<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLV

Postanowienie zapadło. Ośmieliłem się teraz odwrócić. Nasi ludzie siedzieli przycupnięci tam i sam po pokładzie; twarze ich, niespokojne i zgnębione, zwracały się wszystkie ku ścigającemu nas statkowi. Pierwszy raz tego ranka spostrzegłem Cezara rozciągniętego blisko przedniego masztu; zaciekawiło mię gdzie się chował dotychczas. Ale może i był tuż przy mnie przez cały ten czas. Zanadto nas pochłaniało śledzenie tego co miało nastąpić, abyśmy mogli zwracać na siebie uwagę. Nikt nie tknął jedzenia tego ranka, ale ludzie przychodzili wciąż pić do beczki z wodą.
Zbiegłem na dół do kabiny. Miałem tam dziesięć tysięcy franków w złocie, zamkniętych w schowanku, i o ile mogłem przypuszczać, nikt na statku prócz Dominika nawet się tego nie domyślał. Kiedy znów wyszedłem na pokład, Dominik stał zwrócony ku brzegowi i wpatrywał się weń z pod swego kaptura. Przylądek Creux zamykał widok przed nami. Na lewo rozległa zatoka, o wodzie dartej i miotanej przez wściekłe szkwały, wydawała się pełna dymu. Za rufą niebo wyglądało groźnie.
Zobaczywszy mię, Dominik spytał natychmiast flegmatycznym głosem, co się stało. Podszedłem blisko do niego, i siląc się na wygląd możliwie obojętny, powiedziałem mu półgłosem że zamek wyłamany a pieniędzy niema ani śladu. Wczoraj wieczorem jeszcze tam były.
— A co pan chciał z niemi zrobić? — zapytał, trzęsąc się cały.
— Naturalnie, że przywiązać je naokoło pasa — odrzekłem, słysząc ze zdumieniem, że Dominik szczęka zębami.
— Przeklęte złoto! — mruknął. — Ciężar pieniędzy byłby może pana kosztował życie. — Wstrząsnął się. — Niema teraz czasu o tem mówić.
— Jestem gotów.
— Jeszcze nie. Czekam żeby ten szkwał ustał — wymruczał. Przeszło kilka minut ciężkich jak ołów.
Szkwał minął wreszcie. Ścigający nas statek, ogarnięty czemś w rodzaju mrocznej trąby powietrznej, znikł nam z oczu. Tremolino dygotał i pędził naprzód. Ląd przed dziobem znikł również; wyglądało to jakbyśmy zostali sami na świecie składającym się z wody i wichru.
Prenez la barre, monsieur — przerwał nagle ciszę Dominik surowym głosem. — Niech pan weźmie sterownicę. — Nachylił kaptur do mego ucha. — Statek należy do pana. Własnemi rękami musi pan zadać cios. Ja — ja mam co innego do roboty. — Oddaj sterownicę signorinowi — rzekł głośno do człowieka u steru — a sam z innymi stań w pogotowiu, żeby na rozkaz podciągnąć łódkę wzdłuż statku.
Zdziwiony marynarz spełnił rozkaz, milcząc. Inni poruszyli się, nadstawiając uszu. Usłyszałem ich szepty: „Co teraz będzie? Czy przybijemy gdzieś do brzegu i weźmiemy nogi za pas? Padrone wie dobrze co robi“.
Dominik poszedł ku przodowi. Zatrzymał się aby popatrzeć w dół na Cezara, który, jak już mówiłem, leżał wyciągnięty na brzuchu u przedniego masztu; potem przestąpił przez bratanka i nurknął pod przedni żagiel, znikając mi z oczu. Nic nie widziałem przed sobą. Nie mogłem nic widzieć poza przednim żaglem, rozpostartym i nieruchomym jak wielkie, mroczne skrzydło. Lecz Dominik miał swój punkt orjentacyjny. Doszedł mnie od przodu jego głos, krzyk ledwie uchwytny:
— Teraz, signorino!
Nacisnąłem sterownicę według danych mi przedtem wskazówek. Znów usłyszałem słaby głos Dominika, a potem miałem już tylko sterować nawprost. Nigdy okręt nie biegł tak radośnie ku śmierci. Wznosił się i opadał jakby płynął w powietrzu, i pędził naprzód, świszcząc niby strzała. Dominik, schyliwszy się pod przedni żagiel dolny, ukazał się z powrotem; wsparł się o maszt i podniósł palec ruchem bacznym, wyczekującym. Na sekundę przed wstrząsem ramię jego się opuściło. Widząc to, zacisnąłem zęby. A potem — —
Huk pękających desek i roztrzaskiwanych drewien! Rozbicie tego statku, pełne zgrozy i ohydy jak morderstwo, ciąży mi na duszy wiecznym wyrzutem sumienia, iż od jednego ciosu unicestwiłem żywe, wierne serce. Chwilę przedtem pęd, i rozkołysany, szybki wzlot; chwilę potem trzask, i śmierć, i cisza — straszliwy bezruch, pieśń wiatru zmieniona w przeraźliwy lament, i wzburzone wody kipiące groźnie i ociężale wokół trupa. Widziałem przez wstrząsającą chwilę jak przednia reja, rozpędzona brutalnie, kołysała się od dziobu do rufy, jak ludzie zbili się w kupę, klnąc ze strachu i ciągnąc zapamiętale linę łódki. Z dziwnem uczuciem satysfakcji dostrzegłem wśród nich, jak zwykle, Cezara i poznałem dawny, dobrze mi znany, skuteczny gest Dominika — poziomy rozmach potężnego ramienia. Pamiętam wyraźnie, że powiedziałem sobie: „Cezar wywróci się naturalnie“, a potem, kiedy gramoliłem się na czworakach, rozbujana sterownica, którą wypuściłem z rąk, trzasnęła mię za uchem i powaliła bez zmysłów.
Nie sądzę, abym był nieprzytomny dłużej niż parę minut, bo kiedy przyszedłem do siebie, czółno szło przed wiatrem ku osłoniętej zatoce; dwóch ludzi wiosłowało, kierując je wprost ku brzegowi. Siedziałem na tylnej ławeczce obok Dominika, który mię otaczał ramieniem i podtrzymywał.
Wylądowaliśmy w znanej nam okolicy. Dominik zabrał z sobą jedno z wioseł. Pewno miał na myśli strumień, który musieliśmy przebyć niebawem; na tym strumieniu znajdował się zwykle lichy okaz czółna o tępym dziobie, często pozbawiony tyki. Ale najpierw trzeba się było wspiąć na grzbiet wzgórza w głębi przylądka. Dominik podtrzymywał mnie. Kręciło mi się w głowie. Doznawałem wrażenia, że mam głowę bardzo wielką i ciężką. U szczytu pochyłości oparłem się o Dominika i przystanęliśmy aby wypocząć.
Na prawo, tuż pod nami, rozległa, zasnuta oparami zatoka była pusta. Dominik słowa dotrzymał. Nawet drzazgi nie było widać naokoło czarnej skały, z której Tremolino o mężnem sercu, zmiażdżonem jednym ciosem, zsunął się w głęboką wodę na wieczny spoczynek. Przestrzeń otwartego morza przesłaniały ruchome mgły, a w środku rzednącego szkwału dojrzeliśmy, niby widmo, nieświadomą niczego guardacostę pod strasznym naporem żagli, ścigającą nas wciąż ku północy. Nasi ludzie schodzili już po przeciwnej pochyłości wzgórza aby poszukać tego czółna, które, jak wiedzieliśmy z doświadczenia, niezawsze było łatwo odnaleźć. Patrzyłem za nimi oszołomionemi, mglistemi oczami. Jeden, dwóch, trzech, czterech.
— Dominiku, gdzie Cezar? — krzyknąłem.
Jakby odtrącając sam dźwięk tego imienia, padrone zrobił zwykły swój gest — szeroki, zamaszysty, obalający. Odstąpiłem krok w tył i spojrzałem na niego lękliwie. Otwarta koszula Dominika odsłaniała muskularną szyję i gęsty zarost na piersi. Padrone wbił wiosło prostopadle w miękki grunt, i podwinąwszy zwolna prawy rękaw, wyciągnął gołe ramię przed moją twarzą.
— Oto — zaczął z kamiennym spokojem, osiągniętym przez nadludzki wysiłek, a głos jego drgał od poskromionej gwałtowności uczuć — oto ramię, które zadało cios. Obawiam się że pańskie złoto dokonało reszty. Zapomniałem zupełnie o pańskich pieniądzach. — Załamał ręce w nagłej rozpaczy. — Zapomniałem, zapomniałem — powtarzał niepocieszony.
— To Cezar ukradł pas? — wyjąknąłem w oszołomieniu.
— A któżby inny? Canallia! Widać szpiegował pana oddawana. I to on uknuł wszystko. Nie było go przez cały dzień w Barcelonie. Traditore! Sprzedał kurtkę, żeby wynająć konia. Ha! ha! Ładna historja! Mówię panu że to on nasłał na nas ten statek...
Dominik wskazał morze, gdzie guardacosta była już tylko ciemną plamką. Opuścił głowę na piersi.
—...Donosiciel — mruknął ponurym głosem. — Cervoni! O biedny mój bracie!...
— A ty go utopiłeś — rzekłem słabym głosem.
— Uderzyłem raz, i nędznik poszedł na dno jak kamień — z tem złotem. Tak. Ale miał czas wyczytać mi z oczu, że nicby go nie ocaliło — póki ja żyję. A czy nie miałem do tego prawa — ja, Cervoni, padrone, który go przyprowadziłem na pana felukkę — swego bratanka, zdrajcę?
Wyciągnął z ziemi wiosło i jął sprowadzać mię troskliwie ze zbocza. Przez cały ten czas nie spojrzał mi w twarz ani razu. Przewiózł nas przez strumień, potem wziął znów wiosło na ramię i czekał z podaniem mi ręki aby nasi ludzie trochę się oddalili. Gdyśmy uszli kawałek drogi, ukazała się wioska rybacka, do którejśmy zmierzali. Dominik przystanął.
— Czy pan będzie mógł dojść o własnych siłach aż do tych domów? — zapytał spokojnie.
— Chyba tak. Ale dlaczego? Dokąd chcesz iść, Dominiku?
— Gdziekolwiek. Cóż to za pytanie! Signorino, zadajesz pytania jak dzieciak człowiekowi, którego rodzinę spotkało coś podobnego. Ach! Traditore! Czemuż ja uznałem za naszą krew to djabelskie nasienie! Złodziej, oszust, tchórz, kłamca — niechby się z tem inni porali. Ale ja byłem jego stryjem, i stąd... Czemuż mnie nie otruł, charogne! Signorino! Żebym ja, człowiek zaufany, Korsykanin, musiał pana przepraszać za to, że przyprowadziłem na pokład pańskiego statku — którego byłem padronem — człowieka rodziny Cervonich, człowieka co pana zdradził, co jest zdrajcą! Tego za wiele. No więc proszę o przebaczenie; a pan może plunąć w twarz Dominikowi, ponieważ zdrajca z naszej krwi plami nas wszystkich. Kradzież da się między ludźmi wyrównać, kłamstwo można sprostować, śmierć można pomścić, ale co człowiek może zrobić żeby okupić taką zdradę?... Nic.
Odwrócił się i odszedł wzdłuż potoku, wymachując mściwie ramieniem; raz po raz powtarzał do siebie zwolna ze wściekłym naciskiem:
— Ah! Canaille! Canaille! Canaille!...
Zostawił mię drżącego z osłabienia i niemego ze zgrozy. Niezdolny do wymówienia słowa, wpatrywałem się w dziwnie samotną postać tego marynarza, który niósł na ramieniu wiosło i wspinał się jałową, usianą skałami dolinką pod posępnem, ołowianem niebem, w ostatnim dniu Tremolina. I tak idąc powoli, odwrócony od morza, Dominik znikł mi z oczu.
Ponieważ rodzaj naszych pragnień, myśli i zachwytów uwarunkowany jest nieskończoną naszą małością, więc nawet i do pojęcia czasu stosujemy własną miarę. Nam, więźniom osobistych złudzeń, trzydzieści wieków w historji ludzkości wydaje się krótszym okresem czasu, gdy wstecz spoglądamy, niż trzydzieści lat własnego życia. A Dominik Cervoni tkwi w mej pamięci przy legendarnym wędrowcu po morzu cudów i przerażeń, przy tym posępnym i bezbożnym poszukiwaczu przygód, któremu wywołany cień wieszczbiarza przepowiedział podróż w głąb kraju z wiosłem na ramieniu, póki nie spotka ludzi co nie widzieli nigdy okrętów ni wioseł. Zdaje mi się że dostrzegam ich obu, jak idą ręka w rękę o zmierzchu jałowym krajem — nieszczęśni posiadacze tajemnej wiedzy morza, niosący na ramieniu godło twardego rzemiosła, otoczeni milczącymi, ciekawymi ludźmi; tak właśnie i ja, porzuciwszy morze, kreślę te słowa o zmroku, w nadziei że gdzieś w dolinie, w głębi lądu, powita mię nieme pozdrowienie jakiegoś cierpliwego słuchacza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.