z niemi spojrzenia i wyglądało tak, jakby ich sama ośmielała. To też, niewątpliwie, ci młodzi studenci mieli o Elfrydzie zupełnie osobliwe pojęcie.
— To są wszystko moi wielbiciele — mówiła Elfryda. — Kochają się we mnie i okropne oczy robią do mnie, aż mi się chce nieraz od śmiechu pokazać im nosa. Ja ich znam teraz wszystkich z imienia i nazwiska. Każdy z nich mi już tu dawał różne znaki i raz mi jeden przysłał bukiet, inny jakąś osobliwą malowaną pieczątkę z Amorem, inny znów bardzo trudny do odgadnięcia rebus albo znów list cyfrowany. Ale ja jestem une personne très sérieuse — nic na to nie odpowiadam. Chłopcy tu krążą całemi godzinami. O, ten rudy, co wygląda, jak zbójca, to jest malarz, nazywa się Michał Kierz, a ten brunecik, Kazimierz Zwański, to kolega Stasia i gdyby był mędrszy, toby go Staś do cioci wprowadził. Ten, co wygląda na profesora, to Józef Proszek, a tamten w pelerynie — to medyk z III roku, Leon Busz!
Elfryda mówiła o tym wszystkim tak wesoło, że we mnie, sam nie wiem dla czego, obudziło to wielką melancholję. Zapewne też odbiła się ta żałość na mojej twarzy, bo wnet i Elfryda dziwnie posmutniała, pytając:
— Czy ja co złego zrobiłam? Dla czego pan tak dziwnie na mnie patrzy?
— Nie, nic złego, ale niech pani im się nie przygląda tak z okna, bo mogliby to sobie źle wytłumaczyć.
— No, to już dobrze, nie będę wyglądać przez okno.
Rozmowa ta jednak wpłynęła na mnie ujemnie. W duszy przyznawałem, że którybądź z tych młodych ludzi miałby daleko większe prawo do Elfrydy, niż ja; myśl, że zostałbym mężem osoby, prawie o połowę młodszej ode mnie, napełniała mnie trwogą, i chwilami całe moje zachowanie się wobec Elfrydy wydawało mi się jeszcze bardziej żakowskim, niż postępowanie tych studentów. Zaczynałem się gniewać sam na siebie i duszę moją gryzły wielkie wątpliwości. Na stare lata zakochałem się w smarkatej dziewczynie — i stałem się nie mniej śmieszny, jeżeli nie więcej, jak ci studenci. Postanowiłem też sobie, że przestanę dawać lekcje Elfrydzie, że przestanę o niej tak dziecinnie marzyć, i wogóle zapomnę o niej zupełnie: wrócę na nasze zebrania w knajpie u Wincentego, gdzie na nowo rozpocznę sceptyczno-cyniczne biesiady, aby się uleczyć z mojej spóźnionej romantyki. Takem sobie postanowił i dotrzymałem słowa. Koledzy powitali mię hucznym brawem, jako marnotrawnego syna, i honorowy poncz mi ofiarowali. Nie spowiadałem się im z powodów mej dłuższej nieobecności; starałem się być, ile można, drwiącym i cynicznym — i wogóle okłamywałem sam siebie, bo w istocie było mi nieskończenie smutno.
Czasami też sam siebie chwytałem na przejawach aż nazbyt młodzieńczego sentymentalizmu. Raz, naprzykład, nieświadomie prawie, kupiłem pudło cukrzonych pomarańcz i dopiero, powróciwszy do domu, zrozumiałem, co to znaczy: Elfryda mówiła mi kiedyś, że bardzo lubi pomarańcze w cukrze; to też, ile razy widziałem w jakim magazynie ten smakołyk, zawsze mię coś korciło, żeby go kupić. Głównym źródłem mojego smutku był brak decyzji: z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmieniałem postanowienie.
— Nigdy już tam nie pójdę.
— Jutro muszę się zobaczyć z Elfrydą.
— Karolku, jesteś stary głupiec. Spraw sobie szlafrok i pantofle!
— Bez niej wyżyć nie mogę. Przecież to samobójstwo. Jutro oświadczę się cioci i pannie!
— O, idjoto! czy wytrzymasz bez śmiechu tę ceremonję
— Nie, śmiać się nie będę! Będę się zachowywał z najwyższą powagą. Będę wzruszony!
— To idź do Wincentego — i porozmawiaj z butelką węgrzyna!
— A jednak!... Jakże mi szkoda tej krynicy życia i zmartwychwstania! Czyż na zawsze mam być trupem — i niewolno mi się odrodzić?
Toż skoro tylko zamykałem oczy, natychmiast, jakby tam na siatkówce była tylko ona jedna, wypływała Elfryda w całej swej postaci, kształtna, wysmukła, silna, dysząca radością. Coś niesłychanie pieszczotliwego płynęło mi od tej wizji — i byłem niezadowolony, żem takie samemu sobie nieprzyjazne uczynił postanowienie, i żem już dziesięć dni nie był u Elfrydy — i nawet nie wiem, jak daleko posunęło się zuchwalstwo tych błaznów studentów.
Właśnie był dzień jedenasty, gdy w godzinach porannych listonosz przyniósł mi kartką z malowanką. Obrazek przedstawiał człowieka, który tonie w wodzie, i drugiego, który się w głąb rzucił i nieszczęsnego ze spienionych fal mężnie wydobywa.
Pod tym obrazkiem widziałeś miłe, drobne pismo; fijoletowym atramentem nakreślone były wyrazy:
Pan nigdy nie będzie taki!
Jeanne.
— To od niej. Co za gorzka pogarda — pomyślałem sobie — i stało mi się na świecie bardzo miło i zabawnie. Gniewa się na mnie za moją nieobecność, którą nawet listownie zaniechałem wytłumaczyć.
Zdecydowałem się ostatecznie, że pójdę do niej! Przyszła mi na myśl dziwna refleksja: ile razy występowałem w roli amanta, byłem stanowczy, szybki i pewny ręki; skoro tylko wiązała się z tym choćby daleka myśl o małżeństwie, traciłem równowagę ducha i stawałem się niepewny siebie. Zdaje mi się, że budziła we mnie trwogę idea ciągłości związku — i tej krępującej jednostajności, co się z nim łączy. Czyby nie zmienić taktyki z Elfrydą? Myśl o małżeństwie denerwuje mnie i ubezwładnia. Niech naprzód zostanie moją kochanką, a potym zobaczymy. I odepchnąłem natychmiast tę decyzję z oburzeniem.
Nie znaczy to bynajmniej, abym miał chęć obrażać pamięć kobiet, które mnie kochały, gdyż zawsze świętą jest pamięć osoby, która ci dała w życiu choćby godzinę szczęścia, ale postać Elfrydy w mojej wyobraźni kojarzyła się z ceremonjałem czysto społecznym. Może dla tego, że była to jakby leśna dryjada, i słodko mi było marzyć, że taką właśnie istotę, oswojoną, będę miał w domu. Może to wpływ czwartego krzyżyka — i utajony egoizm, pożądanie słońca na nadchodzącą jesień żywota, nie wiem, ale odrzuciłem stanowczo wszelki zamiar nieprawny względem Elfrydy, a z drugiej strony — stara nawyczka! niesłychanie trudno było mi wejść w formuły obyczajowe.
Gdym przybył do małego domku przy ulicy Zielonej, panowało tam wielkie wzburzenie. Ciocia wyglądała na osobę bardzo strapioną, p. Eliza była blada, nawet żółtawa nieco, i oczy opuściła w ziemię, Elfryda zaś miała pod oczkami sino-czerwone prążki, jakby długo przedtym płakała. Był nadto w pokoju student, brat Elfrydy, chłopiec wysmukły, o małych wąsikach, szatyn ciemny, mający oczy, podobne do Elfrydy, choć spojrzenie mniej czyste: widać, że ten młodzieniec niemało uciech sączył z puharu życia. Był ubrany w sposób wyszukany, mundur nosił zawsze galowy, a na oczach miał wcale niepotrzebne binokle bez sznureczka. Przemawiał nieco z góry, jakby urzędowy opiekun siostry. Krążył po pokoju, z rękami w kieszeniach, bardzo wzburzony — i, jak dotąd, jedną tylko etażerkę z kwiatami przewrócił, kota wyrzucił przez okno do ogrodu, a suce groził, że tosamo z nią uczyni, jeżeli warczeć nie przestanie.
— Moja Joasiu — mówił — jesteś cielątko. Kiedy zamąż wyjdziesz, to będziesz mogła romansować — to jest przyjęte. Ale dopóki jesteś panną — to się pilnuj. Tu nie jest Poniewież, tylko Warszawa. A tym opryszkom ja poprzetrącam nogi i ręce... Kamień na kamieniu nie pozostanie...
— Co się stało? — pytałem zaniepokojony. — I czemuż to pan siostrę zowie cielątkiem — i takie szczególne nauki jej daje.
— Nauki moje są tylko esencją dzisiejszego ustroju społecznego — tak właśnie, jak to się praktykuje, a że cielątko jest — to jest. Mnie, starszemu bratu, wolno tak powiedzieć do siostry, bo i ona mi nieraz mówi: ty, baranie.
— Czy p. Elfryda miała jaką przykrość? — zapytałem cioci, nie chcąc tymczasowo poruszać tematów Stasia.
— O, i wielką — powiedziała ciocia z ciężkim westchnieniem, a panna Eliza jeszcze boleśniej westchnęła.
— A to wszystko przez pana — zawołała do mnie Elfryda. — Dostał pan moją kartkę? Czy pan wie, że ja omało nie utonęłam, a pana tu nie było, żeby mnie ratować. Bo pan jest nieczuły, lodowaty, bez serca... Żebym ja była o tym wiedziała...
— Ale o czym? Skądże te groźne posądzenia? I gdzie to pani omało co nie utonęła...
— W tym oknie. Bo to cała historja przez to okno. I dopiero jak zobaczyli Staśka, to się ulękli...
— Kto zobaczył Staśka... kto się uląkł?...
— Te chłopcy. Nie wiedziałam, że studenci są tacy złośliwi. Więc to było tak: oni tu się ciągle kręcili pod oknami, ale ja nic nie winna, bo przecież nawet się na nich nie patrzyłam. Dla czego oni to robili — nie wiem: to pewno taka zabawa studencka. A ja, że pan nie przychodził, rysowałam ciągle te same linje i te same figury, co mi pan pokazał. Więc siedziałam raz w nocy przy lampie i rysowałam, a wszyscy już spali — i panna Eliza spała (tu zauważyłem, że panna Eliza jeszcze bardziej oczy opuściła), a że było bardzo gorąco, więc otworzyłam lufcik. Była może pierwsza po północy. Wtym słyszę z ulicy głos, co woła: Panno Joasiu! W tej chwili wstałam i wyjrzałam przez okno, a tu pod oknem wszystkie te chłopcy, i Leon, i Kazio, i Michał... stanęli i czapki zdjęli, grzecznie mi się kłaniają. A ten, co wygląda na profesora, p. Józef, tak mi powiada: — Proszę pani, wielkie grozi ci niebezpieczeństwo, i przychodzimy cię ostrzec! — Ach, jak to ładnie z ich strony... — tak sobie pomyślałam i zaraz im podziękowałam. — Serdecznie jestem obowiązana panom, panowie studenci. Cóż mi grozi? powiedzcie, bo się bardzo lękam. — Więc oni znowu: — Jest tu jeden wielki siłacz, atleta z cyrku, który się chwali, że panią porwie i na koniec świata zawiezie! — Aż mię dreszcz przeszedł, gdym to usłyszała: żeby mnie jakiś straszny człowiek porwał i uniósł gdzie daleko, i nie mogłabym zobaczyć się z mamą, ani z ciocią, ani ze Staśkiem, ani z panem Karolem! Więc, oczywiście, tak powiadam: — Ah! jacy wy dobrzy, jacy szlachetni, że mnie ostrzegacie! Uratowaliście mnie od strasznego nieszczęścia! A mama to mi mówiła w Poniewieżu, że pilnuj się — powiada — i czuwaj nad sobą tam, niby w Warszawie, bo tam są ludzie chytrzy i złośliwi, a tymczasem wcale nieprawda! Dusze poczciwe i oddajecie mi rzeczywiście wielką usługę! Przysięgam, że lubię was za to ogromnie, za tę waszą szczerość i złote serce! Już ja wam tego do końca życia nie zapomnę i musimy się zapoznać bliżej: ja was poproszę, to tu przyjdziecie do mnie kiedy na herbatę wieczorem, i ciocia będzie, i panna Eliza będzie — (panna Eliza nagle twarz odwróciła) — i będzie Stasiek, mój brat, i pan Karol, mój narzeczony — a gdy ja z pewnym zadziwieniem słuchałem tego słowa, pośpieszyła dodać — umyślnie tak powiedziałam „mój narzeczony“, żeby im zaimponować, że niby już zamąż wychodzę, ale przecież ja wiem, że pan mnie nie kocha, i że pan wcale nie jest mój narzeczony! I, proszę pana, naraz te chłopcy, jeden naprawo, drugi nalewo, i powiadają: — do widzenia, dziękujemy! — i, sama nie wiem dla czego, śmiali się bardzo...
Chciałam jeszcze im podziękować i niemało powiedzieć, ale oni zniknęli — i zrobiło mi się smutno. Pomyślałam sobie: szkoda, że tu niema Staśka albo pana Karola, toby z niemi lepiej pomówił. Bo przecież to było bardzo zacnie, że mnie ostrzegli przed tym olbrzymem! Nieprawda? Zamknęłam okno i tak sobie myślę: czy aby nie zrobiłam jakiego głupstwa? Co to za człowiek z cyrku, co mnie chciał porwać? Gdzie on mnie widział i kiedy? Nic sobie nie przypominam i nigdy go nie widziałam. Czy to nie był tylko figiel — i dla czego oni, skoro jeno usłyszeli: Stasiek, Karol, pan Karol, to zaraz uciekli? Tak sobie myślałam, bo jestem bardzo bystra — i zaraz sobie powiedziałam, że jestem cielę i osoba niedojrzała i nie można mnie samej sobie zostawić. Na drugi dzień o tym powiedziałam cioci i p. Elizie, a p. Eliza aż zemdlała, gdy usłyszała moje opowiadanie — (tu, jakem zauważył, panna Eliza zaczerwieniła się, jak burak) — a ciocia bardzo się na mnie pogniewała i powiada: „ty jeszcze kiedy utoniesz, taka jesteś lekkomyślna!“ — A dopiero Stasiek jak mi zaczął mówić, że jestem cielę, i gęś, i takie różne rzeczy, com już sama sobie powiedziała! Pewnie ma słuszność, bo on jest doświadczony. Ale nikt mię nie bronił, więc mi było smutno. Myślę sobie: pan Karol pewnie byłby po mojej stronie, ale to człowiek zimny, bez duszy i zapomniał już o mnie.
Ta dziewczyna stanowczo przeczuwa, że we mnie coś się odbywa szczególnego i że jestem niemal pod jej władzą; zachowuje się tak, jakby to, o czym ja marzę chwilami, niestanowczo, czasem ironicznie — już oddawna było faktem dokonanym.
— Bezwarunkowo będę pani bronił, a co do pani oskarżeń, że jestem bez duszy, to znowu...
— Przepraszam, kolego! — przerwał z powagą Stasiek — pozwólcie, że ja się tą sprawą zajmę. Był to, oczywiście, ze strony tych panów nieprzyzwoity żart, to też ja (tu wskazał na swoją kamizelkę) — muszę ich ukarać. Gnaty im pogruchoczę, pokrwawię ze szczętem, rozprawię się z niemi ostro i stanowczo. Cześć kobiety, rozumiecie, to nie drobiazg! Będę walczył o cześć mojej zhańbionej siostry.
— Ależ, Stasiu! — zawołała przerażona ciocia. — Co ty pleciesz! Skądże znowu zhańbionej...
— No, niezhańbionej, ale mogłaby nią być. W każdym razie tego nie można puścić płazem. Zresztą... Możeby ciocia dała mi co do zjedzenia, bo właśnie jestem bez obiadu; krucho ze mną, a gospodyni już nie chce kredytować...
Ciocia wydała odpowiednie rozporządzenia, ja zaś zapytałem:
— A gdzież są ci młodzi ludzie?
— Właśnie, że znikli, jak kamfora — i niewiadomo, co się z niemi stało... Od trzech dni ich nie widać.
— Ja ich pod ziemią wynajdę — emfatycznie wołał Staś. — Ścigać ich będę na koniec świata. Honor rodziny tak mi każe...
W tej chwili poproszono go do jadalnego pokoju, a ja z ciocią zacząłem tę sprawę rozważać i doszliśmy do wniosku, że właściwie nic się nie stało, że właściwie nie było żadnej tragiedji — i że cała ta przygoda nikomu nie wyrządziła krzywdy. Fortel studencki z atletą cyrkowym był w gruncie dość naiwny; zaufanie Elfrydy raczej dobrze świadczy o jej czystości duszy, a znowu jej koncept, ów „mój narzeczony“, celnie powalił na ziemię atletę. Ciocia była udobruchana, a Elfryda patrzała na mnie z filuternym uśmiechem, aż jej mały, nieco zadarty nosek z lekka się poruszał — i mówiła:
— O, zaraz mówiłam, że pan Karol wszystko zmiarkuje i wytłumaczy. Bardzo dziękuję — ale teraz druga sprawa. Powiem panu, że pan jest szkaradny i że gniewam się na pana: dla czego pan tyle dni nie przychodził?
Zacząłem się tłumaczyć w sposób dość nieokreślony, to też czułem, że Elfryda mi nie dowierza. Swoją drogą nastąpiła zgoda — i obiecałem na nowo rozpocząć lekcje. Gawędziliśmy jeszcze z pół godziny, przeważnie na temat, czy prawdą jest to, co mówił Stasiek, że kiedy panna zamąż wychodzi, to zaraz potym zaczyna romansować, a przecież Stasiek zna życie, więc dobrze wie, co mówi.
Twierdziłem stanowczo, że to jest nieprawda, że nigdy na świecie nic podobnego nie widziałem; że było to tylko za czasów Heleny Trojańskiej, raz jeden w historji. Takem opowiadał półdrwiąco — i czułem się odrodzony widokiem Elfrydy, która mi się wydawała zgoła wyjątkową osobą: zwątpienia moje pierzchły, byłem zdecydowany na krok ostateczny: zresztą nie oznaczyłem sobie dnia, ani godziny.
Tymczasem pannie Elizie zrobiło się niedobrze. Pobladła, jak trup — i zemdlona osunęła się na fotelu; obie kobiety ją podtrzymały, a ciocia prosiła mnie, żebym poszedł po doktora.
Natychmiast ruszyłem w drogę, a Stasiek ze mną.
— Niech pan lepiej zostanie — rzekłem. — Może pan będzie tu potrzebny.
— Na nic — rzekł, wychodząc wraz ze mną. — Zresztą mam pilną sprawę, panie kolego, a przedewszystkim muszę się zająć walką przeciw tym kanaljom. Posiekam ich na drobne kawałki. Będę miał z pięć pojedynków, a tu, jak na złość, jestem goły, jak bizun. Pożyczcie mi 30 Er na tydzień czasu. Zwrócę, jak zegarek.
Żądaną kwotę wręczyłem Stasiowi i dodałem te słowa:
— Mój panie, czemu pan siostrze opowiada, że po ślubie można romansować z innemi? Czemu pan zatruwa tę kryształową, czystą duszę?
— Szanowny kolego — odparł Stasiek, zapalając cygaro — to, co mówiłem, jest to nauka dla kobiet mądrych, ale Joasia tego nigdy nie zrozumie! Będzie taka, jak jej matka: będzie wyprawiała różne hece, ale zawsze najbezecniej dochowa wierności mężowi!
Pomyślałem sobie wówczas: obyż ta Joasia była naprawdę nie za mądra! W słowach Staśka czułem tensam cynizm, który i my uprawialiśmy niegdyś, i dla nieczystego sumienia była we mnie trwoga, bo, jak powiada mędrzec: to się mści!
Postanowiłem więc, że w jak najprędszym czasie całą sprawę załatwię i rozwiążę.
Z tym postanowieniem wróciłem do domu, ale w nocy na nowo mię opanowały zwątpienia. Przedewszystkim rozważałem, czy nie łudzę się, sądząc, że związanie się z kobietą, choćby tak słodką, jak Elfryda, jest konieczne dla spełnienia moich przeznaczeń. Jakkolwiek moje stanowisko na świecie jest dosyć skromne, to jednak wierzę w to, że każdy człowiek ma swe przeznaczenie, pewną rolę do odegrania na ziemi; rola ta, o ile ją wykonywasz należycie, niewątpliwie określi rację twego bytu na świecie. Jest to jednak rola nieosobista i nieświadoma, jesteś tu niby jednym z owych śliniaczków, których miljardy złożyły się na kredówce. — Była to, jak widzimy, droga, jak to mówią, użyteczna, ale bez blasku. Byłem zresztą bardzo ceniony w swoim zawodzie i świeżo otrzymałem propozycję budowania mostu w gubernjum Czernihowskim. Jednak, bądź-jak-bądź, należy mi się też jakiś promień w życiu; nie przypuszczam, aby ta promienność popsuła mi natchnienie. Ale z drugiej strony obawiałem się kolegów, zaklętych wrogów stanu małżeńskiego, a którzy z miłości stworzyli sobie jakiś fenomen sam w sobie i dla siebie, absolutny i zamknięty, bez celu i bez przyczyny; w gruncie i ja miałem te same poglądy. Jedyny cel miłości stanowiła dla nich rozkosz; nawet rozmaite cierpienia, rozczarowania, niewzajemności, załamania, samobójstwa — nawet to wszystko wchodziło do programu tej samolubnej, oderwanej od życia miłości. Owóż czułem, że tu, poza rozkoszą, ukazuje się nadto jeszcze inna potęga: obowiązek, połączenie na całe życie, coś, co mi niezmiernie trudno sobie wyobrazić. Dzięki perwersji, jakiej nabyłem sam z siebie i w towarzystwie swoich kolegów — przychodziły mi do głowy i takie myśli, że prędzej czy później z Elfrydą się rozłączę — i, wyznaję, że mi ta myśl rozłączenia była niemniej przyjemną, jak myśl połączenia.
Bądź-jak-bądź, z tą bandą byłem tak związany, że główna moja myśl krążyła koło kwestji, aby się moi przyjaciele jakimbądź sposobem o moim grzechu nie dowiedzieli. Dawno już między niemi nie byłem, ale widać jakieś plotki o mnie rozpuszczono po mieście, gdyż spotkałem się raz z doktorem Lędźwiłłem i z Dantyszkiem, i obaj czynili dość ironiczne aluzje do jakiejś mojej erotycznej przygody. Nicem na to nie odpowiadał, udając, że nie rozumiem; jednakże mnie to zastanowiło. Ostatecznie nie zwracałbym na to wcale uwagi, gdyby nie to, że ja osobiście całą ich ironję miałem w samym sobie.
Nim usnąłem, zdecydowałem po raz nie wiem który:
— Nie — nie! Będę dla niej ojcem — mistrzem — bratem — co chcecie, ale nie...
Na lekcje uczęszczałem bardzo akuratnie. Moja uczennica robiła znakomite postępy: rysowaliśmy już małe projekty arkad i mostów; słowem, panienka stawała się doskonałym inżynjerem.
Ja jednakże zachowywałem się na lekcjach w sposób tak oficjalny, że Joasia bywała najczęściej łzawo melancholijna, jakby jakiś żal miała do mnie, co mi znowu sprawiało rzeczywistą przykrość.
Czasem też przerywała pracę — spoglądała na mnie żałośnie — i naraz wołała:
— Pan nic nie rozumie! — albo...
— Pan jest zimny, jak lodowiec! — albo znowu:
— Szkoda, że pan nie jest inny!...
Rozumiałem to wszystko aż zanadto dobrze — i tylko to mię smuciło, że Elfryda była blada, żałosna, melancholijna — i że traciła humor.
I ciocia była o nią też niespokojna. Mówiła mi, że nie wie, co się stało z dziewczyną, że miasto na nią źle oddziaływa, że jada, jak ptaszyna, że pewnie jest chora...
Zaczynałem się trwożyć, bo widocznym jest, że choć moje postanowienia były mocne, niemal niewzruszone — to jednak, bójcie się Boga! łzy panienki, jej bladość i smutek — wszystko to budziło we mnie zwątpienie i łamało moją wolę.
Gdym na nowo był sam ze sobą, rozmyślałem, co zrobić: czy wyjechać do ziemi Czernihowskiej, zanim będzie to konieczne (miałem jeszcze sześć tygodni czasu) — czy brutalnie zerwać raz na zawsze i raz na zawsze powrócić do pana Wincentego — czy też, mówiąc po mieszczańsku, oświadczyć się pannie — i poddać się wymogom społecznym?
Bo wiedziałem już, że niema wyjścia. Przeczuwałem niebo słodyczy, ale dostrzegałem też czarną stronę tego nieba. Nie będę o tym wspominał, gdyż na naszych zebraniach u Wincentego instytucję małżeńską takeśmy do cna obgadali, obciosali, obstrugali, że byłem raczej przygotowany na najgorsze, niż na najlepsze — rezultaty. Nikt z większą niewiarą nie przystępował do tej sprawy, którą, niewiadomo dla czego, ludzie nazywają wielką sprawą. Gdybym chciał określić, jakie było moje główne uczucie w tym momencie, to powiedziałbym, że było to uczucie szyderstwa, połączonego ze strachem wobec nieznanego...
∗
∗ ∗ |
Gdym tak pewnego dnia rozmyślał, pisząc listy w sprawie Czernihowskiej — usłyszałem naraz gwałtowne dzwonienie. Otworzyłem drzwi — i oto do mego przedpokoju weszli kolejno: stróż domu, chłop olbrzym białowąsy, w kubraku, który był niegdyś szaro-zielony; nieznajoma, niemłoda kobieta w łachmanach jedwabnych, wreszcie Elfryda...
Widok ten zadziwił mię razem i ucieszył. Elfryda, z twarzą zarumienioną od wiatru wrześniowego, w niebieskim płaszczyku, robiła na mnie wrażenie świeżo rozkwitłej giencjany... Śród tego stróża — zacnego bardzo, ale mało wytwornego człowieka — oraz tej kobiety, którą czuć było rynsztokiem, wyglądała, jak zjawisko. Parę nieokreślonych słów powiedziałem do Elfrydy, chcąc wyrozumieć znaczenie tej wizyty. Kobieta w łachmanach, podtrzymywana przez stróża, ledwie mogła stać na nogach — i, zamglonym okiem patrząc dokoła, szeptała, jakby do siebie:
— O, Boże miłosierny, zlituj się nade mną! — a spirytusem czuć ją było na dwadzieścia cztery metry.
Stróż ze stoicyzmem rzymskiego legjonisty stał koło tej kobiety i podtrzymywał jej niepewną postawę dwunożną, gdyż najwidoczniej miała ochotę położyć się na ziemi. Cała ta scena odbywała się w przedpokoju. Poprosiłem Elfrydę do mego gabinetu, a stróż z nieznajomą pijaczką został w przedpokoju. Kobietę posadzono na kanapie; pijaczka natychmiast usnęła.
— Co się stało? — zapytałem Elfrydy, która stała zmieszana. — Co to znaczy?
Elfryda milczała, nie mogąc znaleźć słów odpowiednich, ale Ignac przemówił.
— A to, proszę łaski pana — ta pijaczka baba zwaliła się pod bramą — i tak cięgiem siedzi a siedzi, cięgiem płacze a płacze... Ja ją znam, bo to się tu jeszcze dziesięć lat temu włóczyło po ulicy, niby jako miłosierna panna, co to każdego kocha... Ale potym to to się zestarzało — pies jej nie chciał — zestarzało się i — na śmieciarkę poszła... Takem ją chciał przepędzić, bo to niewolno włóczęgom — aż tu — ta panienka zbliża się do niej...
— Nie, to było nie tak. Oto ta kobieta, biedna i nieszczęśliwa, siedziała pod bramą zapłakana — więc się do niej zbliżyłam, bo mię litość ogarnęła, i pytam: Co za jedna? A ona do mnie: „O, moja złota paniusiu, moja święta — taka jesteś podobna do mnie, kiedy byłam w twoich latach, że mogłabym paniusię kochać, jak córkę!“ Bardzo mię to ujęło, więc mówię: Moja biedna pani, cóż to z wami się stało, że tu we łzach siedzicie pod bramą, a ten niedobry człowiek was wypędza — „Paniusiu droga, samotna jestem na świecie, sierota opuszczona, bez ojca i matki, bez kawałka chleba, od trzech dni nic nie jadłam! Ulituj się nade mną, królewno złocista!“ — A gdzież wy mieszkacie, dobra kobieto? — „Gdzie się uda, panieneczko. Kąta nie mam pod głowę, ani domu, ani dachu — sierota opuszczona, bez ojca i matki...“
Tak mówiła Elfryda — i szczęście, że się pijana baba obudziła, bo jej chrapanie przeszkadzało mi słyszeć głos dobroczynnej panienki... Scena ta mimowoli przypomniała mi obrazki z „Wieczorów Rodzinnych“. Elfryda, mówiąc, naśladowała czarownie każde słowo i grę twarzy obcej kobiety, która się przyglądała tępym okiem całej tej scenie, choć nie brakło w jej spojrzeniu pewnego zachwytu dla swej dobrodziejki.
Stróż zaś słuchał tego opowiadania z wyrazem wyższości, właściwej urzędnikowi, znającemu instrukcję policyjną, od czasu do czasu uśmiechał się życzliwie a ironicznie — i zaznaczył:
— Tak świegotała ta śliczności panienka — ale ja przecież wiem, co robię — i muszę słuchać naczalstwa — a włóczęgów nie puszczać! Toć ja wiem, co za jedna ta stara Wikta...
— Wikta! — pomyślałem i baczniej się zacząłem przyglądać kobiecie...
— Jeszcze dziesięć lat temu — to to wyglądało inaczej! Ubierało się, jak marmuzela, a włosy, co ich teraz prawie że niema, malowała galancie na żółto i mieszkała we trzech pokojach... Ale jak się to zestarzało, a stało się niezdolne niby już do tej zabawy, to ją facety przepędziły — i teraz to tylko czasem gdzie pijany żołnierz jej się trafi, co jej da dychę. I tak z rozpaczy pije i włóczy się po ulicach, zamiast — by to zostać śmieciarką albo inny uczciwy proceder prowadzić.
— O, jaki to zły, niepoczciwy człowiek! I nie wiem, czego on chce od tej nieszczęśliwej kobiety! Przecież ona nie winna, że dzisiejszy ustrój społeczny powoduje nędzę! Gdyby ten ustrój zmienić na inny — lepszy, to odrazu cały świat inaczejby wyglądał i nie byłoby takich strasznych kategorji! Ale tu nie o to idzie; tu trzeba pomóc tej kobiecie, ocalić ją od nędzy i upadku: pan się tym zajmie — nieprawdaż, panie Karolu! Właśnie, kiedym z nią rozmawiała, patrzę, aż tu Nr. 27. Myślę sobie: w tym domu mieszka pan Karol. Zobaczymy, czy on ma serce! Więc zaraz poprosiłam tego człowieka...
— Już to widać, że paniusia ma dobre serce, bo i tej kobiecie dała pół rubla — i mnie pół rubla! Pokornie dziękuję, choć, uczciwszy uszy, dla takiego ścierwa to szkoda było całej tej fatygi...
— No, mój Piotrze, dajcie już pokój. Trzebaby z tą starą coś zrobić: odwieźcie ją do domu przytułku, dam wam tu list do pani N...
Mówiąc to, wyszedłem do przedpokoju, gdzie przyjrzałem się Wikcie. Cierpko mi się zrobiło, a zwłaszcza, gdy naraz ta rozpijaczona twarz starej wiedźmy zaczęła mi się przyglądać zezem, wyłupiastym, sinym i podsiniałym okiem...
— Franek! — zawołała na mnie — i tu jąłem błogosławić moją chytrość studencką. Znałem kiedyś tę kobietę, znałem ją przed dwudziestu laty; ona to, starsza od nas, w wolnej miłości żyjąca osoba, wtajemniczyła zarówno mnie, jak i wielu z naszych kolegów, w arkana Erosa. Kiedy dziś patrzę na tę pierwszą moją realizację miłości, zgroza mnie ogarnia i myślę, jak dziwnemi drogami prowadzi nas życie ku prawdzie. Mieliśmy z Wiktą system taki, żeśmy zmieniali imiona: Władek nazywał się Michałem, Stasiek Jerzym, a ja — Frankiem. Prawdziwe to zbawienie było dla mnie, gdyż coby to było, gdyby ta kobieta znała moje imię; coby to było, gdyby mnie tak nazwała wobec Joasi: zaiste, nie wiem i myśl o takiej możliwości napełniła mnie zgrozą; w oczach mi się zrobiło ciemno, pobladłem, aż musiałem się oprzeć o ścianę i drżącym głosem niecierpliwie już mówiłem do Piotra:
— Weźcie tę kobietę i wsadźcie do dorożki. Odwieźć ją tam a tam, a dorożkarzowi dajcie mój bilet dla pani N. — piliłem stróża, aby jak najprędzej sprawę załatwił. Dałem mu jeszcze rubla za pośpiech — i odetchnąłem dopiero, gdy Piotr z babą znaleźli się za drzwiami.
Wróciłem do swego gabinetu, gdzie w pobliżu drzwi stała Elfryda. Byłem zawstydzony i onieśmielony; poprostu było mi wstyd mojej przeszłości, tego momentu, który mi się dziś wydawał hańbą. I trwoga była we mnie, czy aby Elfryda nie miała jakich podejrzeń; czy nie domyśliła się czego. Ale ta łabędzia dusza nawet przypuszczeń żadnych nie miała; okrzyk „Franek“ przeszedł koło jej ucha niedosłyszany. Owszem, rozjaśniona, dziękowała mi bardzo, z uśmiechem tak czarownym, że cały mój niepokój prysnął, niby mgła. Byłem teraz, jak w marzeniu: sam na sam z tą czystą, ukochaną, słodką dziewczyną.
— Teraz widzę, że pan ma serce. Bardzo się cieszę. Tyle nieszczęścia jest na ziemi — i to wszystko. I gdyby tylko zmienić ustrój socjalny...
Moje drogie biedactwo, ona wierzyła, że ustrój socjalny można zmienić odrazu, byle się tylko ludzie na to zgodzili; ale mnie to sprawiało wielką przyjemność, kiedy ta miła istotka plotła sobie takie koszałki-opałki, i, owszem, jeszcze ją podniecałem. Strasznie urągałem na ten ustrój socjalny i dawałem jej nawet fantastyczne pomysły zmiany „tego wszystkiego“. Zgadzała się ze mną doskonale i powoli znikała jej nieśmiałość w stosunku do mnie. Rzeczywiście, sytuacja była wyjątkowa dla tak zwanej panny dobrze wychowanej. Była w mieszkaniu kawalerskim, co prawda, u starego kawalera, ale bądź-jak-bądź wiedziała, że mi nie jest obojętną. To też chciała zaraz uciekać i już mię żegnała; ja zaś dziękowałem jej pokornie za ten zaszczyt, za zjawienie się u mnie, za to rozświecenie moich ciemności i rozcieplenie mojego zimnego mieszkania swoją osobą.
— Ach, jaki też pan szkaradny, żeby mi takie głupstwa opowiadać! Pan mię pewno ma za jakąś gęś salonową — i dla tego mi pan tak pochlebia. Jużbym wolała, żeby pan był cynik, bo mi mówili, że pan jest cynik. Czy pan naprawdę jest cynik? Co to jest cynik?
— Cynik? Nie wiem. Nigdy nie byłem cynikiem. Co pani nazywa cynikiem?
— Cynik — to jest taki, co drwi z miłości i nie odczuwa miłości. Mnie się zdaje, że pan nie odczuwa miłości.
— Droga panno Joasiu, odczuwałem ja miłość, kiedy byłem młody, ale nie dziś to dla mnie o tych sprawach myśleć.
— To pan już taki stary?
— Ojcem pani mógłbym być...
— Cha, cha! To zabawne... Wcale, wcale nie mógłby pan być moim ojcem, tylko...
— Tylko...
— Tylko... Kiedy pan nic nie rozumie. Pan jest bez serca. Czasem to ja pana bardzo nie lubię... O, jaki tu u pana nieporządek...
Tu Elfryda zaczęła mi pokazywać braki mojego mieszkania, które mnie się wydawało bajecznie czystym i eleganckim. Ale ona wskazała mi tysiące braków i niedostatków. Na ścianie wisiały obrazki Stycznia i kilku innych moich znajomych malarzy, a nadto ośm lub dziewięć fotografji kobiecych.
— A to co za kobiety? To pewno pańskie kochanki. Czy pan się kiedy kochał? Czy pan się naprawdę kochał? Niech pan mi powie.
Opowiedziałem Joasi parę ad hoc upiększonych historyjek, w których mniej więcej bohatersko występowałem. Niektóre pominąłem: wspomniałem Czesię, Jadwigę, Wandę, Marylę — wreszcie najdłużej zatrzymałem się nad historją Julji, której fotografja zresztą była ukryta w biurku — i nie wisiała na ścianie. Była to, rzeczywiście, tragiczna sprawa, choć niezmiernie prosta. Julja była żoną mego kolegi — i kochaliśmy się z nią bardzo gorąco, ale razem bardzo czysto i szlachetnie: gdyż niemniej kochałem jej męża, który o tej miłości wiedział i który owszem dał nam wolną drogę do postępowania. Wiedzieliśmy, że pójść za popędem serca, byłby to dla męża Julji wyrok śmierci — i że on oczekiwał tego wyroku z najwyższym spokojem. Otóż ani ona, ani ja nie chcieliśmy do tego dopuścić — i postanowiliśmy się rozejść. Jakoż rozeszliśmy się na zawsze z sercem obolałym. Mówiłem o tym z prawdziwym wzruszeniem — i naraz usłyszałem spazmatyczny płacz Elfrydy. Widoczne było, że ją ta historją rozrzewniła do głębi.
— O, jaki pan był nieszczęśliwy! O, jakże to piękne! Pocieszenie panu jest konieczne!
Widziałem, że Joasia całą tę historję o Julji przeniosła niemal na dziś lub najbliższe wczoraj — i przetopiła ją w swoim własnym liryźmie. Siedziała przy mnie na fotelu, w niebieskim płaszczu i kapelusiku czarnym filcowym, przystrojonym w róże herbaciane.
Było mi tak dobrze, rozmowa nasza była tak serdeczna i słodka, że czułem się niesłychanie młody i naiwny. Z lekka cała ta rzewność zaczęła mi się wydawać nieco śmieszną. Chochlik jakiś podsuwał mi grzeszne myśli. Ale odpychałem te myśli od siebie. Owszem — postanowiłem zachowywać się surowo dla dwuch powodów: naprzód, aby nie angażować się na żaden czyn, któryby w przyszłości mię wiązał, a po wtóre — na wypadek, gdyby Elfryda miała zostać moją żoną, chciałem, aby weszła do mego domu, jako virgo immaculata, najmniejszym pożądaniem ani dotknięciem nie splamiona.
Postanowiłem być wobec niej czysty bezwzględnie, choć czułem, że w tej czystości jest więcej cynizmu, niż gdybym się oddał temu, co było we mnie istotnie. Byłoby najwłaściwszym wytrwać w tej obłudnej i cynicznej czystości, ale mię opanowała wiosna i naraz stałem się, jak młodzieńczyk, który własną wolę zatracił.
Elfryda wstała i zaczęła się żegnać. Twarzyczka jej biało-różowa, wcale nie klasyczna, owszem niezupełnie regularna w rysach — ale niezmiernie ładna — zdała mi się nagle zjawiskiem, którego niewolno oglądać bez pocałunku. Niespodzianym ruchem ująłem Elfrydę wpół i pocałowałem ją w to miejsce, gdzie koło ust formują się dołeczki. I oto stała się rzecz, której w głębi duszy oczekiwałem.
Jej jasne oczy zabłysły tak, że zdawały się jak płomienie. Spojrzała na mnie z niesłychaną pogardą królewny obrażonej — i bez słowa pożegnania opuściła moje mieszkanie. Szczególna rzecz, byłem z jej postępowania bardzo zadowolony — i, choć w duszy mię to bawiło, przybrałem maskę człowieka, uderzonego piorunem. Zwłaszcza ta maska utrwaliła się, gdy po małej chwili usłyszałem dzwonek. Otworzyłem: weszła Elfryda, niemniej surowa i pełna powagi, jaką miewają królewne w bajkach dla dzieci — i powiedziała te słowa:
— Zapomniałam parasolki.
Z zimną powagą wręczyłem królewnie parasolkę, ukłoniłem się jej sztywno; ona zaś, wziąwszy zapomniany objekt, wyszła krokiem dumnym, w którym znać było, że serce ją boli z rozczarowania.
— Stało się! utraciłeś mię na wieki! — tak mówiło całe jej zachowanie.
Gdym znalazł się w samotności, zacząłem rozważać, czy nie stało się dobrze. W istocie bowiem małżeństwo moje z tym dzieckiem byłoby absurdem: w ten zaś sposób nie ja zerwałem z nią, ale ona ze mną. Stałem się wielkim optymistą. Logika zdarzeń była dobroczynna. Jutro wyjeżdżam nad Dniepr; pójdę tylko przedtym pożegnać się do pani Marskiej.
W jakąś godzinę potym zjawił się u mnie Stasiek. Byłem przekonany, że mnie przychodzi wyzwać na pojedynek w obronie honoru swej zhańbionej siostry. Nic jednak o tym nie wiedział.
Wkrótce wyjechałem nad Dniepr. Nie będę opisywał swego tam pobytu, gdyż to do rzeczy nie należy.
Cały się oddałem pracy przygotowawczej co do budowy mostu w powiecie N., gubernjum Czernihowskiego. Naprzemiany siedziałem w kancelarji swojej lub też byłem w rozjazdach, czyniąc pomiary i projekty.
Starałem się zapomnieć o Joasi, ale, rzecz osobliwa — coraz bardziej mi się przypominała jej postać, a zwłaszcza jej wizyta u mnie, zakończona tak nieszczęśliwie, czy też tak szczęśliwie — pocałunkiem. W wyobraźni sprawa ta przedstawiała mi się z ciągle rosnącą mocą, jako coraz okropniejsza zbrodnia. Skutkiem tej zbrodni — zdawało mi się czasem, żem utracił na wieki jedyną cudowną sposobność do szczęścia. Czasem naodwrót wydawało mi się, żem ocalił i ją i siebie. Jednakże tu na tej dalekiej ukrainie taka we mnie nastąpiła zmiana, że mój nastrój sceptyczny jakoś pierzchał — i stawałem się melancholijno-marzycielski.
Czyniłem sobie wyrzuty, żem wyszedł ze swej roli czystego cynizmu lub też cynicznej czystości i żem przez swój studencki postępek sprofanował to właśnie, co chciałem mieć kryształowym.
Przed wyjazdem byłem z pożegnaniem u cioci. Elfryda miała również kufry spakowane. Dowiedziałem się, że wyjeżdża do rodziców na wakacje. Pożegnała się ze mną lodowata i niewzruszona. Nosek jej tylko drgał nieco, a oczy, przesłonięte rzęsą, w dół opuszczone — były niewidzialne. Twarz miała bladą i dumną, jak figurka z Tanagry. Ponieważ całą tę sprawę traktowałem w jakiś szczególny sposób, jakby to była historja nie realna, ale poprostu fantazja na fortepjan, przeto, choć mi ta przygoda była przykrą, to jednakże jej bieg interesował mię, jak zabawna nowela, dotycząca rzekomo trzecich osób. I ja też z surową powagą, niby to żartujący, niby obojętny — pożegnałem Elfrydę.
Dodać muszę, że p. Elizy nie widziałem, gdyż leżała w swoim pokoju w łóżku — i była „nieswoja“; mdłości, torsje, omdlenia ją nawiedzały; wogóle choroba zdawała się dość niewyraźna — i doktór dotąd nie określił jej nazwy.
Żyłem tedy na dalekiej ziemi naddnieprzańskiej, cały zajęty matematyką, ale w istocie moja myśl była gdzieindziej — była daleko — i krążyła koło Pogoryszek, wcale nieznanego mi miasteczka, ale które, mimo to, kochałem, gdyż tam mieszkała... ona... Miałem jej liściki, miałem jej rysunki — i nieraz je przeglądałem, jakby to była niewyczerpana kopalnia marzeń. Na południowym słońcu tutejszym stawałem się coraz bardziej studencki. Minęło parę miesięcy. Nadchodził listopad. Znakomita część mojej pracy była już wykonana — i zamierzałem niedługo na pewien czas pojechać do Warszawy. Byłem teraz często poza domem, jeździłem po brzegach rzeki już to po stronie miasta N., już to po drugim brzegu, gdzie często nocowałem w chatach włościan ukraińskich, w chatach, czysto wybielonych, zdobnych w rozmaite malunki, z ogródkami, pełnemi słoneczników. Wieczorami gościnni gospodarze śpiewali mi pieśni i grali na bałabajkach.
Widok szerokich bezbrzeżnych pól, z lasami na dalekim widnokręgu, ogromne czerwone księżyce, wiatry już szumiące jesiennym powiewem, ale ciepłe i przyjemne — wszystko to wciąż rzewniejszy budziło we mnie nastrój. Sny ukazywały mi Joasię w coraz piękniejszych, w coraz bardziej anielskich postaciach.
Właściwie nie należy nigdy myśleć o tym, co stracone. Ale czy są na świecie rzeczy bezwzględnie stracone? Oto właśnie, żem nie wierzył w stratę — wspominałem tę moją wizję rusałczaną.
Zaczynam wierzyć, że nasz kolega, Jan Podobłoczny, który się w ostatnich czasach zajął okultyzmem, ma słuszność. Istnieje zapewne nieświadoma komunikacja dusz na odległość. Przekonałem się, że Elfryda nie przestała myśleć o mnie, choć jeszcze była na mnie rozgoryczona.
Pewnego razu, wróciwszy z chutoru do miasteczka, znalazłem kartę pocztową. Karta była czerwona, a na niej ręcznej roboty akwarelka z podpisem: widok Pogoryszek (lasek, rzeczka, domki, kościołek), zaś poniżej wiersz bezimienny, który przepisuję dosłownie:
Ukochałam w tobie to, co boże,
Twoich marzeń idealny zdrój;
Ukochałam myśli twoich zorzę —
Przewodnią mi gwiazdą był duch twój.
Dziś nie wielbię cię, nie czczę, nie wierzę:
Rzucam święty twej kapłanki próg —
Bo poznałam w tobie jeno .......!
A myślałam, żeś wielki, żeś bóg.
Na boku napisane było jeszcze: Exegi! wielkiemi literami.
Wiersz może niezupełnie jasny i nie wszędzie odpowiadał warunkom prozodji, ale niewątpliwie był to owoc długich rozmyślań i pewnej namiętności. Z pisma, oczywiście, poznałem, kto był autorem, raczej autorką tego listu; niemniej i treść jego, piorunująca i groźna, doskonale odpowiadała moim marzeniom.
Wiersz, jak okazało się później, był plagjatem; jest to przepisany i przekręcony dowolnie utwór jednego z poetów współczesnych. — Zaznaczam to w nawiasie.
Liścik ten i rozrzewnił mnie i zabawił. Moja laleczka chciała zabawić się w Junonę — i wyrazić mi raz jeszcze swą niezgłębioną pogardę dla mojej osoby... Z drugiej strony nie domyślałem się wcale, że ona we mnie widziała tyle wielkości, tyle boskości i innych cudów. Okazuje się, że trzeba mieć odpowiednie oczy, aby widzieć bóstwo tam, gdzie go niema. I ten ból rozczarowania — o moja słodka, pieściwa gołąbko, jakżeś ty nieszczęśliwa, żeś utraciła wiarę w swego boga! Żal mi cię bardzo, ale bądź pewna, że się dostroję do twoich wyżyn.
Nie, ta osóbka dziwy ze mną wyprawia. Muszę się stać wielki, muszę w sobie zogniskować boskość, muszę w sobie zwalczyć kropki... inaczej wszystko będzie stracone!
Byłem tego wieczora bardzo wesoły i zadowolony: już czułem się podniesiony wysoko ponad... i już marzyłem o spotkaniu z Joasią w Warszawie.
W niedługim czasie potym byłem już z powrotem w swoim starym mieszkaniu. Było po wakacjach; nazajutrz zaraz spotkałem się ze Staśkiem, który miał jakąś sprawę honorową i na jej konto pożyczył ode mnie 25 rubli. Dowiedziałem się od niego, że Joasia za parę dni wraca do cioci.
Jakoż zdarzyło się bardzo fortunnie, że i Elfrydę spotkałem na ulicy. Uśmiechnęła się do mnie czarownie i słodko, jakby zapomniała o swojej roli — obrażonej bogini, ale wnet odęła buzię i zaczęła być lodowata.
Dziękowałem jej za pamięć i za tę kartkę czerwoną z malowanką i z wierszykiem: wiersz, choć tak gorzki — piękny jest i podniosły, wyrzut słuszny i niewątpliwie ten, do kogo słowa były zwrócone, pod wpływem tych cudownych słów się zmieni i z kropek stanie się na nowo bogiem.
Joasia szczerze była zadowolona tą tyradą, prawdopodobnie słabo odróżniała sztuczność od prawdy, choć i ja tak byłem rozradowany spotkaniem z Joasią, że i we mnie sztuczność stała się mimowoli prawdą. Pragnąłem zostać bogiem — nagle, bez wysiłku, cudem, aby... właściwie, aby sprawić przyjemność Elfrydzie... Czy istotnie tędy prowadzi droga do boskości — wątpiliby o tym zapewne ci starzy cynicy, którzy się zbierają na kolacjach u p. Wincentego, ale ja w tym momencie przestałem być cynikiem, byłem na nowo młody i odmłodzony, czułem się zakochany, jak student, choć, co będzie dalej, o tym nie myślałem. Amabam amans amare — jak mówi Ś-ty Augustyn.
— To, co pan wie... wtedy u pana... to było bardzo brzydkie. Ale ja... pana lubię. Tylko musi pan się zmienić i być tak, jak przedtym. Tak mi przyszło na myśl napisać ten wierszyk, choć ja sama nie pisuję wierszy, ale jaki pan jest mądry, że się pan odrazu domyślił, że to ja napisałam.
— Przez intuicję...
— Czy pan o mnie kiedy myślał? Pewno pan o mnie zapomniał zupełnie! Co ja dla pana znaczę? wy wszyscy jesteście jednakowi. Stasiek już się teraz w piątej pannie kocha, a zawsze na wieki, zawsze jedyny, pierwszy i ostatni raz, zawsze aż do śmierci. Ale teraz to Stasiek kocha się w bardzo bogatej pannie. Jabym go tam nie kochała: szałaput, zmienia się co chwila i strasznie się zadłuża: tatuś musiał za niego 700 rubli długów zapłacić, a jeszcze futra mego nie wykupił z lombardu ani zegarka... Ale czy pan wie, co za nieszczęście mamy z panną Elizą?
— Cóż się stało?
— Nie, nie mogę panu powiedzieć, bo to sekret. W każdym razie p. Eliza jest bardzo chora, ale to wszystko przez ten ustrój społeczny. Niech pan do nas zajdzie: ciocia będzie bardzo rada.
∗
∗ ∗ |
Kiedym już się pogodził z Elfrydą i kiedy już na nowo ją zobaczyłem, jako nieutraconą, ale owszem jakby odzyskaną, znów obudziły się we mnie wątpliwości i wszystkie marzenia, które mi ozłacały samotne wieczory nad brzegami Dniepru — prysły nagle i zupełnie z innej strony mi się ukazały. U p. Wincentego powitano mnie bardzo serdecznie: niektórzy mię uważali, jakobym już był pogrzebiony, ożeniony, zamarły — i na nowo rozpoczęli swoje złośliwe opowiadania o kobietach. Choć były śród tych opowiadań niektóre bardzo zabawne, to jednak, gdym się znalazł sam na sam ze sobą, doszedłem do takiego wniosku:
— Wszystko, co oni mówią, może być prawdą: ale Joasia jest zupełnie inna, jest to wyjątkowa, jedyna kobieta — i na całej ziemi nie znajdzie się druga, do niej podobna.
Formuła ta stała się dla mnie tak oczywiście prawdziwa, że mi się wyryła w duszy, jako zasadniczy aksjomat mego życia. Dalszych wniosków jednakże z tego nie wyciągałem; tylko mi ciągle błądził wierszyk:
Gdybym był młodszy, dziewczyno!
i byłem szczęśliwy, żem taką wyjątkową, jedyną w życiu spotkał. Wszystko, com w Joasi zauważył, jej postać, jej głos, jej słowa, jej myśli, uśmiech, postępowanie — wydawało mi się nieskończenie harmonijnym — doskonałym, wyjątkowym, jedynym. Nie, ten cynizm moich przyjaciół, zresztą i mój własny — to przecież ślepota i nic więcej. Poprostu przejrzałem i stałem się jasnowidzący.
Spotkałem się kiedyś z Janem Podobłocznym, który, choć bywał na naszych zebraniach, to jednak miał odmienne pojęcia o miłości, gdyż kochał się raz jeden tylko w życiu, i żona jego — jak mówił — była nadzwyczajnym medjum miłosnym. Nie objawiając mu tajemnicy, pytałem go dyskretnie o pewne fenomeny psychiczne, jak je rozumieją okultyści — i z jego objaśnień dowiedziałem się, że wszystko właśnie odbywa się tak, jak u mnie: nadzwyczajne przeczulenie, jasnowidztwo, odczuwanie na odległość, wyjątkowa promienność widzeń sennych i t. d. Świat mi się ubarwił tak jaskrawo i żywo, jakbym dopiero wchodził w życie — i nie było dla mnie niespodzianki, którejbym nie oczekiwał w sposób najspokojniejszy. Im rzecz była dziwniejsza, cudowniejsza, tym mi się zdawała bardziej naturalna i istotniejsza, tym zgodniejsza z wewnętrzną logiką zjawisk. Nieraz o czym zamarzyłem, natychmiast się urzeczywistniało, jakby moje marzenie było właśnie wolą fatum.
Jeżeli mówię — nieraz, to przesadzam; zdarzyło się to raz jeden. Siedziałem kiedyś u siebie i marzyłem tak:
— Jakby to było ładnie, gdyby tu znów się zjawiła Elfryda.
I oto dał się słyszeć dzwonek; biegnę otworzyć drzwi — w progu stała Elfryda. Byłem nad wyraz szczęśliwy: jakiś dobry bóg mię wysłuchał! Elfryda była blada, zmieszana, niespokojna. Płaszczyk miała na sobie ciemny, aksamitny, rodzaj futerka i białe boa z piór na szyi; kapelusz czarny słomkowy nosiła niezupełnie równo szpilką dużą przekłuty, jakby nie miała czasu przybrać się należycie. Oczy miała podczerwienione, jakby płakała. W pierwszej chwili przypuszczałem, że — jaka scena z ciotką, albo może Stasiek przykrość jej zrobił: słowem, niespokojnie patrzałem na tę ptaszynę, w której sercu widocznie kołatało jakieś niespodziewane nieszczęście.
— Panie! — zawołała, wszedłszy do mego gabinetu — musi pan mię ratować... to jest nie mnie... Dziecko... Właściwie nie dziecko, bo jeszcze niema dziecka... To ten rudy malarz, co wygląda jak bandyta — wszystko przez niego.
— Niechże się pani uspokoi, na miłość Boga... Nic pani nie rozumiem... Co się stało?... Może szklankę wody...
— Dobrze, niech mi pan da szklankę wody.
Natychmiast wykonałem jej życzenie, a gdy się uspokoiła, zacząłem ją pytać, co się stało.
— Eliza! — powiedziała mi na to — i zrozumiałem wszystko. — Pan wie, że Eliza długo była chora, a nikt nie wiedział, co jej jest, bo doktór nawet cioci nie chciał powiedzieć. Ale teraz to już nie można ukrywać, bo wszystko się ujawniło — i Eliza sama powiedziała. Ona jest zhańbiona, a to wszystko przez tego malarza, co do niej chodził nocami przez okno. I teraz ona jest brzemienna (powiedziała to surowo i mocno, jakby podkreślając swą odwagę i świadomość, że wymawia takie słowo) i będzie miała dziecko — i to bardzo niedługo. Jak tylko ciocia się o tym dowiedziała, to się wielce rozgniewała i powiedziała: Taki skandal w moim domu! Nie można pozwolić! Eliza nie będzie już u mnie! Niech sobie szuka gdzieindziej przytułku, nie u mnie — i t. d., i t. d. Nie dziwię się cioci, bo to kobieta staroświeckich przekonań, zresztą bardzo szanowna, ale nie rozumie, że temu wszystkiemu jest winien ustrój społeczny. Ale tymczasem trzeba przecież ratować pannę Elizę, nie można jej tak zostawić: choć ona trzymała się dotąd bardzo dobrze i ukrywała swój stan zręcznie, ale ostatecznie jest już za późno. Pan rozumie, że musiałam tu zwrócić się do kogoś zaufanego o pomoc. Niech pan się nie dziwi, że ja tu wszystko mówię tak otwarcie, ale pan zrozumie, że teraz nie czas na fałszywe ceremonje. Ja teraz już jestem dorosła i wszystko wiem, co należy wiedzieć. A co do pana, to mam nadzieję, że pan swego błędu nie powtórzy i że pan zachowa się...
— Nie tak, jak wtedy... — zauważyłem półironicznie.
— Właśnie, żadnych kropek... — odparła z uśmiechem.
Muszę wyznać, że mi zachowanie się Elfrydy imponowało: widocznym było, że przez te wakacje dużo myślała i znacznie dojrzała duchowo. Z tego miłego dziecka stawała się wspaniała kobieta.
Całe jej wzięcie się do sprawy z Elizą wydawało mi się nadzwyczaj szlachetnym i czystym w swojej śmiałości.
Naturalnie zająłem się najgoręcej tą nieszczęśliwą damą francuską, która miała taki accident.
Sprawa ta wymagała pewnych sum, których nie miała ani Joasia, ani Eliza. Ciocia wypłaciła swej damie do towarzystwa więcej, niż się należało, gdyż Eliza była bardzo lekkomyślna i wszystkie swoje dochody wydawała na fatałaszki, tak, iż właściwie była zadłużona u cioci. Jednakże pani Marska, wobec fatalnej sytuacji, dała jej sto rubli.
Owóż zająłem się tą sprawą gorąco. Wszystko to robiłem dla Joasi — i sprawa Elizy wydała mi się naraz tak nieskończenie ważną, jak żadna inna. Zaniedbałem na parę dni nawet swoich prac inżynjerskich — i krążyłem nieustannie między instytucją, gdzie umieściłem Elizę (dyskrecja zapewniona), a domkiem pani Marskiej.
Ciocia była mocno zgorszona tym zdarzeniem, ale że była to wielce dobra kobieta, więc się interesowała losem swojej dawnej panny do towarzystwa, którą bardzo lubiła, gdyż Eliza była to osoba niezmiernie miła, temperamentu południowego, pełna żywego polotu i dowcipu. Temperament ją gubił: mówiła mi ze śmiechem, że zawsze sobie przysięga, że będzie très sage, très sage! i nigdy się jej to nie udaje, co parę lat musi jakieś głupstwo zrobić.
Byłem kilka razy u jej opiekunki: Eliza wychodziła do parloir’u w ubraniu quasi-szpitalnym; oczy miała zawsze wielkie, czarne, błyszczące, ale twarz wynędzniałą, pożółkłą; miała w sobie szczególną kombinację przygnębienia z powodów socjalno-jurydycznych swej sytuacji z tą osobliwą, roślinnego niemal charakteru radością, jaka błyszczy w spojrzeniu kobiety, która ma zostać matką.
Ta smukła niegdyś postać, dziś zdeformowana, robiła na mnie przykre wrażenie i niewątpliwie uciekałbym zawsze po paru minutach, gdyby nie to, że mi towarzyszyła Elfryda, która z rozrzewniającym współczuciem przypatrywała się swej przyjaciółce.
Te szczególne odwiedziny powtarzały się kilkakrotnie, co mi pozwalało ciągle niemal obcować z Joasią. Oczywiście, było mi to nad wyraz przyjemne, choć nie przypominam sobie, żeby kto z zakochanych bywał w takim groteskowym położeniu, odwiedzał ze swą ubóstwianą jej przyjaciółkę, która ma nielegalnie zostać matką — Shocking! A jednak tak było — i sprawiało mi to niezmierną radość, gdym widział, jak delikatnie i życzliwie Elfryda zachowywała się wobec nowego, na świat wschodzącego życia. Było w niej samej jakieś słodkie i rozkoszne upojenie, niby przeczucie macierzyństwa, niby zwiastowanie przyszłych nowych istnień, których ona byłaby rodzicielką. Elfryda już kochała to nieistniejące dziecię, może więcej, niż jego rodzona matka, która miała rozmaite powątpiewania co do potrzeby tego zjawiska.
Eliza w istocie bardzo ironicznie traktowała zarówno ce cochon d’enfant, jak i jego papę — tego bandytę-malarza, co godzinami stał pod latarnią, patrząc w okno Elfrydy.
Gdy jednakże się okazało, że Elfryda nie jest tak dostępna, jak młody człowiek przypuszczał, bandyta pewnego razu na ulicy zbliżył się do Elizy i zaczął z nią rozmowę o Elfrydzie: tymczasem z rozmowy tej wynikły rezultaty wcale nieoczekiwane. Cette canaille zmienił nagle swój afekt i zaczął flirtować z Elizą; był to, jak mówiła Eliza, un brute, ale miał w sobie un diable, i oto enfin, jakoś, kiedyś, coś — zaczęło się, a skoro się już zaczęło, to, koniec końców, trzeba było dojść do końca. Pewnego dnia malarz zniknął i nawet niewiadomo, gdzie się ukrył. Nikt go nigdy nie widział.
— Nous n’irons plus au bois, les lauriers sont coupés! — zakończyła swoją historję Eliza, która wcale nie traktowała swej sytuacji tragicznie, owszem, nieco operetkowo.
Pewnego dnia powiedziała nam „mądra pani“, że nie może nas przyjąć i że Eliza nie wyjdzie z łóżka. Był to moment krytyczny, który na Joasię oddziałał bardzo przygnębiająco. Zapłakana wróciła do domu i nieustannie wysyłała mnie po wiadomości. Jakoż w parę dni potym, gdym był w azylu pięknej uwiedzionej, usłyszałem wielką nowinę:
— Dziecko się urodziło. Matka jest zupełnie zdrowa, również i nowonarodzona dziewczynka.
Elfryda znów się rozpłakała, tym razem z radości, gdym jej tę nowinę powiedział. Była tak ucieszona, jakby sama została matką.
Jeszcze dwa tygodnie leżała Eliza w przytułku, poczym jednak trzeba ją było odebrać z zakładu i gdzieś prywatnie pomieścić. Eliza z niezmiernym humorem przyjęła swoją córkę, małego, straszliwego potworka, czerwonego, jak raczek, a krzykliwego, jak papuga. Bawiła się nią, jakby lalką, pieściła ją, całowała; słowem, czy to pod wpływem nagłego poczucia macierzyństwa, czy też poprostu dla tego, że się pozbyła tego ciężaru, co jej łono deformował — stała się niezmiernie tkliwą matką. Dodam, że po tym przejściu bardzo wyładniała, i pod niebieską kołdrą, w białym staniku i białej zasłonie na głowie, wyglądała poprostu uroczo.
Nie dziw też, że ją Elfryda całowała, uszczęśliwiona, że się narodziło dziecię, i że jego matka jest taka piękna. W Joasi też dziewczynka znalazła czarującą opiekunkę, pełną miłości i tak gorliwą, jakby już się z dzieckiem nigdy miała nie rozłączać. Początkowo Elfryda prosiła ciocię, aby wzięła do siebie Elizę z powrotem. Ale ciocia nie chciała na to żadną miarą przystać: rygor jej moralności byłby nieustannie gorszony widokiem dziecka, nie zapisanego w odpowiedniej kancelarji, na odpowiednim stemplowym papierze. Ostatecznie, zacna staruszka pogodziła się z faktem, pragnęła nawet zobaczyć dziecko Elizy, odwiedziła ją w przytułku ale nie mogła żadną miarą na to przystać, aby to zgorszenie w domu jej było wciąż obecne.
Raz jeszcze ofiarowała dwieście rubli, aby Elizie umożliwić paromiesięczną egzystencję, ale zastrzegła sobie, żeby ta gdzieindziej wynajęła mieszkanie. Elfryda na chwilę miała ideę — dość naiwną — abym ja Elizę pomieścił u siebie, ale pomimo całego mego afektu dla tej cudownej istoty — nie zgodziłem się na to.
Sam jej wynająłem pokój u jakiejś zacnej kobiety — i tam też się wprowadziła razem ze swoją córką.
Nawiasem mówiąc, byłem zadowolony, że już się ta sprawa skończyła. Miałem już tego dosyć. Niechże się teraz Eliza sama zajmuje swoim dzieckiem. Jednakże cały ten osobliwy okres nie był dla mnie bez przyjemności: skutkiem tych ciągłych odwiedzin Elizy nastąpiło między mną a Joasią takie zbliżenie i taka serdeczność, że właściwie różnicy wieku między nią a sobą już nie czułem i zupełnie naturalnym wydawałoby mi się, gdybym się z tą osóbką ożenił.
Mimo to jednak nie mogłem się zdecydować. Cała sprawa z Elizą nie pozwoliła mi na to, com postanowił jeszcze w N., aby na nowo w sobie rozbudzić bóstwo, jak tego pragnęła Elfryda. Istotnie, ciągłe wizyty u akuszerki, odwiedzanie położnicy, poszukiwanie mamki i t. d., są to wszystko działania bardzo zacne, ale bynajmniej nie pomocne w pracy nad wywoływaniem w swej duszy boskości. Bezwarunkowo, w ciągu tego miesiąca czasu byłem tak zajęty, żem nie mógł szukać bóstwa, a zapewne ta trocha, com ją posiadał, wyparowała ze mnie i ulotniła się, niewiadomo jak i gdzie.
I oto sprzeczność losów ludzkich: Elfryda, która żądała ode mnie, abym został bogiem, przez swoje zajęcie chorą przyjaciółką przeszkodziła mi w osiągnięciu boskości.
I cóż tu czynić? Takem się przyzwyczaił do obcowania z Elfrydą, że było mi zupełnie niepojętym, jak będę istniał bez niej.
Zapewne, myśl połączenia się z nią na zawsze był to egoizm z mojej strony, ale niemniej egoizmem była myśl rozłączenia się, aby nie zmieniać warunków mego dotychczasowego życia.
Pytanie: dla czego nie mam wybrać tego egoizmu, który mi daje większe zadowolenie — czyli, dla czego nie wybrać małżeństwa?
Czy wogóle horror małżeństwa nie jest takim samym przesądem, jak samo małżeństwo? Czy wogóle w naszych wielu pozornych sprzecznościach życiowych niema utajonej tożsamości? I dla czego z pośród wielu utajonych tożsamości nie mam wybrać tej, która ma takie śliczne złote włosy, i takie śliczne niebieskie oczy, i takie dobre, jedyne, wyjątkowe serce.
Odwiedzaliśmy jeszcze nieraz Elizę — i zwykle prowadziliśmy ożywione dyskusje właśnie na temat poszukiwania bóstwa i tożsamości. Joasię moje słowa drażniły, gdyż czuła w nich utajoną ironję, która zupełnie nie odpowiadała jej lirycznemu usposobieniu. To też pewnego razu, gdyśmy szli do Elizy, jakby rozżalona, mówiła do mnie z powodu tego rodzaju tyrady:
— Omyliłam się na panu. I dobrze, że jesteśmy sami, bo raz na zawsze niech pan wie o tym, że panem gardzę, nie cierpię pana, nienawidzę... I że, gdyby pan mię na klęczkach błagał o przyjaźń, albo o co więcej — tobym panu powiedziała: Nie chcę! Idź precz!
— Z rezygnacją odejdę... Przeczuwałem, że tak będzie... A więc dziś pożegnamy się na zawsze...
— No, to dobrze... To się pożegnamy... Już ja pana znać nie będę...
I mówiąc to, moja słodka dusza łkać zaczęła tak żałośnie, aż mi serce zajękło. I naraz zaczęła kaszlać, jak osoba, zagrożona cierpieniem płucnym, a tu grudzień był w pełni i śniegi już padały. Zauważyłem dopiero teraz, że Elfryda chodzi niedostatecznie okryta, w jesiennym płaszczu.
— Ależ pani jest przeziębiona! Gdzież pani futerko!
— W lombardzie. Stasiek mi je zastawił — odpowiedziała, ciągle jeszcze łkająca i zapłakana — i chusteczką obcierała oczki.
— Ależ trzeba wykupić — czy pani ma kwit?
— Mam — i wyjęła małą portmonetkę, z której kwit wyciągnęła. — Należy się 30 rubli: tu są w sakiewce.
Wziąłem sakiewkę i pytałem, czy woli iść do domu, czy też razem ze mną pójść do lombardu. Wolała odrazu się przebrać. Pojechaliśmy dorożką do zakładu zastawniczego, oboje milcząc, jakby między nami otchłań runęła. Ja grałem rolę człowieka odpalonego — i byłem smutny bez granic; ona zaś wyglądała tak, jakby spełniła surowy, groźny obowiązek, co jednakże sprawiało jej wielkie cierpienie.
Lombard był na jakiejś bocznej ulicy; jaskinia dość podejrzana — i niewiadomo dla czego Stasiek wybrał właśnie tę instytucję, a nie inną. Jak mi potym Stasiek objaśnił, tu dawali więcej za przedmioty zastawione, ale też procent liczyli ogromny. Ciemne, ciasne, zimne ubikacje, przepełnione liczną, hałaśliwą, niezbyt czystą publicznością — była to owa instytucja, w której się znaleźliśmy. Nie mały czas minął, zanim otrzymaliśmy swój przedmiot, t.j. futro (oraz złoty zegarek). Natychmiast przebrałem Elfrydę, a płaszczyk, który miała na sobie, odesłałem do domu przez posłańca.
Wracaliśmy znowu dorożką, aby do Elizy pojechać.
Chociaż futerko mocno czuć było naftaliną, ale Joasi było ciepło, tak że powoli się uspokajała w swej melancholji. Spoglądała na mnie z wielkim żalem, jakby mówiła: niedobry jesteś...
Wyznaję, żem utracił przytomność. Wszystkie moje żale i tęsknoty tak się jakoś poplątały na widok tej drogiej, kochanej, jedynej, żem zaczął ją błagać, aby się ukoiła, aby mi przebaczyła wszystkie moje grzechy, aby została moją na zawsze, bo ją kocham, ubóstwiam...
Na co ona, nagle błysnąwszy w oku nadzwyczajną błękitną radością, powiedziała:
— Jestem twoją! Zwyciężyłeś!
Masz tobie — a ja sądziłem, żem się poddał. Zresztą było mi to wszystko jedno. Byłem niezmiernie szczęśliwy.
∗
∗ ∗ |
Stasiek szczerze winszował Joasi i mnie porówno, poczym zwierzył mi się, że tę bogatą pannę już porzucił, że znalazł inną bogatszą i nadzwyczaj piękną, szampańską kobietę — i że na ekspensa tej wyprawy potrzeba mu gotówki, a tu golizna okrutna.
— Kochany szwagrze — zakończył — pożyczcie mi sto rubli. Oddam za tydzień.
Pewnego dnia przychodzi do mnie młodzieniec bardzo przystojny i sympatyczny: szuka posady zarządcy w gospodarstwie rolnym. Świadectwa doskonałe: pracował przedtym w powiecie oborskim, w majątku Pożaryszcze, gdzie byli z niego bardzo zadowoleni. Dla spraw rodzinnych zmuszony był opuścić tę posadę — i szuka gdzieindziej. Jestem człowiek dyskretny, więc o tajemnice rodzinne pytać go nie chciałem, przekonany zresztą, że i tak się o nich dowiem. Właśnie zaś miałem dla niego świetną posadę.
— Doskonale pan trafił — mówię mu. — Była u mnie wczoraj pewna pani, poszukująca administratora majątku — koło czterdziestu włók — pensja przyzwoita. Pójdzie pan na ulicę Hożą Nr ab, do pani Leśniewskiej, gdzie obywatelka ta się zatrzymała. Zdaje się, że to również powiat oborski, więc gleba tasama i warunki gospodarcze podobne. Majątek duży. Kultura wysoka. Proszę się pytać o siostrę pani Leśniewskiej.
Młodzieniec, nazwiskiem Jan Pawęża, wielce mi dziękował — i natychmiast udał się na ulicę Hożą. Co tam zaszło, nie wiem, ale nazajutrz, koło pierwszej popołudniu, przychodzi do mnie pani Świętokrzyska, właśnie siostra pani Leśniewskiej, obywatelka z powiatu oborskiego, bardzo wzburzona — i tak mi powiada:
— A to ładnych urzędników pan mi przysyła! Czy pan wie, że ten człowiek chciał mię zamordować? Rzucił się na mnie, chciał mnie dusić!... Ledwie się wyrwałam. Stróża musiałam wezwać do pomocy.
Nic nie rozumiałem. Pawęża wydawał mi się człowiekiem bardzo przyzwoitym. Cóż więc go mogło skłonić do tego czynu? Zapytałem o to wręcz panią Świętokrzyską.
— A skądże ja mogę wiedzieć... Zdaje mi się, że to jaki anarchista, albo poprostu warjat.
Mówiąc to, moja klijentka była bardzo zmieszana. Miała czerwone wypieki na piegowatej twarzy, a wodniste oko migało się tylko pod rudawą powieką. Gdyby była młodszą, mógłbym podejrzewać jakieś obłąkanie miłosne lub coś podobnego, ale moja dama liczyła napewno wyżej czterdziestu lat — i nawet śladów minionej piękności (jeżeli kiedykolwiek była piękną) — nie było znać na jej twarzy. Myślę, że ta kobieta nigdy ładną nie była; chuda i płaska, a przy tym wysoka, miała jakiś ostry, niemiły wyraz twarzy, a wystające, duże, żółtawe zęby górnej szczęki nadawały jej głowie charakter złośliwego buldoga. Nie będę mówił o jej kostjumie: drogie, jedwabne materje świadczyły zarówno o jej zamożności, jak złym smaku. Pstrokacizna kolorów — aż oczy bolały! Miała w sobie nadto coś denerwującego, właściwego histeryczkom: siedząc przy niej, odczuwałem jakiś fluid antypatyczny, który mię niepokoił. Tylu ludzi widywałem, tylu mogłem wytrzymać: jej nie byłem w możności znieść. Poprostu moje życzenie utajone było, aby ta baba poszła sobie precz...
Wkrótce też moje duszne marzenie spełniło się: prosiła o innego rządcę — bez skłonności do morderstwa — i wyniosła się... Ach, jak mi było lekko! Zacząłem nad tą sprawą rozmyślać. Jeżeli ja wobec tej kobiety powziąłem życzenie, aby się nagle znalazła o sto mil ode mnie — to może i ten człowiek... Zapewne, ale, spojrzawszy na nią, mógł on najspokojniej powiedzieć: Do widzenia! — i koniec. Więc, jeżeli to prawda, cóż to mogło znaczyć?
Oczekiwałem Pawęży, ale więcej niż tydzień minął, zanim się ukazał. Był jakiś nieswój, markotny. Spokój, który, zdaje się, stanowił główną cechę jego charakteru — przeszedł w stan osobliwej tępoty. Nie chciałem go urazić nazbyt ostrym słowem.
— Co pan zrobił? — mówiłem łagodnie. — Ta pani skarżyła mi się tu na pana w sposób... niepojęty. Podobno, że się pan wobec niej zachował tak... osobliwie. Co to ma znaczyć? Pani Świętokrzyska...
— O błagam, niech pan nie wymawia tego nazwiska! Gdybym był wiedział, że to ta kobieta, ta przeklęta, ohydna kobieta... Czemużem tam chodził? To djabeł wszystkiemu winien... Dla czego mi pan nie powiedział z góry, jak się nazywa ta przeklęta?... Nie poszedłbym do niej, żadną miarąbym nie poszedł... Stało się wielkie nieszczęście...
Muszę zaznaczyć, że Pawęża ze stanu osępienia przeszedł nagle do gwałtownego podniecenia — i zaczął chodzić po pokoju szybkim krokiem, tam i z powrotem, a w oczach mu zabłysły szczególne ognie...
— Niech się pan na mnie nie gniewa — dodał znacznie spokojniej. Ja panu niecałą prawdę powiedziałem. Tak, ale jakże miałem po światach obnosić swój wstyd i nieszczęście?... Widzi pan (zaszeptał) — ja byłem półtora roku w domu obłąkanych; i to ja panu określiłem jako powody rodzinne... Bywają sprawy rodzinne — bardzo szczególne... bardzo... I wyleczyłem się, zupełnie wyleczyłem... Pan mnie widział: czy pan domyśliłby się, że ja jestem warjat? Doktór przy pożegnaniu mi powiedział: „Panie Janie, pan jest dziś zdrowszy ode mnie!“ I to wszystko wie pan przez kogo (mocno ścisnął mnie za rękę)? Przez tę kobietę. I co za dziwne zdarzenie! Pan mię wysyła, do kogo? Do niej. Pierwsza osoba, którą zobaczyłem po wyjściu stamtąd. Czy pan rozumie (ach, żeby ten człowiek puścił już moją rękę!) — czy pan rozumie, co się ze mną stało, kiedym ją zobaczył? Oszalałem na nowo — do szczętu oszalałem. Rzuciłem się na nią — chciałem ją zamordować. Tak, to prawda. Ale szczęściem, że mnie wypędzili: stróż — bardzo mocny chłop — i drugi jakiś furman. Dopiero na ulicy wytrzeźwiałem, ale kiedym wrócił do hotelu — straszna gorączka rzuciła mi się na mózg i całe ciało. Byłem blizki delirjum. Sprowadzono doktora, a pewien znajomy zatelegrafował do matki... Moja dobra, święta, ukochana matka (tu ręce złożył, jak do modlitwy, wyzwalając mnie z kleszczów) czuwała nade mną dzień i noc... Ostatecznie wyzdrowiałem, wróciłem do siebie... Jestem silnie wzruszony, ale zupełnie przytomny. Niech się pan na mnie nie gniewa. Już się to szaleństwo nie powtórzy. Praca mi potrzebna, praca mi konieczna. Tylko teraz będę musiał dokładnie znać nazwisko. Chcę wiedzieć, do kogo idę...
Dałem mu kilka nazwisk, przeprosiłem za omyłkę, żałowałem smutnego wypadku i cieszyłem się z jego wyzdrowienia. Odchodził ode mnie zupełnie uspokojony.
Nie chciałem go bliżej badać. Właściwie bardzo mało wyrozumiałem sprawę z opowiadania Pawęży. Główna nić uchodziła mi z pod ręki. Co za tajemnica łączy młodego, pięknego mężczyznę z tą kobietą, dziwnie antypatyczną, starą i brzydką? Czy jaki romans przewrotny, czy nienawiści rodowe, czy sprawy polityczne albo rachunki pieniężne? To rzecz pewna, że się znali z sobą.
Zajmowałem się tym więcej nawet, niż mi pozwalały moje sprawy: tak, że miałem z tysiąc paręset nierozpieczętowanych listów. Ostatecznie jednak życie samo przeważyło czysto teoretyczną sympatję do Pawęży — i powoli o historji tej zapomniałem.
Minęły jakie dwa miesiące. Pawęża nie pokazywał się u mnie, listownie mi tylko doniósł, że wyjeżdża na Ukrainę — i przysłał mi należność.
Pewnego dnia woźny mi donosi, że jakaś starsza dama chce się ze mną zobaczyć na osobności. Poprosiłem ją do swego gabinetu. Weszła kobieta w żałobie, osłoniona welonem.
— Jestem Marja Pawężyna, matka Jana, który tu przez biuro pańskie szukał posady...
Sympatyczna, o regularnych rysach twarzy staruszka miała oczy podsiniałe z płaczu, ale widać już jej łzy skrystalizowały się w jakąś cichą melancholję... Pytającym okiem patrzyłem na nią. Zrozumiała moje milczenie.
— Syn mój... Syn mój umarł... Zastrzelił się. Nie żyje. Miałam go jednego tylko na ziemi. Teraz już nie mam nikogo...
— Na miłość Boga, co się stało? Niezrozumiała dla mnie historja. Wybaczy pani moje zaciekawienie. Szczerą życzliwość czułem dla pana Jana. Był u mnie kilka tygodni temu. Opowiadał mi dziwne rzeczy. Czyżby znowu ta kobieta?
— Nie, nie ta... Inna, ale przyczyna wszystkiego złego — to znów ta megiera... Nie mogę jej nazwać inaczej. Właśnie przyszłam do pana, żeby mu wszystko wyjaśnić. Zresztą, czuję potrzebę mówienia o nim. To mi ulży... Niech pan mi wybaczy, pan to zrozumie.
I oto nieszczęśliwa staruszka opowiedziała mi taką historję.
Jan Pawęża, — syn jej — był administratorem dóbr Pożaryszcze w powiecie oborskim.
Rozmiłowany w swej pracy, szeroko pojmując stanowisko rolnika, mało się oddawał zabawom i wywiadom o tym, co się dzieje w sąsiedztwie.
Matka mieszkała z nim razem, jako wdowa po właścicielu małego folwarku, który ich nie mógł wyżywić, tak, iż musieli pracować w obcym gospodarstwie. I ona również, pracą zajęta, mało co wiedziała o mieszkańcach powiatu. Okazało się wkońcu, że to bardzo źle — i że wiedzieć coś o bliższych i dalszych sąsiadach — rzeczą jest użyteczną i konieczną.
Smutna to nauka, ale zdarza się, że niewolno zatykać uszu na pogłoski, co krążą o ludziach... A zresztą życiem naszym kieruje raczej ślepy traf, niż jakabądź rozumna wola... Dla czego w to życie spokojne, ciche, pracowite i czyste dwojga ludzi wdarła się nagle burzliwa, gwałtowna tragiedja, która się zakończyła, musiała się zakończyć jak najżałobniej? Kto zrozumie, jaki był sens istotny tych przeznaczeń? dla czego stało się tak, a nie inaczej? Dla czego fatum wybrało na swą ofiarę właśnie tego człowieka i to w chwili, kiedy jego życie miało się rozwinąć w najbujniejszy kwiat wieku męskiego?
Niemasz odpowiedzi. Wiele jest zagadek w życiu, wyższych nad wszelki rozum ludzki.
Pawężyna z Janem żyli tak oddani pracy gospodarskiej, a potym muzyce, czytaniu i zajęciom umysłowym, że nie wiedzieli nic o bardzo blizkich sąsiadach, o Świętokrzyskich, którzy siedzieli w Zielenicach, niedalej, jak pięć mil od Pożaryszcza. Stosunki zielenickie były szeroko znane mieszkańcom tutejszym, ale Pawężowie, którzy tu przybyli zaledwie rok temu — nic o tym nie wiedzieli.
Dopiero — po nieszczęściu — dowiedzieli się o wszystkim. Za późno. Gdyby ich ktokolwiek był uprzedził! Ludzie znali tajemnicę, a przypuszczali też, że i Pawęża ją zna. Podejrzewali go o podłość i odrazu to podejrzenie uznali za prawdę. Kłamliwa przyzwoitość, wprost nieuczciwa grzeczność, kryjąca pod obojętnym uśmiechem zatajoną pogardę, nakazywały wszystkim spokojnie i pobłażliwie przyglądać się temu, co się stało.
W tym milczeniu powszechnym, kiedy właśnie należało krzyczeć jak najgłośniej, stała się rzecz straszliwa.
Musimy więc naprzód poznać, jakie były stosunki w domu Świętokrzyskich, w Zielenicach. Janusz Świętokrzyski był to niegdyś bardzo zamożny szlachcic, który w ciągu lat piętnastu, zanim doszedł czterdziestki, zrujnował się do szczętu, jedno mu tylko zostało: ożenić się bogato. Właśnie też w Zielenicach znaleziono mu pannę; była to osoba nad wyraz brzydka, ale zamożna. Posag jej liczono na pięć miljonów złotych polskich. Jako przedmiot zapałów erotycznych, przedstawiała się ona najfatalniej, a perspektywa współżycia z nią budziła w Januszu jakby dreszcz fizycznego wstrętu. Ale nadewszystko lękał się nędzy i pracy.
Zresztą miał parę ładnych kochanek, w Warszawie i w Radomiu, nie licząc dziewcząt wiejskich.
Bywają takie typy ludzkie. Kobiety do niego lgnęły, jak muchy. Dla czego nie wybrał sobie sympatycznej żony — niewiadomo. Był to w całym tego słowa znaczeniu piękny mężczyzna, ale dla jednych był już stary, u drugich szkodziła mu opinja: utracjusz, bałamut, pijanica. Wreszcie były i takie, co chciały się poświęcić, ale znów miały posag zbyt drobny na zaspokojenie potrzeb starego birbanta. Trudno było Januszowi znaleźć żonę i jedna tylko panna Elżbieta zaryzykowała. Była to osoba trzydziestoparoletnia, która, pomimo zamożności, napróżno czekała na męża.
To też skwapliwie przyjęła propozycję Janusza, który tę sprawę załatwił przez jakąś mądrą ciotkę. Elżbieta, bardzo łatwowierna i życiowo nie wyrobiona, była z początku przekonana, że za swoje miljony kupuje sobie wiernego i wdzięcznego człowieka.
Jednakże wkrótce po ślubie Janusz się ujawnił: wcale nie myślał ukrywać swego wstrętu względem niej i nieustannie ją dręczył ironicznemi uwagami o jej niedoborach cielesnych. Popłakiwała w kącie, przypuszczając, że jednak stosunki się jakoś ułożą. Tymczasem Janusz niemało czerpał z kasy żoninej; wyjeżdżając do swoich przyjaciółek, w te i owe strony, znikał na parę tygodni z domu i powracał zawsze zbrojny w nowe sarkazmy i nowe sposoby torturowania biednej kobiety. Ta długo znosiła jego kaprysy, ale wkońcu zaczęła mu się stawiać okoniem. Przedewszystkim nie dawała mu ani grosza; Janusz początkowo znalazł ludzi usłużnych, którzy mu pożyczali na duży procent. Wkońcu Świętokrzyska ogłosiła w gazetach, że długów żadnych za swego męża płacić nie będzie. Odtąd stary hulaka był przytwierdzony do gruntu; nudził się w Zielenicach, z żoną nawet kłócić mu się nie chciało, choć ta zrzędziła bez przerwy, stale podrażniona w złym humorze. On albo siedział całemi dniami w domu i układał pasjanse, albo do sąsiadów uciekał, albo włóczył się po folwarkach, szukając tam pocieszenia...
Trwało to póty, póki się nie znalazła jakaś bardzo piękna dziewucha, która wywołała wielki przewrót w Zielenicach i miała stać się źródłem niesłychanych klęsk i nieszczęść.
Tereska miała na imię, a z ojca zwała się Gołębianka. Była z Zielenic, prosta chłopka, miała lat dwadzieścia, a ktoby na nią spojrzał — myślałby: królewna. Czasem w zapadłej chacie taki się kwiat urodzi, co to raz na sto lat zakwita. Miała ona „złe oko“ — to rzecz pewna. Nie było chłopca w Zielenicach, Olszynie, Strawnikach, Piasecznie, Kurhanach, coby przez nią nie płakał z wielkiej miłości, co też, oczywiście, było przyczyną gorzkiego zmartwienia dziewcząt wiejskich.
Kiedy słowo powiedziała — to mimowoli każdy jej słuchał. Wszyscy ją uwielbiali, ale nie bez trwogi zbliżali się do niej. Nikt nie miał siły oprzeć się jej czarom. Była dotychczas panną i nikt nie miał odwagi zaproponować jej ślubów.
Z trzeciej wsi syn gospodarski przysyłał do niej swatów: wyśmiała go i tyle.
Miała wielkie ambicje i wysoko mierzyła. Janusz zapoznał się bliżej z Tereską, na którą oddawna już miał oko — i musiał jej nęcące poczynić obietnice, jeżeli się zgodziła przyjąć stanowisko panny służącej w Zielenickim dworze. Sprawił jej piękne suknie i zachowywał się względem niej z wyszukaną galanterją. Tereska została kochanką Janusza, czego z początku Elżbieta się nie domyślała, choć zawsze czuła dziwną trwogę na widok tej pięknej dziewczyny.
Pewnego razu Elżbieta stwierdziła zdradę mężowską, zastawszy oboje w momencie konwersacji kryminalnej. Nastąpiła grzmiąca burza domowa. Elżbieta groziła dziewczynie, że ją przepędzi „na cztery wiatry“, ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Tereska nietylko że się nie ulękła swej pani, ale jak obrażona królowa powstała na nią i zaczęła z nią mówić tak właśnie, jakby to ona — Tereska — była panią, a Elżbieta — intruzem. I niewiadomo, jak to się stało, ale pod czarem „złego oka“ Elżbieta się ulękła i z największą pokorą zaczęła ją przepraszać, nie wiedzieć dla czego. Niepodobna tu opowiadać szczegółów. Po tej rewolucji domowej nastąpiła zmiana panowania. Prawie nazajutrz po tej przygodzie Teresa stała się panią domu, a Elżbieta zeszła do roli sługi i kucharki — i nie miała siły, by zmienić to położenie rzeczy. Ile razy sama buntowała się okrutnie, gorzko pomstowała — i przed klucznicą biadała na swoje położenie. Ale skoro tylko znalazła się w jej obecności — traciła śmiałość, była uległa i pokorna.
Tereska mówiła do niej: „ty“, wydawała dyspozycje, dotyczące gospodarstwa w domu i na polu, prowadziła rachunki, kierowała robotą ekonomów i karbowych: słowem, sama zaczęła administrować Zielenicami. Janusza też za łeb wzięła i teraz dopiero człowiek ten, który czterdzieści pięć lat życia przepróżnował, zmuszony był zabrać się na serjo do roboty, a jeżeli rozkazów nie wypełnił, groziły mu męczarnie Tantalowe...
Niedość tego. Teresa miała czas na wszystko; kazała Elżbiecie, aby ta ją uczyła muzyki i francuskiego. Po roku nauka ta wydała świetne rezultaty: Teresa mówiła po francusku lepiej od Elżbiety, a do muzyki okazała niepospolite zdolności. Dużo, choć bezładnie, czytała; stąd i zowąd połapała różne wiadomości, kierowana przytym jakimś osobliwym instynktem, tak że mogła wybornie udawać osobę wykształconą.
Zdaje się, że Janusz obiecywał Teresie małżeństwo w razie śmierci żony: ale Elżbieta była to baba strasznie zdrowa; dziw poprostu, że nie miała dzieci.
Janusz i jego kochanka byli skrępowani tylko pod względem pieniężnym, gdyż — bądź-co-bądź — właścicielką majątku była Elżbieta, a choć Teresa, dzięki sprężystej administracji, zdobyła sobie pewne własne źródła dochodów, to jednak sumy te były szczupłe i panowanie Teresy było, koniec końców, połowiczne.
Elżbieta zaś ciągle rozmyślała, jakby się pozbyć tej dziewczyny. Zaproponowała jej posag i małżeństwo z jakimś młodym człowiekiem, mającym przyszłość przed sobą. Od pierwszej chwili wybrała sobie Elżbieta za ofiarę do tej intrygi — młodego Pawężę.
Znała jego szlachetność i łatwowierność i wiedziała, że on jest jedyny może człowiek w okolicy, który nie zna tajemnic zielenickich. I jego matka też nic nie wiedziała.
Pewnego razu zjawiła się w Pożaryszczu, gdzie czasami po sąsiedzku bywała, i tu poprosiła matkę z synem na poufną konferencję.
— Mam wychowanicę — mówiła — z pochodzenia włościankę, ale więcej wartą od byle szlachcianki. Bardzo wykształcona, dobrze wychowana, rządna, gospodarna, pracowita, oszczędna, rozumna — słowem, skarb. A przytym piękna, jak bogini. Kocham ją, jakby córkę rodzoną, jak siostrę wybraną i chciałabym ją wydać zamąż za uczciwego człowieka. Wiele słyszałam o panu Janie i jego właśnie chciałabym widzieć mężem Tereski. Mam zamiar dać jej w dniu ślubu pięć tysięcy rubli posagu, na co mogę złożyć zobowiązanie piśmienne. W tym tygodniu jadę do Radomia; niech państwo tam przyjadą, to się młodzi zapoznają.
Pawężyna zgodziła się w zasadzie na ten projekt, a co do piśmiennego zobowiązania, to i słyszeć o tym nie chciała. Pojechali do Radomia i nadszedł dzień fatalny, w którym Jan poznał się z Teresą. Rzecz prosta, młody człowiek, naiwny i czysty, w jednej chwili uległ niepojętemu czarowi królewny. Trzeba dodać, że i on się podobał Teresie, może nie czuła dla niego miłości, jednak wyraźnie z nim sympatyzowała, a chwilami zdawała się jakby czymś zawstydzona i skrępowana i pogrążała się w milczeniu; ale Jan był tak rozmowny, że nie zwracał na to uwagi, a i samo jej milczenie stanowiło dla niego nowy urok dziewczyny.
— Trzeba było przedewszystkim — mówiła Pawężyna — załatwić wszystkie formalności przedślubne, co trwało blizko pięć tygodni, aż nareszcie nadszedł dzień wesela, dzień straszliwy i przeklęty.
Ślub miał się odbyć w Radomiu, we środę. Wszyscy zatrzymaliśmy się w jednym hotelu. Tylko Janusz Świętokrzyski nie przyjechał.
Cały wtorek oboje państwo młodzi przepędzili jakby we śnie zaczarowanym, w oczekiwaniu jutra. Ja też, patrząc na nich, radowałam się samym ich urokiem: oboje byli dziwnie piękni i jakby przeznaczeni ku temu, aby utrwalić wiarę w człowieka.
Pod wieczór tego dnia przyniesiono Elżbiecie telegram. Była szczególnie podniecona i uradowana wieścią, którą jej przynieśli. Nie chciałam jej rozpytywać, ale sama mnie objaśniła, że wygrała proces, który ją trapił oddawna.
Nazajutrz ślub się odbył i młodzi zamierzali odjechać do Pożaryszcza, póki nie minie termin służby Jana. Za pół roku chcieli się przenieść na własne gospodarstwo. Jan rachował, że za otrzymaną gotówkę dokupi kilka włók ziemi. Przypuszczałam, że Elżbieta wieczorem sumę wypłaci.
Tymczasem zauważyłam, że pani Świętokrzyska była od rana względem nas jakoś bardzo oziębła, a po ślubie natychmiast poszła do swego pokoju i zapowiedziała, że za godzinę wyjeżdża. Niezupełnie jasne było mi to zachowanie, ale nie miałam pretensji. Powiedziałam tylko Janowi, aby poszedł się z nią pożegnać i przy sposobności wspomniał o obietnicy.
Trudno mi było namówić syna do tego przypomnienia, gdyż był to zawsze człowiek wysoce delikatny, ale ostatecznie przystał na to. W gruncie rzeczy nie szło mu o posag, kochał szalenie Teresę; widział w niej bóstwo i nieskończoność, o pieniądzach poprostu zapomniał. O ileż lepiejby było, gdyby nie był poszedł do tej przeklętej!... Ja to zbłądziłam, ja go namówiłam. A zresztą — tak czy owak — źle to musiało się skończyć!
Już tak nam było w losach zapisane...
Ledwie wszedł do jej pokoju, Elżbieta już zdaleka wołała:
— Wiem, poco pan przyszedł! Wiem, ale grosza pan nie dostanie! Złamanego grosza! Figa!
Była to zupełnie inna Elżbieta: uszczęśliwiona furja, nie można jej nazwać inaczej.
— Ha! myśleliście, że już na wieki jestem w waszej niewoli? Bóg czuwał nade mną, Bóg się ulitował! Ten podły rozpustnik, ten nikczemnik Janusz nie żyje!
Wczoraj — na apopleksję — zmarł nagle — opilec, łajdaczysko! Djabli go wzięli, twoja to łaska, Panie Boże miłosierny!
Jestem wolna — oddycham, oddycham! Nie zależę od nikogo: ani od niego, ani od tej ladacznej dziewki, od tej wozgry!
Jan nic nie rozumiał...
— Nie wiesz niby, co to znaczy? Udajesz niewiniątko? Ha, ha! mądry spekulant z ciebie, komedję grasz do końca. Nie wiesz, kto była Tereska? Folwarczna dziewka, bazarka, kochanica mego męża, która mi dom zhańbiła i życie zatruła! Cztery lata siedziała u mnie, cztery lata! Chciałam się jej nareszcie z domu pozbyć i zapłacić jej za to, przetom ją wydała za takiego dudka, jak ty, mój miły spekulancie na swoją i cudzą hańbę!...
Wszyscy o tym wiedzieli! a tybyś nie wiedział?!... Obiecałam ci pięć tysięcy rubli, ale teraz ten podlec Janusz zdechł, jak pies, a Tereska nic nie znaczy... Ani feniga nie dostaniesz... A teraz fora ze dwora, mam już was dosyć!...
Łatwo zrozumieć, co działo się w sercu Jana. Nie szło mu o pieniądze, ale o to przerażające odkrycie, dotyczące przeszłości Teresy. Wszyscy, wszyscy dokoła milczeli, owszem, posądzali i nas o najbrudniejsze spekulacje!
Jan przyleciał do mnie, jak półobłąkany. Mózg mu się palił. Padł mi do nóg i płakał, jak dziecko.
Właśnie zaś weszła do mego pokoju Teresa — i pytała, co to znaczy. Jan — bezładnie — powiedział jej wszystko, co usłyszał.
— Czy to prawda? — zapytał.
Teresa, na słowa Jana, czerwieniała i bladła naprzemian; omało nie upadła bezsilna i zemdlona, chwilowo źrenica jej łzami zaszła, a była w tej chwili piękna, jak nigdy: bogini smutku i żalu... O, gdyby żal wyraziła, jabym jej przebaczyła, bom ją ogromnie kochała... I onby jej przebaczył...
Ale jakiś bies się w niej zbudził.
— Ot — żachnęła się — nie zawracajcie głowy! Co było, to było. Nie ważna sprawa!
— Więc to prawda? Więc ty nie rozumiesz, co to za ohyda?
— Zaraz ohyda! Jak ci się nie podoba, to ja mogę sobie iść, a ty zostań! Poradzę sobie na świecie. Do widzenia!
I poszła sobie, Bóg wie, dokąd. Nikt jej nie zatrzymywał.
Jan całą noc gorączkował, a nazajutrz musiałam go pomieścić w domu obłąkanych. Półtora roku tam siedział, aż nakoniec wyzdrowiał.
Myślałam, że nastaną lepsze czasy.
I rzecz dziwna, jakie losy mu były zapisane: bo naprzód ta śmierć nagła Janusza w sam dzień ślubu, potym nowe spotkanie z tą przeklętą, tak
złośliwie przez samego djabła przysposobione, i nowe jego obłąkanie...
A teraz nowe nieszczęście: przyjechał do Kijowa w sprawach rozmaitych, niech pan sobie wyobrazi, kogo tam spotyka? Wchodzi na wieczerzę do restauracji, a tam siedzi Teresa, wystrojona, wyfjokowana, wyróżowana, w towarzystwie jakichś paniczów, pije szampana, śmieje się, śpiewa, prowadzi bezecne rozmowy.
Niewątpliwie go poznała, niewątpliwie chciała go umyślnie rozdrażnić...
Siedział tam, jak skamieniały, dziesięć minut... Wrócił do hotelu i odebrał sobie życie...
— Nie mam teraz nikogo na ziemi — kończyła staruszka.
— Byłem do głębi wzruszony — kończył swą mowę Okolicz — tym opowiadaniem.
A teraz, niechże mi który z was, panowie literaci, przyzna się, czy w sferze swoich znajomych ktokolwiek z was spotkałby się z takim splotem wypadków fatalnych, przeznaczeniowych, nieprawdopodobnych?... Czy spotkałby się z szeregiem natur tak prostych, tak biorących życie na serjo, jednolinijnie i głęboko?
Czy to nie dramat?
— Owszem, bardzo wzruszająca historja — odparł jeden ze słuchaczów, literat — ale to właściwie wielki fait divers, melodramat...
— A jednak — zauważył drugi — jest tu rzeczywiście mistyczny węzeł ślepego a bezlitosnego fatum.
Przeczytaliśmy w dzienniku wiadomość, że piękna p. Irena K. wyszła zamąż. Znaliśmy ją oboje — i zacząłem wychwalać jej osobę: jej piękność, inteligiencję, dobroć, szlachetność. W Emilji naraz zbudziła się nieokreślona zazdrość i zrobiła mi gwałtowną scenę, a że miałem właśnie rozmaite przykrości i byłem nieco rozdrażniony, zacząłem jej również czynić wyrzuty z powodu różnych momentów jej niewłaściwego zachowania. Mała ta burza tak jednak oddziałała na mnie, żem postanowił z Emilją zerwać na zawsze, przeczuwając, że przygoda dzisiejsza jest wróżbą i postacią całego naszego życia w przyszłości.
Pożegnaliśmy się zimno — i opuściłem jej dom, aby już tu więcej nie powrócić. — Byłem — po tym zerwaniu — nie tyle smutny, ile raczej zły na samego siebie. Popełniłem cały szereg błędów i czułem do siebie żal za popełnione błędy. Rozważałem je teraz po szczególe i mimowoli wszystko to rosło mi w wyobraźni do niesłychanych rozmiarów; w gruncie całe jej wystąpienie nie świadczyło o niej ujemnie. Coraz bardziej chwytałem samego siebie na grzechu „niedorzeczności“; bo jeżeli Emilja z nieuzasadnionej zazdrości uczyniła mi gwałtowną scenę, to ja powinienem był właśnie zachować się z lodowatym spokojem; tymczasem ja, w rozdrażnieniu, postawiłem jej rozmaite zarzuty i wkońcu przypomniałem sobie jedno nazwisko, które jej w twarz cisnąłem:
— A Łącki?
Nic mi nie odpowiedziała; i jeżeli — jak mi wiadomo — dla Emilji zerwanie to było nader przykre, to znowu ja, przekonany nawet, żem z nią zerwał niezupełnie słusznie, miałem to jedno imię — Łącki — jako pierwiastek racji dostatecznej.
Wiem, że gdybym tylko jedno słowo powiedział, wszystkoby wróciło do dawnego stanu: alem się uparł — i postanowiłem znajomość z Emilją uważać za umarłe plusquamperfectum.
— Nigdy! — takem powiedział i jej i sobie, kiedym ją widział po raz ostatni.
A jednak byłem ciągle pełny wspomnień o Emilji, wspomnień, które mą duszę ze wszech stron oplatały, tak, że ledwiem oczy zamykał, już mi niewiadomo skąd wypływała jej twarz, jakby rozżalona, piękna, złotym, gęstym opleciona włosem i te usta, tyle razy całowane i jeszcze pocałunków spragnione. Czasami te usta przybierały wyraz drwiący, gdy oczy były załzawione; czasami naodwrót oczy się śmiały, ale usta były niewymownie smutne.
A jednak sam sobie zakazałem iść za tym widmem, co mnie ku sobie wzywało. Postanowiłem szukać zapomnienia, oszołomić się, upić czy oszaleć...
Zwłaszcza pewnego razu obudziła się we mnie szczególna chęć, aby iść na maskaradę. Pięć tygodni minęło już od tej sceny — i zaczynał się karnawał.
Pewnego ranka był u mnie Michał Z., gorliwy bywalec wszelkich zabaw publicznych — i powiedział mi:
— Byłem wczoraj na maskaradzie. Zbliżyła się do mnie maska, która mi tak powiedziała: Ty znasz Stanisława B. Powiedz mu zatym, że Emilja jest na niego bardzo rozżalona, że ją opuścił tak nagle, bez wyjaśnienia.
— Bez wyjaśnienia! — zawołałem. — Wyjaśnienie tu niepotrzebne. Ona wie doskonale, dla czego to się stało. I cóż dalej owa maska?
— Owa maska zniknęła i odeszła. Ale w parę chwil potym inna maska zbliżyła się do mnie i rzekła: Jeżeli zobaczysz p. Stanisława — to powiedz, że mu Łącki się kłania.
— Łącki! toż to ironja bezczelna — to wyzwanie umyślne!
Tak się nazywał człowiek, o którym nic pewnego nie wiedziałem, ale którego raz zastałem u Emilji. Właśnie miał wychodzić; widziałem go w przedpokoju; była szara godzina i nie mogłem dobrze rozróżnić jego twarzy. Ale zapamiętałem nazwisko; co ten człowiek robił u Emilji — nie wiem; był to podobno administrator jakiegoś majątku w Lubelskim, gdzie Emilja miała pewne sumy.
Tak mi mówiła Emilja i nie miałem żadnego powodu wątpić o prawdzie jej słów. Nie podobało mi się tylko, że go Emilja przyjmuje prawie pociemku; jakiś czas milczałem o tym, lub dalekie ironiczne aluzje na ten temat robiłem; nakoniec owego wieczora rzuciłem jej w twarz to nazwisko — i wyszedłem. Jeżeli nieznajoma maska naraz tosamo nazwisko wspomniała — i to natychmiast po słowach drugiej maski, która mówiła o Emilji: to znaczy, że pomiędzy jedną a drugą osobą istniał jakiś związek i że coś w tym było. Ale co? I gdzie znaleźć tego Łąckiego, aby rzecz wyjaśnił?
Postanowiłem tegoż wieczora iść na maskaradę — w sali Włoskiej, gdzie właśnie Michał Z. miał owe dwa tajemnicze spotkania.
O ile mi było wiadomo, Łącki nie mieszkał w Warszawie; jeżeli jednak o nim wspomniano, to znaczy, że musiał przyjechać. Prawda, że właściwie ani Emilja ani ten jakiś Łącki nic mię nie obchodzi; że to jest daleka umarła przeszłość: ale, bądź-jak-bądź, gniew mój przeciw temu człowiekowi albo raczej przeciw samemu sobie — dręczył mię nieustannie i domagał się zaspokojenia. Postanowiłem w jakikolwiek sposób znaleźć Łąckiego i należycie się z nim rozmówić.
Trzeba szczególnego zdarzenia, że tego wieczora znalazłem w Kurjerze, w rubryce „Osobiste“ wiadomość: Pan Hieronim Cezary Łącki przybył do Warszawy.
Oczywiście, nie mógł to być inny Łącki, tylko ten, o którym mówiła maska. Jakaś znakomitość. Nawet Kurjer wspomina o jego przyjeździe do Warszawy, jako o ważnym zdarzeniu. Człowiek sławny — to dla kobiety zawsze coś nęcącego. Niewątpliwie od czasu tej znajomości zachowanie się Emilji względem mnie zupełnie się zmieniło. Teraz widzę to wszystko jasno i dokładnie. Człowiek sławny i bogaty — opętał ją bardziej niż ja, mało sławny i mało bogaty. Dowiadywałem się o Łąckiego na mieście. Łąccy — jest to rodzina liczna, na różnych stanowiskach, zamieszkała w różnych okolicach kraju.
Ale kto jest Cezary Hieronim?
— Jeden z najzamożniejszych obywateli w swoim powiecie. Delegat Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w N., prezes Towarz. meljoracyjnego, założyciel cukrowni w K. i t. d.
Słowem figura. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę z nim pomówić na serjo. Muszę go kategorycznie zapytać, dla czego, jakim prawem i w jakich zamiarach bywał u Emilji.
Ale może to nie on? — Trzeba rzecz zbadać dokładnie. Zawołałem posłańca miejskiego i, obiecawszy mu trzy ruble nagrody, dałem mu zlecenie, aby obszedł wszystkie główne hotele warszawskie i aby się dowiedział, gdzie mieszka Łącki.
Po tych wszystkich rozmyślaniach i czynach przybrałem się odpowiednio i poszedłem na maskaradę. Rozumiałem, że jakaś intryga przeciw mnie się knuje — i, sądząc z tego, co mi mówił wczoraj mój znajomy, przypuszczałem, że i dziś kogoś spotkam, co mnie w dalszym ciągu rozwinie te same motywy, które wczoraj jemu przedstawiono.
Sala oświetlona a giorno brzmiała skoczną melodją walców i polek, matsziszów i cake-walków, które wygrywała orkiestra. Tłumy ludzi, najosobliwiej poprzybieranych w kolorowe, fantastyczne suknie — krążyły po sali, hałasując, śpiewając, pokrzykując, tańcząc; między niemi mężczyźni w czarnych frakach.
Cała ta zabawa zresztą mało mię interesowała; głównie zajmowało mię, kto się do mnie zbliży i co tajemniczego mi powie.
Jak to jednak bywa najczęściej, doznałem zawodu. Jakaś maseczka, Colombina, zbliżyła się do mnie, mówiąc:
— Zapomniałeś o mnie, niewdzięczniku! Pamiętasz — Zakopane?...
W tej chwili ją poznałem; była to mała aktoreczka, z którą żyłem w przyjaźni przez parę tygodni. Parę słów z nią pogadałem; wypiliśmy parę koniaków — i pożegnaliśmy się, wspominając dawne czasy.
Znowu stanąłem w pozycji oczekiwania, gdy inna maska, Krakowianka, powiedziała mi wprost, bez żadnych omówień:
— Postawisz kolację?
Napróżno czekałem do trzeciej rano. Nikt z woli własnej nie zbliżył się do mnie — i nikt mi nie powiedział nic ze strony Emilji lub kogo innego.
Wypiłem parę kieliszków madery i poszedłem do domu, niezadowolony z siebie i jeszcze bardziej pełny gniewu na Łąckiego.
Rano o godzinie ósmej obudził mię posłaniec, który wczoraj wieczorem szukał po hotelach warszawskich mego nieprzyjaciela. Znalazł wkońcu jego nazwisko, w hotelu Saskim, ale już od dwuch dni go nie było; siedział tydzień i wyjechał do siebie.
— Dokąd?
— Do Skalisk, w Lubelskim, stacja Rejowiec...
A więc w Lubelskim, a więc Rejowiec. Właśnie te same punkty, do których zwykle docierała Emilja... Sąsiad, mniej lub więcej blizki; znali się od dziecka; pewnie byli w zażyłości; ukrywała przede mną wszystko.
Hieronim Cezary! Oczywiście nikt inny, tylko on... Ślad nieomylny, dowód niezaprzeczony... Sherlock Holmes inaczejby sprawy nie prowadził.
Śledzić jednak nie myślę; chcę postępować jawnie i otwarcie.
Otóż mogę się dowiedzieć o tym wszystkim jedynie bezpośrednio od Łąckiego — i nie mam innego sposobu, tylko pojechać do niego. Tą drogą zrozumiem, co łączy go z Emilją; dla czego on mi każe się kłaniać, ona zaś przesyła mi jakieś sentymentalne nakazy w sposób tajemniczy — za maską. — Cała więc sprawa moja w chwili obecnej polega na tym: pojechać do Skalisk pod Rejowcem.
Jeżeli wyjadę pociągiem wieczornym, będę na miejscu koło siódmej rano; godzinę — dwie wypocznę; końmi dojadę na miejsce koło wpół do dziesiątej. Jakoż tak postąpiłem. Wziąłem ze sobą rewolwer w przypuszczeniu, że będzie mi istotnie potrzebny; przewidywałem dramat. Emilja oczywiście była teraz dla mnie przedmiotem obojętnym, dalekim, ale mi szło o zaspokojenie obrażonej miłości własnej: nie mogłem dopuścić, aby choć w przeszłości — z moją wiedzą — jakiś cień padał na mój stosunek z Emilją.
We dwa dni po maskaradzie wyruszyłem koleją nadwiślańską w stronę Rejowca. Nie mogłem usnąć; coraz inne widziadła przerywały mi niespokojną drzemkę: jużem widział nieznajomego mi zresztą jak dotychczas — przeciwnika, który oto pada od mojej kuli i wyznaje mi prawdę: tak, on ją kochał i ona jego kochała!
...Albo znów naodwrót ja ginę — i szlachetnie mu przebaczam, nakazując tylko, aby wykonał swe obowiązki względem Emilji.
Albo strzelamy jednocześnie — obaj jednakowo celnie — i jeden drugiego przebija kulą na wylot; umierając, podajemy sobie rękę... Emilja rozpacza i żałuje za grzechy...
Ostatecznie doszedłem do wniosku, że wszystkie te myśli tylko mnie niepotrzebnie drażnią — i postanowiłem czymś postronnym oderwać swoją myśl od tej sprawy. Zacząłem sobie powtarzać w pamięci wszystkie paragrafy kodeksu, dotyczące osób, które utraciły dokumenty, stwierdzające ich tożsamość.
To mię znakomicie uspokoiło, ale gdym dojechał do Rejowca, byłem tą bezsenną nocą tak zmordowany, że choć godzinę chciałem się przespać. Jakoż zaszedłem do poblizkiej, koło dworca, gospody — gdzie położyłem się do łóżka, ale zamiast godziny spałem do południa. Posiliwszy się nieco, dopiero o godzinie pierwszej wyruszyłem do Skalisk.
Mróz był siarczysty, a moje futro, dość chude, chroniło mię od zimna niedostatecznie. Ze stoicyzmem jednak znosiłem te przykrości: czekała mię bowiem sowita nagroda.
Śnieg był dobry, droga gładka. W wynajętych saniach szybko sunęliśmy naprzód, pomimo lekkiej zadymki, która nam prószyła w oczy. Woźnica mój, którego rozpytywałem o Łąckiego, nie mógł się dosyć nachwalić.
— Pan dostojny, szlachetny, szczodry, uczony i t. d.
Słowem cnoty w najlepszym doborze.
— Tak, tak — mówiłem sobie — to musiało nastąpić. — Poczym dodałem głośno: — A do Burzanów stąd daleko?
— Jak prostą drogą, to za cztery godzinyby trafił; ale tak zwyczajnie — to blizko dziesięć godzin.
— A pan Skaliski czy bywa u państwa Burzańskich?
— Dokumentnie tego ja nie wiem.
Ale oto już jesteśmy blizko. Wkraczamy we wrota, objeżdżamy wkoło na dziedzińcu klomb, na którym liczne słomiane chochoły świadczą o obfitości róż w lecie tu przed dworem — i stajemy przed pięknym murowanym gmachem.
Służący wychodzi i pomaga mi wysiąść; ręce i nogi mam tak przemarznięte, że ledwie ruszać się mogę. Wchodzę do przedpokoju, gdzie zdejmuję palto i futro — i gdzie zaczynam wkońcu miłe ciepło odczuwać, idące od obfitych drew, płonących w wielkim kominie.
Podaję służącemu kartę i proszę o jej oddanie gospodarzowi.
Gospodarz, mężczyzna lat trzydziestu kilku, w swobodnym zimowym kostjumie domowym, bacznie mi się przygląda (pewnie mnie zna) i pyta z wyszukaną (aż zanadto) grzecznością:
— Czym mogę panu służyć?
Jeszcze nieco przemarznięty, czuję, jak ciepło zwolna rozgrzewa moje ciało i robi mi się nad wyraz przyjemnie; chciałbym przez wdzięczność gospodarza uścisnąć, ale sytuacja nie pozwala.
— Przybywam tu w sprawie dyskretnej, osobistej — mówię głosem, jeszcze nieco ochrypiałym z zimna — ale pełnym powagi. — Czy mogę pana prosić o dziesięć minut rozmowy?
— Służę — rzekł gospodarz, prowadząc mnie przez gabinet swój do sąsiedniego pokoju, zapewne kancelarji, sądząc z gromady ksiąg gospodarskich, kluczy, szpicrut, kijów, latarek i t. d.
Przechodząc przez gabinet, ukłoniłem się zdaleka trzem panom, którzy siedzieli przy zielonym stoliku i pewnie z gospodarzem grali w winta. Widocznie grę przerwałem.
— Czym mogę panu być użyteczny? — rzekł gospodarz... — Ale przedtym — dodał — pan jest zdrożony, możeby pan się napił czego gorącego? może pan zechciałby co zjeść?
Jeszcze nie skończył mówić, a już drzwi się otworzyły i służący wniósł tacę z herbatą, koniakiem, przekąskami.
Nie jadłem nic, ale na herbatę i koniak rzuciłem się chciwie — i niemal jednym łykiem ją wypiłem.
Gospodarz przeprosił mię, że pali cygaro, na co mu dałem absolucję, poczym sam zapaliłem papierosa — i, rozgrzany wewnętrznie herbatą i koniakiem, przytym opanowawszy emocję, jaką czułem wobec swego przedsięwzięcia, rzekłem:
— Sprawa moja ma charakter czysto honorowy. Parę miesięcy temu spotkałem się z panem u pewnej damy. Pan mię nie pamięta i ja również twarzy pańskiej sobie nie przypominam, gdyż właśnie pan wychodził, a w przedpokoju było ciemno. Nie reagowałem odrazu dla powodów, których wyłuszczać tu niema potrzeby — i dopiero teraz po rozważeniu wszystkich okoliczności zdecydowałem się przybyć tu do pana. Wiem, że pan niedawno był w Warszawie, że pan stał ośm dni w hotelu Saskim i wkońcu o pańskiej osobie w sposób ironiczny zawiadomiony zostałem na maskaradzie przez tajemniczą, nieznaną mi kobietę w masce; czy ta osoba działała z pańskiej woli czy też z woli własnej, nie wiem. W każdym razie zgodzi się pan, że nie mogę pozwolić na to, aby być pośmiewiskiem ludzkim. Sprawa ta najściślej wiąże się z moim honorem — i nie mogę takiego faktu pozostawić bez zadośćuczynienia — przeto pozwoliłem sobie przybyć do Sz. Pana po wyjaśnienie. Dziękując za gościnne przyjęcie, proszę zarazem, aby mi pan wytłumaczył, na jakiej zasadzie pan był u tej damy owego wieczora i co pan tam robił?
— Nie zwykłem zdawać sprawy nikomu ze swoich czynności. Wybaczy pan, ale żadnych objaśnień dać mu nie mogę. Jeżeli byłem tam, gdzie pan mówi, to niewątpliwie wizyta moja musiała mieć charakter zgodny z koniecznością rzeczy.
— Słowa to są niejasne i zagadkowe, a które dowodzą niezbicie, że moja osoba była tam na szwank narażona. Ponieważ pan najzupełniej moje przypuszczenia stwierdził, przeto sądzę, że nie jest rzeczą niewłaściwą, jeżeli od pana zażądam satysfakcji.
— Jeżeli satysfakcja zdaje się panu rzeczą konieczną, nie odmawiam. Proszę tylko określić czas i proszę mi przysłać świadków dla omówienia warunków.
— Czas — natychmiast; warunki pozwolę sobie określić sam: odległość, kroków ile pan zechce, w każdym razie jak najmniej; broń — pistolety, trzy strzały. Co do świadków, nie znam tu nikogo, ale ufam panu całkowicie i możemy śmiało — jak szlachcice hiszpańscy, strzelać się bez świadków.
— Musi być przynajmniej lekarz, a że właśnie mam tu gości, a między niemi doktór z sąsiedniego miasta, przeto pan wybaczy, że go na chwilę opuszczę i pomówię z doktorem oraz innemi panami.
— Proszę bardzo — rzekłem, kłaniając się panu Łąckiemu — i przez jaki kwadrans czasu siedziałem sam. Śledząc uważnie dym papierosa, rozmyślałem nad całym szeregiem tych zdarzeń, a chociaż były to zdarzenia przykre, to jednak czułem pewną dumę, żem w sposób tak łatwy i pewny odkrył utajonego wroga i rywala.
Po kwadransie czterej panowie weszli do kancelarji. Przedstawili się, mrucząc jakieś niewyraźne dźwięki: M... N... Z...
Ten ostatni był lekarzem; był to winciarz zapalony — i jeździł zwykle po sąsiadach z narzędziami — na wszelki wypadek, gdyby go oderwano od winta.
Po prezentacji Łącki rzekł:
— Jakkolwiek nie jest to całkowicie en règle, panowie ci zgadzają się na proponowane przez pana warunki. Pan N. gotów jest nawet panu służyć za świadka, gdy pan M. będzie moim. Jako miejsce wybierzemy oranżerję w parku, gdzie jest i jasno i podłoga równa i obszar dostateczny. Czy pan ma pistolety, czy też pan zgadza się na moje?
— Zgadzam się na wszystkie propozycje — odparłem, wielce ujęty gentlemenerją mego przeciwnika.
Park, obejmujący z górą trzy morgi gruntu, sąsiadował z dworem ze strony wielkiej sali; miał on zarówno dobrze wyciągnięte aleje, jakoteż gęstwiny i dąbrowy, jak wreszcie polany.
Godzina była już trzecia i pół — i, gdyby nie białe puchy śniegu, które rozjaśniały krajobraz — możnaby rzec, że już zaczynało szarzeć.
Świadkowie ruszyli z nami — i skierowali nasze kroki w stronę wielkiej, szklanej, pokrytej hali, która na przyszły rok miała być przekształcona na cieplarnię; tymczasowo stała próżna, i tylko po kątach leżało tu różne żelaziwo, wapno, narzędzia ogrodnicze, wreszcie ogromna piramida żółto czerwonych jabłek, które szerzyły dokoła nadzwyczaj upajający zapach.
Hala miała wzdłuż 80 kroków, wszerz 36. Świadkowie zastrzegli się, że nie dopuszczą mniej nad piętnaście kroków odległości.
Pan M., jako starszy, obliczył kroki i rozstawił nas podług swojej miary. Poczym zwrócił się do nas, abyśmy sobie rękę podali do zgody. Gdy zaś to nie nastąpiło, zimno-wzruszonym głosem rzekł:
— Au feu... Un, deux, trois...
Padł strzał, ale obaj chybiliśmy; moja kula wpadła w jabłka. Tosamo powtórzyło się za drugim strzałem. Wreszcie za trzecim razem Łącki trafił mnie w lewą nogę, w mięśnie biodrowe; o parę cali wyżej, a strzaskałby mi kość ischiadyczną. W pierwszej chwili nic nie czułem — i dopiero później ujrzałem krew płynącą, która się mieszała ze strzępami kortu.
Przybiegł doktór i zaczął badać sprawę. Kula poszarpała ciało tylko z wierzchu i spadła na podłogę. Rana nie była niebezpieczna, ale zapowiadała na jakie pięć dni.
Doktór zatamował krew natychmiast — i poczynił pierwsze zabiegi; ponieważ zaś chodzić mi było trudno, dwuch panów wzięło mię pod bary i odprowadzili do domu. Tu wyznaczono mi pokój; doktór kazał mi się rozebrać i położyć do łóżka, zapewniając, że za parę dni wszystko będzie w porządku.
Ściśle biorąc, z moim przeciwnikiem nie podaliśmy sobie ręki — i mnie przynajmniej sprawa tak się przedstawiała, że, skoro tylko wyzdrowieję — na nowo wyzwę Łąckiego.
Z drugiej strony wyznać muszę, że, choć poszwankowany, czułem pewne zadowolenie, bo i długa jazda i cały ten epizod w Skaliskach spowodował znaczne wyładowanie mojej energji.
Doktór bardzo starannie zajął się moją raną; zdezynfekował ją, oporządził i obandażował jak należy. Po chwili przyniesiono mi buljon i wogóle posiłek, zgodny z poleceniami doktora. Poczym doktór wyszedł i życzył mi spokojnego snu.
Spałem cudownie, a nazajutrz rano zjawił się u mnie gospodarz, który nader życzliwie rozpytywał się o moje zdrowie; badał, czy jestem dobrze obsłużony, czy mi czego nie potrzeba. Przepraszał, że mię zranił, i jeszcze pytał, czy nie mam jakich rozkazów.
— Przedewszystkim dziękuję za gościnność, a następnie pozwoli pan, że, skoro tylko wyzdrowieję, poproszę go o powtórzenie tej rozprawy.
— Nie mam nic przeciw temu — i w każdej chwili służyć panu będę. Ale pozwolę sobie zadać mu jedno niedyskretne pytanie. Wystąpienie pańskie — dodam — uważam za całkowicie uprawnione, w każdym razie ciekawość mię dręczy, jak pan przeniknął moją tajemnicę. Nawiasem mówiąc, dziś dopiero się dowiedziałem nazwiska osoby, którą kocham, i wielce za to jestem panu wdzięczny, gdyż może w ten sposób dojdziemy do porozumienia.
— Nic nie pojmuję?
— Jakim sposobem dowiedział się pan, że pańska żona...
— Moja żona? Kiedy ja nie mam żony...
— Jak to? — A więc — jeżeli wolno zapytać — o kogo się pan upomina w tej sprawie?
— O pannę Emilję B...
— O pannę Emilję B... z Burzanów?
— Pan ją zna?
— Ze słychu, ponieważ należy do znanej rodziny — ale osobiście nie mam zaszczytu — i nigdy jej nie widziałem.
— A więc właściwie — to ja niesłusznie wystąpiłem do pana z pretensją...
— W każdym razie żadnej winy nie mogło być z mojej strony.
— A zatym...
Pomimo bólu zacząłem się śmiać i podałem Łąckiemu rękę.
— A zatym będę musiał szukać satysfakcji gdzieindziej. Ale gdzie?... Nazwisko tosamo...
Opowiedziałem mu całą sprawę od początku: wizytę Łąckiego u Emilji, zerwanie, maskaradę, moje poszukiwania, decyzję ostateczną aż do chwili przyjazdu tu do Skalisk.
— Ale dla czego pan tak odrazu się zgodził na moje wyzwanie? I co mi pan tu coś opowiadał — dziękował — —
— Ponieważ widzę, że mam do czynienia z człowiekiem honorowym, więc sub rosa opowiem panu moją historję. Przed półrokiem jadąc z Kijowa do Warszawy, zapoznałem się z czarującą kobietą. Wiem o niej wszystko oprócz nazwiska. Korespondujemy poste restante — pod znakiem posiadacza pewnej monety bankowej numer taki a taki. Owóż wyznam, że oddawna chciałbym wiedzieć jej nazwisko, ale nie chcę prowadzić śledztwa, żeby jej nie skompromitować. Nie mogłem żadną miarą zbadać tej sprawy. O ile wiem, mąż tej pani nie zna zupełnie jej tajemnicy. Sądziłem, że to właśnie on — i miałem szczery zamiar porozumieć się z panem w sprawie rozwodu lub czegoś w tym rodzaju. Żałuję bardzo, żeśmy obaj padli ofiarą pomyłki, a zwłaszcza pan...
— O, to bagatela — rzekłem i prosiłem cnego gospodarza, aby się wywiedział, który Łącki jest zarządzającym jakiejś cukrowni, w której pani B. posiada kapitały.
Byłem już zupełnie uleczony, gdy po paru dniach zjawił się we dworze w Skaliskach jegomość, siwy jak gołąb, który mi się przypominał, jako znajomy, i istotnie przemawiał głosem znajomym.
— Proszę pana dobrodzieja, a to niebo pana tu sprowadza. Bo to mama p. Emilji ma u nas w cukrowni kapitały i właśnie mam tu dla niej 1631 R. i 17½ kop. Ja pana znam, bo pana kiedyś u niej widziałem, a właśnie mi p. Hieronim ze Skalisk pisze, że pan tu jest; to ja w te pędy do pana — i proszę się pokłonić ode mnie p. Emilji do nóżek, bo to ja przecie znam ją od małego dziecka, choć to była zawsze osóbka samowolna i uparta, oj, uparta, że niech Bóg broni.
— Taką też została — pomyślałem sobie.
Zapewniłem staruszka, że wszystko zrobię, co należy. Pani matce przesłałem ukłony.
Z gospodarzem wielce się zaprzyjaźniłem i obiecałem mu zbadać jego tajemnicę.
Przybywszy do Warszawy, natychmiast udałem się do Emilji, której wręczyłem pieniądze. Z początku byłem bardzo oficjalny, ale pod czarem jej osoby wszystkie lody pękły, a była dziś tak rozkoszna, jakby i mnie i siebie chciała wynagrodzić za te parę smutnych miesięcy. Po godzinie leżałem u jej nóg i błagałem o przebaczenie.
Ona to — jak mi wyznała — urządziła wraz z jedną ze swych przyjaciółek całą tę intrygę maskaradową — i umyślnie chciała mnie rozdrażnić tym nazwiskiem „Łącki“, choć nie przypuszczała, że cała rzecz zajdzie tak daleko. O mojej wyprawie doskonale wiedziała: ktoś jej ze Skalisk o tym wszystkim napisał.
Odwzajemniłem się p. Hieronimowi; dowiedziałem się nazwiska jego bezimiennej kochanki.
STANISŁAW. Jestem również wrogiem rzeczywistości, ale nie przeto, żebym wyłącznie baśń kochał; raczej chciałbym tę rzeczywistość, która jest, przemienić w inną, lepszą rzeczywistość.
JAN. W lepszą — bo twoją... Ale twoja rzeczywistość — to marzenie, to baśń — tak samo jak moja. — I ty pożądasz w życiu baśni — tylko zowiesz ją inaczej.
STANISŁAW. Zowię ją możliwością.
JAN. Ale skoro ta możliwość stanie się rzeczywistością — będzie tak samo potworną, jak wszelka rzeczywistość. Ja pragnę niemożliwości, o której wiem, że się nigdy nie urzeczywistni i nigdy nie przestanie być baśnią.
MICHAŁ. Co się mnie tyczy, to ja naodwrót uważam rzeczywistość za baśń, najbardziej fantastyczną, jakiej żadna wyobraźnia nie jest w stanie pomyśleć. My się kryjemy w baśń, bo nas przeraża ogrom, powikłanie, egzotyzm rzeczywistości. Czytajcie wprost zdarzenia życia codziennego, wiadomości bieżące: jakież tam macie dziwy, jakie kolizje niespodziewane i nieoczekiwane...
JAN. Zapewne. Nigdy jednak, ani w tragizmie ani w komiczności — rzeczywistość nie dosięga tak wysoko i tak daleko — jakby to mogło być, gdyby...
MICHAŁ. Gdyby co...
JAN. Gdyby ziemię leciuchno o jeden stopień np. w nieskończoności przesunąć. Ziemia ma swoją określoną orbitę; chociaż położenie jej we wszechświecie zmienia się nieustannie i chociaż nigdy ona dwa razy się nie znajdzie w jednym i tymsamym punkcie bytu (chyba po miljonach miljonów lat) — jednakże w granicach naszego czasu linja ruchu ziemi może być z góry obliczona i określona — i nic tego nie zmieni. Gdyby tylko o parę metrów np. linja tego ruchu przechyliła się w inną stronę — losy ziemi byłyby cale odmienne. To też ilekroć przyglądam się jakiemu zdarzeniu, myślę nad tym, jak inną byłaby nasza rzeczywistość, gdyby ten glob krążył po innej krzywej w nieskończoności...
STANISŁAW. Przewiduję już, że nam opowiesz dzieje Hannibala albo Stanisława Augusta tak, jakby mogły być, gdyby...
JAN. Zapewne, możnaby całą historję ludzkości opowiedzieć w ten sposób, ale chcę przedewszystkim wykazać tę niedokładność linji biegu ziemi w zdarzeniach życia codziennego; jak czasami zjawiska bywają przeciągnięte, czasem niedociągnięte: nigdy zaś ani tragizm ani komizm nie dochodzi tu do swego maksymum.
MICHAŁ. Przedmowa, która zapowiada coś wielkiego.
JAN. Bynajmniej. Właśnie w tych kolosalnych górach ma się urodzić mysz. Zdarzenie, które wam opowiem, jest w gruncie dosyć drobne, a główną jego cechę stanowi właśnie to, że w nim nic nie osiągnęło swego szczytu, wszystko zatrzymało się w pół drogi, rzekłbyś, ugrzęzło w rzeczywistości i samo siebie nie dorosło.
STANISŁAW. | Jak to było? Co to było? | |
MICHAŁ. | Gdzie to było? |
JAN. Było to przed paru laty, kiedy przebywałem w Płockim. Zajechałem na wakacje do znajomych, powinowatych moich, do Larskich w Larach. Trafiłem właśnie na moment osobliwy, gdy cały powiat niejako rozdzielił się na dwa obozy a nie była to wcale walka przekonaniowa, ale spory osobiste, powstałe na tle historji małego znaczenia. Naraz jednak ten błahy spór przetworzył się w jakąś niby walkę o zasady — i opanował szerokie koła jednostek butnych i zawadjackich. Sprawa ciągnęła się z górą od miesiąca — i już w Warszawie słuchy o niej nas dochodziły. Zaczęło się to w jakimś towarzystwie karcianym, w stolicy. Była tam w owym czasie grupa młodzieży z różnych okolic kraju, która się oddawała namiętnej grze hazardowej. Niektórzy jednak, szulery z zawodu, traktowali grę w baka, jako sposób egzystencji. Jeden zwłaszcza, niejaki Paweł S., miał tak niezwykłe — a jak mówili złośliwi, podejrzane — szczęście do baka, że zawiązał spółkę z pewnym kapitalistą z pod ciemnej gwiazdy; ten mu codziennie, w razie potrzeby, dostarczał parę tysięcy rubli. O ile Paweł przegrywał, dostawał nową sumę; o ile wygrywał, zwracał kapitaliście pieniądze z grubym procentem. Zachowywał się wobec ludzi cynicznie i głównie ogrywał młodego hrabiego Stefana N. Gdy raz w klubie, przypadkowo, była rozmowa o rolnictwie, Paweł, wskazując z uśmiechem na Stefana, rzecze:
— Oto mój folwark wzorowy, przynoszący duże dochody. Innego gospodarstwa nie szukam — —
W towarzystwie tym bywał młody Ksawery Z., z Płockiego, człowiek zasadniczo zupełnie honorowy, ale niesłychanie lekkomyślny — i który czuł, że jest lekkomyślny — i że powinienby się strzec samego siebie.
Żył on w wielkiej przyjaźni ze Stefanem N., z którym był razem w szkołach; jak niemniej był w przyjaźni z Larskim — tak, że ich uważano za nierozłączną trójkę.
Owóż zdarzyło się w klubie, że hr. Stefan N. wygrał w karty dziesięć tysięcy rubli — i włożył je do pugilaresu, gdy naraz telegraficznie został wezwany na wieś w jakiejś sprawie szczególnej wagi. Ponieważ czasu do pociągu było bardzo niewiele i wogóle suma wygrana stała się hrabiemu niespodziewanym ciężarem, Stefan zwrócił się do Ksawerego i, rzecz mu wyjaśniwszy, powiedział:
— Proszę cię, tymczasem przechowaj u siebie te pieniądze. Wrócę za parę dni, to mi je oddasz.
Ksawery wprost był przerażony.
— Proszę cię na wszystko, wybierz kogo innego. Ja żadną miarą nie mogę przyjąć tego depozytu. Jestem lekkomyślny — i, Bóg wie, co się stać może wbrew mojej woli i mimo woli. Stracę ci te pieniądze...
— Nie ufam tu nikomu, oprócz ciebie. Choćbyś nawet coś niecoś stracił, nie będę miał do ciebie pretensji — —
— A jednak — —
— Dajże pokój! znamy się przecież od dziecka...
To mówiąc, wręczył Ksaweremu pieniądze; pożegnał go i wyjechał.
Ksawery natychmiast wrócił do domu, pieniądze schował do biurka i krążył koło niego zdaleka, podziwiając własną energję. Jeden dzień nawet nie pokazał się w klubie; postanowił przeczytać parę książek, czego już oddawna nie robił. Niestety, gdy powoli przenikał w misterja Montépina, nazajutrz rano zjawił się u niego Paweł, który go troskliwie wypytywał o zdrowie; dla czego się nie pokazuje? czemu to hr. Stefan wyjechał? Nadzwyczaj interesującą grę mieli wczoraj X. i Z. Zaczął mu tę grę opowiadać i rozpalił jego wyobraźnię. Ściągnął go do klubu i tak zhypnotyzował biedaka bez woli, że ten zaczął grać — i ta gra skończyła się najfatalniej. Cała suma, dziesięć tysięcy r., przeszła do kieszeni Pawła.
Ksawery, który własny majątek posiadał bardzo szczupły, rozpaczał bez granic; przeklinał siebie, chciał popełnić samobójstwo, ale jakoś się rozmyślił.
W całym klubie sprawa ta w jednej chwili była znaną, a nawet i na miasto rozeszła się o tym wiadomość.
W parę dni potym przybył hr. Stefan. Dla Ksawerego to spotkanie było nad wyraz przykre; tłumaczył się, przepraszał, przypominał, że go uprzedzał o takiej możliwości i t. d. Ostatecznie jednak, chociaż hr. Stefan był miljonerem, postępowanie Ksawerego bardzo mu się nie podobało i powiedział mu:
— Mój kochany, wiem, że jesteś lekkomyślny, ale bądź-jak-bądź to, coś zrobił, nazywa się po francusku indélicatesse, a po polsku Schweinerei — i odszedł, nie podawszy mu ręki.
Towarzystwo częściowo stanęło po stronie Ksawerego, wiedząc, że ten błagał Stefana, aby nie wodził na pokuszenie. Większość jednak potępiła młodzieńca: bądź-jak-bądź cudzy kapitał sprzeniewierzyć w ten sposób — jest to rzecz poprostu nieuczciwa. Słowem nagle Ksawerego ogłoszono za infamisa.
— Bój się Boga, Witoldzie — mówił Ksawery do Larskiego, który właśnie przyjechał był do Warszawy — przynajmniej ty mnie zrozumiej, wytłumacz i broń wobec tych napaści.
Ale Witold, któremu o tej sprawie horrenda opowiedziano, oburzony był na Ksawerego bardziej niż ktokolwiek — i zawołał:
— Jesteś szubrawiec i nie mam z tobą nic do czynienia.
Ksawery odparł Witoldowi niemniej ostro — i naraz stała się rzeczą nieodzowną rozprawa honorowa między obu panami.
Wybrano świadków i sprawa parę dni się toczyła, aż wkońcu oznaczono czas i miejsce spotkania. Ponieważ jednak o zamierzonym pojedynku rozmawiano zanadto głośno w hotelu Europejskim i Brühlowskim; ponieważ zajmowali się nim zarówno sami zainteresowani, jako też i ich znajomi i przyjaciele, stronnicy już to Witolda i Stefana, już to Ksawerego: tajemnica stała się tak publiczną, że kiedy adwersarze z całym aparatem, jaki przystoi sprawie pojedynkowej, stanęli w lasku Bielańskim: już na nich czekała policja — i natychmiast wszystkich aresztowała.
Witolda i Ksawerego zobowiązano słowem honoru, że natychmiast pojadą do domu — i to w towarzystwie strażników, którzy mieli ich pilnować, jako skazanych na areszt domowy.
W ten sposób obaj znaleźli się z powrotem w okolicy Larów — i tu osiedli, jako aresztanci, którym niewolno wyjeżdżać poza granice swoich majętności; niewolno jeździć koleją żelazną; przydany strażnik miał im rzekomo wszędzie towarzyszyć.
Jednakże niezaspokojony honor Ksawerego jakoteż i Witolda domagał się rozprawy. Umówili się zatym, że za dwa-trzy tygodnie muszą pojedynek urzeczywistnić; każdy z nich miał swoich świadków, którzy się nieustannie komunikowali i trzymali swoich paukantów au courant rzeczy. Oczywiście obaj byli mocno zdenerwowani.
W tym właśnie czasie przybyłem do Larów. Był to przedostatni dzień przed owym pojedynkiem. Przy pomocy drobnej sumy pięciu rubli strażnicy zamknęli oczy i mieli na jeden dzień wolno puścić swoich więźniów.
Pojedynek miał się odbyć w okolicy, w lesie Szczerbowskim. Witold, zadowolony z mego przyjazdu, poszedł ze mną zaraz na dziedziniec — i, stanąwszy w pewnym oddaleniu od obory z pistoletem w ręku, kazał mi ciągłą dawać komendę; sam zaś pukał nieustannie śrutem i celował w jeden ze słupów obory. Takeśmy całą ścianę do szczętu podziurawili. Bądź-jak-bądź Witold dzielnie się do rozprawy przygotowywał; od czasu do czasu tylko wzdychał, mówiąc mi poufnie:
— Gdybym zginął, co uczyni moja biedna Teresa!
Teresa była to żona Witolda, osoba przystojna i inteligientna, wielce rozkochana w swoim mężu. Nawiasowo dodam, że wniosła ona mężowi w posagu pół miljona koron waluty austr., co było dla gołego i obdłużonego Witolda — cudownym ocaleniem.
Niestety Teresa od paru lat zaczęła chorować; miała szczególną nerwicę, która się czasami objawiała w atakach tzw. petit mal; ataki nie miały w sobie nic niebezpiecznego, póki serce było nietknięte. Teresa miała maleńką wadę serca, ale o charakterze nerwowym; w razie jednak, gdyby wada serca przybrała cechy choroby organicznej, zbyt silne wzruszenie mogło być dla Teresy śmiertelne w razie mocniejszego ataku.
Zasadniczo przed Teresą całą sprawę ukrywano, ale w tym gadatliwym domu, gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli — trudno było utrzymać tajemnicę. Ostatecznie przed paru dniami — z rozmowy lokaja z pokojówką — Teresa dowiedziała się o wszystkim.
Drżała o życie męża, ale, z drugiej strony, rozumiała dobrze, że tu idzie o honor Witolda — i z niesłychaną siłą woli opanowała siebie tak, że na oko była bardzo spokojna; nie chciała za nic psuć nastroju Witolda, który miał ją żegnać, jak Hektor Andromachę.
Pocieszycielką jej w owe dni była sąsiadka, pani Giga, jak ją zwano powszechnie, pani Jadwiga, siostra stryjeczna Witolda, czarująca osoba, wiecznie pełna młodości, werwy i humoru, jakkolwiek dziś miała bardzo poważne powody, by się pogrążyć w najgłębszym smutku. Oto przybyła razem z mężem do Larów dla przyczyn wprost tragicznych: ponieważ wraz z mężem żyli dłuższy czas bardzo lekkomyślnie — doszli do ostatecznej ruiny; parę dni temu odbyła się licytacja, zakończona przejściem ich majątku w inne ręce; na domiar złego, ponieważ nieszczęście nigdy nie przychodzi samo, dwór, w którym jeszcze mieli zostać parę miesięcy — spalił się tegoż samego dnia do szczętu — i nagle oboje znaleźli się bez dachu, bez grosza, bez widoków na przyszłość.
Pani Giga była też smutną, o ile wogóle ona smutną być umiała; gdyż nawet w największym nieszczęściu temperament ją pobudzał do wesołego tra-la-la!
Znałem i uwielbiałem ten temperament, gdyż za lat młodzieńczych kochałem się w Gidze szalenie przez całe jedne wakacje — i było mi wtedy tak radośnie i wesoło w życiu, jak już nigdy ani przedtym ani potym.
Obecność Gigi działałaby jak balsam na chorą Teresę: niestety, przemocą ukrywana obawa o życie męża — i ten sztuczny spokój — był to wysiłek bardzo groźny. Do tego wszystkiego dołączała się trwoga o inne, dogasające życie — starego ojca Witolda, który dogorywał w swoim mieszkaniu, na pierwszym piętrze.
Był to starzec wysokiego wzrostu, niegdyś bardzo przystojny, do syna podobny — a którego dręczyły teraz dawne nadużycia in Venere et Baccho, do czego jeszcze przyczepiła się wodna puchlina, bóle reumatyczne, silna skleroza i rozedma płuc.
Stary czuł, że jego koniec nadchodzi — i po rękach całował doktora, błagając go bezsilnie, aby ten mu życie przedłużył i zachował; doktór czynił co mógł, ale widział, że już niedługo tego żywota — i tylko dla formy go pocieszał, że wszystko będzie jak najlepiej.
Ojciec Witolda, choć cały przenikniony starczym egoizmem wobec swoich własnych cierpień, nie był jednak bez wiadomości o sprawach syna i również się trwożył o jego życie.
Taki był nastrój w całym domu, w chwili gdym przyjechał.
Nazajutrz raz jeszcze dziurawiliśmy oborę wraz z Witoldem, aż psy łańcuchowe wyszły z budy i wyć poczęły żałośnie na tę muzykę pistoletową.
Wycie to, mówiąc nawiasem, było dla Teresy powodem wielkiego smutku, gdyż uważała je za złą wróżbę.
O godzinie dziesiątej zjawili się u nas dwaj sąsiedzi oraz doktór i zabrali ze sobą Witolda.
Doktór przedtym jeszcze miał konferencję z panią Gigą oraz ze mną, nauczając nas, co mamy robić na wypadek, gdyby Teresa miała atak lub gdyby się rozchorował ojciec Witolda.
Żegnaliśmy uroczyście tych trzech ludzi, którzy przy pomocy czwartego — z najwyższym spokojem wybierali się popełnić zabójstwo albo też wrócić z trupem.
Wieczór był cichy, idyliczny; była już druga połowa sierpnia — i ciszę wieczorną całej okolicy przerywały sykania świerszczów i rechoty żabie, mieszające się z odgłosami dalekich psich poszczekiwań; gwiazdy tysiącami złociły się na jasnym, szafirowym niebie — przy czystym księżycu — a w chwili odjazdu zauważyłem trzy spadające w otchłań meteory.
Nie mówiłem o tym nikomu, ale, oprócz wycia psów, uważałem i to zjawisko za złą wróżbę.
Pytałem tylko, o której godzinie mogą w szczęśliwych okolicznościach powrócić.
Koło wpół do drugiej powinni być gotowi.
Pożegnaliśmy się w milczeniu, gdyż istotnie nie było nic do powiedzenia.
Jak się wyjaśniło potym — Witold przygotował cały szereg listów na wypadek swojej śmierci.
Ale nie uprzedzajmy zdarzeń.
Czterej panowie, aby ich na dworcu żandarm nie niepokoił, wyjechali powozem. Liczyli, że koło dziesiątej i pół staną na miejscu, nie tyle w lesie Szczerbowskim, ile w maneżu, pod lasem, u jednego z przyjaciół i świadków Ksawerego.
Pozostałem w Larach w towarzystwie chorego ojca Witolda, chorej żony Witolda, zbankrutowanej żony p. Józefa i samego bankruta p. Józefa, który zresztą, wbrew powszechnemu zdenerwowaniu, poszedł sobie do bibljoteki i pogrążył się w czytaniu dziejów Rocambola.
Dzieci wcześnie spać położono i tylko bona Francuzka, na balkonie — wciąż lichą polszczyzną szeptała coś z pokojową, z lokajem i z panną służącą.
Podobał jej się ten zapach melodramatu, który czuła w całej tej sprawie.
Wyszedłem na chwilę przed dwór i poprzez srebrzyste cienie sierpniowej nocy patrzyłem daleko, daleko na krańce widnokręgu, gdzie szumiała głucho i tajemniczo głęboka puszcza, do której pewno już dojechali nasi znajomi. Tam, tam odbyć się ma za chwilę ta sprawa...
Co to będzie? Jak się to skończy?
Bór szumiał, a powietrzem płynęły jakieś dalekie niezrozumiałe melodje, jakieś szepty, na lekkim wietrzyku unoszone, a ciepłe powietrze rozlewało je w cieniach nieokreślonych, widmowych, jakby nierzeczywistych...
Coś nierzeczywistego krążyło po powietrzu... jakieś elfy, nienawidzące rzeczywistości...
Aby uspokoić obie panie, zaproponowałem dla rozrywki niewinną grę w karty — onze et demie — czy coś podobnego. Czas jakoś upływał, p. Giga bardzo się ożywiła — i zaczęła opowiadać jakieś zabawne historje, tak że nawet i p. Teresa kilka razy się uśmiechnęła. Jednakże łatwo było odgadnąć, że jej myśli płynęły zupełnie w innej stronie; również i ja myślałem raczej o tym, co się dzieje z Witoldem, niż o kartach.
Nikt jednak o właściwym przedmiocie naszej myśli nie mówił. Czułem, że lada chwila histerja Teresy wybuchnie; że ten okropny wysiłek panowania nad sobą — męczy ją przeraźliwie; że zatym lada chwila będzie musiała sobie to wyrównać.
Kilka razy też zachodziłem do starego, aby zobaczyć, co się z nim dzieje; czuwał przy jego łożu stary Ignac, który jednak miał fatalny sposób rozmawiania ze starcem. Traktował rzecz po chłopsku tj. przyzwyczajał go do myśli o śmierci; pocieszał go, że już nijakim sposobem się nie wywinie od tej kostuchy, że lada chwila stanie przed obliczem Boga i zobaczy tam chóry anielskie i rajskie pola a łąki, rajskie krówki i owieczki — i będzie pił rajską wodę. — Ale staremu wszystko to bardzo się nie podobało: wolałby kieliszek zwyczajnej ziemskiej wódki, niestety, surowo zakazanej!
Zburczałem Ignaca — i prosiłem go, aby raczej co wesołego opowiadał starcowi: jak to on pijał za młodu, jak tańcował, bijał się, kochał... Ignac znał jego sprawki — więc mógł dopomóc jego pamięci i rozweselić biedaka.
Była może godzina dwunasta, gdy naraz zaturkotało na gościńcu. Czyżby to oni?
Pani Teresa aż krzyknęła ze wzruszenia — i ja, wyznaję, byłem tym nieco ému.
Wyszedłem przede wrota i znowu spoglądałem, na dalekie, ciemne puszcze... I znowu szumiały tajemniczo, głucho — jakimś nieustającym, melancholijnym jękiem...
Więc to już się odbyło — już powracają...
Jakoż powóz zajechał przed ganek, ale był to zupełnie inny powóz.
Wysiadł z niego — o dwunastej w nocy — sekwestrator!
Tego jeszcze brakowało.
Zaproszono gościa do jadalni, ofiarowano mu wieczerzę, ale nikt mu nie towarzyszył; tylko lokaj się nim zajmował.
Czas płynął. Oczekiwanie coraz bardziej dręczyło wszystkich, a najbardziej Teresę, której wysiłek już zaczął przerastać miarę jej mocy ducha.
Nakoniec wybuchła gorącym płaczem. Uważałem to za szczęśliwe zdarzenie, gdyż taki płacz — jak mi się zdawało — łagodzi siłę ataku. Ale i pani Jadwiga, która niemniej z siłą dotąd panowała nad sobą, również zaczęła płakać: i jej się udzieliła ta okropna trwoga i ten niepokój, jaki czuła Teresa, a co do mnie, to zaczynałem żałować, żem nie pojechał do Zakopanego, jak mi to proponował jeden z kolegów — i postanowiłem raczej stać się tak impassible jak p. Józef, który bolał właśnie nad nieszczęściami bohaterów Ponson du Teraill’a.
Znalazłem motyw zajęcia; postawiłem sobie problemat: oto stoimy wobec rzeczywistości: jak ona się rozwinie, jakie nam da fakty? O ileby wszystko miało dojść do najwyższego kulminacyjnego punktu rozwoju — to rzeczywistość miałaby wprost oblicze potworne, ale absolutne.
...Godzina wpół do drugiej — napięcie oczekiwania dosięga najwyższego stopnia — płacz Teresy zmienia się w atak epileptyczny strasznej siły — p. Jadwiga, pod wpływem swej kuzynki, również zaczyna szaleć i wije się jak opętana — tymczasem Ignac zbiega na dół, wołając: Panie, panie! starszy pan, bardzo a bardzo źle!
Tylko p. Józef czyta dalej swój romans: nikczemny hr. de Gruyère po raz trzeci porwał piękną Agnieszkę szlachetnemu markizowi de Roquefort.
Powoli — powoli nadjeżdża powóz, który koło wpół do dziesiątej wyjechał z Larów.
Przywożą trupa.
Po dwukrotnym strzale chybionym, za trzecim razem Ksawery w samo serce uderzył Witolda.
Teresa wpada w obłęd i powtórnie dostaje jeszcze mocniejszego ataku histerji, przy którym niestety udar sercowy — łamie tę piękną duszę; z pianą na ustach, ze strasznym okrzykiem, wijąc się w ostatecznych konwulsjach — umiera.
Tymczasem Jadwiga, niemniej oszalała tym powszechnym nieszczęściem, dostaje spazmatycznego śmiechu i pada bez przytomności.
P. Józef nakoniec wychodzi i z flegmą pyta, co to za krzyki? Czy Rocambol ze swoją bandą napadł dom? Czegóż Ignac tu hałasuje?
— A bo to starszy pan już stanął przed świętym obliczem Najwyższego.
Śpieszą na górę. Ojciec Witolda, złamany własną chorobą i straszliwą wieścią o śmierci syna, o czym dyplomata Ignac oczywiście zaraz mu powiedział — umarł niemal jednocześnie z Teresą.
Trzy trupy: Witold, jego ojciec, jego żona.
Jedna półobłąkana: Jadwiga.
Jeden człowiek apatyczny, bankrut, nędzarz, wygnaniec, pogorzelec — Józef.
Oto jak się rozwinęła rzeczywistość w momencie krótkim, w okolicy zacisznej, czarującej, w cudną noc sierpniową, pełną gwiazd promienistych...
STANISŁAW. Istotnie rzeczywistość okropna. Tragiedja Pelopidów niemal. Przeżyliście tam straszne godziny.
JAN. Nie, wcale się tak nie skończyło. Taką byłaby rzeczywistość w świecie wielkim, doskonale tragicznym, ale my nie żyjemy w absolucie, tylko w niedociągniętej miernocie.
MICHAŁ. A zatym?
JAN. Koło godziny drugiej po północy wrócili nasi panowie. Witold cały — zdrów — nienaruszony. Puknęli trzy razy z odległości piętnastu kroków, bez rezultatu. Nie podali sobie zresztą ręki, ale nasi znajomi mieli ze sobą parę butelek wina, które po drodze wypili na wiwat. Teresa, jeżeli zemdlała — to z radości, że się wszystko zakończyło tak szczęśliwie, a Jadwiga zaczęła skakać po pokoju, jakby miała lat czternaście. I stary ojciec Witolda, gdy się dowiedział o szczęśliwym wyniku sprawy, rzekłbyś ozdrowiał; w istocie było to przesilenie choroby — i stary żyje do dziś zdrów i jary.
Co się tyczy Józefa, ten wyszedł z bibljoteki i, dość obojętnie witając Witolda, powiedział:
— Przeczuwałem, że tak się skończy.
Otóż taka była rzeczywistość rzeczywista, nie zaś ta rzeczywistość, która byłaby, gdyby... gdyby osiągnęła swój najwyższy ton.
STANISŁAW. Widzę, że jesteś prawdziwy filantrop i że roją ci się czarujące baśnie. Szkoda ci, że ludzie wyszli cało z tej afery, i wolałbyś mieć piąty akt melodramatu! Owszem, jeżeli tak było, to powiem: Niech żyje rzeczywistość i niech zawsze będzie taka dobrotliwa!
JAN. Ja nie życzę ludziom źle, tylko zgodzicie się, że ta rzeczywistość, której fenomeny śledziłem, nie rozwinęła swego problematu algebraicznego do końca i zatrzymała się w połowie drogi.
Nawet i sprawa p. Józefa w rzeczywistości wyglądała inaczej: nie wyszedł on wcale z subhasty nędzarzem; owszem przy sprzedaży majątku dostał wcale sporą sumę, a pożar dworu, który był dobrze ubezpieczony, również został pokryty przez Towarzystwo ubezpieczeń.
STANISŁAW. I to szczęśliwie! Cieszę się zwłaszcza z powodu tej niesłychanie miłej pani Gigi.
MICHAŁ. Zwrócę jeszcze uwagę na to, że ta niedociągnięta rzeczywistość właśnie zgadza się doskonale z teorją Jana. Wszystko to, co on zowie absolutem, jest to raczej owa niemożliwość, która powinna była pozostać niemożliwością i nigdy się nie urzeczywistnić. No, ale sekwestrator?
JAN. Przyjechał po źrebię, które oddał tu na wychowanie dwa lata temu, a które chciał odebrać. Nie miał czasu przybyć w innej porze, więc przyjechał o północy.
Przestrzeń reduty — w formie trzech ćwierci koła — była dość obszerna dla przechadzek i gonitw, którym się młodzi więźniowie oddawali namiętnie od rana do wieczora. Podwórzec ten, otoczony dokoła spadzistym wałem, liczył z górą dziesięć tysięcy metrów kwadratowych. Chociaż był to już początek jesieni, jednakże palisady były jeszcze pokryte zieloną trawą i gęstwinami krzaków tarniny i lonicerji. Poza bramą reduty — patrząc z pewnego stanowiska na palisadzie — można było z dnia na dzień obserwować żółkniejące powoli ulistwienia klonów i purpurowy uwiąd sumaków. Kawki i wrony gromadami unosiły się nad naszą redutą, a niebo bywało owemi czasy jedwabiście szafirowe, o zachodzie zaś barwiło się szkarłatnemi wstęgami obłoków. Powietrze było tu wiejskie, czyste i świeże.
W głębi reduty stały z dwuch stron w sąsiedztwie wałów dwie kazamaty, t. j. budynki piętrowe, nieco niżej gruntu ziemi postawione.
W kazamatach było koło ośmnastu cel — czyli, jak tu mówiono, kamer; w każdej mieściło się po piętnaście do dwudziestu osób, a w większych na górnym piętrze do trzydziestu.
Wogóle — w naszym więzieniu nie można się było żalić na samotność; raczej przeciwnie na brak samotności, na nieco zbyt nieprzerwane towarzystwo prawie ciągle tych samych ludzi.
Zresztą w takich warunkach przymusowo się dziecinnieje. Była tu gromada młodzieży (razem około czterechset osób), skazanej na bezczynność; więźniowie zapełniali czas nieustanną gawędą, hałaśliwą i urozmaiconą; były tam wspomnienia z minionych dni i spory teoretyczne i skargi na niesprawiedliwość — i wielkie marzenia — i pieprzne anegdoty.
Owego dnia pod oknem kamery XV stał żołnierz, mówiący źle po rosyjsku. Gdy go zapytano, jakiej jest narodowości, odpowiedział:
— Ja Nalitwu. Saratowska gubernja.
Wzruszony Karabajtys zaczął z nim mówić po litewsku, ale się okazało, że szyldwach nic nie rozumie. Skąd wogóle Litwini w Saratowszczyźnie? Jest nas — mówił żołnierz — parę wsi, razem koło 3000 dusz.
Wezwano Września, jako eksperta w sprawach językowych:
— Jak mówicie: Bóg?
— Tak samo: Boch.
— Wyraz pożyczony. Jak po waszemu być?
— Ulem.
Wrzesień, obracając się do Karabajtysa, powiedział:
— Po fińsku olen, po węgiersku len-ni. A jak mówicie: mój ojciec, twój ojciec, jego ojciec?...
— Mon tetyöm, ton tetyöt, son tetyöze.
Natychmiast Wrzesień wyjaśnił:
— Po węgiersku: mienk atyam, tied atyad, öve atyja. Jak mówicie: jeden, dwa, trzy?
— Aki—hate—kolme.
— Po węgiersku: egy—kettö—harom.
Chcieliśmy dalej badać żołnierza, ale właśnie wezwano „karauł“ do wieczornej „powierki“ czyli sprawdzenia liczby więźniów.
Wrzesień skonstatował, że język żołnierza należał do grupy ugro-fińskiej, a Karabajtys, zmartwiony, „że naród, który się zowie „Nalitwu“, nie ma nic wspólnego z Litwą, śpiewał sobie pocichu:
Kur banguje Nemunelis,
Kur Szeszupe mera plauke:
Ten Lietuva mano szange,
Ten Lietuva mano brauge.
— Żeby nie ten mój proklatyj wygowor, to ja ci mówię, prostoby w aktory poszedł... Bo ja po polsku mówię doskonalno, tylko to udarenje... Ja to czuję... Ja się hodował w Pietierburgie — i zaraz poznasz: ot, z tamtych stron... A tak śpiewać, jak wy, po warszawsku — trudno mi się wyuczyć. Komik byłby ja, że nie daj Boh! Cała publika łopałaby od śmiecha.
Mordko, krawiec z Kielc, człeczyna spokojny, który niewiadomo zaco dostał się do naszej reduty, jęczał od czasu do czasu — i wołał:
— Oj, poco ja tu wlazł?
Tymczasem Promachow i szewc Rudawski, leżąc na swoich kojkach i ćmiąc okropną machorę, zaczęli spór bardzo głośny. Mówili o wojnie: Promachow, który uchodził za znawcę strategji, ostro napadał na całą organizację armji, ale Rudawski się obraził i z szewcką pasją mówił:
— Cała armja — k czortu może być! Ale nasz diewiatnadcatyj wostoczno-sibirskij strełkowyj połk, to były chwaty, że ojra! Żebyś nas widział pod Wafangou, tobyś gębę rozdziawił. Szedł ci tam grochot i była taka ojra, że lu! Potym walą Japonce — lu! Potym my na nich — lu! I sumatocha się robi okropna — i lu, lu! Pewnie, że cała armja psu na budę, ale co nasz pułk — to ojra!
Kułakowski z Fiszerem prowadzili poważną dyskusję, czy kooperacja jest dla socjalizmu użyteczna czy szkodliwa, a tymczasem Stern śpiewał sobie:
A kto chce rozkoszy użyć,
W rewolucji idź-że służyć!
W rewolucji, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz na cię wpadnie,
A prykładów nie żałuje,
Jeszcze końmi potratuje!
Lampa (z rodzaju kuchennych) już była zapalona i mdłym blaskiem oświetlała naszą kamerę. Wszyscy mniej więcej leżeli już na kojkach; jeden przy stole pisał list, a dwuch grało w więzienną grę „patyczki“.
Wąsowski — gospodarz z wyboru w naszej celi — robił rachunek wydatków i układał wypiskę na jutro, gdy weszła warta.
Obliczono, że jest nas siedemnastu, jak być powinno — i podoficer, człowiek starszy, z orderami na piersiach, zasłużony w ostatniej wojnie — pożegnał się z nami i wyszedł w ciemne podwórze, słabo rozświetlone blaskiem kilku latarń naftowych; poszedł sprawdzać inne kamery. Wrota naszej sieni zamknięto na klucz.
Chwilę była cisza i spokój, gdy naraz, blady i zdyszany, wpadł do nas zarządzający redutą porucznik Łysienko i pyta:
— Czy niema u was Bąka?
Bąk był to więzień z celi Nr. 1; nie było go u nas.
— Ale może gdzie się ukrył? może gdzie tu jest w kącie? może pod łóżkiem?
Zaczęliśmy badać wskazane miejsca, ale Bąka nie było.
— Może kto z was co wie? Mówcie. Taka nieprzyjemność!
Ale nikt nie wiedział nawet, że Bąk zniknął. Była to dla nas samych niespodzianka. Niepokój nas opanował.
— To był melancholik! — ktoś szepnął.
— Ślepy, jak kret! Trzeci numer szkieł.
— Może sobie zrobił co złego.
— Może z wału spadł w rów!
— Może samobójstwo!
Łysienko był najbardziej strwożony: w rubryce jego służby takie zniknięcie więźnia — to zła nota; a przytym co wieczór bywał on w pewnym zielonym domku, niedaleko reduty, gdzie mieszkała ładna panna, w której młody porucznik się kochał. Znaliśmy ten domek i tę pannę, gdyż co dwa tygodnie chodziliśmy do łaźni do miasta — i po drodze oglądaliśmy te cuda. Czy samobójstwo, czy wypadek, czy ucieczka — wieczór stracony i wygowor ze strony władzy.
— A może to żart (szutka)? — zawołał, czepiając się tej myśli, jak tonący brzytwy. — No, jeżeli żart — to... to... już bardzo gruby.
— Ale skąd Bąkowi do żartów! W ostatni poniedziałek nawet z ojcem się nie chciał widzieć. To melancholik!
— Już mnie ta melancholja! Czort ją pobierz!
Zaczęło się poszukiwanie więźnia po całej reducie. Przejrzano wszystkie cele po kolei: oczywiście towarzysze Bąka z kamery pierwszej byli najbardziej podejrzani, ale wiedzieli jak najmniej. Żołnierze z tak zwanej kancelarji, z latarniami w rękach — zaczęli krążyć dokoła placu, zaglądając we wszystkie kąty. Otwarto prochownię, ale Bąka w niej nie było. Również nie znaleziono go w kuchni. Nie było go nigdzie na dachu. Nie znaleziono go też w dyskretnej ubikacji, stojącej nieco zboku, którą badano szczegółowo, gdyż Łysienko przypuszczał możliwość, że się Bąk (melancholik!) utopił w najrozpaczliwszym elemencie.
Przeszukano również żywopłoty na palisadach, gdy jeden z żołnierzy zawołał radośnie: Jest! Jakoż po krótkiej chwili schwytał jakąś żywą istotę. Cała kancelarja z latarniami zbiegła się do odkrywcy — i przekonali się, że to był kot, zresztą niewiadomego pochodzenia i wogóle niemeldowany.
Alesza, t. zw. wzwodny, naczelnik kancelarji, mistyk z usposobienia, widział w tym dowód, że Bąk umarł i dusza jego błądzi w postaci kota; zawsze kiedy kto umrze, pokazuje się nieznajomy kot w okolicy.
Koło celi Nr. 1 — były od niepamiętnych lat nieotwierane drzwi, prowadzące do kurytarzy podziemnych. Drzwi otwarto — i jakiś czas żołnierze badali, czy nie znajdzie się tam śladów zbiega. Przypuszczano, że Bąk dorobionym kluczem „albo czym innym takim“ przedostał się tam i uciekł tą, zresztą bardzo niepewną i niewiadomo dokąd prowadzącą, drogą.
Najbardziej wstrząśniony, oprócz Łysienki, był naczelnik „karaułu“, stary żołnierz, który po kampanji japońskiej służył dalej w wojsku, marząc o awansie, a tymczasem sprawa Bąka była dla niego fatalna. Groziła mu surowa kara, a i żołnierze obawiali się niezadowolenia władzy wyższej i w jednej chwili ich zazwyczaj przyjazne usposobienie dla więźniów — zmieniło się w złowrogi pomruk.
Śród więźniów panował nastrój szczególny: zazdrość, zdumienie, zadowolenie.
— Tęgo się spisał — mówili wszyscy — a któżby się tego domyślił? Taki się zdawał nieprzedsiębiorczy, apatyczny człowiek?
Poczym rozważano kwestję, jak on to zrobił? ale co do tego nie mogliśmy dojść do żadnego wniosku.
Naraz dały się słyszeć trąbki na placu; poczym zabrzmiały inne poza redutą — i znowu inne, coraz dalej, niby echo. W dobre pół godziny nowa półrota zjawiła się w reducie — rozstawiono straże na samym placu i na wałach. Przybył runt, tj. dyżurny „po karaułam“, którego obowiązkiem jest czuwać nad sprawnością wartowników w różnych punktach fortecy (oczywiście „runtów“ jest w fortecy więcej, niż jeden).
Latarnie naftowe na podwórzu dawno już były zapalone, lecz teraz uważano je za niedostateczne. Alesza, mistyk duszą, ale bardzo trzeźwy w sprawach realnych — wpadł po coś na chwilę do kamery XV i zrozpaczony gadał po małorusku:
— Szczo wy nadiłali! Hetot Bonk utik, a tepericza nam bida! Od jutra to już palić się będzie ta wielka sztuczna lampa na środku placu...
— A co — zawołał jeden — Bonk mołodeć!
— Ech, ja was-by usich ta u Sibir! A już do kniazia doszła wiadomość. — To rzekszy, Alesza wybiegł.
— Panowie — zawołał Tworkowski, zawsze przezorny, stary bywalec więzienny — jutro rano, najpóźniej o szóstej będzie rewizja we wszystkich kamerach. Noże, brzytwy — co kto ma — czuj duch!
Nie prędko się zasnęło, a niejeden we śnie widział Bąka, bujającego swobodnie po morzach i stepach.
Wkrótce po godzinie szóstej drzwi naszej celi się otwarły — i zbudziło nas hałaśliwe wejście kilkunastu osób, w czym zarządzający, runt, ośmiu żołnierzy z podoficerem i czterech żandarmów.
Rozkazano nam wstać natychmiast z „kojek“, przybrać się jakkolwiek i zgromadzić się w jednym punkcie koło okna.
Zaczęła się rewizja. Badano kuferki, walizy, tłumoki; podnoszono i przetrząsano sienniki, zaglądano w kąty, w buty, w piec, pod łóżka, pod wieszadła. Jeden z naszych towarzyszy, który niedawno wyszedł z wojska, za jedyny kostjum miał, prócz spodni — płaszcz żołnierski z guzikami cywilnemi; płaszcz ten służył mu również za kołdrę; przedmiot ten został mu skonfiskowany. Mordce wzięto jego krawieckie nożyce, staremu Z. skonfiskowano paszport, a Greczowi, który trochę rysował i miał całą tekę szkiców, jak kazamaty, podwórzec, wały z wartownikami i t. d. — aresztowano wszystkie owe arcydzieła.
Jak nam później tajemniczo, szeptem mówił Grisza:
— Znaleźli u jednego plan fortecy.
Owego dnia Grisza poszedł po wypiskę do miasta. Wypiska jest to spis przedmiotów, które są więźniom z miasta potrzebne: tytuń, prowjant, papier, marki, mydło, farby do wyrobów z chleba i t. d. Codzień gospodarze spisują życzenia więźniów i zbierają pieniądze. Ponieważ więźniów było koło 400, wypiski szło codziennie przecięciowo za czterysta złotych polskich (60 r.), z czego żołnierz pobierał 10% czyli koło 6 rubli zysku, nie licząc tego, co mu dawali kupcy. Codzień chodził inny. Jeżeli który był sprytny, jak pewien Juzik, chłop z pod Orenburga — to i nowiny przynosił. Griszy poleciliśmy, aby się wywiedział, co tam w mieście mówią o Bąku. Jakoś natychmiast po rewizji Łysienko wyjechał, a stary podoficer, naczelnik warty, surowe zaprowadził porządki; nie pozwalał wychodzić na dziedziniec, przełazić z celi do celi, nawet „do wietru“ puszczał tylko po czterech, a pod ubikacją stał bardzo czujny wartownik.
Rozmowy jednak prowadzono z więźniami.
Pod naszym oknem stał młody Czernihowiec, który nie mógł zrozumieć jednej rzeczy, tejsamej — której i my nie rozumieliśmy.
— Jak to jednak on się stąd wydostał?
— Ba — gadał ktoś na żarty — on był w cyrku i umiał skakać przez trzypiętrowy dom, a cóż dopiero przez taką palisadę.
— No, to i prawda! Takiemu nie trudno.
Koło 10 przybył Grisza z miasta i doniósł nam, że tam, na skutek depeszy o ucieczce Bąka, wieczorem aresztowano koło 40 osób podejrzanych; nad ranem przyjechał Łysienko, aby zbadać, który z nich jest Bąk.
— Ale Bąka nie okazałoś, a Bąk, mołodeć! niewiadomo gdzie... Za to stary unter pocierpi.
Tymczasem rozpoczęła się na placu nowa robota. Pośrodku stał tu słup, lekko zaokrąglony u szczytu; miała tam wisieć lampa acetylenowa, od pięciu lat nie zapalana. Trzeba ją było zawiesić, umocować, przygotować należycie, aby świeciła. Kto ją zawiesi? Kto się wdrapie na szczyt słupa?
Tłusty Alesza chciał się wdrapać, ale po siedmiu łokciach zsunął się na dół; ani Grisza, ani Paweł nie umieli sobie poradzić.
Kucharza Waśki nie można się było dowołać; wytłumaczył, że nie może porzucać zupy, i gorliwie pracował w swoim departamencie.
Łysienko i runt zaczęli się niecierpliwić. Kto wejdzie na słup? Tu mógłbym przemówić stylem Wiktora Hugo. Z gromady więźniów wystąpił bosonogi, licho odziany olbrzym o minie andrusa z nad Wisły i powiedział:
— Ja!
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Był to niejaki Lipski, z zawodu mularz, podejrzany o zabójstwo agienta policyjnego Grüna, a który dla jakichś powodów siedział w osobnej celi. W latach młodzieńczych Lipski nie jedną zdobył nagrodę słupa na igrzyskach wielkanocnych w Warszawie. Teraz chciał wszystkich olśnić raz jeszcze.
W minutę — jak wiewiórka — był na szczycie słupa; spuścił drut, do którego przyczepiono lampę, pociągnął ją ku sobie i umocował odpowiednio. Dla próby lampę zapalono, ale po chwili zgasła (długo nie używana). Próbowano jeszcze dwa-trzy razy; ciągle gasła, nareszcie się udało: lampa zapłonęła ładnym błękitno-białym płomieniem. Lipski spuścił się w minutę na dół, jakby płynął po powietrzu — i wrócił do swojej celi, dokąd go odprowadził żołnierz. Gdy zaś Lipski go pytał, poco ta lampa, ów odrzekł tajemniczo:
— Kniaź przyjedzie.
Osoba, zwana kniaziem — był to komendant fortecy, którego runt, zarząd, kancelarja i karauł oczekiwały gorączkowo.
Niemniej gorączkowo oczekiwał go nasz arcymistrz kuchni — Waśka.
Kilku żołnierzom nakazano jeszcze pościnać na wałach wszystkie krzaki, aby nikt się w tej puszczy nie mógł ukryć. I tak palisada reduty Nowogrodzkiej A fortu Kobryńskiego twierdzy B. L. — została wygoloną na gładko i na długi czas pozbawioną swych ornamentów.
Jednocześnie Alesza wyszedł na plac i zaczął czytać nazwiska jakichś trzynastu więźniów, którym nakazano natychmiast upakować swoje tobołki, gdyż, dla niewiadomych zresztą powodów — mieli być przeniesieni do tzw. okrużnej, mocno okratowanej budowli, poza naszą redutą, w innym miejscu twierdzy. Pozwolono im tylko poczekać na obiad. Kniaź będzie niedługo, a takich buntowszczyków — których zresztą wybrano na chybi trafi — pokazywać mu, to i niemiło.
Nadto cela Nr. 1 została zupełnie zniesiona: piętnastu jej mieszkańców rozmieszczono po innych kamerach, a trzech skazano na pobyt w okrużnej.
Było południe. Właśnie nieszczęsny bohater z pod Laojanu opuszczał redutę wraz ze swemi żołnierzami, przyszedł zaś nowy karauł. Nowi ludzie byli już zgoła wrogo usposobieni względem nas i zaprowadzili w więzieniu mały stan wojenny. Obliczono dokładnie ilość więźniów w każdej celi, żołnierze rozstawili się na wałach i koło okien — i znów gorączkowo oczekiwano kniazia.
Waśka nakoniec otworzył swoje tajemnicze laboratorjum i wydał Pawłowi krótki rozkaz:
— Dzwoń!
Paweł uderzył w dzwon, z którym krążył w różnych kierunkach na placu reduty — i tym sposobem wszystkich dyżurnych zawiadamiał, że obiad gotowy. Dyżurni galopem jęli pędzić do kuchni. Każda cela wysyła do kuchni dwuch ludzi (codzień innych), z których jeden trzyma dwa wielkie cynkowe kociołki do zupy; kociołki te zowią się baki. Drugi nosi dzbanki na gorącą wodę do herbaty. Na odgłos dzwonu dyżurni w podskokach, jakby na wyścigi, śpieszą do kuchni, aby tworząc queue, jak w kasie teatralnej, znaleźć się możliwie najbliżej Waśki.
Cela nasza (Nr. 15) znajdowała się prawie tuż obok kuchni; znalazłem się też (byłem dziś dyżurny) jednym z pierwszych w szeregu.
W kuchni był wielki komin o trzech olbrzymich kotłach: w jednym gotowano zupę (i mięso), w drugim kaszę, w trzecim wodę.
Waśka z nader uroczystą miną, dzierżąc potężnej miary łyżkę cynową w ręku — rozlewał zupę w baki. Już przy wejściu do kuchni uderzał cię dziś upajający zapach; nozdrza twoje doznawały rozkoszy niewymownej, a był to aromat grochowej zupy, którą mieliśmy dziś otrzymać. Biało-błękitna para buchała z kotła — i, wchodząc, byłeś gotów sądzić, że to kuchnia Wulkana, którego zastąpiła na chwilę jego wierna i urocza małżonka, Wenusa, jak mówił jeden z naszych towarzyszów.
Kiedy powróciłem do celi z bakami — i gdy zupę rozlaliśmy w miseczki, rynki, talerze — gdy ją powąchano, gdy jej posmakowano — niesłychany entuzjazm zapanował śród biesiadników.
— Co za zupa! Co za grochówka!
— Daj nam, o Panie Boże miłosierny, codziennie taką zupę!
— Książę bułgarski w dniu, kiedy został królem, nie jadł takiej zupy!
Jaka smaczna ta grochówka!
Nie jadłem takiej z rok!
Zapach nęci podniebie-e-e-enie.
— Niech żyje Waśka!
Waśka słynął jako znakomity artysta w swojej sztuce: zwłaszcza jego kasza hreczana była bajeczna. Była to wielka sołdacka gryka, tzw. żelazna, którą można dostać tylko w wojsku albo w więzieniu.
Trudno w słowach powiedzieć tej kaszy woń cudną.
Otrzymywaliśmy ją codziennie: był to nasz deser, prawdziwe delicje. Zupy Waśki — niestety — były zazwyczaj o wiele niższego gatunku, pozbawione wszelkiego smaku, a czasami nie można ich było wprost wziąć do ust.
Ale dzisiejsza grochówka! Chapeau bas!
Była to meta-grochówka, ambrozja, nad-ambrozja.
Winszowaliśmy też Waśce tego paroksyzmu gienjalności w sztuce kuchennej.
Waśka, duży chłop jarosławski, uśmiechnął się chytrze pod skąpym wąsikiem czarniawym, jego duża nieforemna piegowata twarz błyszczała z zadowolenia, a piwne, figlarne oko skakało naprawo i nalewo.
— Bo to kniaź miał być, niby dla rewizji — przez tego Bąka. Myślę sobie, i do kuchni zajrzy — pokosztuje zupy — to trzeba się pokazać.
O Bąku, jakżeśmy cię błogosławili za twój czyn bohaterski! Nagroda nas za to spotkała w postaci przewybornej zupy grochowej. Obyś dojechał szczęśliwie do przystani.
Nazwaliśmy ową zupę grochówką à la Bąk i często marzyliśmy o powtórzeniu uczty podobnej.
Niestety, kniaź zjawił się w reducie dopiero po czwartej — i siedział nie dłużej nad pięć minut — a do kuchni zajrzeć nawet mu na myśl nie przyszło.
Waśka, zniechęcony, wrócił do dawnej metody gotowania zupy.
Tak się skończyła dla nas historja ucieczki Bąka. Nastąpiły pewne obostrzenia, zwłaszcza ze strony wartowników. Wieczorem tego dnia nie zapalano już lamp naftowych, tylko wielką acetylenową, która cały plac jasno oświetliła, ale koło północy zgasła do szczętu i nasza reduta została pogrążona w bezdennym mroku. Znużony i znudzony tą ciemnością runt — przyszedł do nas na gawędę i siedział do trzeciej rano.
Tejże nocy Lipskiego wywieziono do Warszawy.
W jakie dziesięć dni potym niektórzy więźniowie otrzymali kartki obrazkowe z napisem:
Pozdrowienia z Zakopanego. Bąk.
Na co mu odpisano:
Cześć bohaterowi. Dzięki za grochówkę.
Wynikło zaś to niewątpliwie z mimowolnej niezręczności Maryni. Chciała go nauczyć modlitewki, odpowiedniej do jego umysłu i przytym wierszami, bo Heniuś bardzo lubi wiersze. Więc, gdy raz wieczorem, kładąc się do snu, stał już w koszulce przy łóżeczku, Marynia mu powiedziała:
— Heniusiu, od dziś będziesz się modlił do Bozi i do aniołków.
— A jak to się modli?
— Uklękniesz, złożysz rączki i będziesz tak mówił:
Aniele Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój!
Na to Heniuś:
— Kiedy ja nie chcę stróża... Niech on nie stoi przy mnie... Nie będę się modlił...
Od paru dni trwa wojna mamy z Heniusiem o modlitwę. Marynia jest pełna trwogi. Zwierzyła mi się poufnie, że to chyba sam djabeł mówi przez tego chłopca; inaczej być nie może. W tych latach taka skłonność do bluźnierstwa!
Jednakże ta niechęć Heniusia przeciwko modlitwie ma swe uzasadnienie. Stróż naszego domu, Wincenty, jest to wielki jasnowłosy olbrzym, z ziemi Kurpiów pochodzący; niedokładnie wymyty i ufryzowany, nosi osobliwy kubrak wełniany w szerokie kraty bronzowe i brudno-żółte; ma długie, czarne, zabłocone buty i zjawia się czasami w przedpokoju, jako widmo potężne nieznanego złowrogiego świata.
Jest to nasz nadworny dostawca rózeg, gdyż pomimo że i ja i moja żona wyznajemy różne nader postępowe zasady pedagogiczne, to jednak w praktyce trzymamy się starej, poczciwej metody „lania“. Obiecujemy sobie zawsze, że to się prędzej czy później zmieni, ale tymczasowo w odpowiednich okazjach Marynia wychyla się przez okno i woła:
— Wincenty!
Natychmiast w mieszkaniu stróża powstaje ruch, i jeżeli go niema w chałupie, wówczas gruba, przysadzista jego małżonka basem powtarza na całe podwórze sopranowy okrzyk mojej żony:
— Wincenty!
Heniuś nie lubi tego okrzyku, czy to w sopranie, czy w basie. Istotnie, natychmiast prawie wychodzi z jakiejś tajemniczej kryjówki Wincenty i, po krótkiej scenie mimicznej z żoną, wyrusza do nas z rózgą w ręku.
Słychać w przedpokoju donośny dzwonek. Heniuś rozumie, co to znaczy. Niespokojnie chowa się gdzieś w kącik i zapewnia matkę, że „będzie grzeczny“. Niańka otwiera drzwi, i ogromne, rudowłose widmo stróża zjawia się w naszym mieszkaniu.
— Jestem — rzecze Wincenty — przynoszę rózgę.
— Dziękuję wam — mówi mama i jeszcze daje mu za to cztery grosze.
Heniuś krzywym okiem patrzy na stróża, w którym widzi jakąś tajemniczą i złowrogą potęgę. Ponieważ jednak i gniew mamy i niegrzeczność Heniusia już minęła, Marynia już nie zamierza sprawić mu lania; Heniuś to czuje i nabiera rezonu. Wincenty zaś poufnie dowiaduje się, co to napsocił ten młodzianek. Mama mu opowiada, a stróż zapewnia, że doniesie o tym węglarzowi i stójkowemu, co Heniusiowi się niezupełnie podoba. Węglarza się nie boi, to jakiś duch życzliwy, ale nie lubi stójkowego.
Że zaś właśnie w przedpokoju stał kosz do bielizny, Marynia, włożywszy Heniusia do kosza, powiada stróżowi:
— Weźcie go z sobą i zanieście tak do Wodnej Baby, niech go tam w Wiśle zatrzyma.
Heniuś się przeraża; nie chce iść do Wodnej Baby, ale Wincenty go uspokaja. Dowiedział się właśnie, że Wodna Baba pojechała do Jędzy, co mieszka w głębokim lesie w domku piernikowym, i dopiero na jesień powróci.
Heniuś odetchnął. Można powiedzieć, że mu się dziś nieźle udało i zresztą, prawdę mówiąc, zdarza się to najczęściej. Mama w gruncie rzeczy niechętnie sprawia „lanie“ swemu synkowi. Ostateczność ją tylko zmusza do tego. Tak np. było w ubiegłym tygodniu; ni mniej, ni więcej, tylko Heniuś wlazł na komin i o mały włos nie wpadł w gorejące palenisko. Zdarzyło się, że przez minutę nie było w kuchni ani matki, ani kucharki i młody przestępca z tej sposobności skorzystał. Gdy Marynia ujrzała tę zgrozę, załamała ręce z rozpaczy. Istotnie, Heniuś mógłby się poparzyć i Bóg wie, jakie zgotować sobie nieszczęście.
Dostał też „lanie“, co się zowie, a gdym się o tym zdarzeniu dowiedział, dreszcz mnie przeszedł od stóp do głów. Sposobem przypowieściowym opowiedziałem mu straszną rzecz o chłopczyku, co się właśnie w podobnej okazji spalił na węgiel i na popiół. Ta wymyślona historja zrobiła na Heniusiu nadzwyczajne wrażenie, zwłaszcza żem mu fakt spalenia się chłopca przedstawił nader plastycznie. Dał mi słowo, że już nigdy na palenisko nie wejdzie.
Słowa dotrzymał, ale znalazło się sto innych, nieprzewidzianych motywów do psoty — i oczywiście nowe przyczyny gróźb ze strony matki, nowe wołania: „Wincenty!“ i nowe zapasy rózeg. To też nie dziw, że postać stróża długi czas budziła w Heniusiu uczucie grozy... Jakże więc jeszcze miał się modlić do niego, aby Wincenty „zawsze przy nim stał“.
Nie można powiedzieć, aby Heniuś bezwzględnie go się lękał. Zauważył niewątpliwie, że na dwanaście zjawień tego strasznego widziadła, raz ledwie zdarza się realne odczucie efektów jego zjawień. Podejrzewam go, że z lekka począł lekceważyć mistyczną potęgę, ukrytą w postaci Wincentego, i kilka razy, przy mniejszych psotach, gdy matka go burczała, ironicznie mówił:
— Wincentego zawołać!
Wogóle Heniuś ma w sobie duszę ironisty i „buntowszczyka“, sam siebie nazywa teraz „socjal-demokratą“ albo „esdekiem“, a parę razy czupurnie się postawił wobec matki. Powiedział jej urągliwie, że jest „inteligientna“ i że „do żadnej partji nie należy“.
Muszę wytłumaczyć, jak Heniuś doszedł do takich wniosków. Heniuś ma wyborną pamięć; uderzają go zwłaszcza długie i niezrozumiałe wyrazy cudzoziemskie, jak np. metafizyka, hematogen, socjaldemokrata, menażerja, kinematograf, inteligientna i t. d. „Metafizyki“ nauczył się od brata mojej żony, Karola, profesora, który o wszelkich rzeczach oderwanych, powikłanych i niejasnych miał zwyczaj mówić: „To metafizyka!“ — przyczym właśnie najwięcej go interesowały te sprawy niejasne i oderwane.
Co się tyczy wyrazu „inteligientna“, to zdobycz ta w leksykonie Heniusia ma swoją własną historję. Żona moja, nader miła i zacna osoba, ukończyła znakomitą pensję panny de Coselle, a potym była na „latającym uniwersytecie“, gdzie słuchała filozofji, socjologji, ekonomji, biologji, antropologji i różnych nauk wyższych, w wykładach Warburga, Żywickiego, Fiorentowicza, Ratuszewskiego i innych najświetniejszych profesorów. Mimo to często robi szczególne błędy: raz np. dowodziła, że zając jest rodzajem kota, bo nawet myśliwi inaczej go nie zowią, jak kotem; innym razem sprzeczała się ze mną, że Nieśwież leży w Galicji; raz powiedziała: perły orleańskie i t. p. W tych i tym podobnych razach mam zwyczaj mówić do swej żony:
— Dziękuję ci! Jesteś inteligientna! Masz tu dziesiątkę — co natychmiast czynem realnym stwierdzam; żona moja tą drogą zarobiła już sobie siedm złotych i groszy dziesięć.
Wyrazy takie, jak socjalizm, partja, rewolucja, konstytucja — weszły do jego słownika, dzięki rozmowom osób starszych o ruchu spółczesnym. Brat mój, Adam, lekarz z zawodu, nie nazywał go inaczej, jak socjaldemokratą, gdyż malec nosił czerwone podwiązki, a Karol w jakiejś okazji pogardliwie o kimś wspomniał, że do żadnej partji nie należy. Te wszystkie wyrażenia zapamiętał sobie Heniuś i raz w momencie gniewu powiedział matce:
— Mama jest inteligientna! Mama do żadnej partji nie należy! A ja jestem esdek; mam czerwone podwiązki i czerwony krawat!
Oczywiście matka śmiać się zaczęła z tych synowskich powiedzeń, a Heniuś dalej trwał w swoim esdeckim nastroju i zaczął śpiewać dyszkantem: „Czerwony sztandar“, „Jeszcze Polska“, „Z dymem pożarów“, „Na barykady“ — czego nauczyła go niańka Anusia do współki z Marynią. Całą tę ekstazę zakończył okrzykiem:
— Niech żyje konstytucja!
Heniuś miał swoje „dni polityczne“, ale właściwie nie polityka jest jego powołaniem. Jest to umysł konstrukcyjny, który tworzy nieustannie nowe systemy teologiczne i filozoficzne, a właściwie jest on rzeczywistym mitotwórcą. Dla niego niema żadnej niemożliwości; wszystko u niego żyje, myśli i mówi; ptaki, chmury, drzewa, meble, zegary, rondle, zabawki — wszystko to żyje; wszystko to z najwyższą łatwością zmienia postać i miejsce; Wincenty — jak to się dowiemy — ma stosunki bezpośrednie z niebem, węglarz — w krainie leśnych drzew, a o kominiarzach trzeba osobno badanie przeprowadzić; wogóle między człowiekiem a duchem (demonem, herosem, bogiem) — granica jest niewyraźna i bóg z człowiekiem ciągle się wiąże i miesza. Trzeba odróżniać duchy złe i dobre.
Stanowczo Heniuś jest reformatorem religijnym, a w każdym razie stworzycielem mitologji, która się niczym nie różni od mitologji Hindusów, Persów i Greków.
Widzieliśmy, że sprawa modlitwy była momentem przełomowym w życiu Heniusia. Pominąwszy sprawę grozy, jaką w nim budził Wincenty, nie należy zapominać, że Heniuś w nim przeczuwał jakąś mistyczną potęgę. Wincenty to w gruncie nie byle kto. Wieczorami zapalał on lampy na dach i na podwórzu; również i na ulicy paliły się latarnie, które zapalał naturalnie Wincenty (któżby inny?). Na ulicy jest niezliczony szereg tych latarń, a takie same latarnie palą się wysoko na niebie, gdzie mieszka Bozia. A któż Mu lampy zapala? Oczywiście tensam Wincenty, gdyż wpływ tego potężnego człowieka sięga daleko i wysoko, i Heniuś wyobraża sobie, jak to Wincenty wieczorami rośnie do niepojętych rozmiarów i olbrzymią ręką sięga aż do samego nieba, rozżarzając wielkie zapałki i po kolei wszystkie gwiazdy rozpłomienia, a potym księżyc, do czego już potrzeba tylu zapałek, ile jest palców u rąk. Czasami brak mu zapałki i dla tego księżyc pali się niecały.
Kto zapala słońce, nad tym Heniuś dotąd nie rozmyślał, wydaje mu się bowiem rzeczą bardzo naturalną, że we dnie jest jasno i słońce świeci.
Wincenty jest — można powiedzieć, najważniejszą osobą między niebem a ziemią, ale ma on pomocników, widzialnych i niewidzialnych. Do widzialnych należy człowiek czarny, węglarz, oraz człowiek świecący — stójkowy.
Stójkowy jest „Moskal“ i mówi bardzo dziwnie, np. „gaspadin“ zamiast „pan“, a zamiast „głupi“ mówi „durak“. Stójkowy pokazuje się bardzo rzadko, przynosi zawsze jakieś papiery, które się wiążą z mistyczną postacią komornika. Pokaże się, chwilę postoi w przedpokoju i wnet znika. Heniuś zauważył, że zjawienia tego widma są mi bardzo przykre, i uważa go za istotę złą, która fatalnie oddziaływa na ludzi. O stójkowych ma Heniuś uprzedzenia bardzo niemiłe; stójkowi noszą pałasz, którym siekają dzieci; mają też u siebie głęboką piwnicę, gdzie je rzucają pomiędzy szczury i myszy.
Nieraz mu w chwilach niegrzeczności mówiła niańka (albo mama):
— Oddam cię stójkowemu — albo zgoła — Moskalowi!
Heniuś nie ufa temu rodzajowi; wie, że z Moskalem niema żartów, i nie chce się zgodzić na to oddanie. Wyrobił sobie pod tym względem szczególne pojęcie i rozumuje przez analogję. Raz w ogrodzie publicznym, mimo przestróg matki i Anusi, latał po trawnikach, aż jeden pan go zatrzymał i powiada:
— Jeżeli nie przestaniesz psuć trawy, to zawołam ogrodnika...
Heniuś na chwilę się przestraszył, a potym zapytał tego pana:
— A czy pan jest Moskal?
Nieznajomy się roześmiał serdecznie i odszedł, a mama skorzystała z okazji, aby chłopcu dać nauczkę moralną. Heniuś słuchał z pokorą, a potym nagle zażądał piernika, albowiem poeta mówi:
„Widząc to, ojciec przyniósł mu piernika“.
Czytelnik rozumie teraz wielkie znaczenie mityczne, jakie powstało w umyśle Heniusia na tle Moskala-stójkowego. Był to demon potężny, w czapce z daszkiem, o srebrnych guzikach i z szablą u boku; brak mu jeno było tych cech dodatnich, jakiemi się odznaczał, skądinąd przykry, stróż Wincenty.
Człowiek czarny — węglarz — była to przeciwnie postać dobroduszna. Przychodził do nas jakoś dwa razy na tydzień, przynosił duży kosz węgla na grzbiecie, z wielkim rumotem strącał węgiel do skrzyni koło komina i, pokazując białe zęby, poczciwie się uśmiechał do Heniusia i opowiadał o swoich dzieciach, bardzo grzecznych, a Heniuś wyobrażał sobie, że są to dzieci czarne, jak ta lalka czekoladowa, którą na imieniny dostał od babci. Że istnieją czarne dzieci, o tym Heniuś wiedział, bo przecież są na świecie Chijorki (o czym niżej). A chociaż niańka straszyła Heniusia węglarzem, chłopiec nie wierzył w jego złośliwość, tymbardziej, że czarnym dzieciom dawał w upominku swoje popsute zabawki, skoro tylko dostał nowe. To też węglarz bardzo kochał Heniusia i grubym głosem mówił do niego pieszczotliwie: tiu—tiu—tiu!
Przytym węglarz mu opowiadał o ślicznym lesie, pełnym zielonych drzew, w którym rośnie bujna trawa, grzyby, jagody, orzechy; tam po drzewach skaczą wiewiórki, w trawie kryją się zające, a w krzakach śpiewają kosy, wilgi i makolągwy. Pod lasem jest jezioro, gdzie można się kąpać i gdzie dużo rybek mieszka, a na wodzie jest łódka, tataraki, kaczki i gęsi. Dalej jest tam łąka, a na niej krowy i owieczki i chałupy, pokryte słomą... Dzieci tam grają na fujarkach i chodzą boso. Heniuś słuchał tego z rozkoszą i przypominał sobie swój pobyt na wsi. Lubił też węglarza, jako zwiastuna tej tajemniczej, wiośnianej, zielonej, dalekiej krainy...
Nic też nie bał się czarnego człowieka, choć znowu inny gatunek czarnych ludzi go przerażał: były to Chijory. Pod tym wyrazem należy rozumieć kominiarzy, a nowotwór ten lingwistyczny wprowadziła do naszego domu Anusia — niańka.
Podobno, że kominiarze, wołając do siebie z dachu na dach, krzyczą zwykle:
— Hi—or—hi!
Ja, co prawda, nigdy tego nie słyszałem, ale Anusia, która się doskonale zna na sprawach kominiarskich, zapewnia, że tak jest bez wątpienia. Anusia to nauczyła Henia śpiewki:
Kominiarza stan milutki —
Wytrze komin — palnie wódki!
Mama zaś mówiła mu za Jachowiczem:
Choć'em brzydki — choć'em czarny,
Alem chłopak grzeczny;
Nie dbam wcale o wdzięk marny,
Dość, żem pożyteczny!
Wiersz ten był dla Heniusia wielkim problematem; w każdym razie nie kominiarza rozumiał on pod postacią tego „grzecznego chłopca“, ale raczej węglarczyka. Wrócę jeszcze do tej sprawy. Tu jedynie zaznaczę, że pod wpływem uczonego słoworodu Anusi powstał wyraz specjalny: Chijor, oraz imię jego dzieci: Chijorki.
Były to postacie zdaleka tylko widzialne i nigdy w naszym domu, ale w sąsiednich posesjach.
Nasz dom był niewielki, dwupiętrowy, i miał dużo swobodnej przestrzeni, otwierającej widok na dachy sąsiednich domów. Siedząc w oknie, Heniuś obserwuje te dalekie sfery i podziwia szczególne obyczaje Chijorów.
Chijory mieszkają w kominach i chodzą po dachach jak koty. Przytym zawsze mają z sobą jakieś grube pęki sznurów, z któremi tańczą na wierzchołku komina. W kominie jest bardzo gorąco i czarno; ale Chijory lubią ogień i nic im ogień nie szkodzi... Wieczorami latają po powietrzu jak wrony, a sznury właśnie służą im za skrzydła. Chijory są złośliwe i należy się ich wystrzegać; często porywają oni dzieci i strącają do komina, a to dla zabawy małych Chijorków. Chijorki rzadko się pokazują, wolą siedzieć w kominie, bo tam jest bardzo ciepło. Są to wielkie psotniki i nieraz kucharkom wypijają mleko, kradną kotlety i ciastka; bardzo lubią jabłka, orzechy i chleb świętojański; dzieciom wyprawiają różne figle, a tym, które zostały porwane do komina, okrutnie dokuczają; szczypią, drapią, gryzą...
Małe Chijorki stanowią przejście od duchów widzialnych do niewidzialnych. Nikt ich nigdy nie widział, ale ich istnienie jest stwierdzone tradycją i doświadczeniem. Chijorki mają wielką przyjaciółkę w niewidzialnej Babie Piecowej. Baba ta mieszka w głębi pieca i również lubi gorąco; słychać też nieraz ją, jak huczy wewnątrz ogniska; rzekłbyś sowa. Zwłaszcza w czasie wiatru gniewa się ogromnie. Jest to ciotka Chijorków i pomaga im w psotach, to też ciągle oni do niej zaglądają. Chijorki raz zabrały np. Heniusiowi pajaca z dzwonkami; na drugi dzień znaleziono go; był zupełnie spalony, widać siedział w kominie.
Zupełnie przeciwne Chijorkom są Aniołki. Aniołki są podobne do małych dzieci, ale mają one skrzydła, latają po powietrzu jak gołębie, mieszkają u Bozi i schodzą na ziemię, żeby dzieciom robić przyjemności. Aniołki np. przynoszą na ziemię trawę, kwiaty, motyle i wszystko to, z czego się robi cukierki i ciastka. Aniołki są bardzo poczciwe i każde dziecko ma swego osobnego aniołka; Heniuś też ma swego aniołka, ale to nie jest stróż, tylko śliczne złotowłose dziecko, czysto, bielusieńko ubrane, a na ramionach ma białe skrzydełka. Heniusia aniołek jest bardzo dobry, ale nieraz płacze, gdy Heniuś jest niegrzeczny. Nie należy smucić swojego aniołka; Heniuś o tym wie, ale często nie może wytrzymać i martwi aniołka. Aby go przebłagać — Heniuś czasami, o ile ma, kładzie dla niego cukierek angielski albo czekoladkę na krzesełku koło swego łóżka.
Dla czego Heniuś bywa niegrzeczny? Nie ze złej woli, ale dla tego, że jest drugi Heniuś, niewidzialny Heniuś, i ten drugi Heniuś psoty wyprawia temu pierwszemu Heniusiowi, tak że na oko wydaje się, że to właśnie ten pierwszy, widzialny Heniuś jest niegrzeczny. Rzecz ta musi być wyjaśniona osobno, a tymczasem wrócimy do sprawy aniołków.
Czasami małe Chijorki biją się z aniołkami, ale niczym są te bitwy wobec walk, jakie toczą ze sobą wielkie Anioły z wielkiemi Chijorami. Jak wiemy, wielkie, czarne Chijory latają po powietrzu, niby wrony, a są oprócz małych aniołków — wielkie Anioły. Anioł jest bardzo podobny do mamy, kiedy ta się rozbierze do koszuli; tylko Anioły noszą koszule długie do kostek i z rękawami; w dłoniach zaś mają palmy albo kije. Chijory chcą Aniołów pomalować na czarno, Anioły zaś, przeciwnie, chcą pomalować Chijorów na biało: stąd między niemi ciągła wojna, odwieczna wojna Ormuzda z Arymanem, o których zresztą Heniuś nigdy nie słyszał.
Nie pojmował Heniuś, dla czego mama kominiarza nazywa chłopcem grzecznym i pożytecznym. Czarny, złośliwy duch, nieprzyjaciel aniołów, mieszkający w ognistych czeluściach kominów — Chijor i „grzeczny chłopak“, nie, to „metafizyka“.
Dopiero później wytłumaczyła mu matka znaczenie gospodarcze kominiarza i Heniuś dał się przekonać, ale było mu bardzo żałośnie, gdyż stracił jedno wielkie złudzenie. Smutno jest grzebać mary, chociaż błędne.
Jednakże bujna wyobraźnia Heniusia nie zaprzestała tworzyć nowych bogów, a właściwie mówiąc, nie dopuszczała, by stare wymarły.
Z aniołów najmilszy był Święty Mikołaj, anioł osobliwy, z długą białą brodą, w szafirowym płaszczu w złote gwiazdy. Krąży on po świecie z wielkim koszem, pełnym zabawek, na Boże Narodzenie obwiesza choinkę ślicznościami, przynosi cukierki, pierniki, książki z obrazkami; słowem, dobrze jest mu się przypodobać i być grzecznym, a napewno dostaniesz konia, pajaca albo szabelkę, żołnierzy ołowianych, obrazki lub łamigłówki. Heniuś zapewnia, że raz, a było to latem, o purpurowo-niebieskim zachodzie słońca, widział świętego Mikołaja na niebie; poznał go po białej brodzie i szafirowym płaszczu, na grzbiecie dobry anioł miał brunatny kosz, a w koszu śliczne, świecące zabawki. Święty Mikołaj nie może więc być uważany za istotę niewidzialną, gdyż Heniuś widział go na własne oczy.
Ale są bóstwa rzeczywiście niewidzialne, jak Wodna Baba, Jędza i Leśna Panna. Są to niedobre duchy, ale póki Heniuś jest w Warszawie, prawie o nich zapomina. O Wodnej Babie wiedział, że mieszka w Wiśle pod wodą; ma tam pałac z muszli i korali, i właściwie surowej krzywdy dzieciom nie robi, tylko bierze do siebie na poprawę dzieci niegrzeczne. Tam je oddaje pod straż swoim córkom, panienkom wodnym, które mają rybie ogony, a te bawią się z dziećmi póty, póki się dzieci nie poprawią. Nie jest tam źle, tylko córki Baby Wodnej lubią dzieci łechotać, a jeść tam nic nie dają, prócz wody; kto lubi żaby, to może się karmić żabami.
Teraz jednak Baby Wodnej niema w Warszawie; pojechała do lasu, do baby Jędzy, co to mieszka w domu piernikowym. Zdradliwa to baba. Wabi ona dzieci do lasu różnemi sposobami: śpiewem, poziomkami, światełkami, tańcem Leśnej Panny, zamyka je w klatce, daje im ciastka, pączki, pierniki, cukierki, kluski z makiem, a potym, kiedy dzieci są należycie tłuste, Baba je piecze lub gotuje i zjada jak kurczęta nadziewane. Heniuś zna okropną historję Jasia i Małgosi, i choć tym dzieciom udało się uciec, to jednak nie zawsze tak szczęśliwie się kończy... Heniuś za nicby się nie zagłębił w las, zresztą nie jadłby pierników złej czarownicy. Najchętniej Jędza wysyła na wabia Leśną Pannę; jest to śliczna młoda dziewczyna, podobna do najładniejszej lalki ze sklepu, ubrana w kolorową suknię z muślinu, utkaną świecidełkami; na głowie ma wianek z kwiatów leśnych, a na szyi paciorki i korale; buciki ma złote i nóżki malusie. Leśna Panna tańczy cudownie, a które dziecko ją zobaczy, to samo tańczyć zaczyna i biegnie za nią, i dopiero wtedy się zatrzyma, kiedy zwodzicielka, zagłębiwszy się w gęstwiny leśne, stanie przed domem z pierników.
Nie myślcie, że Heniuś się boi; kiedy wybierał się do cyrku na pokaz lwów i tygrysów, wuj Karol uprzedzał go o rzeczy i mówił mu: nic się nie bój. To też, choć lwy i tygrysy wyły przeraźliwie, Heniuś mówił ciągle: Ja się nic nie boję.
Ale co innego lew i tygrys, a co innego taka panna. Pogląd bardzo racjonalny. Najosobliwszy duszek dla Heniusia, to ów drugi Heniuś! Tu wkraczamy niejako w dziedzinę spirytyzmu. Ten drugi Heniuś niby to jest on sam, a niby nie on; niby to niewidzialny, a Heniuś ciągle czuł go przy sobie. Ten drugi Heniuś nie zawsze istniał, pokazał się nagle niewiadomo skąd i jak, i zaczął bardzo niepokoić Heniusia.
Zdaje mi się, że Heniuś sam go sobie stworzył. Raz Heniuś bardzo krzykliwie dopominał się pomarańczy; wówczas mama opowiedziała mu historję o pewnym Heniusiu, który dopominał się hałaśliwie pomarańczy i nie dostał (bo się napierała — jak mówi poeta o Adelci). Owóż drugi raz w podobny sposób Heniuś krzyczał: — Pomarańczy! ale natychmiast zrozumiał swój błąd i dodał:
— To tamten Heniuś tak krzyczy.
Innemi słowy, on, nasz Heniuś widzialny, jest bardzo grzeczny i po wersalsku prosi o pomarańczę, ale ten drugi Heniuś krzyczy za niego.
I od tego czasu ten drugi Heniuś zaczął wyprawiać straszne brewerje, a nasz Heniuś nie mógł sobie dać z nim rady. To majtki mu podarł, to mu zdjął trzewiki i pończochy, to atrament wylał, to połamał strzelbę, to znów koniowi ogon wyrwał i oczy wydłubał.
— Kto to zrobił?
— To Heniuś, ale nie ja, tylko tamten drugi Heniuś.
I zapewne usunęlibyśmy ten fenomen rozdwojenia Heniusinej osobistości, gdyby nie babcia, która mimowolnie stworzyła trzeciego Heniusia i już zupełnie zbałamuciła jego orjentację w rzeczach psychologji. Gdy mianowicie po dwuch dniach ostrego napadu t. zw. niegrzeczności, Heniuś wstał rankiem, nawiedzony przez anioła, babcia powiedziała do mnie:
— To jest nowy, grzeczny Heniuś, a tamten dawny poszedł sobie i niema go już u nas. — Heniuś był bardzo zadowolony, że jest nowym Heniusiem, ale nie mógł zrozumieć, gdzie się podział ten dawny Heniuś prawdziwy i ten drugi „tamten Heniuś“ — i który właściwie odszedł, i czy „tamten“ nie będzie znów temu nowemu Heniusiowi robił psikusów. Bo teraz jest trzech Heniusiów, i niewiadomo, który jest, a który nie jest. Słowem powikłanie ogromne i sprawa dotąd nierozwikłana.
Ani ja, ani moja żona, nie ujęlibyśmy tych wszystkich poglądów Heniusia, gdyby nie wuj Karol, profesor i metafizyk, z którym Heniuś lubił rozmawiać. Rozmowy jego pierwiastkowo krążyły w dziedzinie przyczynowości, następnie — celowości, wreszcie przeszedł do samej istoty zjawisk (Ding an sich).
A więc dla czego w mieście niema lasu? dla czego psy nie mówią? dla czego bociana nigdy nie widać z dziećmi? dla czego Wincenty się nie myje? dla czego stójkowy ma świecące guziki? dla czego wujek nie ma dzieci?
Następnie pytał się, poco różne rzeczy istnieją? Poco jest mieszkanie? poco jest kuchnia? poco są ptaki? poco są pająki? poco są kasztany? poco jest woda? poco są konie i psy? poco jest wojsko? poco jest na świecie człowiek?
Na wszystkie pytania wuj Karol odpowiadał cierpliwie i dokładnie, ale na to ostatnie pytanie jeszcze nikt nie dał odpowiedzi. Nie można jednak było milczeć; Karol mu odpowiedział kombinacją niezrozumiałych dźwięków.
— Dla celów transcedentalnych! Rozumiesz?
— Rozumiem! — A po chwili dodał: — To metafizyka!
Nowa serja pytań brzmiała: Z czego się robi ubranie? z czego się robią stoły i krzesła? z czego się robi drzewo? z czego się robi dom? z czego się robi cegła? z czego się robi mydło? z czego się robią pomarańcze, jabłka, czekolada, masło, jajka? z czego się robią konie, psy, kury i kaczki? Nakoniec — — z czego się robi Pan Bóg?
Pytanie drażliwe. Wuj Karol znów użył fortelu i powiedział:
— Z pojęć oderwanych. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to metafizyka!
Przejście ze sfery teogonji do metafizyki — był to nowy przełom w umyśle Heniusia, nowy etap jego rozwoju. Zdaje się, że płynie on obecnie ku epoce pozytywizmu, choć i w tym kierunku nie brak mu już na teraz pojęć: ma bardzo ścisłe zrozumienie wartości śniadania, obiadu i kolacji, a z drugiej strony od stryja Adama posiadł elementa wiedzy medycznej i skutkiem tego czuje do niego pewną utajoną niechęć; nie lubi zwłaszcza, gdy wuj, niby to na żarty, mówi mu:
— Pokaż język.
Ale zarówno okres pozytywizmu, jak i metafizyki jest u niego w zalążku. Właściwe odczucie bytu u Heniusia — to czysta mitologja.