<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV

Żaglowiec, który znałem u szczytu jego doskonałości, była to istota obdarzona rozsądkiem. Mówiąc o doskonałości żaglowca, mam na myśli budowę, osprzęt, żeglowne zalety i zwinność, nie zaś doskonałą szybkość. Ta zaleta przepadła wraz ze zmianą budulca. Żaden ze statków żelaznych dnia wczorajszego nie dorównał cudom szybkości, które kunszt żeglarski ludzi sławnych swojego czasu umiał wydobyć z dawnych drewnianych żaglowców obitych miedzianą blachą. Zrobiono wszystko aby udoskonalić statek żelazny, lecz umysł ludzi nie potrafił wymyśleć mieszaniny, z której wytworzona powłoka zapewniłaby kadłubowi powierzchnię tak czystą i gładką jak żółte metalowe poszycie. Po krótkim, kilkotygodniowym pobycie na morzu żelazny statek zaczyna się ociągać, jakby się zmęczył zbyt szybko; a to poprostu dno jego zarasta brudem. Nawet drobiazg może wpłynąć ujemnie na szybkość żelaznego statku, którego nie wprawia w ruch bezwzględna śruba. Często niepodobna określić, co jest ową drobnostką przeszkadzającą statkowi w rozwinięciu jego ścigłości. Pewna tajemniczość otacza tę zaletę, którą wykazywały dawne żaglowce dowodzone przez doświadczonych marynarzy. W owych czasach szybkość zależała od marynarza; to też obok praw, zasad i przepisów tyczących się dobrego przechowania ładunku, dowódca pilnował bacznie jego rozmieszczenia, czyli tego co się nazywa technicznie wyrównaniem statku. Niektóre okręty żeglowały szybko przy równym kilu, inne musiały być przegłębione o całą stopę na rufę, a raz słyszałem o statku, który rozwijał z wiatrem największą ścigłość, kiedy był przegłębiony o parę cali na dziób.
Powracam pamięcią do pewnego zimowego krajobrazu w Amsterdamie: na pierwszym planie pusta równina i rozrzucone po niej zrzadka stosy budulca, niby szałasy w obozie jakiegoś nędznego plemienia; długa ulica Handelskade; wielkie, kamienne nabrzeża przysypane śniegiem i twarda, zamarznięta woda w kanale, gdzie tkwiły jeden za drugim statki o oszroniałych cumach, wiszących luźno, i pustych pokładach bez życia — a to z tego powodu, jak mi objaśnił majster od układania ładunku (łagodny, blady osobnik z poczerwieniałym nosem i kilku złotemi włosami na brodzie), że ładunki zamarzły gdzieś w głębi kraju na lichtugach i szkutach. W dali za pustą płaszczyzną rząd brunatnych domów o ciepłym kolorze zdawał się chylić pod dachami zasłanemi śniegiem. Z odległego końca Tsar Peter Straat rozchodził się w mroźnem powietrzu dźwięk dzwonków od konnych tramwajów, co się ukazywały i nikły w przerwie między budynkami, niby malutkie wózki–zabawki zaprzężone w konie–zabawki, któremi się bawili ludzie nie więksi od dzieci.
Jak to mówią Francuzi, gryzłem sobie pięści z niecierpliwości, oczekując na ten ładunek unieruchomiony przez mróz w głębi kraju; byłem wściekły na zamarznięty kanał, na zimowy i opustoszały wygląd tych wszystkich statków, które rzekłbyś butwiały, posępne i zgnębione, tak im brakowało otwartej wodnej przestrzeni. Byłem wówczas pierwszym oficerem i czułem się bardzo osamotniony. Natychmiast po przybyciu na statek dostałem od swych armatorów polecenie aby wszystkich praktykantów oficerskich wysłać jednocześnie na urlop, ponieważ wobec wielkich mrozów nikt nie miał nic do roboty, chyba wziąć się do podsycania ognia w piecu w kajucie. Zajmował się tem zatabaczony, rozkudłany dozorca okrętowy, niemożliwie brudny i dziwacznie bezzębny; umiał zaledwie trzy słowa po angielsku, ale widać posiadał gruntowną wiedzę o tym języku, ponieważ zawsze rozumiał naopak wszystko co się do niego mówiło.
Mimo żelaznego piecyka atrament zamarzał na wiszącym stole w kajucie; wygodniej mi było udawać się na ląd — najpierw potykając się wśród arktycznej płaszczyzny a potem trzęsąc się z zimna w oszklonych tramwajach — aby co wieczór pisać list do właścicieli statku we wspaniałej kawiarni znajdującej się w środku miasta. Był to olbrzymi lokal, wysoki, pełen złoceń, o meblach wyściełanych czerwonym pluszem, oświetlony jaskrawo elektrycznością i tak dobrze ogrzany, że nawet marmurowe stoliki wydawały się ciepłe przy dotknięciu. Kelner, który przynosił mi filiżankę kawy, wyglądał wobec mej zupełnej samotności na zaufanego przyjaciela. Sam jak palec wśród hałaśliwego tłumu, pisałem wolno list zaadresowany do Glasgow, list o treści następującej: ładunku niema, i niema nadziei aby nadszedł, chyba dopiero późną wiosną. A przez cały czas co tam siedziałem, konieczność powrotu na okręt dolegała memu mózgowi nawpół już stężałemu od mrozu; znów mię oczekiwało trzęsienie się z zimna w oszklonych tramwajach, potykanie się na pustej równinie pokrytej śniegiem, i wreszcie wizja okrętów zamarzniętych rzędem, majaczących jak trupy czarnych statków wśród białego świata — takie się wydawały ciche, takie martwe, takie bezduszne.
Wspinałem się ostrożnie po trupie swego własnego statku; czułem że jest zimny jak lód i jak lód śliski pod stopami. Zimna koja połykała nakształt chłodnej grobowej niszy moje dygocące ciało i podniecony umysł. Była to sroga zima. Powietrze wydawało się twarde i ostre jak stal; ale to nie wystarczało bynajmniej aby zagasić święty ogień, którym płonąłem dla swego zawodu. Żaden dwudziestoczteroletni młodzian, mianowany głównym oficerem pierwszy raz w życiu, nie pozwoliłby tej uporczywej holenderskiej zimie przeniknąć do swego serca. Zdaje się że w ciągu owych dni nie zapomniałem ani przez chwilę o fakcie mego wywyższenia. Ogrzewało mię chyba nawet we śnie skuteczniej niż wysoki stos kołder, które poprostu skrzypiały od mrozu, kiedy zrzucałem je rano. A budziłem się wcześnie dla tej wyłącznie przyczyny, że cała odpowiedzialność ciężyła na mnie. Kapitan nie był jeszcze mianowany.
Prawie codzień rano przychodził list od mych armatorów, polecający abym się udał do dzierżawców statku i żądał dostarczenia towaru; abym groził im najcięższemi karami za przetrzymanie zafrachtowanego ładunku, i domagał się żeby asortyment różnych towarów — unieruchomiony gdzieś w głębi kraju wśród ściętego lodem krajobrazu pełnego wiatraków — został przeniesiony natychmiast do wagonów, któreby go odstawiały codziennie w jednakowych ilościach na statek.
Wypijałem trochę gorącej kawy, niby podbiegunowy badacz wybierający się w podróż saniami do północnego bieguna, poczem, wysiadłszy na brzeg, toczyłem się tramwajem, drżąc z zimna, aż do samego serca miasta, wzdłuż czystych fasad domów, obok tysięcy mosiężnych kołatek u tysięcy pomalowanych drzwi, połyskujących za rzędami typowo ulicznych drzew, bezlistnych, chuderlawych i jakby nazawsze umarłych.
Ta część wyprawy była dość łatwa, choć sople lodu połyskiwały nieprzyjemnie na koniach, a twarze konduktorów robiły wrażenie odrażającej mieszaniny czerwieni i fjoletu. Lecz co się tyczy nastraszenia czy wzięcia za łeb pana Hudiga, lub choćby tylko wyłudzenia od niego jakiejkolwiek odpowiedzi, sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Był to wielki, śniady Niderlandczyk o czarnym wąsie i śmiałych oczach. Zaczynał zawsze od tego, że nim jeszcze zdążyłem otworzyć usta sadowił mię na krześle, częstował serdecznie wielkiem cygarem i doskonałą angielszczyzną rozwodził się bez końca o wyjątkowej srogości tej zimy. Niepodobna było grozić człowiekowi, który wprawdzie znał świetnie angielski, ale najwidoczniej nie mógł zrozumieć żadnego zdania wypowiedzianego tonem wyrzutu lub niezadowolenia. Wszczęcie z nim kłótni wyglądałoby poprostu głupio. Pogoda była na to zbyt okropna. W biurze Hudiga panowało takie miłe ciepło, ogień palił się tak wesoło, boki gospodarza trzęsły się tak serdecznie od śmiechu, że z wielką trudnością pokonywałem zawsze niechęć do sięgnięcia po kapelusz.
W końcu ładunek nadszedł. Z początku sączył się leniwie na wagonowych platformach póki nie nastała odwilż, potem zaś przybywał na mnóstwie lichtug, wśród wielkiego pędu rozhukanych wód. Łagodny majster od ładowania miał nareszcie mnóstwo roboty, a pierwszy oficer bardzo się kłopotał aby rozmieścić należycie ciężar ładunku, gdyż pierwszy raz wypadło mu brać ładunek na okręt, którego wcale przedtem nie znał.
Statkowi należy dogadzać. Trzeba mu iść na rękę, kiedy się nim manewruje, a jeśli się chce sprawnie nim władać, trzeba mu dogodzić przy rozmieszczeniu ciężaru, który statek ma przewieźć w czasie rejsu bez względu na złe czy dobre warunki podróży. Okręt jest stworzeniem delikatnem; należy uwzględnić jego wrodzone właściwości, jeśli się chce aby przyniósł zaszczyt sobie i człowiekowi wśród wiru i zamętu życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.