Melodramat (Lange, 1912)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Melodramat
Pochodzenie Elfryda. Nowele i fantazje
Wydawca Spółka Nakładowa "Książka"
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MELODRAMAT.
— Wy, moi panowie-literaci — mówił Okolicz, kierownik instytucji pod nazwą „Biuro powszechne“ — wy, moi panowie, grubo się łudzicie, jeżeli wam się zdaje, że naprawdę znacie to, co się zowie życiem. Wy znacie tylko niektóre linje życia i nic więcej... A kto chce naprawdę zgłębić życie, do mnie pójdź na naukę! Moje biuro — to mikrokosmos społeczności, esencja życia stolicy i całego kraju. Biuro moje dzieli się na 77 departamentów, obejmujących wszystkie dziedziny życia społecznego; otrzymuję dziennie po 500 listów z rozmaitych stron świata i widuję po 200 do 300 osób — ze wszystkich sfer ludności, od najwyższych do najniższych... Teraz pomyślcie, jak szerokie pole mam do studjowania tego zwierzęcia, które się zowie homo... Moje biuro to czatownia, z której widzę życie ze wszech stron, jak szerokie, szumiące morze... Niejedno bo też przesunęło się przed moim okiem. Widziałem dramaty, jakichby żaden pisarz nie wymyślił. Nie wierzycie? Opowiem wam historję, która właśnie — że tak powiem — przeszła przez moje biuro. Gdybym umiał pisać, tobym wam napisał taką powieść, czy dramat, że poprostu włosyby czytelnikom stawały dęba! Natri bromati musieliby zażywać na uspokojenie. Prawdziwa tragiedja. Uważajcie...

Pewnego dnia przychodzi do mnie młodzieniec bardzo przystojny i sympatyczny: szuka posady zarządcy w gospodarstwie rolnym. Świadectwa doskonałe: pracował przedtym w powiecie oborskim, w majątku Pożaryszcze, gdzie byli z niego bardzo zadowoleni. Dla spraw rodzinnych zmuszony był opuścić tę posadę — i szuka gdzieindziej. Jestem człowiek dyskretny, więc o tajemnice rodzinne pytać go nie chciałem, przekonany zresztą, że i tak się o nich dowiem. Właśnie zaś miałem dla niego świetną posadę.
— Doskonale pan trafił — mówię mu. — Była u mnie wczoraj pewna pani, poszukująca administratora majątku — koło czterdziestu włók — pensja przyzwoita. Pójdzie pan na ulicę Hożą Nr ab, do pani Leśniewskiej, gdzie obywatelka ta się zatrzymała. Zdaje się, że to również powiat oborski, więc gleba tasama i warunki gospodarcze podobne. Majątek duży. Kultura wysoka. Proszę się pytać o siostrę pani Leśniewskiej.
Młodzieniec, nazwiskiem Jan Pawęża, wielce mi dziękował — i natychmiast udał się na ulicę Hożą. Co tam zaszło, nie wiem, ale nazajutrz, koło pierwszej popołudniu, przychodzi do mnie pani Świętokrzyska, właśnie siostra pani Leśniewskiej, obywatelka z powiatu oborskiego, bardzo wzburzona — i tak mi powiada:
— A to ładnych urzędników pan mi przysyła! Czy pan wie, że ten człowiek chciał mię zamordować? Rzucił się na mnie, chciał mnie dusić!... Ledwie się wyrwałam. Stróża musiałam wezwać do pomocy.
Nic nie rozumiałem. Pawęża wydawał mi się człowiekiem bardzo przyzwoitym. Cóż więc go mogło skłonić do tego czynu? Zapytałem o to wręcz panią Świętokrzyską.
— A skądże ja mogę wiedzieć... Zdaje mi się, że to jaki anarchista, albo poprostu warjat.
Mówiąc to, moja klijentka była bardzo zmieszana. Miała czerwone wypieki na piegowatej twarzy, a wodniste oko migało się tylko pod rudawą powieką. Gdyby była młodszą, mógłbym podejrzewać jakieś obłąkanie miłosne lub coś podobnego, ale moja dama liczyła napewno wyżej czterdziestu lat — i nawet śladów minionej piękności (jeżeli kiedykolwiek była piękną) — nie było znać na jej twarzy. Myślę, że ta kobieta nigdy ładną nie była; chuda i płaska, a przy tym wysoka, miała jakiś ostry, niemiły wyraz twarzy, a wystające, duże, żółtawe zęby górnej szczęki nadawały jej głowie charakter złośliwego buldoga. Nie będę mówił o jej kostjumie: drogie, jedwabne materje świadczyły zarówno o jej zamożności, jak złym smaku. Pstrokacizna kolorów — aż oczy bolały! Miała w sobie nadto coś denerwującego, właściwego histeryczkom: siedząc przy niej, odczuwałem jakiś fluid antypatyczny, który mię niepokoił. Tylu ludzi widywałem, tylu mogłem wytrzymać: jej nie byłem w możności znieść. Poprostu moje życzenie utajone było, aby ta baba poszła sobie precz...
Wkrótce też moje duszne marzenie spełniło się: prosiła o innego rządcę — bez skłonności do morderstwa — i wyniosła się... Ach, jak mi było lekko! Zacząłem nad tą sprawą rozmyślać. Jeżeli ja wobec tej kobiety powziąłem życzenie, aby się nagle znalazła o sto mil ode mnie — to może i ten człowiek... Zapewne, ale, spojrzawszy na nią, mógł on najspokojniej powiedzieć: Do widzenia! — i koniec. Więc, jeżeli to prawda, cóż to mogło znaczyć?
Oczekiwałem Pawęży, ale więcej niż tydzień minął, zanim się ukazał. Był jakiś nieswój, markotny. Spokój, który, zdaje się, stanowił główną cechę jego charakteru — przeszedł w stan osobliwej tępoty. Nie chciałem go urazić nazbyt ostrym słowem.
— Co pan zrobił? — mówiłem łagodnie. — Ta pani skarżyła mi się tu na pana w sposób... niepojęty. Podobno, że się pan wobec niej zachował tak... osobliwie. Co to ma znaczyć? Pani Świętokrzyska...
— O błagam, niech pan nie wymawia tego nazwiska! Gdybym był wiedział, że to ta kobieta, ta przeklęta, ohydna kobieta... Czemużem tam chodził? To djabeł wszystkiemu winien... Dla czego mi pan nie powiedział z góry, jak się nazywa ta przeklęta?... Nie poszedłbym do niej, żadną miarąbym nie poszedł... Stało się wielkie nieszczęście...
Muszę zaznaczyć, że Pawęża ze stanu osępienia przeszedł nagle do gwałtownego podniecenia — i zaczął chodzić po pokoju szybkim krokiem, tam i z powrotem, a w oczach mu zabłysły szczególne ognie...
— Niech się pan na mnie nie gniewa — dodał znacznie spokojniej. Ja panu niecałą prawdę powiedziałem. Tak, ale jakże miałem po światach obnosić swój wstyd i nieszczęście?... Widzi pan (zaszeptał) — ja byłem półtora roku w domu obłąkanych; i to ja panu określiłem jako powody rodzinne... Bywają sprawy rodzinne — bardzo szczególne... bardzo... I wyleczyłem się, zupełnie wyleczyłem... Pan mnie widział: czy pan domyśliłby się, że ja jestem warjat? Doktór przy pożegnaniu mi powiedział: „Panie Janie, pan jest dziś zdrowszy ode mnie!“ I to wszystko wie pan przez kogo (mocno ścisnął mnie za rękę)? Przez tę kobietę. I co za dziwne zdarzenie! Pan mię wysyła, do kogo? Do niej. Pierwsza osoba, którą zobaczyłem po wyjściu stamtąd. Czy pan rozumie (ach, żeby ten człowiek puścił już moją rękę!) — czy pan rozumie, co się ze mną stało, kiedym ją zobaczył? Oszalałem na nowo — do szczętu oszalałem. Rzuciłem się na nią — chciałem ją zamordować. Tak, to prawda. Ale szczęściem, że mnie wypędzili: stróż — bardzo mocny chłop — i drugi jakiś furman. Dopiero na ulicy wytrzeźwiałem, ale kiedym wrócił do hotelu — straszna gorączka rzuciła mi się na mózg i całe ciało. Byłem blizki delirjum. Sprowadzono doktora, a pewien znajomy zatelegrafował do matki... Moja dobra, święta, ukochana matka (tu ręce złożył, jak do modlitwy, wyzwalając mnie z kleszczów) czuwała nade mną dzień i noc... Ostatecznie wyzdrowiałem, wróciłem do siebie... Jestem silnie wzruszony, ale zupełnie przytomny. Niech się pan na mnie nie gniewa. Już się to szaleństwo nie powtórzy. Praca mi potrzebna, praca mi konieczna. Tylko teraz będę musiał dokładnie znać nazwisko. Chcę wiedzieć, do kogo idę...
Dałem mu kilka nazwisk, przeprosiłem za omyłkę, żałowałem smutnego wypadku i cieszyłem się z jego wyzdrowienia. Odchodził ode mnie zupełnie uspokojony.
Nie chciałem go bliżej badać. Właściwie bardzo mało wyrozumiałem sprawę z opowiadania Pawęży. Główna nić uchodziła mi z pod ręki. Co za tajemnica łączy młodego, pięknego mężczyznę z tą kobietą, dziwnie antypatyczną, starą i brzydką? Czy jaki romans przewrotny, czy nienawiści rodowe, czy sprawy polityczne albo rachunki pieniężne? To rzecz pewna, że się znali z sobą.
Zajmowałem się tym więcej nawet, niż mi pozwalały moje sprawy: tak, że miałem z tysiąc paręset nierozpieczętowanych listów. Ostatecznie jednak życie samo przeważyło czysto teoretyczną sympatję do Pawęży — i powoli o historji tej zapomniałem.
Minęły jakie dwa miesiące. Pawęża nie pokazywał się u mnie, listownie mi tylko doniósł, że wyjeżdża na Ukrainę — i przysłał mi należność.
Pewnego dnia woźny mi donosi, że jakaś starsza dama chce się ze mną zobaczyć na osobności. Poprosiłem ją do swego gabinetu. Weszła kobieta w żałobie, osłoniona welonem.
— Jestem Marja Pawężyna, matka Jana, który tu przez biuro pańskie szukał posady...
Sympatyczna, o regularnych rysach twarzy staruszka miała oczy podsiniałe z płaczu, ale widać już jej łzy skrystalizowały się w jakąś cichą melancholję... Pytającym okiem patrzyłem na nią. Zrozumiała moje milczenie.
— Syn mój... Syn mój umarł... Zastrzelił się. Nie żyje. Miałam go jednego tylko na ziemi. Teraz już nie mam nikogo...
— Na miłość Boga, co się stało? Niezrozumiała dla mnie historja. Wybaczy pani moje zaciekawienie. Szczerą życzliwość czułem dla pana Jana. Był u mnie kilka tygodni temu. Opowiadał mi dziwne rzeczy. Czyżby znowu ta kobieta?
— Nie, nie ta... Inna, ale przyczyna wszystkiego złego — to znów ta megiera... Nie mogę jej nazwać inaczej. Właśnie przyszłam do pana, żeby mu wszystko wyjaśnić. Zresztą, czuję potrzebę mówienia o nim. To mi ulży... Niech pan mi wybaczy, pan to zrozumie.
I oto nieszczęśliwa staruszka opowiedziała mi taką historję.
Jan Pawęża, — syn jej — był administratorem dóbr Pożaryszcze w powiecie oborskim.
Rozmiłowany w swej pracy, szeroko pojmując stanowisko rolnika, mało się oddawał zabawom i wywiadom o tym, co się dzieje w sąsiedztwie.
Matka mieszkała z nim razem, jako wdowa po właścicielu małego folwarku, który ich nie mógł wyżywić, tak, iż musieli pracować w obcym gospodarstwie. I ona również, pracą zajęta, mało co wiedziała o mieszkańcach powiatu. Okazało się wkońcu, że to bardzo źle — i że wiedzieć coś o bliższych i dalszych sąsiadach — rzeczą jest użyteczną i konieczną.
Smutna to nauka, ale zdarza się, że niewolno zatykać uszu na pogłoski, co krążą o ludziach... A zresztą życiem naszym kieruje raczej ślepy traf, niż jakabądź rozumna wola... Dla czego w to życie spokojne, ciche, pracowite i czyste dwojga ludzi wdarła się nagle burzliwa, gwałtowna tragiedja, która się zakończyła, musiała się zakończyć jak najżałobniej? Kto zrozumie, jaki był sens istotny tych przeznaczeń? dla czego stało się tak, a nie inaczej? Dla czego fatum wybrało na swą ofiarę właśnie tego człowieka i to w chwili, kiedy jego życie miało się rozwinąć w najbujniejszy kwiat wieku męskiego?
Niemasz odpowiedzi. Wiele jest zagadek w życiu, wyższych nad wszelki rozum ludzki.
Pawężyna z Janem żyli tak oddani pracy gospodarskiej, a potym muzyce, czytaniu i zajęciom umysłowym, że nie wiedzieli nic o bardzo blizkich sąsiadach, o Świętokrzyskich, którzy siedzieli w Zielenicach, niedalej, jak pięć mil od Pożaryszcza. Stosunki zielenickie były szeroko znane mieszkańcom tutejszym, ale Pawężowie, którzy tu przybyli zaledwie rok temu — nic o tym nie wiedzieli.
Dopiero — po nieszczęściu — dowiedzieli się o wszystkim. Za późno. Gdyby ich ktokolwiek był uprzedził! Ludzie znali tajemnicę, a przypuszczali też, że i Pawęża ją zna. Podejrzewali go o podłość i odrazu to podejrzenie uznali za prawdę. Kłamliwa przyzwoitość, wprost nieuczciwa grzeczność, kryjąca pod obojętnym uśmiechem zatajoną pogardę, nakazywały wszystkim spokojnie i pobłażliwie przyglądać się temu, co się stało.
W tym milczeniu powszechnym, kiedy właśnie należało krzyczeć jak najgłośniej, stała się rzecz straszliwa.
Musimy więc naprzód poznać, jakie były stosunki w domu Świętokrzyskich, w Zielenicach. Janusz Świętokrzyski był to niegdyś bardzo zamożny szlachcic, który w ciągu lat piętnastu, zanim doszedł czterdziestki, zrujnował się do szczętu, jedno mu tylko zostało: ożenić się bogato. Właśnie też w Zielenicach znaleziono mu pannę; była to osoba nad wyraz brzydka, ale zamożna. Posag jej liczono na pięć miljonów złotych polskich. Jako przedmiot zapałów erotycznych, przedstawiała się ona najfatalniej, a perspektywa współżycia z nią budziła w Januszu jakby dreszcz fizycznego wstrętu. Ale nadewszystko lękał się nędzy i pracy.
Zresztą miał parę ładnych kochanek, w Warszawie i w Radomiu, nie licząc dziewcząt wiejskich.
Bywają takie typy ludzkie. Kobiety do niego lgnęły, jak muchy. Dla czego nie wybrał sobie sympatycznej żony — niewiadomo. Był to w całym tego słowa znaczeniu piękny mężczyzna, ale dla jednych był już stary, u drugich szkodziła mu opinja: utracjusz, bałamut, pijanica. Wreszcie były i takie, co chciały się poświęcić, ale znów miały posag zbyt drobny na zaspokojenie potrzeb starego birbanta. Trudno było Januszowi znaleźć żonę i jedna tylko panna Elżbieta zaryzykowała. Była to osoba trzydziestoparoletnia, która, pomimo zamożności, napróżno czekała na męża.
To też skwapliwie przyjęła propozycję Janusza, który tę sprawę załatwił przez jakąś mądrą ciotkę. Elżbieta, bardzo łatwowierna i życiowo nie wyrobiona, była z początku przekonana, że za swoje miljony kupuje sobie wiernego i wdzięcznego człowieka.
Jednakże wkrótce po ślubie Janusz się ujawnił: wcale nie myślał ukrywać swego wstrętu względem niej i nieustannie ją dręczył ironicznemi uwagami o jej niedoborach cielesnych. Popłakiwała w kącie, przypuszczając, że jednak stosunki się jakoś ułożą. Tymczasem Janusz niemało czerpał z kasy żoninej; wyjeżdżając do swoich przyjaciółek, w te i owe strony, znikał na parę tygodni z domu i powracał zawsze zbrojny w nowe sarkazmy i nowe sposoby torturowania biednej kobiety. Ta długo znosiła jego kaprysy, ale wkońcu zaczęła mu się stawiać okoniem. Przedewszystkim nie dawała mu ani grosza; Janusz początkowo znalazł ludzi usłużnych, którzy mu pożyczali na duży procent. Wkońcu Świętokrzyska ogłosiła w gazetach, że długów żadnych za swego męża płacić nie będzie. Odtąd stary hulaka był przytwierdzony do gruntu; nudził się w Zielenicach, z żoną nawet kłócić mu się nie chciało, choć ta zrzędziła bez przerwy, stale podrażniona w złym humorze. On albo siedział całemi dniami w domu i układał pasjanse, albo do sąsiadów uciekał, albo włóczył się po folwarkach, szukając tam pocieszenia...
Trwało to póty, póki się nie znalazła jakaś bardzo piękna dziewucha, która wywołała wielki przewrót w Zielenicach i miała stać się źródłem niesłychanych klęsk i nieszczęść.
Tereska miała na imię, a z ojca zwała się Gołębianka. Była z Zielenic, prosta chłopka, miała lat dwadzieścia, a ktoby na nią spojrzał — myślałby: królewna. Czasem w zapadłej chacie taki się kwiat urodzi, co to raz na sto lat zakwita. Miała ona „złe oko“ — to rzecz pewna. Nie było chłopca w Zielenicach, Olszynie, Strawnikach, Piasecznie, Kurhanach, coby przez nią nie płakał z wielkiej miłości, co też, oczywiście, było przyczyną gorzkiego zmartwienia dziewcząt wiejskich.
Kiedy słowo powiedziała — to mimowoli każdy jej słuchał. Wszyscy ją uwielbiali, ale nie bez trwogi zbliżali się do niej. Nikt nie miał siły oprzeć się jej czarom. Była dotychczas panną i nikt nie miał odwagi zaproponować jej ślubów.
Z trzeciej wsi syn gospodarski przysyłał do niej swatów: wyśmiała go i tyle.
Miała wielkie ambicje i wysoko mierzyła. Janusz zapoznał się bliżej z Tereską, na którą oddawna już miał oko — i musiał jej nęcące poczynić obietnice, jeżeli się zgodziła przyjąć stanowisko panny służącej w Zielenickim dworze. Sprawił jej piękne suknie i zachowywał się względem niej z wyszukaną galanterją. Tereska została kochanką Janusza, czego z początku Elżbieta się nie domyślała, choć zawsze czuła dziwną trwogę na widok tej pięknej dziewczyny.
Pewnego razu Elżbieta stwierdziła zdradę mężowską, zastawszy oboje w momencie konwersacji kryminalnej. Nastąpiła grzmiąca burza domowa. Elżbieta groziła dziewczynie, że ją przepędzi „na cztery wiatry“, ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Tereska nietylko że się nie ulękła swej pani, ale jak obrażona królowa powstała na nią i zaczęła z nią mówić tak właśnie, jakby to ona — Tereska — była panią, a Elżbieta — intruzem. I niewiadomo, jak to się stało, ale pod czarem „złego oka“ Elżbieta się ulękła i z największą pokorą zaczęła ją przepraszać, nie wiedzieć dla czego. Niepodobna tu opowiadać szczegółów. Po tej rewolucji domowej nastąpiła zmiana panowania. Prawie nazajutrz po tej przygodzie Teresa stała się panią domu, a Elżbieta zeszła do roli sługi i kucharki — i nie miała siły, by zmienić to położenie rzeczy. Ile razy sama buntowała się okrutnie, gorzko pomstowała — i przed klucznicą biadała na swoje położenie. Ale skoro tylko znalazła się w jej obecności — traciła śmiałość, była uległa i pokorna.
Tereska mówiła do niej: „ty“, wydawała dyspozycje, dotyczące gospodarstwa w domu i na polu, prowadziła rachunki, kierowała robotą ekonomów i karbowych: słowem, sama zaczęła administrować Zielenicami. Janusza też za łeb wzięła i teraz dopiero człowiek ten, który czterdzieści pięć lat życia przepróżnował, zmuszony był zabrać się na serjo do roboty, a jeżeli rozkazów nie wypełnił, groziły mu męczarnie Tantalowe...
Niedość tego. Teresa miała czas na wszystko; kazała Elżbiecie, aby ta ją uczyła muzyki i francuskiego. Po roku nauka ta wydała świetne rezultaty: Teresa mówiła po francusku lepiej od Elżbiety, a do muzyki okazała niepospolite zdolności. Dużo, choć bezładnie, czytała; stąd i zowąd połapała różne wiadomości, kierowana przytym jakimś osobliwym instynktem, tak że mogła wybornie udawać osobę wykształconą.
Zdaje się, że Janusz obiecywał Teresie małżeństwo w razie śmierci żony: ale Elżbieta była to baba strasznie zdrowa; dziw poprostu, że nie miała dzieci.
Janusz i jego kochanka byli skrępowani tylko pod względem pieniężnym, gdyż — bądź-co-bądź — właścicielką majątku była Elżbieta, a choć Teresa, dzięki sprężystej administracji, zdobyła sobie pewne własne źródła dochodów, to jednak sumy te były szczupłe i panowanie Teresy było, koniec końców, połowiczne.
Elżbieta zaś ciągle rozmyślała, jakby się pozbyć tej dziewczyny. Zaproponowała jej posag i małżeństwo z jakimś młodym człowiekiem, mającym przyszłość przed sobą. Od pierwszej chwili wybrała sobie Elżbieta za ofiarę do tej intrygi — młodego Pawężę.
Znała jego szlachetność i łatwowierność i wiedziała, że on jest jedyny może człowiek w okolicy, który nie zna tajemnic zielenickich. I jego matka też nic nie wiedziała.
Pewnego razu zjawiła się w Pożaryszczu, gdzie czasami po sąsiedzku bywała, i tu poprosiła matkę z synem na poufną konferencję.
— Mam wychowanicę — mówiła — z pochodzenia włościankę, ale więcej wartą od byle szlachcianki. Bardzo wykształcona, dobrze wychowana, rządna, gospodarna, pracowita, oszczędna, rozumna — słowem, skarb. A przytym piękna, jak bogini. Kocham ją, jakby córkę rodzoną, jak siostrę wybraną i chciałabym ją wydać zamąż za uczciwego człowieka. Wiele słyszałam o panu Janie i jego właśnie chciałabym widzieć mężem Tereski. Mam zamiar dać jej w dniu ślubu pięć tysięcy rubli posagu, na co mogę złożyć zobowiązanie piśmienne. W tym tygodniu jadę do Radomia; niech państwo tam przyjadą, to się młodzi zapoznają.
Pawężyna zgodziła się w zasadzie na ten projekt, a co do piśmiennego zobowiązania, to i słyszeć o tym nie chciała. Pojechali do Radomia i nadszedł dzień fatalny, w którym Jan poznał się z Teresą. Rzecz prosta, młody człowiek, naiwny i czysty, w jednej chwili uległ niepojętemu czarowi królewny. Trzeba dodać, że i on się podobał Teresie, może nie czuła dla niego miłości, jednak wyraźnie z nim sympatyzowała, a chwilami zdawała się jakby czymś zawstydzona i skrępowana i pogrążała się w milczeniu; ale Jan był tak rozmowny, że nie zwracał na to uwagi, a i samo jej milczenie stanowiło dla niego nowy urok dziewczyny.
— Trzeba było przedewszystkim — mówiła Pawężyna — załatwić wszystkie formalności przedślubne, co trwało blizko pięć tygodni, aż nareszcie nadszedł dzień wesela, dzień straszliwy i przeklęty.
Ślub miał się odbyć w Radomiu, we środę. Wszyscy zatrzymaliśmy się w jednym hotelu. Tylko Janusz Świętokrzyski nie przyjechał.
Cały wtorek oboje państwo młodzi przepędzili jakby we śnie zaczarowanym, w oczekiwaniu jutra. Ja też, patrząc na nich, radowałam się samym ich urokiem: oboje byli dziwnie piękni i jakby przeznaczeni ku temu, aby utrwalić wiarę w człowieka.
Pod wieczór tego dnia przyniesiono Elżbiecie telegram. Była szczególnie podniecona i uradowana wieścią, którą jej przynieśli. Nie chciałam jej rozpytywać, ale sama mnie objaśniła, że wygrała proces, który ją trapił oddawna.
Nazajutrz ślub się odbył i młodzi zamierzali odjechać do Pożaryszcza, póki nie minie termin służby Jana. Za pół roku chcieli się przenieść na własne gospodarstwo. Jan rachował, że za otrzymaną gotówkę dokupi kilka włók ziemi. Przypuszczałam, że Elżbieta wieczorem sumę wypłaci.
Tymczasem zauważyłam, że pani Świętokrzyska była od rana względem nas jakoś bardzo oziębła, a po ślubie natychmiast poszła do swego pokoju i zapowiedziała, że za godzinę wyjeżdża. Niezupełnie jasne było mi to zachowanie, ale nie miałam pretensji. Powiedziałam tylko Janowi, aby poszedł się z nią pożegnać i przy sposobności wspomniał o obietnicy.
Trudno mi było namówić syna do tego przypomnienia, gdyż był to zawsze człowiek wysoce delikatny, ale ostatecznie przystał na to. W gruncie rzeczy nie szło mu o posag, kochał szalenie Teresę; widział w niej bóstwo i nieskończoność, o pieniądzach poprostu zapomniał. O ileż lepiejby było, gdyby nie był poszedł do tej przeklętej!... Ja to zbłądziłam, ja go namówiłam. A zresztą — tak czy owak — źle to musiało się skończyć!
Już tak nam było w losach zapisane...
Ledwie wszedł do jej pokoju, Elżbieta już zdaleka wołała:
— Wiem, poco pan przyszedł! Wiem, ale grosza pan nie dostanie! Złamanego grosza! Figa!
Była to zupełnie inna Elżbieta: uszczęśliwiona furja, nie można jej nazwać inaczej.
— Ha! myśleliście, że już na wieki jestem w waszej niewoli? Bóg czuwał nade mną, Bóg się ulitował! Ten podły rozpustnik, ten nikczemnik Janusz nie żyje!
Wczoraj — na apopleksję — zmarł nagle — opilec, łajdaczysko! Djabli go wzięli, twoja to łaska, Panie Boże miłosierny!
Jestem wolna — oddycham, oddycham! Nie zależę od nikogo: ani od niego, ani od tej ladacznej dziewki, od tej wozgry!
Jan nic nie rozumiał...
— Nie wiesz niby, co to znaczy? Udajesz niewiniątko? Ha, ha! mądry spekulant z ciebie, komedję grasz do końca. Nie wiesz, kto była Tereska? Folwarczna dziewka, bazarka, kochanica mego męża, która mi dom zhańbiła i życie zatruła! Cztery lata siedziała u mnie, cztery lata! Chciałam się jej nareszcie z domu pozbyć i zapłacić jej za to, przetom ją wydała za takiego dudka, jak ty, mój miły spekulancie na swoją i cudzą hańbę!...
Wszyscy o tym wiedzieli! a tybyś nie wiedział?!... Obiecałam ci pięć tysięcy rubli, ale teraz ten podlec Janusz zdechł, jak pies, a Tereska nic nie znaczy... Ani feniga nie dostaniesz... A teraz fora ze dwora, mam już was dosyć!...
Łatwo zrozumieć, co działo się w sercu Jana. Nie szło mu o pieniądze, ale o to przerażające odkrycie, dotyczące przeszłości Teresy. Wszyscy, wszyscy dokoła milczeli, owszem, posądzali i nas o najbrudniejsze spekulacje!
Jan przyleciał do mnie, jak półobłąkany. Mózg mu się palił. Padł mi do nóg i płakał, jak dziecko.
Właśnie zaś weszła do mego pokoju Teresa — i pytała, co to znaczy. Jan — bezładnie — powiedział jej wszystko, co usłyszał.
— Czy to prawda? — zapytał.
Teresa, na słowa Jana, czerwieniała i bladła naprzemian; omało nie upadła bezsilna i zemdlona, chwilowo źrenica jej łzami zaszła, a była w tej chwili piękna, jak nigdy: bogini smutku i żalu... O, gdyby żal wyraziła, jabym jej przebaczyła, bom ją ogromnie kochała... I onby jej przebaczył...
Ale jakiś bies się w niej zbudził.
— Ot — żachnęła się — nie zawracajcie głowy! Co było, to było. Nie ważna sprawa!
— Więc to prawda? Więc ty nie rozumiesz, co to za ohyda?
— Zaraz ohyda! Jak ci się nie podoba, to ja mogę sobie iść, a ty zostań! Poradzę sobie na świecie. Do widzenia!
I poszła sobie, Bóg wie, dokąd. Nikt jej nie zatrzymywał.
Jan całą noc gorączkował, a nazajutrz musiałam go pomieścić w domu obłąkanych. Półtora roku tam siedział, aż nakoniec wyzdrowiał.
Myślałam, że nastaną lepsze czasy.
I rzecz dziwna, jakie losy mu były zapisane: bo naprzód ta śmierć nagła Janusza w sam dzień ślubu, potym nowe spotkanie z tą przeklętą, tak złośliwie przez samego djabła przysposobione, i nowe jego obłąkanie...
A teraz nowe nieszczęście: przyjechał do Kijowa w sprawach rozmaitych, niech pan sobie wyobrazi, kogo tam spotyka? Wchodzi na wieczerzę do restauracji, a tam siedzi Teresa, wystrojona, wyfjokowana, wyróżowana, w towarzystwie jakichś paniczów, pije szampana, śmieje się, śpiewa, prowadzi bezecne rozmowy.
Niewątpliwie go poznała, niewątpliwie chciała go umyślnie rozdrażnić...
Siedział tam, jak skamieniały, dziesięć minut... Wrócił do hotelu i odebrał sobie życie...
— Nie mam teraz nikogo na ziemi — kończyła staruszka.
— Byłem do głębi wzruszony — kończył swą mowę Okolicz — tym opowiadaniem.
A teraz, niechże mi który z was, panowie literaci, przyzna się, czy w sferze swoich znajomych ktokolwiek z was spotkałby się z takim splotem wypadków fatalnych, przeznaczeniowych, nieprawdopodobnych?... Czy spotkałby się z szeregiem natur tak prostych, tak biorących życie na serjo, jednolinijnie i głęboko?
Czy to nie dramat?
— Owszem, bardzo wzruszająca historja — odparł jeden ze słuchaczów, literat — ale to właściwie wielki fait divers, melodramat...
— A jednak — zauważył drugi — jest tu rzeczywiście mistyczny węzeł ślepego a bezlitosnego fatum.





Zobacz też

edytuj


 
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.