<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIV

O zmroku wysunęliśmy się spokojnie na morze i wszystko szło dobrze w ciągu nocy. Bryza była porywista; nadciągał wiatr południowy, który był nam na rękę. Od czasu do czasu Dominik uderzał po kilkakroć w dłonie zwolna i rytmicznie, jakby oklaskiwał sprawowanie się Tremolina. Stateczek buczał i drżał, lecąc naprzód i pląsając lekko pod naszemi nogami.
O świcie wskazałem Dominikowi — wśród różnych statków co pędziły przed zbierającą się burzą — jeden poszczególny okręt. Ciśnienie żagli, które niósł, sprawiało, że wznosił się wysoko niby szara kolumna, stojąca bez ruchu dokładnie na naszym kursie.
— Dominiku, popatrz na ten statek — rzekłem. — Wygląda jakby się śpieszył.
Padrone nic nie odpowiedział, lecz otuliwszy się szczelnie czarnym płaszczem, wstał aby spojrzeć. Z jego twarzy spalonej przez wiatry i okolonej kapturem przebijała władcza, wyzywającą siła; głęboko osadzone oczy patrzyły nieruchome w dal bez mrugnięcia, jak wytężone, bezlitosne, spokojne oczy morskiego ptaka.
Chi va piano va sano — zauważył wreszcie, patrząc szyderczo za burtę, w aluzji do naszej szalonej szybkości.
Tremolino wytężył wszystkie swe siły i zdawał się ledwie muskać potężne wypryski piany, po których pędził. Przykucnąłem znowu pod osłoną niskiego nadburcia. Dominik trwał więcej niż pół godziny w rozkołysanym bezruchu, wyrażającym skupioną, baczną czujność i wreszcie opuścił się na pokład tuż przy mnie. W głębi mniszego kaptura oczy jego połyskiwały dzikim wyrazem, który mię zdumiał. Wyrzekł tylko te słowa:
— Chyba po to znalazł się tutaj, żeby zmyć świeżą farbę ze swoich rej.
— Co? — krzyknąłem, zerwawszy się na kolana. — To statek strażniczy?
Nieustanny majak uśmiechu pod korsarskiemi wąsami Dominika stał się jakby wyraźniejszy — zupełnie rzeczywisty, posępny, prawie dostrzegalny przez mokry, rozfryzowany zarost. Sądząc z tego objawu musiał Dominik szaleć z wściekłości. Ale jednocześnie widziałem że jest zaskoczony, i to odkrycie dotknęło mnie w przykry sposób. Dominik zaskoczony! Oparty o nadburcie, wpatrywałem się długi czas poprzez rufę w szary słup, który stał na naszym kursie, chwiejąc się lekko, ciągle w tej samej odległości.
A tymczasem Dominik, czarny i zakapturzony, przysiadł ze skrzyżowanemi nogami na pokładzie tyłem do wiatru, trochę podobny do arabskiego wodza w burnusie, siedzącego na piasku. Nad nieruchomą jego postacią chwast na sznureczku u sztywnego końca kaptura chwiał się bezładnie wśród sztormu.
W końcu przestałem się wpatrywać w deszcz gnany wiatrem i przykucnąłem obok Dominika. Byłem rad, że ów okręt okazał się statkiem strażniczym. Nie należało mówić głośno o jego pojawieniu się, lecz wkrótce między dwiema chmurami napchanemi gradem promień słońca padł na jego żagle, i nasi ludzie rozpoznali sami co to za statek. Zauważyłem, że od tej chwili przestali zwracać uwagę na kolegów i wogóle na wszystko. Mieli oczy tylko dla smukłej sylwetki w kształcie kolumny za naszą rufą i tylko o niej myśleli. Dostrzegało się już jej kołysanie. Przez chwilę była olśniewająco biała, potem rozpłynęła się zupełnie wśród szkwału aby ukazać się znów, prawie czarna, podobna do słupa tkwiącego pionowo na tle sinej chmury. Od chwili kiedyśmy ją dostrzegli, nie zbliżyła się do nas ani na jotę.
— Nie dopędzi nigdy Tremolina — rzekłem w radosnem uniesieniu.
Dominik nie patrzył na mnie. Rzekł słusznie choć z roztargnieniem, że zła pogoda sprzyja ścigającemu nas statkowi. Okręt strażniczy był trzy razy większy od Tremolina. Należało utrzymać się w tej samej odległości do zmierzchu, co bynajmniej nie było trudne, a potem pójść dalej na morze i rozważyć nasze położenie. Lecz wyglądało na to, że myśli Dominika potykają się w mroku jakiejś nierozwiązanej zagadki; zamilkł niebawem. Pędziliśmy spokojnie żagiel w żagiel. Przylądek San Sebastian, prawie nawprost nas, jakby się cofał wśród szkwału, poczem wychodził znów na nasze spotkanie, coraz wyraźniejszy w przerwach między zlewami.
Co do mnie, nie byłem wcale pewien że ten gabelou (jak nasi ludzie nazywali go obelżywie) wogóle nas ściga. Sprzeciwiałyby się temu morskie warunki, to też wyraziłem nadzieję, że statek strażniczy zmienia poprostu swe stanowisko bez żadnych złych zamiarów. Na to Dominik raczył odwrócić głowę.
— Mówię panu że on nas ściga — zapewnił posępnie, rzuciwszy krótkie spojrzenie w stronę rufy.
Nie wątpiłem nigdy o zdaniu Dominika. Ale przy całym zapale neofity i dumnie pojętnego ucznia, byłem podówczas wielkim kazuistą w sprawach tyczących się morza.
— Czego nie mogę zrozumieć — obstawałem chytrze przy swojem — to jakim sposobem, przy tym wietrze, statek zdołał się znaleźć tam, gdzieśmy dostrzegli go po raz pierwszy. Jasne jest, że nie mógł wyprzedzić nas o dwanaście mil w ciągu nocy, i że nas nie wyprzedził. To jest niemożliwe także i z innych względów...
Dominik siedział nieruchomo, jak bezduszny czarny stożek umieszczony na rufówce blisko głowicy steru, jak stożek z małym chwaścikiem powiewającym u śpiczastego końca — i, zadumany, trwał tak czas pewien bez ruchu. Potem zaśmiał się krótko, pochylając się do mego ucha, i powierzył mi gorzki owoc swoich rozmyślań. Rozumiał teraz wszystko jaknajdokładniej. Statek znalazł się tam, gdzieśmy go po raz pierwszy ujrzeli, nie dlatego że nas dopędził, lecz dlatego, że minęliśmy go nocą, podczas gdy już na nas czekał, prawdopodobnie stojąc w dryfie, ściśle na naszym kursie.
— Rozumie pan? Już na nas czekał! — mruknął wściekle półgłosem. — Już czekał! Jak pan wie, wyruszyliśmy dobrych osiem godzin wcześniej niż się spodziewano; gdyby nie to, byłby czyhał na nas po drugiej stronie przylądka, i — kłapnął zębami jak wilk tuż przy mojej twarzy — i byłby nas wziął — o tak.
Teraz rozumiałem już wszystko. Tamci na statku mieli oczy ku patrzeniu i olej w głowie. Minęliśmy ich w ciemnościach, gdy sunęli swobodnie, bez pośpiechu, ku swej zasadzce, przekonani że zostaliśmy hen w tyle za nimi. O świcie, dostrzegłszy przed sobą balancelle o napiętych płótnach, rozwinęli żagle do pościgu. Ale jeśli rzecz tak się miała, to — —
Dominik chwycił mnie za ramię.
— Tak, tak! Statek znalazł się tu naskutek donosu — rozumie pan? donosu... Sprzedali nas — zdradzili. Dlaczego? Jak? Po co? Takeśmy im dobrze płacili tam na wybrzeżu... Nie! Poprostu głowa mi pęka.
Miałem wrażenie że Dominik się dusi; zaczął targać u szyi zapięty guzik od płaszcza, zerwał się z otwartemi ustami, jakby chciał miotać przekleństwa i oskarżenia, lecz opanował się natychmiast, i zawinąwszy się szczelniej w płaszcz, najspokojniej siadł z powrotem na pokładzie.
— Tak, to jest sprawka jakiegoś łotra z wybrzeża — zauważyłem.
Dominik nasunął głębiej brzeg kaptura na czoło i wymruczał:
— Tak... to łotr... Niema dwóch zdań.
— No, ale nie mogą nas dopędzić — powiedziałem — to jasne.
— Aha — potwierdził spokojnie — nie mogą.
Okrążyliśmy przylądek bardzo blisko brzegu aby uniknąć prądów przeciwnych. Po drugiej stronie, wskutek bliskości lądu, wiatr ustał na chwilę tak zupełnie, że dwa górne żagle Tremolina zwisły bezczynnie u masztów wśród grzmiącego huku bałwanów rozbijających się o brzeg, który został za nami. A gdy wracający podmuch znów wydął płótna, ujrzeliśmy ze zdumieniem że połowa nowego żagla głównego wyleciała dosłownie z lików — żagla, który według naszego przekonania prędzejby wpędził statek pod wodę, niż puścił. Obniżyliśmy reję natychmiast i uratowaliśmy go, ale nie był to już żagiel tylko stos przesiąkniętego wodą płótna, które zawalało pokład, obciążając stateczek. Dominik rozkazał rzucić to wszystko za burtę.
— Byłbym kazał wyrzucić reję — rzekł, prowadząc mię znowu na rufę — gdyby z tem nie było tyle roboty. Niech pan nic po sobie nie pokaże — ciągnął, zniżając głos — ale powiem panu coś strasznego. Proszę posłuchać: zauważyłem że linowe ściegi na żaglu zostały przecięte! Słyszy pan? Przecięte nożem w wielu miejscach. A jednak trzymał się jeszcze przez cały ten czas. Niedokładnie były przecięte. Nagłe opadnięcie żagli dokonało reszty. Mniejsza z tem. Ale rozumie pan? Zdrada czai się wkoło nas. Na wszystkie moce piekielne! Siedzi tu, za naszemi plecami. Nie odwracaj się, signorino.
Staliśmy wówczas twarzą ku rufie.
— Co robić? — spytałem przerażony.
— Nic. Cicho! Trzeba być mężczyzną, signorino.
— Ma się rozumieć — rzekłem.
Aby pokazać że umiem być mężczyzną, postanowiłem nie odezwać się ani słówkiem, póki sam Dominik potrafi utrzymać język za zębami. Niektórym sytuacjom odpowiada tylko milczenie. A przytem to zetknięcie ze zdradą poraziło jakąś beznadziejną sennością moje myśli i zmysły. Przez godzinę lub więcej śledziliśmy jak ścigający nas statek wyłaniał się coraz bliżej i bliżej z pomiędzy szkwałów, które niekiedy kryły go doszczętnie. Ale nawet nic nie widząc, czuliśmy go jak nóż na gardle. Odległość między nami zmniejszała się przerażająco. A Tremolino przed srogą bryzą, na znacznie gładszej wodzie, kołysał się, sunąc lekko naprzód pod swym jedynym żaglem; była jakaś straszliwa beztroska w radosnej swobodzie jego pędu. Upłynęło znów pół godziny. Nie mogłem już tego wytrzymać.
— Złapią naszą biedną balancelle — wykrztusiłem nagle prawie ze łzami.
Dominik ani drgnął. Poczucie katastrofalnej samotności przygniotło moją niedoświadczoną duszę. Przesunęła mi się przed oczami wizja mych towarzyszy. Obliczyłem że cała banda rojalistów musiała teraz być w Monte Carlo. Stanęli mi przed oczami wyraźni i bardzo drobni, o sztucznych głosach i sztywnej gestykulacji, niby orszak marjonetek na scenie teatru-zabawki. Drgnąłem — co to jest? Tajemniczy, okrutny szept wydostał się z nieruchomego czarnego kaptura u mego boku:
Il faut la tuer.
Usłyszałem to bardzo dobrze.
— Co ty mówisz, Dominiku? — zapytałem, ledwie poruszając wargami.
A szept wewnątrz kaptura powtórzył tajemniczo:
— Trzeba ją zabić!
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
— Trzeba — wyjąkałem. — Ale jak?
— Kocha ją pan?
— Kocham.
— Więc musi pan i na to się zdobyć. Musi pan ją sam poprowadzić, a już ja w tem że umrze prędko, nie zostawiając po sobie nawet drzazgi.
— Potrafisz to zrobić? — szepnąłem. Urzekł mię ten czarny kaptur, wychylony bez drgania ze rufę i jakby obcujący bezbożnie z owem dawnem morzem muzyków, wygnańców, wojowników i handlarzy niewolnikami, morzem legend i grozy, na którem żeglarze odległej starożytności słyszeli nieukojony cień starego wędrowca płaczący głośno wśród mroku.
— Wiem tu o jednej skale — szepnął sekretnie wtajemniczony głos wewnątrz kaptura. — Ale — baczność! Trzeba to zrobić, zanim nasi ludzie spostrzegą co zamierzamy. Komu można teraz zaufać? Gdyby kto pociągnął nożem po przednich sejzyngach, spadłby dolny żagiel przedni i w dwadzieścia minut byłby koniec naszej wolności. A najlepsi z naszych ludzi mogą się bać utonięcia. Mamy wprawdzie łódeczkę, ale w takiej historji nikt nie może być pewien że ocaleje.
Głos zamilkł. Wyruszając z Barcelony, holowaliśmy naszą łódeczkę; potem było już zbyt ryzykowne ją wciągać, więc zostawiliśmy ją na los szczęścia wśród fal u końca porządnie długiej liny. Zdawało się nam nieraz że morze ją pochłonęło, lecz wkrótce ukazywała się znowu na fali, wciąż lekka i nieuszkodzona.
— Rozumiem — rzekłem pocichu. — Dobrze. Kiedy?
— Jeszcze nie teraz. Musimy zbliżyć się bardziej do brzegu — odpowiedział widmowym szeptem głos z pod kaputra.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.